Portret Jerzego Szczygła  

  Anna Frajlich  

 Był postacią, dla której język angielski ma określenie larger than life, co znaczy "większy niż życie". Samo życie w swych najbardziej autentycznych przejawach było jego żywiołem. Zmaganie się z przeciwnościami losu dodawało mu sił, rozmachu, fantazji. Wobec przeszkód miał postawę walczącą, walczył cały czas nie zawsze dobrze rozumiany przez innych, ale ci, którzy go rozumieli, stali przy nim wiernie darząc go przyjaźnią i podziwem.  

Miał niezwykle wyczulony słuch na ludzkie cierpienie, a pracując wśród niewidomych był ciągłym świadkiem cierpień ludzi spychanych na margines życia, ze względu na swe inwalidztwo.  

Spychanych przez system, przez społeczeństwo i wreszcie - nierzadko - przez własną rodzinę. Gdy natknął się na taki wypadek, Jerzy Szczygieł stawał przeciwko wszystkim tym siłom - systemowi, znieczulicy społeczeństwa, starał się wpłynąć na rodzinę.  

Z takich potrzeb i pobudek stworzył w drugiej połowie lat sześćdziesiątych pismo "Niewidomy Spółdzielca". Tylko ci, którzy pamiętają początki tego szeroko znanego podczas stanu wojennego pisma, wiedzą, ile trzeba było samozaparcia, sił, nerwów, aby doprowadzić do wydania pierwszego numeru. Sprzeciwiały się temu wszystkie nadrzędne instytucje, ale pismo wyszło, rozwinęło się w walce o sprawy najbardziej poszkodowanych inwalidów, a podczas stanu wojennego otworzyło swe łamy dla dziennikarzy odsuniętych na margines ze względów politycznych. Wielu z nich, jak Dariusz Fikus, Stefan Bratkowski i inni znaleźli w "Niewidomym Spółdzielcy" schronienie w najgorszych latach. Tym aktem Jerzy Szczygieł wyzwał otwarcie nowego przeciwnika.  

Był postacią tragiczną. Urodzony w 1932 roku, stracił wzrok i nogę na polach minowych II wojny światowej. W ostatniej "polskiej wojnie" doprowadzony szykanami do wylewu, stracił życie w 1983. Miał wówczas 51 lat.

W międzyczasie ukończył studia, wraz ze swą, równie niezwykłą żona Lucyną, wychował i wykształcił troje dzieci, wydał kilkanaście powieści, między innymi: "Tarninę", "Milczenie", "Dopalające się drzewa", "Szare rękawiczki", "Ziemię bez słońca", "Zejść z traktu", "Poczekaj błyśnie, poczekaj otworzy się", "Powódź", "Sen o brzozowych bucikach". Przez blisko 20 lat redagował początkowo jedno, potem dwa pisma dla niewidomych. Przy czym "Niewidomy Spółdzielca" miał prócz brajlowskiej, zwykłą, tzw. "czarnodrukową", edycję. Był znakomitym publicystą, pisał z wielkim temperamentem wierząc w swoje posłannictwo. Kiedyś przeczytał, że rozgniewany król perski Kserkses rozkazał chłostać łańcuchami morze, stąd wywodzi się pseudonim, którym podpisywał swój stały felieton.  

Nigdy nie interesowała go snobistyczna strona życia literackiego. Wolał wstać o piątej rano, aby pociągiem i furą pojechać na prawdziwy świński targ do Mińska Mazowieckiego, niż siedzieć w kawiarni Związku Literatów. Szukał zawsze kontaktu z ludźmi, którzy są jak najbliżej tego, co uważał za prawdziwe tycie. A też kontaktu z ziemią, przyrodą... Urodzony w Puławach, gdzie spędził swe wojenne i powojenne dzieciństwo, pozostał wierny krajobrazom małych miast, ludziom ominiętym niejako przez główny nurt życia, dzięki czemu pisarstwo jego nie uległo zgubnej modzie "małej stabilizacji". Nie znaczy to, iż nie uległ złudzeniom politycznym. Jak ogromna większość jego pokolenia, miał złudzenia, że system da się naprawić lub usprawnić dzięki aktywności, uczciwej pracy, zaangażowaniu.  

Ostatnia powieść wydana za jego życia "Poczekaj błyśnie, poczekaj otworzy się..." wyszła, gdy leżał już nieprzytomny. Jeszcze zdążył wziąć ją do rąk, pisała jego żona, ale nie wiadomo, czy był świadom tego. We wszystkich jego powieściach obecny jest wątek autobiograficzny, ale właśnie tę ostatnią powieść nazwać można w przenośnym sensie duchową biografią pokolenia. Jest to powieść z kluczem, ale odmiennie od wielu tak określonych powieści, klucz ten nie otwiera drzwi do kawiarnianych czy redakcyjnych tajemnic. Jest to bardziej uniwersalny klucz.  

Przez pierwsze cztery lata po studiach polonistycznych na Uniwersytecie Warszawskim byłam lektorką, asystentką Jerzego Szczygła i młodszą redaktorką w pismach, które redagował. Z tego tytułu niejednokrotnie towarzyszyłam mu w bliższych i dalszych podróżach. Między innymi do mieszkania- pracowni Ludmiły Murawskiej. Pamiętam, jak spotkała nas przed domem zatroskana, że właśnie winda się zepsuła, a nie była to najlepsza wiadomość dla człowieka bez nogi, tym bardziej, że pracownia mieściła się na siódmym piętrze. Ale Jerzy Szczygieł nie takie przeszkody pokonywał, toteż po zaliczeniu - z pewnym wysiłkiem - tych siedmiu pięter usadowiony został przez artystkę w stylowym fotelu. Podczas gdy ona sama ustawiała sztalugi, obecny tam Ludwik Hering bawił go rozmową. To popołudnie u Ludmiły Murawskiej mam przed oczyma. Piękny ceramiczny żyrandol, dużo światła. Byłam wtedy młoda, zbyt nieśmiała, aby brać udział w rozmowie, ale przysłuchiwałam się ich wspomnieniom o sanatorium chyba w Otwocku, gdzie, wydaje mi się, był także Miron Białoszewski.  

Oczywiście, z wielkim zainteresowaniem przyglądałam się, jak powoli spod pędzla wyłania się bardzo charakterystyczna i tak doskonale mi znana sylwetka. Mój szef uchwycony w pozycji, na którą patrzyłam przez cztery lata pracy w jednym pokoju.  

Kiedyś później Jerzy Szczygieł powiedział mi, że portret znajduje się w muzeum w Toruniu i nawet próbowałam go zobaczyć podczas mojej jedynej wizyty w tym mieście w 1969 roku, ale nie był wówczas wystawiony, a ja w listopadzie tego roku wyemigrowałam. Nigdy nie widziałam ukończonego portretu, nigdy też nie dane mi już było zobaczyć Jerzego Szczygła.  

 

Anna Frajlich - historyk literatury, profesor Uniwersytetu w USA, poetka emigracyjna.  

"Pal"  

 Nasz Świat wrzesień 2000