Bogusław Witek - Przy innym ogniu, w inną noc...

 

Są miejsca, do których z przyjemnością wracamy nie tylko pamięcią, jeśli tylko nadarzy się ku temu sposobność, i są ludzie, w których towarzystwie bez wahania gotowi jesteśmy udać się dokądkolwiek na kilka dni, a nawet tygodni. Znam pewnego człowieka, na którego głos w telefonie: „Witam szanownego kolegę!”, moja twarz nieodmiennie rozjaśnia się uśmiechem, tak rzadko spotykanym u melancholików. Tym człowiekiem jest szef należącego do struktury CROSS klubu „Smrek” z Bielska- Białej, Antoni Szczuciński. Przynajmniej trzy razy do roku organizuje spływy kajakowe lub górskie obozy wędrowne, w ramach zadań powierzonych przez centralę CROSS i przez nią dofinansowanych albo z własnej inicjatywy, z pełną odpłatnością uczestników. Biorą w nich udział niewidomi i słabowidzący z całej Polski, ludzie ciekawi świata, których nie przeraża wysiłek fizyczny ani kaprysy pogody, za to pociąga otwarta przestrzeń, spotkanie z przyrodą, historią i ludźmi nie lubiącymi rozmawiać o chorobach. Wspólną cechą tych wyjazdów jest  „nadkomplet” chętnych do wzięcia w nich udziału, bez względu na wielkość dofinansowania. Nad tym fenomenem warto się zastanowić, może też jego wyjaśnianie stanie się zbędne po przeczytaniu poniższej relacji z dwóch imprez, jakie udało mi się zaliczyć jednym tchem w sierpniu i we wrześniu ubiegłego roku. Mam nadzieję, że uda mi się zachęcić niedoszłych amatorów wędrowania będących osobami słabowidzącymi do korzystania z tej formy rekreacji.

Podczas górskich wędrówek sprawą najważniejszą nie jest wzrok, lecz odpowiednie obuwie. Zawsze preferowałem buty wojskowe ze względu na ich budowę chroniącą nogi do połowy łydek, wytrzymałość oraz cenę, adekwatną do wartości. Podeszwy mojego umundurowania polskich wojsk lotniczych mocno się wytarły, musiałem więc pomyśleć o nowym sprzęcie. Postanowiłem działać roztropnie i znalazłem stronę internetową, na której użytkownicy turystycznych butów dzielili się swoimi opiniami. W oparciu o nie wybrałem tym razem amerykańskie buty firmy Geox. Wydatek ponad trzystu złotych w sklepie z militariami w pełni się opłacił! Buty okazały się lekkie, odporne na wilgoć i co najistotniejsze - bardzo wygodne od pierwszego dnia po założeniu. Gdy w połowie sierpnia odebrałem telefon od organizatora, że „załapałem się” na wyjazd z listy rezerwowej, spakowałem plecak i po dokonaniu niezbędnych zakupów ruszyłem w towarzystwie naszej sekretarz redakcji na pierwsze w życiu spotkanie z Bieszczadami. Z Tereską przemierzyłem wcześniej wiele kilometrów górskich i nizinnych szlaków, zawsze korzystając z jej pomocnej dłoni i lepszych oczu. Tym razem było podobnie - prowadzony „na holu”, zręcznie omijałem pnie drzew, a jej jaskrawo żółty plecaczek służył mi za „latarnię morską”, gdy gęsiego wkraczaliśmy nagle z oświetlonej słońcem ścieżki w strefę cienia, w którym, nie mając czasu na przyzwyczajenie wzroku do zmiany warunków, przez pierwszą minutę musiałem posuwać się prawie po omacku.  

W sezonie letnim z Wrocławia do Ustrzyk można dojechać nocnym autobusem PKS. Jest to niewątpliwe udogodnienie, jednak wybierający się w długą trasę z tym publicznym przewoźnikiem muszą pamiętać, że nie traktuje on pasażerów jak ludzi mających normalne, fizjologiczne potrzeby. Postoje na kolejnych dworcach nie trwały dłużej niż pięć minut, Panowie powinni sobie na czas podróży zawiązać coś na supeł, a panie... sam nie wiem, w każdym razie - żadnego picia na noc! Nic dziwnego, że gdy przed szóstą rano stanęliśmy w Tarnowie, wszyscy jak jeden mąż rzucili się na poszukiwanie toalet. Owszem, były, ale czynne dopiero od godziny 6.00, pozostało więc poszukać sobie ustronnego krzaczka. Znalezienie takowego na miejskim dworcu i to w sytuacji, gdy każdy z pasażerów chce tego samego i tylko dla siebie, nie jest łatwym zadaniem dla osoby słabowidzącej, w dodatku, gdy ma do dyspozycji pięć minut! Lepszy wzrok przewodnika jest w takich przypadkach absolutnie niezastąpiony. Cywilizacja europejska nie dotarła jeszcze na dworzec autobusowy w Tarnowie, został on wobec tego potraktowany tak, jak na to zasłużył...  

Do pensjonatu „Jeleni skok” w Cisnej, celu naszej podróży, dotarliśmy przed południem. Od personelu dowiedzieliśmy się, że o zakwaterowaniu w ciągu kilku najbliższych godzin raczej nie ma mowy, ponieważ w Cisnej właśnie zakończyła się impreza pt.: „Bieszczadzkie anioły”, na którą zjechało dziesięć tysięcy gości, a do brudnych pokoi nie można przecież nas wpuścić.

Posprzątanie po takiej liczbie aniołów, to nie byle jakie wyzwanie, na szczęście dzień był ciepły i pogodny, pensjonat położony na południowym zboczu, z którego roztaczał się piękny widok na Cisną i otaczające ją wzgórza. Można było usiąść przy stoliku lub ułożyć się na trawie i kontemplować tę fantastyczną zmianę pejzażu, jaka dokonała się zaledwie w kilkanaście godzin od opuszczenia wielkiego miasta.

Smakując leniwie ów malowniczy widok i racząc się poranną kawką, zawarliśmy znajomość z właścicielką pensjonatu, młodą (na oko 30-letnią) kobietą, która na wstępie wyznała nam, że jej utrapieniem są goście domagający się „nie wiadomo jakich luksusów”, tak jakby można było ich oczekiwać za marne 100 zł za dobę. Zapewniliśmy ją solennie, że do takich gości nie należymy i że najważniejsze dla nas są pogoda i dobry humor podczas długich marszów po górach. Niedługo potem okazało się, że dla pani Malwiny zbędnym luksusem było, np. rozpakowanie i powieszenie rzeczy w szafie lub na wieszakach, gdyż takich sprzętów nie uświadczyło się w pokojach. Poranna kawa wypijana przy stoliku na zewnątrz i widoczna stamtąd niesamowita panorama to jedyny luksus, jaki kojarzyć mi się będzie z tym miejscem. Reszta nie jest godna polecenia, toteż, gdy przyjedziecie do Cisnej, przesadźcie „jelenim skokiem” ten pensjonat i poszukajcie innego lokum.

Nigdy przedtem nie chodziłem po Bieszczadach i bardzo byłem ich ciekaw. Osobliwym może się wydać ich kształt. Dla mnie, człowieka niezbyt dobrze widzącego, za to o nieuczesanej wyobraźni, było to wrażenie podobne do znalezienia się w sklepie z damską bielizną, w którym sprzedaje się wyłącznie wielkie biustonosze. Może to niezbyt stosowne porównanie, ale jeśli ktoś patrzył z oddali na taką, np. Połoninę Caryńską, ten pewnie się ze mną zgodzi. Potwierdza to też charakter dosłownie każdej wycieczki, przypominający wspinanie się krasnoludków na odwróconą miskę.  

Najpierw idzie się po płaskim terenie, by po kilkunastu minutach szlak bez ostrzeżenia zmieniał kierunek z poziomego na niemal pionowy. Wspinaczka leśnymi duktami trwa z reguły kilka godzin a coraz łagodniejsze podejście sygnalizuje zbliżanie się do szczytu wzniesienia. Tam, ponad górną granicą lasu, rozciągają się połoniny - wysokie, dzikie, smagane wiatrem trawy, nad którymi jest już tylko nieskończona, otwarta przestrzeń. Wędrówka ścieżką wijącą się wśród połonin wynagradza poniesione trudy wspinaczki i wypocone hektolitry. Nizinny i osiadły (czytaj: przykomputerowy tryb życia) sprawił, że podczas spacerów pod górę moją koszulkę zawsze można wyżymać, i dlatego miewam w plecaku zmianę odzieży. Teraz, dla odmiany, dech zapierają rozciągające się dookoła widoki mieniące się barwami późnego lata: żółcienie, ochra, beż i dojrzała zieleń, przechodząca w oddali w szarość i błękit. A wszystko to w miłych męskiemu oku, wypukłych kształtach i wręcz niewyczerpanej ilości. Bieszczady są bardzo rozległymi górami i trzeba w nich nastawić się na pokonywanie sporych odległości.  

Poza zwykłym ekwipunkiem, zabieranym na kilkugodzinne trasy, warto zaopatrzyć się w składane kije typu nordic walking (jeśli chodzimy w parze z przewodnikiem, wystarczy dla każdego po jednym). Zapewniają one dodatkowy, niekiedy zbawienny, punkt oparcia w zdradliwym terenie, a przy tym rozkładają wysiłek na cztery, a nie tylko dwie kończyny.  

Skoro już mowa o przewodniku, to będąc osobą niewidomą lub bardzo słabo widzącą, dobrze jest go mieć i najlepiej własnego. Wybieranie się na tego rodzaju wyjazdy z przekonaniem, że jakoś to będzie i że zawsze się trafi jakaś litościwa dusza, nie jest, moim zdaniem, dobrym pomysłem, chyba, że organizator bierze ten problem na siebie i zapewnia „przydział” właściwej osoby.  

Antoni Szczuciński jest typem człowieka z charyzmą, przypominającym szypra starego, rybackiego kutra. Krzepki, o solidnej budowie i niespożytej energii, jowialnym, przyjacielskim usposobieniu, ogorzałej twarzy, częściowo przykrytej szpakowatą brodą, obdarzony jest tubalnym, ochrypłym barytonem, którym wygłasza niezliczone, krasomówcze przypowieści. Do pełnego obrazu brakowałoby tylko marynarskiej kurtki, znoszonej czapki z daszkiem i nieodłącznej fajki. Jako niewidomy, nie mógł, niestety, zostać wilkiem morskim, za to świetnie sobie radzi na lądzie, sprawnie dowodząc kolejnymi załogami wypraw krajoznawczych, z pomocą stałej i wypróbowanej garstki oficerów. Niekiedy jest też autorytarny i impulsywny, na szczęście zwykle jest przy nim pani Ela, osobista asystentka, sekretarka, księgowa i przewodnik, zbierająca na siebie, niczym piorunochron, wszelkie niebezpieczne iskrzenia. Pani Ela dała się nam poznać jako osoba zrównoważona i cierpliwa - któż inny mógłby od czterdziestu lat być towarzyszką życia tak niespokojnego ducha? Antoni ma jeszcze jedną cechę, którą bardzo popieram: stara się wybrać, jako bazę i miejsce zakwaterowania, taki ośrodek, w którym utrudzeni wędrowcy, po dniu pełnym turystycznych atrakcji, mają zapewniony przyzwoity komfort wypoczynku i pierwszorzędną kuchnię. Jeśli natomiast okazałoby się, że zaufanie zostało nadszarpnięte, takie miejsce nie otrzyma drugiej szansy. Ta sama zasada odnosi się też do uczestników wyjazdów.  

Wspomniałem wyżej o garstce „oficerów”, więc najwyższa pora ich przedstawić. Pierwszym z nich jest Marek Przewięzikowski, przewodnik górski, niewyczerpana skarbnica wiedzy geograficznej i historycznej. Obserwowałem go i słuchałem zawsze z niekłamanym podziwem, ale i z podejrzliwością, którą za chwilę wyjaśnię. Otóż Marek, wyglądający na człowieka w średnim wieku, nigdy się nie męczył! Nieważne jak bardzo forsowne było podejście do miejsc wyznaczonych na krótkie odpoczynki i złapanie oddechu, nasz przewodnik tym samym co zawsze, pozbawionym śladu zadyszki, głosem, objaśniał panoramę okolicznych wzgórz, nazywając po imieniu wszystkie bliższe i dalsze wzniesienia, jakby były członkami jego rodziny. Tak było za każdym razem - spokojny, równy rytm kroków i to samo tempo, bez względu na kąt nachylenia stoku. To bez wątpienia jeden z najlepszych przewodników turystycznych, jakich znałem albo... nowoczesny prototyp super robota, android, zakupiony przez klub „Smrek” za środki PFRON-u lub przezeń wypożyczony do testowania. Nieraz zastanawiałem się, czy pod tą twarzą bez cienia emocji, krzty zmęczenia czy choćby kropelki potu, nie ma przypadkiem plątaniny drucików, tranzystorów i mikroprocesorów? Potrafił co do minuty przyprowadzić grupę na umówione miejsce, z którego odbierał nas mikrobus, choćby trasa liczyła wiele kilometrów i trwała wiele godzin, wliczając w to krótsze i dłuższe postoje. Niby tak właśnie powinno być, ale nikt mi nie powie, że to jest normalne!  

Kolejnym oficerem jest Irena Tomal, kierownik pierwszego obozu, ucieleśnienie niezmąconego spokoju i życzliwości dla innych. Jej opanowanie i zawsze obecny anielski uśmiech, rozładowywały wszelkie napięcia, jeszcze zanim te zdołały się pojawić. Podczas pożegnalnego wieczoru każdy z uczestników otrzymywał na pamiątkę wierszowaną fraszkę jej autorstwa, będącą dowcipną, a zarazem niezwykle trafną charakterystyką jego osoby.

Rzadkie połączenie talentu poetyckiego z darem obserwacji!

Nie mógłbym pominąć jeszcze jednego ze stałych „oficerów” -  Waldemara Lubańskiego, do którego powyższe miano nawet pasuje, gdyż był kiedyś zawodowym żołnierzem. Jego zadaniem było znajdować się zawsze tam, gdzie być powinien i z zadania tego wywiązywał się bez zarzutu, zawsze gotowy do pomocy, zawsze tryskający humorem i energią.

W ciągu ostatnich lat cywilizacja dotarła także w Bieszczady. Najbardziej widocznym tego symptomem są wygodne asfaltowe drogi, którymi można dojechać do każdej wsi, w pobliże szlaków turystycznych. Na wielu odcinkach stromych podejść są zainstalowane poręcze, a błotniste ścieżki nierzadko przykryte są drewnianymi chodnikami. Mimo to nie brakuje okazji do kontaktu z dziką przyrodą i ujrzenia zakątków, skłaniających do refleksji, niemych świadków tragicznej historii tych ziem - opuszczonego, łemkowskiego cmentarza, samotnej cerkwi na polanie czy studziennych żurawi w miejscu, które niegdyś było wsią.

       Żal było wyjeżdżać z Cisnej po dwóch tygodniach wędrowania wśród słonecznych, smaganych wiatrem połonin. Każdy, kto choć raz był w Bieszczadach, wie jak łatwo zarazić się ich „bakcylem”. Podobnie było z Tereską, toteż, gdy w połowie września charakterystyczny głos "szanownego kolegi" oznajmił w słuchawce, że niespodziewanie zwolniły się dwa miejsca, w ciągu paru dni byliśmy znów gotowi do drogi na spotkanie ze znajomymi szczytami, teraz ubranymi w jesienną szatę.

Podróż upłynęła szybko i wygodnie, tym razem punktem zbornym był dworzec PKP w Krakowie, do którego łatwo dojechać z każdego miejsca w kraju. Tam czekał na uczestników duży mikrobus z przyczepą na bagaże.  

       Zakwaterowani zostaliśmy w pensjonacie „Pod Łopiennikiem” w Dołżycy koło Cisnej. Dołżyca jest wsią, w której po pamiętnej „akcji Wisła” pozostał tylko jeden zamieszkały dom. Obecnie jest ich kilkanaście, skupionych wzdłuż krętej drogi odbijającej od głównej szosy i kilka położonych wyżej na zboczu, gdzie ulokował się nasz ośrodek. Pierwsze wrażenie jest od razu korzystne, a to za sprawą balkonów, w jakie wyposażone są pokoje. Nie trzeba nikomu udowadniać, jak przydatny jest to element, nie tylko z powodu możliwości nieskrępowanego porannego „przeciągania się” z twarzą wystawioną na pierwsze promienie słońca, ale przede wszystkim z racji dysponowania własnym miejscem do suszenia bielizny. Dalsze wrażenia były równie korzystne, mam tu na myśli doskonałą, domową kuchnię, której przysmaki przez cały pobyt dogadzały niezmiennie naszym podniebieniom. Gospodarze mieli cztery konie huculskie, z których usług było nam dane skorzystać, był też trzymający je w ryzach pies Puszek, zwierzę o wilczym spojrzeniu skośnych oczu, lecz wybitnie przyjacielskich manierach w stosunku do gości. Gdy życzył sobie, żeby go pogłaskać, bezceremonialnie ustawiał się w poprzek drogi, mocno przywierając cielskiem do nóg człowieka. Nie znając tej „dworskiej” etykiety, pierwszego dnia nieomal przekoziołkowałem przez grzbiet zwierzaka, który chciał się ze mną tylko przywitać. Nocami dla odmiany słychać było donośne porykiwanie jeleni, które podchodziły bardzo blisko zabudowań.

Druga edycja bieszczadzkiego obozu wędrownego z założenia była mniej forsowna, za to miała ciekawszy program krajoznawczy. Każde z odwiedzanych miejsc w pełni zasługuje na odrębną relację, toteż ograniczę się tylko do ich wymienienia jednym tchem: Słowacki Preszów (starówka i muzeum wina), wycieczka do Lwowa (zwiedzanie Cmentarza Łyczakowskiego i Orląt Lwowskich oraz Starego Miasta w towarzystwie polskojęzycznej przewodniczki), klasztor w Komańczy, skansen kultury łemkowskiej w Zyndranowej, zapora wodna na Solinie - to wszystko podczas jednej tylko wyprawy.

Jednym z warunków udanego wyjazdu w Bieszczady jest dobra pogoda. W naszym przypadku spisywała się idealnie. O tym, jak mogłoby być, gdyby opuściło nas szczęście, przekonaliśmy się podczas wycieczki na Łopiennik, nazajutrz po deszczowej niedzieli. Bieszczady w większości zbudowane są z piaskowca, a ziemne szlaki nie sprawiające normalnie większych problemów, po nasiąknięciu wilgocią zamieniają się w gliniane ślizgawki. W ciągu kilku godzin marszu w górę i w dół, wielokrotnie wkraczaliśmy w głąb lasu dla ominięcia błotnistych kolein i pochyłości, na których nie sposób było ustać, a i tak każdy zaliczył po kilka upadków. Podczas niesprzyjającej aury Bieszczady potrafią być naprawdę niesympatyczne! Sympatyczni byli natomiast uczestnicy obydwu wyjazdów, których rozpiętość wieku od 14 do 70 lat pokazała, że podczas mądrze zaplanowanej i rzetelnie przeprowadzonej imprezy turystycznej każdy może się dobrze czuć i czerpać z niej dużo satysfakcji. Uważam, że w wędrowaniu nieważne jest - dokąd, ważne - z kim...

Do tej pory Czytelnicy „BIT-u” zdążyli mnie poznać jako malkontenta, skłonnego bardziej do krytyki niż chwalenia. Mogą Państwo potraktować powyższą relację jako mało obiektywną, podyktowaną względami osobistymi, na które sam wskazywałem w artykule o „szczęściu do wynajęcia”.

Zapewne coś w tym jest, gdyż nie da się ukryć, że prezes „Smreka” jest jedną z ostatnich osób, które chciałbym do siebie zrazić, z drugiej jednak strony, gdyby to wszystko nie było prawdą, to po prostu zachowałbym dyplomatyczne milczenie. Obawiam się tylko jednego, że reklama, jaką zrobiłem memu „Szanownemu koledze” spowoduje taki wzrost zainteresowania organizowanymi przez niego imprezami, że i tak nie będę mógł się do nich dopchać. Mimo to zaryzykuję dokończenie tytułu:  

   „... do zobaczenia

  biuletyn Informacyjny styczeń  2010!