Niosący słowo  

   Andrzej Jakubiczka  

A Pod koniec ub. roku w salach bielskiego Centrum Kultury odbyła się tradycyjnie już „Wielka Gala Operetkowa”, której kulminacyjnym punktem było wręczenie dorocznych nagród prezydenta Bielska-Białej w dziedzinie kultury - „IKAR-2002”. Wśród nominowanych do tej bardzo prestiżowej nagrody za całą dotychczasową działalność artystyczną znalazł się także znakomity niewidomy recytator - Antoni Szczuciński.  Przygoda Antoniego Szczucińskiego ze sztuką recytacji zaczęła się ponad ćwierć wieku temu, kiedy przybywszy z Krakowa do Bielska-Białej, by zorganizować Okręg Bielski PZN, zetknął się z działającym tam Teatrem Poezji Niewidomych. Postanowił zespół ten nie tylko otoczyć opieką, ale także, a może przede wszystkim, czynnie w nim uczestniczyć. Okazało się, iż to postanowienie było najtrwalsze, nie ma już bowiem okręgu bielskiego (bo znikło województwo), nie ma Teatru Poezji (bo dawni członkowie powymierali, a młodym się nie chce), Szczuciński natomiast jak dawniej bryluje na najważniejszych konkursach recytatorskich w kraju, siejąc popłoch wśród młodzieży i zgarniając najcenniejsze trofea. Mimo zbliżającej się niebawem sześćdziesiątki, zamiast bujać wnuka, woli uczyć się kolejnych tekstów i z masochistyczną radością poddawać różnym wymyślnym torturom swego instruktora (aż niepojęte, jak oni wytrzymali ze sobą tyle lat?). Wyliczanie wszystkich zdobytych nagród na najbardziej liczących się konkursach i festiwalach zajęłoby zbyt wiele miejsca i byłoby nudne. By oszczędzić tego Szanownym Czytelnikom, a równocześnie dać możliwość zobrazowania tych osiągnięć, wystarczy choćby nadmienić, iż jest Szczuciński dwukrotnym laureatem „Klucza do Skarbca Literatury Polskiej”, siedmiokrotnym (!) laureatem organizowanego przez Krajowe Centrum Kultury Niewidomych w Kielcach „Święta słowa”, pięciokrotnym finalistą najbardziej prestiżowej imprezy w Polsce - Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego (w 1996 r. w Rydzynie III miejsce) oraz dwukrotnym finalistą Ogólnopolskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora w Zgorzelcu. Tylko w ubiegłym roku zdobył liczące się nagrody w pięciu konkursach (w Kielcach, Słupsku, Ostrowcu Świętokrzyskim, Andrychowie i Siedlcach). W maju uczestniczył jako gość specjalny Międzynarodowego Sympozjum „Terapia i Teatr”, organizowanego przez Zakład Teatru i Filmu Uniwersytetu łódzkiego oraz Poleski Ośrodek Kultury. Międzynarodowemu audytorium przedstawił zarejestrowany przez Telewizję łódzką monodram powstały na podstawie powieści Denisa Diderota „Kubuś Fatalista i jego Pan”. Za całość dotychczasowych dokonań został jako jeden z trójki Polaków nominowany do niezwykle prestiżowej międzynarodowej nagrody - International Award „Filantrop” 2002 w Moskwie. Nie mógł tego wyróżnienia, niestety, odebrać osobiście, ponieważ nie znalazł się nikt, kto sfinansowałby mu podróż i pobyt w Moskwie.  Cały niezwykły życiorys artystyczny Antoniego Szczucińskiego stanowić może przykład na to, do czego prowadzi upór i szlachetna pasja. Okazuje się, iż można, jeśli się chce, mimo utraty wzroku wspiąć się na wyżyny niedostępne tysiącom ludzi sprawnych i zdrowych, można być prawdziwym, niefałszowanym Mistrzem. Można, bo „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”, jak powiedział Mały Książę.

Pochodnia luty 2003

 

 

 

 

 

 

 

Smakosz życia

                                  Jakub Andrzejewski

Po 30 latach zajmowania się recytacją zna co najmniej setkę utworów, które może swobodnie wyciągać z pamięci jak z komputerowego schowka.

     Jeżeli istnieje coś takiego jak genetycznie zakodowana miłość do miejsca swego urodzenia to tylko tym można tłumaczyć podświadomą, irracjonalną miłość Antoniego Szczucińskiego do Lwowa. Miasta, które jako niespełna dwuletni brzdąc musiał wraz z całą rodziną opuścić i udać się na tułaczkę zwaną umownie repatriacją. Syn lwowskiego kupca, ucznia słynnego Zalewskiego, jechał do nowej, niby lepszej Polski na otwartej platformie wagonu towarowego i posłaniu wymoszczonym pod fortepianem przez troskliwą matkę. Familia Szczucińskich zakotwiczyła w Bytomiu. W pobliskich Gliwicach przystanęła m.in. rodzina Adama Zagajewskiego a w Katowicach Zbigniewa Herberta. Musiały upłynąć dziesiątki lat, by Antoni już jako dojrzały recytator i koneser słowa zafascynował się ich twórczością tak dalece, iż stali się jego intelektualnymi przewodnikami.

   Edukacja 6-letniego Antosia zaczęła się w Bytomiu. Gdy był w ósmej klasie, ojciec postanowił rzucić go na głęboką wodę wysyłając do ciotki mieszkającej w Nowej Hucie.

                  O NOWEJ TO HUCIE PIOSENKA...   

  Wychowany na patriotycznej tradycji kresowej młodzieniec znalazł się nagle we wzorcowym mieście polskiego socjalizmu przełomu lat pięćdziesiątych, gdzie wszystko było socjalistyczne, tylko ciotka przedwojenna. Trudno było zaaklimatyzować się w środowisku ego miasta, jakże innego niż Bytom. Nauka w IV Liceum im. Bolesława Bieruta nie była łatwa, długo musiał czekać aż klasowa społeczność go zaakceptowała. Wtedy też zaczęły dojrzewać jego zainteresowania humanistyczne. Biorąc udział w szkolnym konkursie poetyckim w pokonanym polu zostawił m.in. swoją młodszą koleżankę, znaną dziś poetkę, Ewę Lipską. W harcerstwie doszedł do funkcji Namiestnika Zuchowego w nowohuckim hufcu, stopnia Harcmistrza oraz krzyża „Za zasługi dla ZHP”. Prowadził niezliczoną ilość obozów i kolonii zuchowych wykazując duży talent organizacyjny. To była dla niego najlepsza szkoła samodzielności i odpowiedzialności.  

   Umiejętności miały zaprocentować w jego późniejszym życiu. Gdy został studentem psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego przytulne mieszkanko u cioci zamienił na trzyosobowy pokój w akademiku. Jedyną nicią łączącą go z Nową Hutą było harcerstwo. Studia, akademik, to kolejne nowe, dotychczas nieznane mu środowisko, w którego centrum nagle się znalazł. Kiedy zdawało się, że ma znakomity start w dorosłość, nagle przyszło załamanie. Po pierwszym roku studiów zaczął gwałtownie tracić wzrok. Coraz trudniej szło mu czytanie i robienie notatek. Wziął urlop dziekański, zaczął się leczyć, niestety, bezskutecznie. Mimo pomocy życzliwych kolegów, pierwszy raz w życiu zaznał goryczy porażki i poddał się. Myślał jeszcze o nauce w Studium Nauczycielskim, ale go nie przyjęto. W wieku 21. lat został członkiem PZN z I grupą inwalidzką. Świat zawalił mu się na głowę. Nić łącząca go z nowohuckim hufcem stała się liną asekuracyjną chroniącą przed spadnięciem w dół. Jeździł więc nadal jako komendanta obozy udowadniając sobie i innym, że jednak można, że w zasadzie nic się nie stało, że to tylko kłopoty ze wzrokiem, a poza tym wszystko w porządku...I los mu to wynagrodził. W hufcu poznał sympatyczną druhnę zaczynającą właśnie studia w Wyższej Szkole Ekonomicznej. Szybko stała się jego powierniczką, ostoją i pocieszycielką w chwilach zwątpienia, mobilizowała do nauki gdy podjął kurs masażu. Kiedy rozpoczął pracę jako szpitalny masażysta zdecydowali, że będą razem na dobre i na złe. Małżeństwo, sublokatorski pokoik, dwie skromne pensje i młodzieńczy zapał, to był cały ich kapitał. Gdy ona kończyła pierwszy etap studiów, Antek był na pierwszym roku prawa, gdy rozpoczynała studium magisterskie, on już obronił pracę magisterską. Obronił pracę, to się tak łatwo mówi! Tysiące godzin ze słuchawkami na uszach, przy dyktafonie, magnetofonie, maszynie do pisania...Gdyby nie serdeczna ,bezinteresowna pomoc przyjaciół z roku, no i, oczywiście, żony, nie dałby rady. Wtedy też uzewnętrzniły się jego niezwykłe zdolności do zapamiętywania. Miał rzadką umiejętność przetwarzania usłyszanego tekstu na obrazy, a następnie syntetyzowania go w pamięci niczym komputer ścieśniający dla celów archiwalnych duży tekst. Może dlatego teraz, po 30. latach zajmowania się recytacją, zna co najmniej setkę utworów, które może swobodnie wyciągać z pamięci jak z komputerowego schowka. Kiedy ten masażysta  dyplomem prawnika zajmował się oklepywaniem pacjentów, los rzucił mu nowe wyzwanie. W październiku1975 roku dostał propozycję utworzenia Okręgu PZN Bielsku-Białej. Po chwili namysłu zostawiwszy w Krakowie żonę wraz z roczną córką wyjechał w Beskidy.

   - Miarą sukcesów Antoniego Szczucińskiego jest liczba jego przyjaciół, a ma ich wielu - mówi Ryszard Radwan, naczelnik Wydziału Kultury Fizycznej i Turystyki UM w Bielsku Białej. Jest przykładem człowieka niezłomnego, który potrafił znaleźć swoje miejsce w życiu poprzez niezwykły hart ducha w pokonywaniu własnych słabości. Kiedy w 2001 roku podjął się organizacji I Ogólnopolskiego Tandemowego Obozu Wędrownego na trasie Kołobrzeg - Bielsko-Biała, wielu zastanawiało się, czy osoby niepełnosprawne poradzą sobie z licznymi przeciwnościami. Na łamach prasy opowiadał: „Dla osoby niepełnosprawnej wydarzeniem jest już samo uczestniczenie w takim rajdzie. Jazda na rowerze wymaga przecież pewnych umiejętności, sprawności fizycznej. Wrażenia estetyczne dla inwalidy wzroku są niepowtarzalne.” Szczuciński poprzez swoją aktywną działalność na trwałe wpisuje się także w krajobraz bielskiej kultury i sportu.                    

                                                                                                   BESKIDZIE, BESKIDZIE, KTOZ PO TOBIE IDZIE...  

   Jednym z pierwszych mebli zakupionych do siedziby organizowanego biura okręgu PZN w Bielsku-Białej była...wersalka, bowiem Szczuciński nie tylko tam pracował, ale także przez pewien czas mieszkał. Kolejny raz znalazł się zupełnie sam w nowym, zupełnie nieznanym mu otoczeniu. Uczył się topografii miasta, przyzwyczajał się do poruszania przy pomocy białej laski, z której w Krakowie korzystał tylko sporadycznie. Był to czas, kiedy wydawało mu się, iż jeszcze na tyle dobrze widzi, że laska jest zbędna. Niestety, choroba robiła coraz większe spustoszenie w jego wzroku. Całe szczęście, udało mu się uczestniczyć w  kursie orientacji przestrzennej prowadzonym dla grupy polskich instruktorów przez fachowców z Europy Zachodniej. Musiał w ekspresowym tempie przypomnieć sobie wszystko, czego nauczył się na kursie Braille'a w Krakowie, bo przecież jako kierownik nowej jednostki organizacyjnej Związku zaczął dostawać korespondencję brajlowską. Nabyte wtedy umiejętności procentują do dzisiaj, choć komputer wziął górę nad brajlem. Ważną umiejętnością Szczucińskiego jest otaczanie się właściwymi i oddanymi mu bez reszty ludźmi. Ma też zdolność, wyniesioną chyba z harcerstwa, bezbłędnego wyławiania tylko tych pomysłów, które mogą przynieść spektakularny i pewny sukces. Zaczął od wystawy „Czytające ręce” w grudniu1975 roku w Bibliotece Wojewódzkiej. Bielscy niewidomi wtedy „wyszli z cienia”, zaznaczając swoją obecność w miejscowej społeczności. Były to czasy kiedy tematyka związana z ludźmi niepełnosprawnymi nie była mile widziana, gdyż zakłócała sielsko – radosny obraz społeczeństwa rozwiniętego socjalizmu. Tak się zaczął trwający do dziś jego mariaż z kulturą. Potem było m.in. przejęcie pod skrzydła okręgu działającego w bielskim Kole Teatru Poezji Niewidomych, wielce zasłużonego dziś i utytułowanego zespołu artystycznego. Stał się nie tylko jego opiekunem i hojnym sponsorem, ale szybko został niekwestionowanym liderem tej grupy. Pierwszymi słuchaczkami i recenzentkami były córki, którym na dobranoc zamiast bajek recytował „Zaczarowaną dorożkę”. Z tej właśnie pasji wzięła się w Bielsku Białej dwukrotna edycja Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego i Teatralnego Niewidomych oraz Ogólnopolski Konkurs Krasomówczy.  

   Najbardziej spektakularną imprezą, której nikt już później,  nie powtórzył, był w 1979r. „Bielski Jarmark Kulturalny”, ogólnopolski przegląd aktywności kulturalnej inwalidów wzroku. Zjechało wówczas z całej Polski kilkaset osób muzyków, wokalistów, teatralników, rzeźbiarzy, kolekcjonerów. Szczuciński do swoich pomysłów starał się przekonywać kolegów z innych okręgów. Z myślą o nich zorganizował w Cieszynie kurs działalności kulturalnej poprowadzony przez naukowców z Uniwersytetu Śląskiego Od 1983r. rozpoczęła w Bielsku-Białej działalność Poradnia Niewidomego Recytatora, na zajęcia której przyjeżdżali amatorzy sztuki mówienia od Rzeszowa, aż po Wrocław. Zawsze kierował się zasadą: brać tylko z „górnej półki”, dlatego pewnie projektantem medalu na jubileusz Okręgu był światowej klasy rzeźbiarz - Bronisław Krzysztof, a twórcą plakatów i druków firmowych jeden z najwybitniejszych polskich grafików - prof. Michał Kliś.   

   Drugą wielką pasją Szczucińskiego stała się turystyka i rekreacja. W 1977r. wymyślił RIN - Rajd Inwalidów Niewidomych. Gdy pierwszy raz wyprowadził swoje „owieczki” w góry, otoczenie stukało się znacząco w głowy uważając, że pozabija ludzi. Kiedy wsadzał swoich nietypowych turystów na tandemowe rowery czy organizował spływy kajakowe, nikt już się nie dziwił. Rowerowy obóz wędrowny z Pól Grunwaldu o Bielska-Białej w 1979r. był wydarzeniem bez precedensu. Kiedy 22. lata później przejechał wraz ze swoją czeredą na rowerach z Kołobrzegu do Bielska, było to czymś normalnym.

  Dzisiaj, gdy nie pełni żadnych funkcji etatowych, organizuje Rajdy Ociemniałych Diabetyków oraz wyżywa się w Stowarzyszeniu Sportu, Turystyki i Rekreacji Osób z Dysfunkcją Wzroku„Smrek”, z którym wędruje od Bałtyku po Tatry. Przygotowywane na konkursy recytatorskie utwory sprawdza teraz na wnukach. Mając dyplom aplikacji radcowskiej, od kilku lat pozostaje bez pracy. Z konieczności pełniąc żywot emeryta, z tym większym zapałem oddaje się swoim pasjom. Dążąc do doskonałości w ich pielęgnowaniu, staje się z wiekiem coraz bieglejszy jak markowe wino, im starsze tym szlachetniejsze w smaku. A smakoszem Antoni przecie jest najprzedniejszym!

                                                                                              POCHODNIA  czerwiec 2003

       

 Bogusław Witek - Przy innym ogniu, w inną noc...

 

Są miejsca, do których z przyjemnością wracamy nie tylko pamięcią, jeśli tylko nadarzy się ku temu sposobność, i są ludzie, w których towarzystwie bez wahania gotowi jesteśmy udać się dokądkolwiek na kilka dni, a nawet tygodni. Znam pewnego człowieka, na którego głos w telefonie: „Witam szanownego kolegę!”, moja twarz nieodmiennie rozjaśnia się uśmiechem, tak rzadko spotykanym u melancholików. Tym człowiekiem jest szef należącego do struktury CROSS klubu „Smrek” z Bielska- Białej, Antoni Szczuciński. Przynajmniej trzy razy do roku organizuje spływy kajakowe lub górskie obozy wędrowne, w ramach zadań powierzonych przez centralę CROSS i przez nią dofinansowanych albo z własnej inicjatywy, z pełną odpłatnością uczestników. Biorą w nich udział niewidomi i słabowidzący z całej Polski, ludzie ciekawi świata, których nie przeraża wysiłek fizyczny ani kaprysy pogody, za to pociąga otwarta przestrzeń, spotkanie z przyrodą, historią i ludźmi nie lubiącymi rozmawiać o chorobach. Wspólną cechą tych wyjazdów jest  „nadkomplet” chętnych do wzięcia w nich udziału, bez względu na wielkość dofinansowania. Nad tym fenomenem warto się zastanowić, może też jego wyjaśnianie stanie się zbędne po przeczytaniu poniższej relacji z dwóch imprez, jakie udało mi się zaliczyć jednym tchem w sierpniu i we wrześniu ubiegłego roku. Mam nadzieję, że uda mi się zachęcić niedoszłych amatorów wędrowania będących osobami słabowidzącymi do korzystania z tej formy rekreacji.

Podczas górskich wędrówek sprawą najważniejszą nie jest wzrok, lecz odpowiednie obuwie. Zawsze preferowałem buty wojskowe ze względu na ich budowę chroniącą nogi do połowy łydek, wytrzymałość oraz cenę, adekwatną do wartości. Podeszwy mojego umundurowania polskich wojsk lotniczych mocno się wytarły, musiałem więc pomyśleć o nowym sprzęcie. Postanowiłem działać roztropnie i znalazłem stronę internetową, na której użytkownicy turystycznych butów dzielili się swoimi opiniami. W oparciu o nie wybrałem tym razem amerykańskie buty firmy Geox. Wydatek ponad trzystu złotych w sklepie z militariami w pełni się opłacił! Buty okazały się lekkie, odporne na wilgoć i co najistotniejsze - bardzo wygodne od pierwszego dnia po założeniu. Gdy w połowie sierpnia odebrałem telefon od organizatora, że „załapałem się” na wyjazd z listy rezerwowej, spakowałem plecak i po dokonaniu niezbędnych zakupów ruszyłem w towarzystwie naszej sekretarz redakcji na pierwsze w życiu spotkanie z Bieszczadami. Z Tereską przemierzyłem wcześniej wiele kilometrów górskich i nizinnych szlaków, zawsze korzystając z jej pomocnej dłoni i lepszych oczu. Tym razem było podobnie - prowadzony „na holu”, zręcznie omijałem pnie drzew, a jej jaskrawo żółty plecaczek służył mi za „latarnię morską”, gdy gęsiego wkraczaliśmy nagle z oświetlonej słońcem ścieżki w strefę cienia, w którym, nie mając czasu na przyzwyczajenie wzroku do zmiany warunków, przez pierwszą minutę musiałem posuwać się prawie po omacku.  

W sezonie letnim z Wrocławia do Ustrzyk można dojechać nocnym autobusem PKS. Jest to niewątpliwe udogodnienie, jednak wybierający się w długą trasę z tym publicznym przewoźnikiem muszą pamiętać, że nie traktuje on pasażerów jak ludzi mających normalne, fizjologiczne potrzeby. Postoje na kolejnych dworcach nie trwały dłużej niż pięć minut, Panowie powinni sobie na czas podróży zawiązać coś na supeł, a panie... sam nie wiem, w każdym razie - żadnego picia na noc! Nic dziwnego, że gdy przed szóstą rano stanęliśmy w Tarnowie, wszyscy jak jeden mąż rzucili się na poszukiwanie toalet. Owszem, były, ale czynne dopiero od godziny 6.00, pozostało więc poszukać sobie ustronnego krzaczka. Znalezienie takowego na miejskim dworcu i to w sytuacji, gdy każdy z pasażerów chce tego samego i tylko dla siebie, nie jest łatwym zadaniem dla osoby słabowidzącej, w dodatku, gdy ma do dyspozycji pięć minut! Lepszy wzrok przewodnika jest w takich przypadkach absolutnie niezastąpiony. Cywilizacja europejska nie dotarła jeszcze na dworzec autobusowy w Tarnowie, został on wobec tego potraktowany tak, jak na to zasłużył...  

Do pensjonatu „Jeleni skok” w Cisnej, celu naszej podróży, dotarliśmy przed południem. Od personelu dowiedzieliśmy się, że o zakwaterowaniu w ciągu kilku najbliższych godzin raczej nie ma mowy, ponieważ w Cisnej właśnie zakończyła się impreza pt.: „Bieszczadzkie anioły”, na którą zjechało dziesięć tysięcy gości, a do brudnych pokoi nie można przecież nas wpuścić.

Posprzątanie po takiej liczbie aniołów, to nie byle jakie wyzwanie, na szczęście dzień był ciepły i pogodny, pensjonat położony na południowym zboczu, z którego roztaczał się piękny widok na Cisną i otaczające ją wzgórza. Można było usiąść przy stoliku lub ułożyć się na trawie i kontemplować tę fantastyczną zmianę pejzażu, jaka dokonała się zaledwie w kilkanaście godzin od opuszczenia wielkiego miasta.

Smakując leniwie ów malowniczy widok i racząc się poranną kawką, zawarliśmy znajomość z właścicielką pensjonatu, młodą (na oko 30-letnią) kobietą, która na wstępie wyznała nam, że jej utrapieniem są goście domagający się „nie wiadomo jakich luksusów”, tak jakby można było ich oczekiwać za marne 100 zł za dobę. Zapewniliśmy ją solennie, że do takich gości nie należymy i że najważniejsze dla nas są pogoda i dobry humor podczas długich marszów po górach. Niedługo potem okazało się, że dla pani Malwiny zbędnym luksusem było, np. rozpakowanie i powieszenie rzeczy w szafie lub na wieszakach, gdyż takich sprzętów nie uświadczyło się w pokojach. Poranna kawa wypijana przy stoliku na zewnątrz i widoczna stamtąd niesamowita panorama to jedyny luksus, jaki kojarzyć mi się będzie z tym miejscem. Reszta nie jest godna polecenia, toteż, gdy przyjedziecie do Cisnej, przesadźcie „jelenim skokiem” ten pensjonat i poszukajcie innego lokum.

Nigdy przedtem nie chodziłem po Bieszczadach i bardzo byłem ich ciekaw. Osobliwym może się wydać ich kształt. Dla mnie, człowieka niezbyt dobrze widzącego, za to o nieuczesanej wyobraźni, było to wrażenie podobne do znalezienia się w sklepie z damską bielizną, w którym sprzedaje się wyłącznie wielkie biustonosze. Może to niezbyt stosowne porównanie, ale jeśli ktoś patrzył z oddali na taką, np. Połoninę Caryńską, ten pewnie się ze mną zgodzi. Potwierdza to też charakter dosłownie każdej wycieczki, przypominający wspinanie się krasnoludków na odwróconą miskę.  

Najpierw idzie się po płaskim terenie, by po kilkunastu minutach szlak bez ostrzeżenia zmieniał kierunek z poziomego na niemal pionowy. Wspinaczka leśnymi duktami trwa z reguły kilka godzin a coraz łagodniejsze podejście sygnalizuje zbliżanie się do szczytu wzniesienia. Tam, ponad górną granicą lasu, rozciągają się połoniny - wysokie, dzikie, smagane wiatrem trawy, nad którymi jest już tylko nieskończona, otwarta przestrzeń. Wędrówka ścieżką wijącą się wśród połonin wynagradza poniesione trudy wspinaczki i wypocone hektolitry. Nizinny i osiadły (czytaj: przykomputerowy tryb życia) sprawił, że podczas spacerów pod górę moją koszulkę zawsze można wyżymać, i dlatego miewam w plecaku zmianę odzieży. Teraz, dla odmiany, dech zapierają rozciągające się dookoła widoki mieniące się barwami późnego lata: żółcienie, ochra, beż i dojrzała zieleń, przechodząca w oddali w szarość i błękit. A wszystko to w miłych męskiemu oku, wypukłych kształtach i wręcz niewyczerpanej ilości. Bieszczady są bardzo rozległymi górami i trzeba w nich nastawić się na pokonywanie sporych odległości.  

Poza zwykłym ekwipunkiem, zabieranym na kilkugodzinne trasy, warto zaopatrzyć się w składane kije typu nordic walking (jeśli chodzimy w parze z przewodnikiem, wystarczy dla każdego po jednym). Zapewniają one dodatkowy, niekiedy zbawienny, punkt oparcia w zdradliwym terenie, a przy tym rozkładają wysiłek na cztery, a nie tylko dwie kończyny.  

Skoro już mowa o przewodniku, to będąc osobą niewidomą lub bardzo słabo widzącą, dobrze jest go mieć i najlepiej własnego. Wybieranie się na tego rodzaju wyjazdy z przekonaniem, że jakoś to będzie i że zawsze się trafi jakaś litościwa dusza, nie jest, moim zdaniem, dobrym pomysłem, chyba, że organizator bierze ten problem na siebie i zapewnia „przydział” właściwej osoby.  

Antoni Szczuciński jest typem człowieka z charyzmą, przypominającym szypra starego, rybackiego kutra. Krzepki, o solidnej budowie i niespożytej energii, jowialnym, przyjacielskim usposobieniu, ogorzałej twarzy, częściowo przykrytej szpakowatą brodą, obdarzony jest tubalnym, ochrypłym barytonem, którym wygłasza niezliczone, krasomówcze przypowieści. Do pełnego obrazu brakowałoby tylko marynarskiej kurtki, znoszonej czapki z daszkiem i nieodłącznej fajki. Jako niewidomy, nie mógł, niestety, zostać wilkiem morskim, za to świetnie sobie radzi na lądzie, sprawnie dowodząc kolejnymi załogami wypraw krajoznawczych, z pomocą stałej i wypróbowanej garstki oficerów. Niekiedy jest też autorytarny i impulsywny, na szczęście zwykle jest przy nim pani Ela, osobista asystentka, sekretarka, księgowa i przewodnik, zbierająca na siebie, niczym piorunochron, wszelkie niebezpieczne iskrzenia. Pani Ela dała się nam poznać jako osoba zrównoważona i cierpliwa - któż inny mógłby od czterdziestu lat być towarzyszką życia tak niespokojnego ducha? Antoni ma jeszcze jedną cechę, którą bardzo popieram: stara się wybrać, jako bazę i miejsce zakwaterowania, taki ośrodek, w którym utrudzeni wędrowcy, po dniu pełnym turystycznych atrakcji, mają zapewniony przyzwoity komfort wypoczynku i pierwszorzędną kuchnię. Jeśli natomiast okazałoby się, że zaufanie zostało nadszarpnięte, takie miejsce nie otrzyma drugiej szansy. Ta sama zasada odnosi się też do uczestników wyjazdów.  

Wspomniałem wyżej o garstce „oficerów”, więc najwyższa pora ich przedstawić. Pierwszym z nich jest Marek Przewięzikowski, przewodnik górski, niewyczerpana skarbnica wiedzy geograficznej i historycznej. Obserwowałem go i słuchałem zawsze z niekłamanym podziwem, ale i z podejrzliwością, którą za chwilę wyjaśnię. Otóż Marek, wyglądający na człowieka w średnim wieku, nigdy się nie męczył! Nieważne jak bardzo forsowne było podejście do miejsc wyznaczonych na krótkie odpoczynki i złapanie oddechu, nasz przewodnik tym samym co zawsze, pozbawionym śladu zadyszki, głosem, objaśniał panoramę okolicznych wzgórz, nazywając po imieniu wszystkie bliższe i dalsze wzniesienia, jakby były członkami jego rodziny. Tak było za każdym razem - spokojny, równy rytm kroków i to samo tempo, bez względu na kąt nachylenia stoku. To bez wątpienia jeden z najlepszych przewodników turystycznych, jakich znałem albo... nowoczesny prototyp super robota, android, zakupiony przez klub „Smrek” za środki PFRON-u lub przezeń wypożyczony do testowania. Nieraz zastanawiałem się, czy pod tą twarzą bez cienia emocji, krzty zmęczenia czy choćby kropelki potu, nie ma przypadkiem plątaniny drucików, tranzystorów i mikroprocesorów? Potrafił co do minuty przyprowadzić grupę na umówione miejsce, z którego odbierał nas mikrobus, choćby trasa liczyła wiele kilometrów i trwała wiele godzin, wliczając w to krótsze i dłuższe postoje. Niby tak właśnie powinno być, ale nikt mi nie powie, że to jest normalne!  

Kolejnym oficerem jest Irena Tomal, kierownik pierwszego obozu, ucieleśnienie niezmąconego spokoju i życzliwości dla innych. Jej opanowanie i zawsze obecny anielski uśmiech, rozładowywały wszelkie napięcia, jeszcze zanim te zdołały się pojawić. Podczas pożegnalnego wieczoru każdy z uczestników otrzymywał na pamiątkę wierszowaną fraszkę jej autorstwa, będącą dowcipną, a zarazem niezwykle trafną charakterystyką jego osoby.

Rzadkie połączenie talentu poetyckiego z darem obserwacji!

Nie mógłbym pominąć jeszcze jednego ze stałych „oficerów” -  Waldemara Lubańskiego, do którego powyższe miano nawet pasuje, gdyż był kiedyś zawodowym żołnierzem. Jego zadaniem było znajdować się zawsze tam, gdzie być powinien i z zadania tego wywiązywał się bez zarzutu, zawsze gotowy do pomocy, zawsze tryskający humorem i energią.

W ciągu ostatnich lat cywilizacja dotarła także w Bieszczady. Najbardziej widocznym tego symptomem są wygodne asfaltowe drogi, którymi można dojechać do każdej wsi, w pobliże szlaków turystycznych. Na wielu odcinkach stromych podejść są zainstalowane poręcze, a błotniste ścieżki nierzadko przykryte są drewnianymi chodnikami. Mimo to nie brakuje okazji do kontaktu z dziką przyrodą i ujrzenia zakątków, skłaniających do refleksji, niemych świadków tragicznej historii tych ziem - opuszczonego, łemkowskiego cmentarza, samotnej cerkwi na polanie czy studziennych żurawi w miejscu, które niegdyś było wsią.

       Żal było wyjeżdżać z Cisnej po dwóch tygodniach wędrowania wśród słonecznych, smaganych wiatrem połonin. Każdy, kto choć raz był w Bieszczadach, wie jak łatwo zarazić się ich „bakcylem”. Podobnie było z Tereską, toteż, gdy w połowie września charakterystyczny głos "szanownego kolegi" oznajmił w słuchawce, że niespodziewanie zwolniły się dwa miejsca, w ciągu paru dni byliśmy znów gotowi do drogi na spotkanie ze znajomymi szczytami, teraz ubranymi w jesienną szatę.

Podróż upłynęła szybko i wygodnie, tym razem punktem zbornym był dworzec PKP w Krakowie, do którego łatwo dojechać z każdego miejsca w kraju. Tam czekał na uczestników duży mikrobus z przyczepą na bagaże.  

       Zakwaterowani zostaliśmy w pensjonacie „Pod Łopiennikiem” w Dołżycy koło Cisnej. Dołżyca jest wsią, w której po pamiętnej „akcji Wisła” pozostał tylko jeden zamieszkały dom. Obecnie jest ich kilkanaście, skupionych wzdłuż krętej drogi odbijającej od głównej szosy i kilka położonych wyżej na zboczu, gdzie ulokował się nasz ośrodek. Pierwsze wrażenie jest od razu korzystne, a to za sprawą balkonów, w jakie wyposażone są pokoje. Nie trzeba nikomu udowadniać, jak przydatny jest to element, nie tylko z powodu możliwości nieskrępowanego porannego „przeciągania się” z twarzą wystawioną na pierwsze promienie słońca, ale przede wszystkim z racji dysponowania własnym miejscem do suszenia bielizny. Dalsze wrażenia były równie korzystne, mam tu na myśli doskonałą, domową kuchnię, której przysmaki przez cały pobyt dogadzały niezmiennie naszym podniebieniom. Gospodarze mieli cztery konie huculskie, z których usług było nam dane skorzystać, był też trzymający je w ryzach pies Puszek, zwierzę o wilczym spojrzeniu skośnych oczu, lecz wybitnie przyjacielskich manierach w stosunku do gości. Gdy życzył sobie, żeby go pogłaskać, bezceremonialnie ustawiał się w poprzek drogi, mocno przywierając cielskiem do nóg człowieka. Nie znając tej „dworskiej” etykiety, pierwszego dnia nieomal przekoziołkowałem przez grzbiet zwierzaka, który chciał się ze mną tylko przywitać. Nocami dla odmiany słychać było donośne porykiwanie jeleni, które podchodziły bardzo blisko zabudowań.

Druga edycja bieszczadzkiego obozu wędrownego z założenia była mniej forsowna, za to miała ciekawszy program krajoznawczy. Każde z odwiedzanych miejsc w pełni zasługuje na odrębną relację, toteż ograniczę się tylko do ich wymienienia jednym tchem: Słowacki Preszów (starówka i muzeum wina), wycieczka do Lwowa (zwiedzanie Cmentarza Łyczakowskiego i Orląt Lwowskich oraz Starego Miasta w towarzystwie polskojęzycznej przewodniczki), klasztor w Komańczy, skansen kultury łemkowskiej w Zyndranowej, zapora wodna na Solinie - to wszystko podczas jednej tylko wyprawy.

Jednym z warunków udanego wyjazdu w Bieszczady jest dobra pogoda. W naszym przypadku spisywała się idealnie. O tym, jak mogłoby być, gdyby opuściło nas szczęście, przekonaliśmy się podczas wycieczki na Łopiennik, nazajutrz po deszczowej niedzieli. Bieszczady w większości zbudowane są z piaskowca, a ziemne szlaki nie sprawiające normalnie większych problemów, po nasiąknięciu wilgocią zamieniają się w gliniane ślizgawki. W ciągu kilku godzin marszu w górę i w dół, wielokrotnie wkraczaliśmy w głąb lasu dla ominięcia błotnistych kolein i pochyłości, na których nie sposób było ustać, a i tak każdy zaliczył po kilka upadków. Podczas niesprzyjającej aury Bieszczady potrafią być naprawdę niesympatyczne! Sympatyczni byli natomiast uczestnicy obydwu wyjazdów, których rozpiętość wieku od 14 do 70 lat pokazała, że podczas mądrze zaplanowanej i rzetelnie przeprowadzonej imprezy turystycznej każdy może się dobrze czuć i czerpać z niej dużo satysfakcji. Uważam, że w wędrowaniu nieważne jest - dokąd, ważne - z kim...

Do tej pory Czytelnicy „BIT-u” zdążyli mnie poznać jako malkontenta, skłonnego bardziej do krytyki niż chwalenia. Mogą Państwo potraktować powyższą relację jako mało obiektywną, podyktowaną względami osobistymi, na które sam wskazywałem w artykule o „szczęściu do wynajęcia”.

Zapewne coś w tym jest, gdyż nie da się ukryć, że prezes „Smreka” jest jedną z ostatnich osób, które chciałbym do siebie zrazić, z drugiej jednak strony, gdyby to wszystko nie było prawdą, to po prostu zachowałbym dyplomatyczne milczenie. Obawiam się tylko jednego, że reklama, jaką zrobiłem memu „Szanownemu koledze” spowoduje taki wzrost zainteresowania organizowanymi przez niego imprezami, że i tak nie będę mógł się do nich dopchać. Mimo to zaryzykuję dokończenie tytułu:  

   „... do zobaczenia

  biuletyn Informacyjny styczeń  2010!

 

Niektóre publikacje  

 

Z czym do rzeczywistości  

    ANTONI SZCZUCIŃSKI  

 (I nagroda w konkursie "Pochodni")

 

W celu podjęcia twórczej próby odpowiedzi na zadane w tytule pytanie, musimy zdać sobie sprawę, co jest niezbędne do tego, aby móc skutecznie podejmować współpracę z samorządami, przedstawicielami parlamentu, biznesmenami i innymi ludźmi, od których wiedzy, finansów, pozycji społecznej może zależeć realizacja potrzeb naszego środowiska. Pierwszorzędnym czynnikiem, umożliwiającym kontakty, są odpowiednio przygotowani ludzie. Naszymi reprezentantami powinny być osoby niewidome i wcale nie muszą mieć dyplomów wyższych uczelni. Jedna z niewidomych działaczek związkowo-spółdzielczych na Śląsku opowiadała mi, jak w prosty sposób wytłumaczyła przedstawicielom Ministerstwa Finansów konieczność ustalenia w formie ryczałtu ulgi podatkowej na tak zwane korzystanie z pomocy przewodnika. Działaczka ta, znając z autopsji problemy niewidomych, nie miała żadnych trudności w doborze argumentów i jak się okazuje, były one skuteczne. Nie wykluczam możliwości działania w imieniu środowiska niewidomych, także osób widzących. Pod jednym wszakże warunkiem, że są to ludzie posiadający faktyczny autorytet w Związku, uznany przez niewidomych, a nie mianowany przez prezesa lub nawet prezydium. Ludzie ci powinni również mieć większy kontakt z inwalidami wzroku lub fachowe przygotowanie z tyflologii. W przypadku inwalidów wzroku powinni być to ludzie bardzo dobrze zrehabilitowani i reprezentujący swoim zachowaniem co najmniej poziom środkowoeuropejski.

Nawet osoby obdarzone łatwością nawiązywania kontaktów muszą szkolić się w metodach i formach prowadzenia prezentacji tematu, przygotowywania wystąpień i wreszcie prowadzenia rozmów i dyskusji na temat i na poziomie. W celu zaprezentowania środowiska nie tylko słowami, ale i formami działania, musimy mieć co pokazać. Impreza w świetlicy koła to nie jest okazja przekonania, jacy my, niewidomi, jesteśmy biedni i w jak ciężkich warunkach musimy prowadzić działalność, lecz zaprezentowania tego co posiadamy, skromnie, ale schludnie i funkcjonalnie. Świetlica nie może być tylko pomieszczeniem dającym możliwość posiedzenia i wypicia herbaty, "naszym drugim domem", jak to w wielu przypadkach jest ciepło określane. Świetlica na miarę nowych czasów to miejsce, w którym można prowadzić zajęcia dla nowo ociemniałych z dziedziny rehabilitacji podstawowej, terapii zajęciowej czy pracy z komputerem. Nie jest wcale powiedziane, że komputer dla koła musi być z rozdzielnika Zarządu Głównego lub zakupiony kosztem wielu wyrzeczeń z funduszy okręgu. Oglądałem takie świetlice w Szwecji. Urządzenia do prowadzenia terapii zajęciowej, specjalne nagłośnienie dla słabosłyszących i malowanie załatwione zostało z pieniędzy miasta, w którym mieściło się koło. Tak więc reasumując, potrzebni są ludzie i baza materialna. Przy pomocy tych czynników możemy wystąpić do samorządów o finansowanie tego co robimy, z pożytkiem dla inwalidów, a w zastępstwie służb publicznych.

 Nic w tym stwierdzeniu nowego. Od lat Zarząd Główny PZN i okręgi realizują zadania zlecone przez ministerstwo czy podjęte z bogatej oferty PFRON. Zwiększyła się co prawda ilość kursów i turnusów, ale nie zmalała przypadkowość w naborze uczestników. Nie widzę osobiście przeszkód, żeby koło było organizatorem kursów i turnusów. Są już w kraju koła, które mogą podjąć i pewnie podejmują takie próby. Związek chciał i dalej chce tworzyć w kołach konta bankowe i przyznawać tym placówkom samodzielność. Moim zdaniem bez osobowości prawnej dla okręgów o prawdziwej samodzielności kół nie może być mowy. Wiem, że w tym momencie wielu powie - przecież dawaliśmy taką możliwość okręgom i kołom, lecz nikt lub prawie nikt z tego nie skorzystał. Dla mnie ważne jest, że są już koła, które działają w miarę samodzielnie i są takie okręgi, w których istnieje sieć komputerowa, obsługująca administrację i statystykę związkową. Niepokoi mnie jednak wysokie stężenie "betonu" w okręgach. O przykładach negatywnych, jakie płyną z wyżyn naszej władzy związkowej, można by mówić długo. Wymienię tylko dwa.

 Mamy wypracowywać formy działania do naśladowania w terenie. Były przed laty zalecenia, żeby zatrudniać przy okręgach rzeczników prasowych, rekrutujących się ze zdolnych niewidomych, a nasz Związek na szczeblu centralnym nie ma rzecznika prasowego z grupą inwalidzką z tytułu wzroku. Drugi przykład - Komisji Samorządowej Zarządu Głównego nie stać na to, żeby przygotować wystąpienie, które w jej imieniu musi pisać aż prezes. Co zrobić, kiedy na poziomie okręgu nie ma takiego prezesa, który mógłby i powinien dawać przykład kształtowania opinii społecznej o niewidomych? Powinien on rozejrzeć się za kimś, kto zrobi to fachowo.

 Wzorem takiego działania jest jeden z byłych przewodniczących koła terenowego w okręgu bielsko-bialskim. Jest to prosty człowiek, jak się to popularnie mówi "stary robociarz", ale nie pozbawiony zdrowego rozsądku i świadomości tego, co do przewodniczącego koła należy. Nie będąc mówcą, otwierał jedynie zebrania i oddawał głos tym, którzy umieli to robić. Przygotowując imprezy w kole, potrafił umiejętnie rozdzielić robotę, rozdając zadania według kompetencji. Ten człowiek nie bał się o to, że ktoś go ze stołka wysadzi. Opuścił stanowisko z własnej i nieprzymuszonej woli, żegnany z autentycznym szacunkiem za swój dorobek. Dla wyróżnienia takich działaczy warto opracować i wdrożyć status honorowego przewodniczącego koła.

To nie frazes, że "mądrość ludu jest mądrością bogów". Pod warunkiem, że bogowie chcą jej słuchać i stosować. Element fachowości to jedyne kryterium, którym powinny kierować się zespoły decydenckie naszego Związku w wyborze aparatu zawodowego. Gwarancją właściwego wyboru jest zwykle rzetelna informacja o tym, co kto potrafi robić.

Na łamach "Pochodni" pojawiły się artykuły z dziedziny autoreklamy osoby i umiejętności. Nie wszystkim się to podoba. Jeden z korespondentów wyraził swoje oburzenie z powodu reklamowanej nowej profesji związkowej, jaką jest dyplomowany instruktor brajla. "Pochodnia" dostarcza przykładów prowadzenia polemiki na odpowiednim poziomie i to jest krok w kierunku wyrabiania sobie zdania i sposobu prowadzenia dyskusji.

  Lubelskie wydawnictwo "Print 6R" wydało w brajlu kilka książek mogących pomóc w przygotowaniu się do działań promocyjnych. Szkoda, że tego typu książki nie wychodzą na taśmach magnetofonowych lub dyskietkach. Bez dobrych narzędzi nawet doświadczony majster niewiele zdziała.

 Kiedyś w "Pochodni" był artykuł, w którym przytoczono meksykańskie przysłowie: - "Lepiej wiedzieć, dokąd iść, nie wiedząc jak, niż wiedząc jak, nie wiedzieć dokąd". Być może inicjatorom konkursu na temat współpracy z władzami terenowymi uda się zebrać kilka pomysłów - jak iść, ale czy będzie to również odpowiedź na to "dokąd?".

Rzeczywistość oczekuje od nas i od naszego Związku, że w sposób odpowiedzialny i fachowy zajmiemy się tymi najtrudniejszymi problemami, wynikającymi z inwalidztwa. Na nas spoczywa obowiązek wskazywania akceptowanych przez środowisko rozwiązań. Od nas będzie się oczekiwało doradztwa w działaniach integracyjnych. Hasło: "Nic o nas bez nas" - trzeba umieć obronić. Jeżeli temu nie sprostamy, to wiele problemów rozwiąże się bez nas, czyli bez uwzględnienia naszych potrzeb

Pochodnia  grudzień 1997  

       

Między duchem a materią

  Antoni Szczuciński

  Marzy mi się, że znajdzie się sponsor, który dofinansuje moje recytatorskie poczynania.

Kiedy turysta wędruje wytrwale przez kilka lat i ma za sobą wiele kilometrów lub szczytów, może zasłużyć na odznakę turystyki kwalifikowanej lub odznakę za wytrwałość. Zawodnicy biorący udział w różnego rodzaju zawodach za swoje zwycięstwa zdobywają medale, puchary, nagrody. Sport i turystyka, a więc dbanie o tężyznę fizyczną, są dobrze postrzegane przez władze PZN. Dla potrzeb ducha powołano natomiast kieleckie Centrum Kultury Niewidomych, mające te potrzeby załatwiać. I to wszystko. Mistrzowie w poszczególnych dyscyplinach sportowych stanowią powód do dumy i chwały dla całej organizacji. Ci „od kultury” też mają swoich mistrzów, ale czy ktoś jest z tego dumny?

Od z górą 30. lat param się sztuką recytacji. Mam w tej dziedzinie liczące się osiągnięcia nie tylko w środowisku niewidomych, ale (co znacznie trudniejsze) także na otwartym „polu” recytatorskim. Nie jestem, na szczęście, jedynym niewidomym, który ma takie sukcesy, ale nie jest nas wielu. Aby móc zmierzyć się z konkurencją recytatorów na ogólnopolskich scenach, potrzeba trzech rzeczy: wytrwałej pracy, pracy i jeszcze raz pracy. Mimo wielkiego doświadczenia i obycia (to ważne!) w tej dziedzinie, dopiero od dziesięciu lat udaje mi się utrzymywać w ścisłej czołówce wielu prestiżowych konkursów ogólnopolskich. W ciągu roku w Polsce odbywa się wiele takich imprez. Dla większości recytatorów jest jednak ten jeden, najważniejszy, obchodzący w tym roku jubileusz swojej 50. edycji - Ogólnopolski Konkurs Recytatorski, którego organizatorem od początku jest Towarzystwo Kultury Teatralnej. Nie popełnię błędu jeżeli stwierdzę, że przez wiele lat trwania tej imprezy uczestniczyła w niej spora gromadka niewidomych recytatorów, a najlepsi dochodzili nawet do eliminacji centralnych. Na przełomie lat 70/80 ubiegłego wieku sztuka ta udawała się m.in. Ryszardowi Kuci i Ryszardowi Dziewie z Lublina. Nieżyjąca już Wiktoria Kamińska z Bielska-Białej kilkakrotnie wygrywała ogólnopolskie konkursy recytatorskie niewidomych, a także docierała do eliminacji wojewódzkich. Piszący te słowa brał udział przynajmniej w połowie z dotychczasowych edycji tej imprezy, wielokrotnie będąc jej ogólnopolskim finalistą. Największym sukcesem było III miejsce w finale ogólnopolskim, który odbywał się w 1994 r. na zamku w Rydzynie. W pozostałych uzyskałem liczące się wyróżnienia, podobnie jak na Ogólnopolskich Spotkaniach Teatrów Jednego Aktora w Zgorzelcu.

Od 12. lat nasze Centrum daje laureatom swojego konkursu możliwość uzyskania nominacji do eliminacji centralnych. Z owych dwunastu edycji kieleckiego święta słowa brałem udział aż w jedenastu, sześciokrotnie reprezentując nasz Związek w eliminacjach centralnych.

Bez pieniędzy ani rusz...

Uczestniczący w konkursach niewidomi recytatorzy dzielą się na tych, którzy pracują całkowicie samodzielnie, tych którzy korzystają ze wskazówek i metodycznego wsparcia KCKN i tych, którzy pracują pod okiem instruktora. Jeżeli jestem jednym z niewielu niewidomych, którym udaje się na zasadzie pełnego partnerstwa rywalizować z pełnosprawnymi recytatorami, to dlatego, iż mam szczęście pracować pod okiem instruktora, a praca nasza cieszy się przychylnością Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Miejskiego w Bielsku-Białej, który jest tak uprzejmy, że wspiera finansowo tę współpracę. Mimo to pojawiają się coraz większe problemy z dofinansowywaniem  licznych wyjazdów na konkursy. W tej sytuacji ważnym wsparciem ze strony Związku jest finansowanie poprzez KCKN kosztów akredytacji na konkursach, do których nominowani są niewidomi recytatorzy. Pozostaje wówczas jeszcze tylko znalezienie sponsora na pokrycie kosztów przejazdu i już można ruszać w bój o laury. Z roku na rok jednak rośnie kwota środków własnych, które wydaję, chcąc brać udział w ważnych i liczących się w kraju konkursach.

Z gorzką ironią muszę stwierdzić, iż gdybym był szachistą lub tancerzem, albo grał w kręgle, osiągając porównywalne wyniki co w recytacji, na pewno nie miałbym problemów ze sfinansowaniem udziału w zawodach. Warto jednak, by różni ważni decydenci uświadomili sobie, że dwie dziedziny aktywności - turystyka i recytatorstwo - obywają się bez kosztownych paraolimpiad czy parakonkursów, pozwalając osobom z dysfunkcją wzroku podejmować rywalizację i osiągać znaczące sukcesy w otwartej, partnerskiej rywalizacji z pełnosprawnymi. Te właśnie sukcesy znakomicie nobilitują Związek i promują nas szeroko poza naszym środowiskiem. Może więc z okazji jubileuszu Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego ZG PZN wspólnie z KCKN zastanowi się nad otoczeniem opieką systemową grona najlepszych w tej dziedzinie (np. sześć osób i jeden teatr), tak jak to jest w przypadku kadry krajowej „Cross-u”? Roczny koszt jednego takiego „recytatorskiego kadrowicza” (zawierający m.in. honorarium dla instruktora oraz koszty akredytacji i przejazdów na imprezy) nie powinien przekroczyć 3000 PLN. W przeciwieństwie do sportowca, recytatora nie potrzeba wyposażać w drogi sprzęt czy ubranie. Na treningi nie trzeba wynajmować żadnej sali. Oczywista natomiast dla utrzymania wysokiej formy, poprawy wyników i doskonalenia „warsztatu” jest konieczność brania udziału w kilku znaczących konkursach rocznie.

             Pomarzyć, dobra rzecz...

Warto w tym miejscu zwrócić uwagę, iż w przeciwieństwie do wybitnych sportowców, recytatorzy działają całkowicie con amore, gdyż nagrody w konkursach, nawet tych najbardziej prestiżowych, są symboliczne. W Ostrowie Świętokrzyskim np. mistrzów honoruje się w ten sposób, iż w roku następnym są oni zapraszani na koszt organizatorów. Dlatego może wśród moich recytatorskich trofeów, zamiast pucharów i medali, znajdują się ciekawe edytorsko dyplomy, specjalnie wykonane klucze, szpilki, a nawet... statuetka czarownicy! Chwilami marzy mi się jednak, że znajdzie się sponsor, który dofinansuje moje recytatorskie poczynania i będzie wraz ze mną cieszył się z tych osiągnięć. Do garnituru, w którym występuję, nie przypnę co prawda jego logo, ale gazety mogą o tym napisać, a i telewizja czasem pokaże. Póki co, miło łechce moją próżność, gdy w regionalnych publikacjach na temat kultury mogę przeczytać np., że: „Szczególnym przykładem może tu być Antoni Szczuciński, niewidomy prawnik z Bielska-Białej, od prawie 30 lat w znakomitej formie, brylujący na wszystkich najbardziej znaczących konkursach recytatorskich w kraju. Ten czystej wody amator w najlepszym tego słowa znaczeniu, zamiast zająć się bawieniem wnuków, woli wchłaniać w siebie wciąż nowe teksty i jeździć z konkursu na konkurs” - jak ostatnio napisano w Ślaskim Kwartalniku Kulturalnym (nr 16, marzec 2005 r., artykuł: „Strażnicy słowa”). Eeech, pomarzyć, dobra rzecz!

  POCHODNIA  maj 2006