Lektury, wspomnienia

  Wszystko przemieniać w radość

  Danuta Tomerska

  Przeczytałam piękną i mądrą książkę Anny Sobolewskiej pt. „Cela” (nagrana na 8 kasetach, czyta Blanka Kutyłowska), którą pragnę zaprezentować Czytelnikom „Pochodni”. I to z dwóch powodów. Pierwszy wiąże się z Rokiem Osób Niepełnosprawnych, a więc tego typu publikacje są na czasie. Bohaterką książki jest córka autorki, Cela, 12-letnia dziewczynka z zespołem Downa. Przyczyną Downa jest nieprawidłowy program genetyczny matki lub (rzadziej) ojca. Dzieci obciążone tym defektem rodzą się upośledzone umysłowo, następuje u nich wolniejszy rozwój fizyczny i psychiczny oraz opóźnienie rozwoju mowy, która jest zwykle niewyraźna.

Anna Sobolewska jest krytykiem i historykiem literatury, profesorem Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. Jej mąż, Tadeusz, to znany krytyk filmowy. Państwo Sobolewscy mieli już jedną córkę, Justynę, i oczekiwali na przyjście drugiego dziecka. Jednak narodzinom Cecylii, zamiast radosnego świętowania, towarzyszyły smutek i rezygnacja.

„Kiedy urodziła się nam córka z zespołem Downa, wydawało nam się, że pojęcie szczęścia należy do innego świata, wkrótce się przekonaliśmy, że to nieprawda, że obecność dziecka z defektem genetycznym w naszej rodzinie stała się wyzwaniem trudnym, ale i radosnym, a nie źródłem rozpaczy” - pisze autorka. Wyznaje też, że najbardziej pomógł jej po porodzie obronić się przed poczuciem krzywdy mąż. Wspierali ją także rodzice i starsza córka Justyna. W swojej książce Sobolewska opowiada ciekawie o życiu z dzieckiem upośledzonym od chwili narodzin, poprzez pierwsze doświadczenia życiowe, naukę w domu,  w przedszkolu integracyjnym i w szkole podstawowej. Przedstawia metody rehabilitacji, naukę samodzielności, terapię opartą na zabawie i wspólnym uczestnictwie w świecie kultury. Chociaż znalazła ona dla swojej córki dobrą klasę integracyjną, to jednak stwierdza, że nauczyciele na ogół nie są dobrze przygotowani do nauczania i wychowania integracyjnego. Krytykuje też podręczniki do języka polskiego wykorzystywane w klasach integracyjnych. Dzieląc się swą rozległą wiedzą na temat dziecięcego upośledzenia, autorka udowadnia, że dzieci z zespołem Downa mogą być źródłem dumy i radosnych przeżyć.

Anna Sobolewska od czasu urodzenia córki obciążonej zespołem Downa pisze artykuły na ten temat, bierze udział w pracach krajowych i zagranicznych stowarzyszeń rodziców dzieci z Downem. Jest również autorką wielu innych książek, jak np. „Polska proza psychologiczna 1945-50”, „Maksymalnie udana egzystencja”, „Szkice o życiu i twórczości Mirona Białoszewskiego”. Anna Sobolewska jest córką Jadwigi Stańczakowej, jednej z wybitniejszych osobowości środowiska niewidomych. I to jest ten drugi powód, że omówiłam tę książkę.

   Jadwigę Stańczakową znałam bardzo dobrze, często podziwiałam. Pisano o niej wiele razy na łamach „Pochodni”. Chciałam także dołączyć tu krótkie o niej wspomnienie, bo każde świadectwo o człowieku, którego już nie ma, chroni go przed zapomnieniem.

             Była śliczną, jasną blondynką...

  Jadwiga Stańczakowa (z domu Strancman) urodziła się w 1918 r. w Warszawie i z tym miastem związała prawie całe swoje życie. Tu zaczęła przed wojną studia na Akademii Nauk Politycznych i tu przeżyła koszmar czasu zagłady - okupację hitlerowską. Była prześladowana z racji swego pochodzenia i musiała się ukrywać. Była śliczną jasną blondynką o niebieskich oczach i ten typ aryjskiej urody na pewno pomagał jej przetrwać w tamtych czasach.

W 1944 r. znalazła się w wyzwolonym Lublinie i rozpoczęła wymarzoną pracę dziennikarską w dzienniku „Głos Ludu”. W rok później przeniosła się wraz z mężem do Gdańska i tam kontynuowała swą pracę w „Dzienniku Bałtyckim”. W młodym wieku dosięgła ją choroba oczu, widziała coraz gorzej, a po urodzeniu w 1948 r. córki, Ani, straciła wzrok. Runęły jej marzenia o karierze dziennikarskiej i życie straciło sens. Załamana wróciła do Warszawy, gdzie mieszkali jej rodzice. I tu szczęście uśmiechnęło się do niej. W 1951 r. poznała Stanisława Madeja, członka Zarządu Głównego PZN, który wprowadził ją do Związku. W 1952 r., w najtrudniejszym okresie stalinizmu i komunistycznej cenzury, otrzymała stanowisko redaktora naczelnego „Pochodni”. Była pierwszą kompetentną redaktorką. Jej reportaże z wyjazdów w teren wnosiły wówczas jakiś powiew nowości do pisma składającego się głównie z przedruków, w interesujący sposób przybliżały czytelnikom problemy niewidomych. Kierowała również kwartalnikiem „Niewidoma Kobieta”. Nie mogła się jednak pochwalić imponującym stażem w czasopismach brajlowskich. Pracowała w „Pochodni” zaledwie 6 lat, ale zaznaczyła tu swoją obecność. Nie czuła się spełniona jako dziennikarka, więc postanowiła dalej szukać swojego miejsca w życiu. W 1958 r. zrezygnowała z funkcji naczelnego redaktora „Pochodni”, aby poświęcić się pracy literackiej. Odczuwała silny wewnętrzny przymus pisania i pragnęła sprawdzić się jako pisarka. I jak się potem okazało, dokonała w życiu właściwego wyboru.

 Nowy życiowy rozdział

Swoją twórczość literacką rozpoczęła od cyklu felietonów radiowych. Wydała też zbiory krótkich opowiadań - „Ślepak”, „Przejścia”, „Boicie się czarnego ptaka”.

Na pewnym etapie jej życia los zetknął ją z Mironem Białoszewskim, poetą i pisarzem o wybitnej indywidualności, który stworzył jedną z najoryginalniejszych koncepcji antypoezji, czyli poezji pisanej wbrew wszelkim tradycyjnym regułom, a równocześnie urzekającą dowcipem i paradoksem sformułowań. Przyjaźń Jadwigi i Mirona należała do najciekawszych związków, bowiem łączyła bliskość intelektualna. Byli idealnie zharmonizowani i idealnie się uzupełniali. Miron nie grzeszył praktycznością, nie dbał o sprawy życia codziennego. O tym myślała Jadwiga. To ona, niewidoma, prowadziła jego papiery, pilnowała, by niczego nie wyrzucił, nauczyła go obsługiwać magnetofon, bo Miron nie znał się na technice. Była też jego kronikarką. Pisany przez nich wspólnie „Dziennik we dwoje” to pozycja pod wieloma względami wyjątkowa. Jest też nieocenionym źródłem wiedzy o życiu i osobowości autora „Donosów rzeczywistości”. Istnieje opinia, że przyjaźń, jaką Stańczakowa świadczyła Mironowi, to jej drugie dzieło obok dzieła literackiego. Miron z kolei namówił ją do pisania poezji. Pierwszy swój tomik pt. „Niewidoma” wydała w 1979 r. Stała się debiutantką poezji w wieku 60 lat. Następne opublikowane jej zbiory poetyckie to: „Magia niewidzenia”, „Depresje i wróżby”, „Na żywo”, „Ziemia-kosmos”, „Refugium”, „Wiersze dla mojej córki”. Jest autorką cyklu haiku (specyficzny rodzaj krótkich form poetyckich), wydrukowanego w Japonii. Była dumna, że stworzyła haiku dla dzieci. Jadwiga Stańczakowa otrzymała za swą twórczość wiele odznaczeń i nagród w kraju i zagranicą.

Początkowo, pisząc wiersze, była poetycką uczennicą Mirona. Tworzyła swoje utwory pod jego artystyczną presją. Z czasem uwolniła się od wpływu poety, przekazując w swych wierszach cząstkę osobistych przeżyć, swój własny świat widziany po niewidomemu. Wyciągając zdarzenia ze swego życia, najczęściej drobiazgi, potrafiła odnaleźć w nich okruch czegoś uniwersalnego. Czytając jej utwory, zastanawiałam się, skąd w jej twórczości tak wiele ciepła i uśmiechu. Los nie szczędził jej przecież najtrudniejszych doświadczeń. Miewała też chwile depresji. A mimo tych wszystkich przeżyć żyła w harmonii z ludźmi (miała wielu przyjaciół), przyrodą i pewnie sama ze sobą. Od lat uprawiała jogę.

Pamiętam, po śmierci Mirona, zatelefonowałam do Jadwigi, aby ją jakoś wesprzeć moralnie. Rozmawiała ze mną spokojnie, opowiadała o okolicznościach jego śmierci, bez łez i załamań w głosie. Byłam zdziwiona, że tak łatwo potrafiła pogodzić się z koniecznością nieuniknionych pożegnań. I zaraz poczułam dla niej podziw.

Anna Sobolewska w swojej książce umieściła cytat z listu francuskiego filozofa, Emmanuela Mauniera do żony: „Trzeba przemieniać w radość wszystko, czego odmawia nam szczęście”. Myślę, że zarówno Anna Sobolewska, jak i jej mama, stosowały tę maksymę w swoim życiu.

Po śmierci Mirona Jadwiga Stańczakowa zajęła się uporządkowaniem spuścizny literackiej poety i popularyzacją jego twórczości. W swoim domu na Hożej urządziła Izbę Pamięci Mirona Białoszewskiego, w której zostało wszystko tak jak za życia poety. Wierzyła, że połączą się znów po śmierci, bo Miron „czeka na nią w Zaświecie z powitalnym wierszem”.

Do ostatnich lat życia Jadwiga była bardzo aktywna. Przyczyniła się do założenia Fundacji Mirona Białoszewskiego i zbudowania jego pomnika na cmentarzu. Nadal tworzyła swoją poezję, pisała zagadki i wierszyki dla młodszej wnuczki Celi. Zmarła w czerwcu 1996 r. w wieku 77 lat. Spoczywa na warszawskich Powązkach.

Z perspektywy lat wspominam Jadwigę Stańczakową jako osobę wrażliwą, mądrą, niezwykle uczynną i życzliwą dla innych. Pamiętam, że kochała muzykę Mozarta, Chopina i literaturę piękną.

I jeszcze jedno. Starsza wnuczka Stańczakowej, Justyna Sobolewska, z wykształcenia polonistka, jest również osobą piszącą. Umieszcza ciekawe artykuły w prasie literackiej. I tu już na pewno można mówić o dziedziczności uzdolnień.

Pochodnia styczeń 2004