Radości i smutki  

Stanisława Prucnal

 

Mam czterdzieści lat. Urodziłam się na jednej z małych, rzeszowskich wsi. Mało mam wrodzoną zaćmę. Moje leczenie przypadło na szczególnie ciężki okres okupacji niemieckiej. Sprawę pogarszały kłopoty komunikacyjne między moją wsią a Krakowem, gdzie był szpital okulistyczny. Mimo to rodzice, kosztem ogromnego wysiłku i wyrzeczeń, przez kilka lat kontynuowali leczenie. Trud ten opłacił się - po trzech operacjach trochę widziałam.  

W normalnym terminie rozpoczęłam naukę w wiejskiej szkole podstawowej. Nikt wówczas na wsi nie wiedział o istnieniu szkół dla dzieci słabo widzących, a chyba tam było moje właściwe miejsce. Przy pomocy silnych szkieł, z bliskiej odległości czytałam zwykły druk, ale tablica szkolna i mapa pozostawały poza zasięgiem moich możliwości wzrokowych, podobnie jak rysy i mimika otaczających mnie  ludzi. Te fakty sprawiały mi dużo trudności w pierwszych latach nauki.  Potem nauczyłam się radzić sobie bez tablicy i nauka szła mi doskonale. Na świadectwie maturalnym miałam tylko jedną czwórkę.  

Od najmłodszych lat źle się czułam w gronie rówieśników. Byłam tą inną, z którą nie bardzo wiedziano, jak się bawić, bo można rozbić okulary, a po nowe trzeba jechać aż do Krakowa. Nauczyciele też woleli nie mieć ze mną kłopotu i tak znalazłam się właściwie poza klasą i grupą koleżanek. Oczywiście nie dotyczyło to lekcji. Tu byłam zwyczajną dobrą uczennicą bez taryfy ulgowej.  

Z biegiem lat to wyobcowanie pogłębiało się, a ja coraz bardziej kochałam książki. Mając książkę, nie byłam sama. W ciągu szesnastu lat nauki, a potem pracy nie mogłam zbyt wiele czytać. Trzeba było oszczędzać bardzo słaby wzrok. Dlatego prawie wcale nie czytałam książek z literatury pięknej, gdyż musiałam czytać literaturę naukową i podręczniki. Może wydawać się to dziwne, że z tak słabym wzrokiem zdecydowałam się na wieloletnią naukę. Musiałam przecież zdobyć zawód, który dałby mi w przyszłości miejsce w społeczeństwie i zawód, i niezależność materialną. Ogólny stan zdrowia wykluczał intensywniejszy wysiłek fizyczny. Pozostawała więc praca umysłowa, a więc potrzeba solidnego wykształcenia. Ponieważ od dziecka marzyłam o zawodzie nauczycielskim, zdecydowałam się na podjęcie studiów uniwersyteckich. Ale stan wzroku narzucił pierwszy kompromis. Nie mogłam wybrać ulubionej polonistyki. Zdecydowałam się na historię na krakowskim Uniwersytecie Jagiellońskim. Poza ćwiczeniami z paleografii, które bezwzględnie przekraczały moje możliwości, nie potrzebowałam korzystać z jakichkolwiek ulg czy niższych wymagań.  

Pierwsze rozczarowanie przyszło po uzyskaniu dyplomu magisterskiego. Zrezygnowałam z proponowanej mi pracy naukowej w wawelskim archiwum i ze łzami opuściłam ukochany Kraków. Chciałam uczyć w szkole i tylko tam widziałam swoje miejsce. Nie było to jednak takie proste. Wada wzroku była aż nazbyt widoczna i nie chciano mnie zatrudnić, a bardzo dobre oceny na dyplomie niczego nie ułatwiały. Ponieważ dotychczas życie widziałam różowo i chyba nierealnie, ta pierwsza porażka załamała mnie. Odżyły dawne dziecięce kompleksy. Znów czułam się gorsza i skrzywdzona przez los. Nawet ulubione dotąd książki przestały mnie interesować. Pracy szukałam nadal, przecież tyle lat pracy nie mogło być daremnych.  

Po kilku miesiącach pomógł mi przypadek. Otrzymałam pracę w szkole, do której uczęszczałam jako mała dziewczynka. Nie było to pełne uwieńczenie moich marzeń. Śniłam o pracy w jakiejś szkole średniej, z bogatą biblioteką, w pobliżu teatru, który już zdążyłam pokochać, o pięknych, porywających młodzież wykładach. Znalazłam się w małej, wiejskiej szkole podstawowej z łączonymi klasami, gdzie trzeba było uczyć wszystkich przedmiotów, poprawiać mnóstwo zeszytów i zwłaszcza na początku bardzo uważać, aby nie być niezrozumianą. Przeskok od uniwersyteckich wykładów do poziomu kilkunastoletnich dzieci był zbyt duży. Nie ułatwiał mi fakt nierozróżniania twarzy dzieci nawet w pierwszych rzędach. Jednak mimo tych trudności cieszyłam się i wierzyłam, że będzie dobrze. Była to przecież praca i to praca w szkole, a właśnie o to chodziło mi przez tamte lata nauki i marzeń. Obiecywano mi zresztą przeniesienie do liceum w Łańcucie, gdy tylko będzie wolny etat. Do tego jednak nie doszło. Choroba okazała się szybsza od władz oświatowych. Po przeszło czterech latach pracy w szkole, kiedy było coraz mniej trudności, a coraz więcej satysfakcji, niespodziewanie przyszła klęska. W listopadzie 1967 roku przestałam rozróżniać litery. Towarzyszący tej chorobie ból był niczym w porównaniu z niepokojem, co będzie dalej. To była jaskra i wirusowe zapalenie rogówki, które już po kilku dniach spowodowało nieodwracalne zmiany zwyrodnieniowe. Złe przeczucia niestety najczęściej się potwierdzają. Tak było i tym razem. Leczenie szpitalne zlikwidowało stan zapalny, ale nie wywołane nim zmiany. Usłyszałam straszną prawdę: „Nie będzie już mogła Pani czytać, skierujemy na rentę inwalidzką”.  

Ogarnęła mnie rozpacz. Miałam dwadzieścia osiem lat i nie mogłam wyobrazić sobie życia bez pracy i książki. Ostatecznie otrzymałam zwolnienie lekarskie, przedłużane przez piętnaście miesięcy. Do końca wierzyłam, że coś się zmieni i czekałam chyba na cud. Ten jednak nie nastąpił, natomiast nastąpiło pierwsze spotkanie z komisja do spraw inwalidztwa i zatrudnienia, która orzekła drugą grupę inwalidztwa i niezdolność do pracy. Z dniem 1 marca 1969 roku stałam się inwalidką. Jeden etap mojego życia zakończył się klęską. Najbardziej bolesne było nie to, że niska wówczas renta inwalidzka zmuszała do wyrzeczenia się wielu rzeczy, ale to, że nie widziałam dla siebie miejsca wśród ludzi.  

Życie moje jako inwalidki zaczęłam w pesymistycznym nastroju. Mieszkałam z rodzicami. Własnej rodziny nie założyłam i już nie założę. Bardzo blisko mieszkała zamężna siostra z małymi dziećmi. Brat studiował w Szczecinie. W tym trudnym okresie wszyscy byli dla mnie serdeczni, ale to niewiele pomagało. Prawie nigdy nie byłam sama, bo zajmowałam się dziećmi, ale byłam ogromnie samotna. Nie było już książek, które kiedyś tak bardzo mi pomagały. Codzienne prace domowe, jak gotowanie, sprzątanie, pranie, do dziś nie sprawiają mi trudności i lubię je wykonywać, ale wtedy, choć dni wypełniała różnymi zajęciami, nic nie dawało mi zadowolenia. Wzrok pogarszał się i pogłębiała nerwica. Unikałam ludzi, nie miałam już żadnych marzeń i nie widziałam sensu dalszego życia, ale śmierć nie przychodziła. O istnieniu PZN teoretycznie wiedziałam, ale nie widziałam tam miejsca dla siebie i to był poważny błąd.  

Po trzech latach tego koszmaru, kiedy i leczenie u psychiatry nic nie dawało, bo nie usuwało przyczyny, nie mogąc wytrzymać „głodu książki”, postanowiłam nauczyć się pisma brajlowskiego. W tym celu w czerwcu 1972 roku trafiłam o Zarządu Okręgu PZN w Rzeszowie. Od razu oświadczyłam, że chcę poznać pismo punktowe. Nie widziałam wtedy możliwości podjęcia pracy. Byłam u kresu wyczerpania nerwowego. Bardzo szybko, bo już we wrześniu, skierowano mnie na dwutygodniowy kurs. Jechałam tam bez wiary w możliwość nauczenia się brajla, choć bardzo tego pragnęłam. Mój ówczesny stan psychiczny też nie sprzyjał nauce. Była chyba „wspaniałym” okazem histeryczki. Jeszcze dziś wstydzę się na wspomnienie tamtego okresu. Pismo punktowe opanowałam tylko dzięki niezwykłej cierpliwości i taktowi prowadzącego zajęcia kierownikowi okręgu, który nie tylko spokojnie tolerował grymasy, ale umiał mi udowodnić, że jeszcze coś potrafię. Przez to zaczęłam odzyskiwać wiarę w siebie. Pobyt na tym kursie był korzystnym przełomem. Wróciłam do domu z postanowieniem, że będę czytać.  

Z pisaniem na tabliczce było i jest źle, ale tu sprawę utrudnia lekki niedowład palców i drżenie rąk. Od dwóch lat, dzięki pomocy Zarządu Okręgu PZN w Rzeszowie, mam maszynę, więc pisanie przestało być udręką. Po powrocie z kursu zaczęłam intensywnie ćwiczyć czytanie brajlem i już po trzech miesiącach zaprenumerowałam: „Głos Kobiety”, „Nasz Świat”, a nieco później „Pochodnię”. W rok po kursie poprosiłam o przysyłanie mi książek z Biblioteki Centralnej PZN i korzystam z nich do dziś. Przez siedem lat czytania książek brajlowskich poznałam więcej pozycji literatury pięknej niż przez cały okres czytania druku zwykłego.  

Początkowo nie myślałam o dalszych kontaktach ze Związkiem, ale już nie pozostawiono mnie losowi. Zapraszano na spotkania, szkolenia i imprezy. Jechałam bez oporów, a wkrótce nawet z przyjemnością. Poznawałam coraz więcej ludzi i sama zaczęłam być zdolna do współżycia z nimi. Niezapomnianym przeżyciem było spotkanie absolwentów kilku kursów brajlowskich. Tu ostatecznie uwierzyłam w swoje możliwości. Okazało się, że miałam najlepsze wyniki w czytaniu. Wróciło marzenie o podjęciu pracy. Nie było to łatwe. Etatu pracownika umysłowego nie było, a pracy nakładczej w szczotkarstwie nie chciałam podjąć, bo ze względu na kłopoty z rękami bałam się nowej porażki. Mimo dużego wysiłku nie mogę opanować robót na drutach i szydełkiem, a może mam za mało wytrwałości. Stopniowo zaczęto mnie wciągać do pracy społecznej w Kole PZN w Łańcucie i w Rzeszowie. Najpierw zostałam członkiem komisji wychowawczo - oświatowej, a w 1976 roku podjęłam na nowo pracę, tym razem na stanowisku instruktora do spraw kulturalno - oświatowych z obowiązkiem prowadzenia zajęć świetlicowych przy okręgu. Do pracy dojeżdżam dwa razy w tygodniu w godzinach popołudniowych. Trochę to kłopotliwe, zwłaszcza w zimie, ale jestem zadowolona i zdrowsza niż przed podjęciem tej pracy. Wzrok słabnie nadal w szybkim tempie. Dojdzie chyba do całkowitej jego utraty, ale świadomość tego  już mnie nie przeraża. Wierzę, że nadal potrafię żyć ciekawie i pożytecznie. Tę wiarę dał mi właśnie kontakt z PZN. Uważam, że w przypadkach podobnych  do mojego ważne jest znalezienie czegoś, co przerwie impas. Potem będzie już łatwiej.  

Kiedyś marzyłam o życiu w dużym mieście. Teraz polubiłam wieś i już nie chciałabym z niej wyjechać. Dużo wysiłku włożyłam w wygodne urządzenie domu. Jestem potrzebna rodzicom, którzy są już w podeszłym wieku. Wydaje mi się, że w dużym mieście byłoby mi trudno poruszać się samodzielnie. Poza pracą zawodową wykonuję wszystkie „kobiece” zajęcia domowe. Sama robię zakupy, dużo czytam, Korzystam też z książek mówionych. Lubię słuchać radia, słuchowo korzystam też z telewizji. Bardzo lubię chodzić do teatru i co się z tym łączy, słuchać słuchowisk radiowych i spektakli teatru telewizyjnego. Lubię literaturę, filmy i takie sztuki, które zawierają poważne problemy psychologiczne i treści historyczne. Słowem, lubię literaturę faktu. Nie interesuje mnie komedia i literatura czysto rozrywkowa. Teraz, kiedy ustabilizowałam się i pokonałam wszystkie trudności, uważam swoje życie za ciekawe.

Przedruk z „Głosu Kobiety”                  

       Pochodnia

       Luty 1981