Władysław Gołąb  

 Często odnosi się wrażenie, iż niektórzy ludzie uważają, że spółdzielnie, jako struktury ekonomiczno-społeczne,  zostały zapoczątkowane w okresie powojennym, w Polsce Ludowej. Otóż nic bardziej błędnego. Na terenie Polski ruch spółdzielczy zaczął się zakorzeniać już na początku  dwudziestego wieku. Jednym z pierwszych aktów prawnych normujących to zagadnienie była ustawa o spółdzielniach z 1920 roku, która obowiązywała do roku 1961. Ustawa ta przewidywała, że spółdzielnia jest samodzielnym organizmem opartym na społecznej własności. Spółdzielnie  mogą zrzeszać się w związki rewizyjne, które przeprowadzają rewizję pod kątem finansowym. Spółdzielczość ta była bardzo zdrowo ustawiona, tym niemniej w okresie międzywojennym spółdzielnie pracy miały wymiar szczątkowy, rozwijały się natomiast spółdzielnie  innego rodzaju -  oszczędnościowe, mleczarskie, handlowe.  Z inicjatywy Henryka Ruszczyca, pierwsza spółdzielnia niewidomych pracujących miała ruszyć w Kielcach we wrześniu 1939 roku. Wszystko było już  uzgodnione z wojewodą. Oczywiście wybuch wojny zniweczył te doniosłe plany. Później w czasie okupacji w zakładzie w Laskach powstała spółka na wzór spółdzielczy, która, jak się wkrótce okazało, miała niemały wpływ na dalszy rozwój tej formy zatrudnienia niewidomych w Polsce  po zakończeniu wojny.  

 Pierwsza  spółdzielnia dla niewidomych, jak tu już było powiedziane, powstała pod koniec 1945 roku  w Lublinie.  Pierwszym jej prezesem, honorowym,  został Henryk Ruszczyc, ale dość szybko przekazał władzę Modestowi Sękowskiemu, który zresztą od początku faktycznie kierował zakładem, tym niemniej w rejestrze sądowym, jako pierwszy prezes zapisany jest pan Ruszczyc.   

W 1949 roku, powstała   Centrala Spółdzielni Inwalidów. Rozpoczęła się nowa sytuacja organizacyjna. Dotychczasowe zakłady produkcyjne stowarzyszeń społecznych, a więc i   naszego Związku, przekształcano  w spółdzielnie. Kolejny krok w strukturach organizacyjnych dokonał się w 1954 roku. Zlikwidowana została Centrala Spółdzielni Inwalidów.     Cały ruch wytwórczości spółdzielczej został  połączony w Centralnym Związku Spółdzielni Pracy. Takich związków w Polsce było osiem. Zjednoczyły się one  w naczelnej radzie spółdzielczej i centralne związki przybrały charakter resortu.  Działalność w spółdzielniach była odgórnie sterowana. W konsekwencji  przestały one być spółdzielniami w rozumieniu ustawy z 1920 roku. Doprowadziło to do uchwalenia ustawy w 1961 roku, która scentralizowała spółdzielnie i zagubił się wówczas wątek własności społecznej, wątek, który pozwalał czuć się każdemu spółdzielcy współwłaścicielem zakładu.   

 Jesienią 1956 roku, w wyniku odwilży politycznej, spółdzielczość także zaczęła się "odczerwieniać". Powstały dwa komitety - komitet organizacyjny spółdzielczości inwalidów i komitet organizacyjny spółdzielczości niewidomych. Spółdzielczość niewidomych rzeczywiście opierała się na Polskim Związku Niewidomych,  a szczególnie na bardzo silnym zaangażowaniu prezesa Zarządu Głównego  czyli Mieczysława Michalaka, który nowe  przedsięwzięcia  popierał na wszelkie sposoby, między innymi  i  finansowo. To właśnie on stworzył podstawy ekonomiczne  do pracy komitetu i czynnie w nim działał. Komitet spółdzielczości inwalidów także bardzo życzliwie współpracował z komitetem Związku Spółdzielni Niewidomych. I tak sytuacja przedstawiała się do stycznia 1957 roku, kiedy został zwołany Pierwszy Krajowy Zjazd Spółdzielczości Inwalidów.   

Na sali zasiadło trzystu pięćdziesięciu kilku delegatów i wtedy grupa przedstawicieli spółdzielni niewidomych wytypowała czterech kandydatów do tworzącej się rady Związku Spółdzielni Inwalidów. Niewidomi poparli również na członka rady Stanisława Madeja, chcąc mu zagwarantować jakiś status finansowy, bo przestał już być wiceprezesem CZSP, więc trzeba mu było dać jakąś pracę. A jaki był efekt tego starania? W wyniku tajnych wyborów na pierwszym miejscu uplasował się Modest Sękowski. Otrzymał 353 głosy. Natomiast na ostatnim mandatowym miejscu  znalazł się towarzysz Madej (inaczej o sobie mówić nie pozwalał). Dosłownie jeden czy dwa głosy zadecydowały. że wszedł do rady i został powołany na urzędującego sekretarza.  Na tym stanowisku został do końca swej działalności. Tak przejawiała się niechęć delegatów wobec niego, gdyż wcześniej, jako członek Centralnego Zarządu Spółdzielczości Pracy,  nie okazywał troski ani życzliwości  spółdzielniom niewidomych.  Prezesem Zarządu ZSI został Kazimierz Zakrzewski.   

Po zjeździe ZSI  natychmiast stało się coś bardzo dziwnego,  zmieniono front o 180 stopni. Część członków  Komitetu Organizacyjnego  Spółdzielni Niewidomych zaczęła mówić, że nie należy rozbijać jednolitego ruchu  inwalidów, my tu już zadbamy o interesy niewidomych, mamy przecież specjalistów, którzy podpowiedzą nam, jak postępować, abyśmy mieli maksymalny udział w   korzyściach. Owszem,   może powstać Związek  Spółdzielni niewidomych, który będzie zajmował się sprawami  produkcyjnymi i rehabilitacyjnymi, ale bez żadnej władzy. I tak rozpoczęły się gwałtowne spory, walki i rozbijanie od wewnątrz.   

W takiej atmosferze doszło do Zjazdu w dniu 30 marca 1957 roku, kiedy to został powołany Związek Spółdzielni Niewidomych. Do pierwszego Zarządu wszedł Modest Sękowski, jako prezes. Stanisław Łuka został wiceprezesem. Jako członkowie do zarządu weszli    Stanisław Zięba z Łodzi i Stanisław Janczur z Gdańska. Związek rozpoczął działalność 1 kwietnia 1957 roku.  Polski Związek Niewidomych od razu wystąpił o przydział mieszkania w Warszawie dla prezesa Sękowskiego, ale  tu wystąpiły nieprzewidziane okoliczności. Stanisław   Łuka poinformował władze kwaterunkowe miasta, że w Warszawie jest wystarczająco dużo specjalistów i przydzielanie lokalu komuś z Lublina jest niecelowe. Prezes Sękowski był człowiekiem ambitnym, poza tym naprawdę nie było mu źle w Lublinie, kiedy więc dowiedział się o wystąpieniu swego zastępcy do władz lokalowych Warszawy - zrezygnował ze stanowiska prezesa po roku formalnej odpowiedzialności za Zarząd ZSN. Jego miejsce zajął Stanisław Łuka.   

  Te pierwsze miesiące zadecydowały, że Związek Spółdzielni Niewidomych zaczął wojować na dwa fronty - ze  Związkiem Spółdzielni Inwalidów - o większe uprawnienia i  kompetencje oraz z PZN o  wyższą pozycję i wpływy w środowisku niewidomych. Na tym tle istniały różne konfliktowe sytuacje. niejednokrotnie  podejmowano próby zbliżenia tych bratnich organizacji, ale bez większych rezultatów, choć wcześniej mogło się wydawać, że będzie inaczej, bo przecież ZSN powstał na gruncie Polskiego Związku Niewidomych, na stworzonych przez tę organizację podstawach ekonomicznych, lokalowych i kadrowych.  

  Stanisław Łuka, inspirując różnorakie konflikty wokół naszych organizacji, doprowadził do tego, że w 1961 roku, na stanowisko prezesa zarządu ZSN przyszedł  Marian Golwala, oczywiście dzięki poparciu ówczesnego przewodniczącego ZG PZN Mieczysława Michalaka, bo byliśmy zresztą wszyscy przekonani, że jest to  świetny kandydat i dobry człowiek. Warto tu w przypomnieć, że Marian Golwala    potrafił bardzo dobrze urabiać sobie opinię. Robił to niezwykle sprawnie i sprytnie. Niestety w krótkim czasie poprowadził politykę tą samą drogą co jego poprzednik - Łuka. W latach 80. nastąpiło przekształcenie się ZSI w  centralny związek, a wkrótce potem  Związek Spółdzielni Niewidomych również przekształcił się jako odrębny centralny związek. I tu był ogromny udział Mariana  Golwali, który rzeczywiście miał talent w tej materii, szczególnie w kontaktach z Komitetem Centralnym PZPR i innymi władzami PRL.   

Na koniec rozważań  poświęconych prawnemu usytuowaniu  spółdzielczości w Polsce  w okresie powojennym, chciałbym powiedzieć  kilka zdań dotyczących  psychologii i filozofii tej, jakże ważnej dziedziny życia gospodarczego i społecznego, o przyczynach, które legły u podstaw demoralizacji i przekreślenia wielkiej idei. Spółdzielca w rozumieniu ustawy z 1920 roku to był człowiek troszczący się o mienie społeczne, jak o swoje własne. Natomiast centralizm gospodarczy doprowadził do tego , że spółdzielca przestał się czuć współwłaścicielem zakładu. W spółdzielniach  mówiło się, jak we wszystkich zakładach pracy: oni - to władza, my - to ludzie, a mienie stało się niczyje.  Im więcej się wydusi dla siebie, tym lepiej, korzystniej, moralniej.  

  Niestety, takie postawy zaciążyły najbardziej na  spółdzielniach niewidomych w minionym okresie. Nie wykorzystano  sprzyjających warunków,  jak na przykład wyłączność produkcji. Spółdzielnie nasze nie wytrzymywały konkurencji z innymi zakładami, mimo przyznawanych im zwolnień podatkowych. Gdyby spółdzielczość wszystkie ulgi poświęciła na to, by stać się konkurencyjną na rynku, gdyby do niezbędnych wymiarów ograniczono administrację i biurokrację - spółdzielnie mogłyby produkować taniej niż zakłady prywatne. Jednak na tę filozofię, po kilkudziesięciu latach innych praktyk, jest już za późno. Trzeba wielu lat, żeby spółdzielca poczuł się właścicielem spółdzielni, jako członek spółki, choć może nie należy rezygnować z optymistycznego patrzenia w przyszłość.