Dobrosław Spychalski /nazywany zdrobniale Sławek/
00-213 Warszawa, Bonifraterska 6 m.11
tel. 635-49-28
Ociemniały inwalida z Powstania Warszawskiego
/harcerski pluton 101 w zgrupowaniu mjr Bartkiewicza/  
Nr legitymacji inwalidzkiej 1059
                                  30 listopad,1994r.




WSPOMNIENIA O RODZINIE MOJEGO OJCA

   Postanowiłem obecnie napisać te wspomnienia o rodzinie mojego ojca. W okresie stalinowskim i PRL nie było warunków na pisanie oraz  zadawanie zbyt szczegółowych pytań. Ponadto jestem obecnie na emeryturze i pomimo choroby mam więcej czasu. Posiadam dobrą
pamięć. Wiadomości opieram też częściowo na relacjach mojego Ojca /zmarłego 4 sierpnia1974/ i mojej Matki /zmarłej 27 kwietnia 1992a/. /W akcie zgonu mylnie napisano - 26 kwietnia./

                      Rodzice mojego Ojca  

   Dziadek mój miał na imię Józef, a Babcia Franciszka /z domu Leszkiewicz. Do Łodzi, o ile mi wiadomo, przywędrowali ze wsi pod Sieradzem. Na wsi mieli także rodzinę.
   Rodzice moi wzięli ślub 2 czerwca 1925 r. /Matka miała na imię Bronisława, z domu Gutner. Część rodziny nosiła nazwisko Kosmowscy. Podobno niektórzy zmienili nazwisko, aby wrócić ze Syberii po Powstaniu Styczniowym/.
Ojciec mój z okazji ślubu, pomimo obowiązującej ustawy o ochronie lokatorów w starym budownictwie, zapłacił odstępne w wysokości 300 dolarów. Zamieszkali oni wówczas w dwupokojowym mieszkaniu w Łodzi na ul. Zielonej 47. Sąsiadką na tym piętrze była żydowska
nauczycielka p. Fischer. W podwórzu znajdowała się żydowska piekarnia.
   Dziadkowie moi /ze strony Ojca/  mieszkali wówczas ma ul. Zakątnej. Po wyjeździe dzieci z Łodzi /z wyjątkiem mojego Ojca/ przenieśli się do mieszkania na ulicy Przejazd. Dziadek pracował wówczas, jako majster, w pobliżu w fabryce na ulicy Zagajnikowej /nazwanej przed samą wojną Kopcińskiego/. W mieszkaniu posiadali oni detektorowy aparat radiowy. W okresie świątecznym dziadek śpiewał z nami kolędy z kantyczki. Do mojego samochodu-zabawki - dziadek dorobił metalowy zderzak.
   Myśmy zamieszkiwali od września 1932 r na ul. Zagajnikowej 35. /Na drugim piętrze./
   Po wybudowaniu bloków robotniczych w Warszawie na Kole, stryj Marian zabrał swoich rodziców do Warszawy i Zamieszkali przy ul. Obozowej 62. Ma ówczesne warunki było to mieszkanie nowoczesne.
Miało ono wnękę na łóżka. W mieszkaniu była ubikacja, ale łazienka i pralnia były wspólne na każdym piętrze. Myliśmy się wtedy w kuchni w misce. Pamiętam, że w mieszkaniu moich dziadków wisiały na ścianie dwa obrazki malowane brązową kredką przez stryja Mariana, przedstawiające /na podstawie fotografii/ moją dziecinną głowę oraz głowę mojego kuzyna - Jędrzeja /syna Józefa/. Wiem, że moja babcia otrzymała na kole nagrodę za dekorację okien kwiatami. W Marcu 1940 /po ucieczce z Łodzi/ zamieszkaliśmy z moją Matką i młodszą siostrą Barbarą prawie przez dwa miesiące u moich dziadków na Kole. Następnie /od początku maja/
Ojciec wynajął mieszkanie w wybudowanych przed samą wojną blokach ZUS przy ul. Filtrowej 62 m.47 - gdzie mieszkaliśmy do samego Powstania.
   Dziadek, chory na astmę, zmarł w marcu 1945 r. i jest pochowany na cmentarzu na Bródnie. W tym samym grobie zostali następnie pochowani moi rodzice.
   Babcia Franciszka mieszkała po wojnie w Łodzi u swojej córki Aurelii /Reli/ i zmarła na kilka miesięcy przed uwolnieniem z więzienia swojego syna Mariana. Pochowana jest w Łodzi na Starym  Cmentarzu.
   Po aresztowaniu mojego stryja Mariana, była przesłuchiwana przez UB na wsi. Na letnisku przebywała wówczas z synami swojej córki Reli. Wiem że powiedziała im wtedy, że gdyby raz jeszcze urodziła synów, to wolałaby wychować ich na bandytów. P. A. Vernic, w artykule w Tygodniku Powszechnym na 40-lecie aresztowania mojego stryja Józefa błędnie podał kolejność
i imiona dzieci moich dziadków. Najstarszym synem był Józef urodzony w 1998 roku /prawdopodobnie 19 marca/.  Drugim synem był mój ojciec - Leon - urodzony 19 lutego 1901r.
   3 synem był Czesław /którego daty urodzenia nie znam/. Przez cały czas istniała wersja, że popełnił on samobójstwo. W drugiej połowie sierpnia 1992 r byłem w Łodzi u najmłodszej siostry mojego Ojca, Aurelii /Reli/. W obecności mojej żony Grażyny /urodzonej 20 lipca 1940 r./ powiedziała nam, że jej matka Franciszka przed samą śmiercią wyznała , że jej syn Czesław został zamordowany przez jakąś bandę w Sieradzkim. Powiedzieli jej wtedy, że jeżeli piśnie jakieś słowo, to niech pamięta, że ma w domu jeszcze dwoje młodszych dzieci. /Tę relację usłyszałem po raz pierwszy w życiu/. Syn Czesław usiłował wówczas przeciwstawiać się w sieradzkim działaniu tej bandy. Starsi bracia - Józef i Leon byli wówczas w wojsku w okresie wojny z bolszewikami.
   4 synem był Marian, urodzony 6 grudnia 1906 r. Uczył się on w gimnazjum państwowym /które następnie otrzymało nazwę im. Piłsudskiego/. Dyrektor oświadczył, że nie otrzyma matury ze względu na powiązania komunistyczne. Ręczył wówczas za niego starszy brat Józef, który był w wojsku oficerem.
   5 dzieckiem była córka Aurelia /Rela/, która żyje dotychczas, ale ze względu na chorobę serca nie wychodzi z domu. Nazywa się Aurelia Meinhardt i mieszka w Łodzi na placu Komuny Paryskiej 3 m.6, tel. 32 61-00. Mąż jej - Przemysław /matka jego Młynarska - z domu, rodzina kompozytora/ zmarł dawno. Sądzę, że mogła by ona udzielić jeszcze wiele szczegółów o rodzinie. Jej najstarszy syn Stefan, urodził się w czasie wojny i był chory na chorobę Litla -
obecnie już nie żyje. Z nią mieszka razem młodszy syn - Ryszard wraz ze swoją rodziną.
   Stryj Marian wraz z moją Matką byli na odległość chrzestnymi Ryszarda /urodzonego prawdopodobnie w1941 r.


                          Stryj Józef

   Prawdopodobnie w r. 1988 byłem wraz z moją żoną Grażyną na Starym Rynku w Warszawie w Towarzystwie Historycznym na odczycie młodego historyka z Krakowa o stryju Józefie. W zasadzie wydawało mi się, że wykład był zgodny z prawdą. W dyskusji zwróciłem jednak między innymi uwagę, że mój Ojciec Leon mieszkał do wybuchu wojny w Łodzi. Na zebraniu pokazałem także mały medalik z Jerozolimy, który otrzymałem od stryja Józefa po jego przybyciu do Warszawy na wiosnę 1942 r. Jako jedyny z rodziny posiadam ten medalik do dnia dzisiejszego.
   P. Piwowarski stwierdził, że jego wykład jest tylko streszczeniem obszerniejszej książki, którą na zamiar napisać o moim stryju Józefie. Ponieważ spieszył się na pociąg do Krakowa
nie miałem możności dłużej z nim rozmawiać. Radziłem mu między innymi skontaktowanie się z najmłodszą siostrą mego Stryja zamieszkałą w Łodzi. Chodziło mi przede wszystkim o uszczegółowienie pewnych danych o rodzinie i uzyskanie fotografii.
   W czasie wykładu p. Piwowarski nie miał żadnych wątpliwości /wbrew krążącym nieraz plotkom/, że brat Marian jest rodzonym bratem Józefa, a nie przyrodnim.

   P Piwowarskiemu przekazałem mój adres i telefon. Obiecał On skontaktować się ze mną i z moją ciotką Aurelią. Nigdy jednak do tego nie doszło. Pozostawił on mi również własny adres. Oto on:
   Stanisław Piwowarski. Kraków, ul. Słomiana 26, tel. 30-316.     Prawdopodobnie w r. 1991 próbowałem się dodzwonić na podany telefon, ale nie uzyskałem żadnego połączenia. Podejrzewam, że p. Piwowarski wyjechał za granicę.
   P. Piwowarski /jak mi się wydaje/ podał bardzo prawidłowo karierę wojskową mojego stryja Józefa. Referent powiedział wówczas, że w Rembertowie Józef był określany jako "książę piechoty".
   Stryj Józef był bardzo zaprzyjaźniony z moim Ojcem - stąd posiadam wiele wiadomości.
   W czasie I Wojny Światowej moja babcia, Franciszka wyjechała z dziećmi do rodziny w sieradzkim. Dziadek Józef zaś udał się do Płońska. Miejscowy ziemianin zakupił z fabryki w Łodzi maszynę wytwarzającą prąd i uruchomił w Płońsku elektrownię. Mój Ojciec /Leon - rat Józefa/  jeździł do Płońska po pieniądze.
   Stryj Józef pełnił w tym czasie obowiązki wiejskiego nauczyciela. Jednocześnie zorganizował na terenie powiatu sieradzkiego organizację POW. Podobno podlegało mu ok. tysiąca ludzi. Moja babcia Franciszka opowiadała mi, że pewnego wieczoru Niemcy poszukiwali go w domu. Babcia chodziła po całej izbie z lampą naftową. Stryj Józef obserwował dom z pewnej odległości i zdążył się ukryć.
   Od mojej ciotki Reli słyszałem, że stryj Józef w sieradzkim ofiarował kwiaty ma imieniny miejscowemu komendantowi niemieckiemu. Ten ostatni mówił potem: "A myśmy uważali go za
porządnego człowieka".
   Stryj Józef wciągnął do POW swego młodszego brata Leona, który przenosił w tornistrze uczniowskim broń.    Po odzyskaniu niepodległości po 11 listopada 1918 r Józef został oficerem w Łodzi i wiem. że szkolił rekrutów. Nie orientuję się, czy brał bezpośredni udział w wojnie z
bolszewikami. Pisał listy do mojego Ojca na front. Jeden z tych listów przechował się u nas i w latach osiemdziesiątych moja Matka przekazała go synowi Józefa - Jędrzejowi /Jędrzej także już
nie żyje/. W liście /datowanym jak pamiętam w 1919 r./ pisał między innymi: "Ja uczę rekrutów posługiwać się maszynkami, a Ty je wypróbowujesz na froncie". Z przekazów rodzinnych, pochodzących przede wszystkim od mojej matki, wiem że znała ona stryja Józefa jeszcze przed swoim ślubem. Józef pochwalił wybór mojego Ojca. Józef wziął ślub w poznańskim co najmniej rok po moim Ojcu. Jego żoną została Eleonora - jedna z dwóch córek niewielkiej ziemiańskiej rodziny Olszewskich. Moja Matka miała zawsze pretensję że nie była zaproszona na ten ślub - uznana za zbyt niskiego pochodzenia. Stryj Józef miał dwoje dzieci - Jędrzeja urodzonego w 1928 r. /o rok młodszy ode mnie/ i córkę - Agnieszkę, zwaną Jagodą starszą od mojej siostry, o ile pamiętam, o 1 rok/siostra moja urodziła się 3 grudnia 1932 r.
Słyszałem, że na granicy zachodniej mój stryj Józef otrzymał resztówkę ziemi. Analogicznie takie resztówki otrzymywali dawni legioniści i wojskowi. Po wojnie był oddelegowany do
poznańskiego i w tym czasie nawiązał przyjaźń z miejscowym lekarzem i jednocześnie dyrektorem szpitala w Sierakowie, dr Florianem Spychalskim /żadna rodzina/ i właścicielem apteki mgr Wincentym Garsteckim.
Myślę, że nie brał udziału w przewrocie majowym między innymi dlatego, że przebywał w tym czasie w poznańskim. Wiem, że przed wojną był wykładowcą w szkole piechoty w
Rembertowie pod Warszawą. W r. 1938 /prawdopodobnie w maju/ odwiedziliśmy go tam /wraz z jego rodziną/ - z moją Natką i siostrą. Przed wyjazdem do Rembertowa byliśmy wcześniej u dziadków na Kole. Moja babcia Franciszka powiedziała mojej Matce: "Jeżeli masz jakieś słodycze, to daj je bezpośrednio dzieciom, a nie jej. Gdybyś dała jej, to ona zje sama i nie da dzieciom.
/Piszę to dla prawdy historycznej, ale wolałbym, aby nie wspominali o tym ewentualni historycy. Lepiej, aby fakty oparli oni na innych źródłach. Wszyscy Spychalscy byli zawsze bardzo wiernymi mężami./  
   Jak się orientuję, to przed wojną wojskowi jakkolwiek cieszyli się dużym poważaniem, to niewiele zarabiali. Mój Ojciec widywał się ze swoim starszym bratem często podczas pobytów w Warszawie. W r. 1939 dowiedziałem się, że Józef jest dowódcą batalionu stołecznego w randze majora. Nie wiem , kiedy został mianowany podpułkownikiem.  P Vernic błędnie napisał, że dowódcą batalionu stołecznego został bezpośrednio po przybyciu z poznańskiego. Ja wszelako
dobrze pamiętam, że przedtem był w Rembertowie.
Na początku listopada 1939 wracaliśmy do Łodzi przez Warszawę.
W Warszawie mieliśmy przerwę w podróży. Mój ojciec Leon zawiózł nas naprzód do mieszkania stryja Mariana na Saską Kępęi stwierdził, że jego mieszkanie jest zbombardowane. Następnie
pojechaliśmy /prywatnym samochodem używanym jako taksówka/ na Koło, do moich dziadków. Dowiedzieliśmy się, że Józef żyje i ukrywa się. Po upadku Warszawy Jego rzekomy grób znajduje się zaś na cmentarzu wojskowym na Powązkach. Przekazaliśmy także wiadomość, że żona Mariana - Barbara wraz z córeczką Hanią /i rok/ , pozostała we Lwowie i nie chciała wracać do Warszawy.
   Po przyjeździe do Warszawy, /z Łodzi/ prawdopodobnie pod koniec sierpnia 1940 r. widzieliśmy się ze stryjem Józefem gdzieś w mieszkaniu na Żoliborzu. Wydaje mi się ,że na początku września moja babcia - Franciszka, w naszym mieszkaniu na ul. Filtrowej wszywała do cywilnego ubrania /brązowe ubranie z bryczesami/ swego syna Józefa rozkazy pisane na jedwabiu. Od Ojca wiedziałem, że stryj Józef dostał polecenie udania się na Wschód pod okupację sowiecką. Na pytanie mego Ojca "kiedy wróci", odpowiedział piosenką "My, jak ptaki na wędrówce...".
   Od początku /1942 wiedzieliśmy, że Józef żyje, ponieważ na nasz adres zaczęły przychodzić paczki z Portugalii z migdałami i sardynkami. Poza Józefem nikt za granicą nie mógł znać naszego okupacyjnego adresu .
   Pod koniec marca 1942 ok. godz. 6 rano rozległo się pukanie do naszego mieszkania. Moja siostra - Barbara /prawie o 6 lat młodsza ode mnie/ obudziła się i przez drzwi zawołała "wujek
Józek". Usłyszał On to i schwycił ją w ramiona.
   Następnie przez ok. godzinę czasu rozładowywał się w łazience i polecił mojej matce sprzątnąć resztki mydeł i suszonych śliwek.
Przed wyjazdem na Wschód kupił domek w Okrężnej na drodze do Milanówka, niedaleko za rozwidleniem do Grodziska. Było to blisko przystanku EKD i torów kolejowych. Po wojnie kolejka ta została nazwana WKD - Warszawska Kolejka Dojazdowa/.
   Stryj Józef był bardzo niezadowolony, że jego żona Eleonora sprzedała ten domek i nie ma się gdzie ukryć. W domu w Okrężnej wraz z całą moją rodziną byliśmy tylko raz - jak mi się wydaje- na przełomie 1940 i 1941 r. Mój kuzyn mówił mi, że uczęszczał do szkoły w Milanówku. Po sprzedaży domu w Okrężnej przez pewien czas mieszkał z siostrą Agnieszką u
dziadków na Kole.  Józef powiedział memu Ojcu, że pilot pomylił światła pociągu ze
światłami oczekującej ich placówki. Spadł na tory i został kontuzjowany. Wysłał on gdzieś mojego Ojca. Przed śmiercią moja Matka przypuszczała, że wysłał go do Milanówka do
dr. Spychalskiego. Ojciec następnie powiadomił o przybyciu Józefa jego żonę Eleonorę - i raz jedyny nocował on w naszym domu.
   Od mego Ojca wiedziałem, że został on przysłany na stanowisko zastępcy komendanta głównego Armii Krajowej z prawem bezpośredniego informowania naczelnego wodza o sytuacji w kraju. O zrzeczeniu się tych funkcji dowiedziałem się dopiero po wojnie. Wiem, że pełnym pułkownikiem został mianowany przez Sikorskiego na kilka tygodni przed zrzuceniem na spadochronie.
Z czytanych publikacji wiem natomiast /pisał o tym prawdopodobnie w "tygodniku Powszechnym" były szef dwójki z okresu okupacji/, że wkrótce po jego wylądowaniu w kraju poszła do Londynu zaszyfrowana depesza. Komendant Główny AK zapytywał w niej o pierwszeństwo w stopniu oficerskim i prosił o oddanie go do jego pełnej dyspozycji z zamiarem mianowania go szefem "Wachlarza", której to funkcji nigdy nie objął/. Nie orientuję się, czy depesza ta była inicjatywą samego Grota-Roweckiego, czy też jego podkomendnych.
   W wymienionym powyżej artykule oficer ten pisał, że Józef rzekomo zaraz po wylądowaniu widział się ze swoim bratem Marianem na tyłach owocarni na ul. Nowogrodzkiej. Okoliczność widzenia się z Marianem była szczegółowo rozpatrywana po wojnie w naszym domu.
Wiem stąd, że relacja ta jest nieprawdziwa. Józef mówił memu Ojcu że siedział na Łubiance w Moskwie, ale powiedział, że o szczegółach opowie dopiero po wojnie. Mówił także, że ze Związku Radzieckiego zabrał go ze sobą Sikorski. /Nie wiem także dlaczego Sikorski właśnie jego zabrał ze sobą/. Opowiadał również, że nie podobały mu się stosunki w Londynie. "Wiele osób bruździło przeciwko Sikorskiemu. Nie powinno się ich po wojnie wpuścić do Polski." Sądzę, że z tymi poglądami nie krył się także przed innymi, co niektórym mogło się nie podobać.
Z rozmów, przeprowadzanych głównie po wojnie wiedziałem, że przez ok. dwa tygodnie leczył się w Milanówku u swojego przyjaciela dr. Spychalskiego. Słyszałem o tym między innymi od inż. Andrzeja Spychalskiego zatrudnionego w Ursusie /syna Floriana/, który niestety już nie żyje /mieszkał on z żoną w Wandą Pruszkowie -ale nie mogę znaleźć jego telefonu. Żyje prawdopodobnie jednak jego starsza siostra - Ewa Szerwentke /lub Schwerwentke - mąż jej
kiedyś pracował w PKPG na stanowisku dyrektora; mieszkali zaś w okolicach ul Jana Pawła II/. Mogła by ona potwierdzić fakt leczenia się Józefa w okresie okupacji u swojego ojca Floriana.
   Z przekazów rodzinnych wiem /Ojciec był między innymi aresztowany przez ub 23 maja 1950 r., a na miesiąc przedtem przesłuchiwany - aresztowany tego samego dnia co jego brat Marian we Wrocławiu/ dowiedziałem się, że Józef widział się z Marianem /za pośrednictwem babci Franciszki/ po ok. roku po wylądowaniu/. Nie może więc być mowy, jak twierdził autor /szef dwójki/ w jednym z artykułów, prawdopodobnie na łamach Tygodnika Powszechnego, że
wkrótce po wylądowaniu widział się ze swym bratem Marianem na tyłach owocarni na ul. Nowogrodzkiej. Sądzę, że była to jakaś intryga przeciwników Sikorskiego.
   Moja Matka była przesłuchiwana w nocy przez UB na ul. Koszykowej w jakiś miesiąc po aresztowaniu mojego ojca. Przesłuchujący usiłował ją zmusić do zeznania, że Józef żyje w Londynie i daje polecenia do kraju Marianowi.
   Od mojego Ojca słyszałem, że Marian prosił swego brata Józefa o nie wydawanie Niemcom komunistów przez  AK i podobno odniosło to skutek w Głównej Komendzie. Po wojnie, z relacji Józefa Światły /ppłk Ministerstwa Bezpieczeństwa/nadawanych przez Wolną Europę, dowiedziałem się że była to działalność Nowotki /ówczesnego sekretarza PPR/ , który
wykonywał polecenia Moskwy i utrzymywał to w tajemnicy nawet przed innymi komunistami. Zorganizował on napad na archiwum AK. Informacje o dowódcach AK przekazał do gestapo,
a dane dotyczące przywódców komunistycznych przekazał do partii.
   Z artykułów drukowanych przed laty przez nieżyjącego płk Iglewskiego /zmarły pod Wrocławiem/ dowiedziałem się, że Józef z wielkim bólem mówił o tym, że był zmuszony zrzec się swoich funkcji i że uważał to za intrygę.
   //Ja od 1957 r. prowadziłem Bibliotekę Centralną Polskiego Związku Niewidomych. W BC PZN pracowała przez dłuższy czas p. Natalia Górska, będąca najstarszym pracownikiem Związku. Znam od niej niektóre szczegóły. Mąż jej - Jan Górski, był przed wojną zawodowym oficerem w wojsku - jak pamiętam/ w wojskach technicznych, prawdopodobnie w saperach. Ponadto z zamiłowania trudnił się także fotografowaniem. Podczas wojny, podobno jako pierwszy organizował on w Anglii szkolenie spadochroniarzy. Takie szkolenie przeszedł także mój stryj Józef. Jan Górski był przed wojną kapitanem. W r. 1943 został on zrzucony do kraju w randze majora i był w krakowskim podkomendnym stryja. Został on aresztowany w Krośnie i wkrótce po aresztowaniu stracony w Krakowie w czerwcu 1944 r. Miał on trójkę dzieci: Wandę ur. w 1936 i bliźniaków Halinę i Bohdana ur. w 1938 r. Bohdan czytał mi różne teksty, jak np. Arystotelesa. Jako młodociany, mając ok 10-12 lat rozrzucał ulotki antyrządowe. Został on aresztowany i przez jakiś miesiąc przebywał w domu poprawczym dla młodocianych przestępców. Po procesie został on wypuszczony i oddany pod kuratelę. Jego kuratorką była bardzo miła pani będąca kierownikiem wydziału kultury w śródmieściu. Znałem ją osobiście. Pomagała ona mi organizować prelekcje w BC PZN./  W roku 1943, po wylądowaniu w Polsce,
Górski odwiedził swoją żonę w Warszawie. Pokazywał on jej wówczas zdjęcie, na którym po środku był roześmiany stryj Józef, a po bokach był Górski i Kalinkiewicz. Na odwrocie był osobisty napis mojego Stryja. O ile pamiętam to brzmiał on następująco: "Gdy będzie Ci kiedyś smutno, to spojrzyj na tę fotografię". P. Górska pożyczyła mi także książkę prof. j. Garlińskiego o cichociemnych.
Po wojnie kontaktowała się ona również z płk Iglewskim. Mówiła mi, że stryj Józef idąc na Wschód umówił się z Iglewskim, że w przypadku aresztowania, będzie udawał jego podkomendnego. Z ciekawostek mogę podać, że na procesie Tatara wraz z towarzyszami, prokurator posługiwał się między innymi pamiętnikami mjr Górskiego. Pamiętniki te wykradło z Londynu UB. P. Górska próbowała po październiku 1956 r. odzyskać te pamiętniki. W latach osiemdziesiątych oświadczono jej, że w wojsku na pewno tych pamiętników nie ma i radzono jej zwrócić się do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Zwróciła się ona do ówczesnego ministra Kiszczaka. W efekcie została zaproszona przez dwóch pułkowników do ministerstwa, którzy wraz z kwiatami wręczyli jej te pamiętniki. Fragmenty cytowane na rozprawie Tatara i in. były pozaznaczane na czerwono.//

   O mianowaniu Józefa na stanowisko dowódcy obszaru krakowskiego AK dowiedziałem się dopiero później. Widywałem go dosyć często na ulicy, ale między nami istniało porozumienie, że nawet wzrokiem nie możemy dać znać o naszej znajomości. Przypuszczam, że miał gdzieś w pobliżu melinę - może na ul. Mochnackiego. U nas w domu nigdy już więcej nie nocował, ale
bywał natomiast dosyć często w godzinach rannych, gdy nie spodziewał się nikogo spotkać. Raz jeden był tylko wieczorem, 20 lutego 1943 roku na imieninach mojego Ojca. Oczywiście przedstawił się pod innym nazwiskiem. W domu było tylko kilka zaprzyjaźnionych osób.
U nas w domu bywał też przez pewien czas ówczesny prezes Stronnictwa Narodowego - p. Stefan Sacha. Nie pamiętam, czy stryj Józef widział się z nim, ale pamiętam, że prosił aby go
uprzedzić, by nie spotykał się w kawiarniach - które są pod obserwacją. Został on zresztą aresztowany w kawiarni pod nazwą Fuchs mieszczącej się naszym domu.
Byłem wówczas wysłany przez rodziców na przystanek, aby go ostrzec - ale okazało się to już za późno. Pamiętam także, że p. Sacha na wiosnę 1943 r. powiedział, że musimy przejść przez
"piekło bolszewickie".
   Gdy na początku maja 1943 zostałem wysłany przez moich rodziców, aby przestrzec p. Sachę, by nie udawał się do kawiarni Ziemiańska /na dwa tygodnie przed aresztowaniem p. Sachy/, która jest podobno pod obserwacją, spotkałem wówczas na ul. Filtrowej w pobliżu Raszyńskiej stryja Józefa. Trzymał on w ręku lusterko i udawał, że coś sprawdza w zębach wykałaczką. Po przybyciu do domu na ul. Filtrowej 62 m.47 ze zdziwieniem spotkałem tam stryja Józefa. Powiedział mi wtedy, że dostał się do bloków poprzez sklep spożywczy, od tyłu, od strony ul. Niemcewicza. Sklep miał przejście na podwórze. Stryj mi powiedział także, że wzbudził w nim również podejrzenie młody człowiek spacerujący ma ul. Mochnackiego tuż przy Filtrowej. Nie orientuję się skąd stryj Józef mógł wiedzieć o możliwości dostania się do naszych bloków od tyłu, poprzez sklep spożywczy.
   Któregoś dnia oświadczył mi: "ucz się, bo Polska będzie potrzebowała wykształconych ludzi, a ja ci powiem kiedy będzie potrzebne mięso armatnie".
   Od Jędrzeja - syna Józefa wiem, że na początku sierpnia 1943 roku Józef spędził dwa tygodnie z rodziną na wypoczynku na wsi. Mówił mi także, że jego ojciec zalecał mu, aby nigdy nie uczestniczył w polityce. W drugiej połowie sierpnia tego roku Jędrzej wraz z młodszą siostrą Agnieszką /Jagodą/ byli u nas na letnisku w Józefowie ok. dwa tygodnie.Na początku września 1943 r. dowiedziałem się od Ojca, że stryj Józef wyjechał na dłużej do Krakowa i że zjawi się dopiero na święta Wielkiej Nocy w 1944 r. Nie pokazał się jednak. Po pewnym czasie w godzinach przedpołudniowych przybył do nas płk. Sanojca z żoną /nazwisko jego poznałem dopiero po wojnie/i przyniósł gryps od Stryja z więzienia w Krakowie na Montelupi.
Gryps ten widziałem, ale go osobiście nie czytałem. Pisany był drobnymi niebieskimi literami. W grypsie pisał między innymi, że wbija sobie drzazgi za paznokcie, aby uodpornić się na tortury.
Wokoło dwa tygodnie później p. Sanojcowa /Jagoda/ przyniosła do nas następny gryps - większy. W grypsie tym pisał, że Niemcy traktują go dobrze, dają gazety do celi i namawiają do współpracy przeciwko Sowietom. Stwierdził jednocześnie, że nic z tego nie będzie. Pisał także, że nie znają jego rodowego nazwiska. W grypsie przekazywał także testament, w którym zalecał co należy się jego żonie Eleonorze oraz jego dzieciom: Jędrzejowi i Agnieszce. Mój Ojciec powiadomił żonę Józefa o aresztowaniu jej męża.
Po wojnie /po wyjściu z więzienia/ Eleonora twierdziła, że grypsy te zabrał jej Urząd Bezpieczeństwa.
   Pamiętam, jak raz moja babcia Franciszka /w czasie okupacji - już po aresztowaniu Józefa/ przyszła do nas z wielkim płaczem i krzykiem, ponieważ zastała u Eleonory oficerów niemieckich, a Jagodę na kolanach jednego z nich. Babcia wtedy oświadczyła, że musi zaraz wyjść. - Mogę jedynie przypuszczać, że był wśród tych oficerów jakiś znajomy ciotki z poznańskiego.
   Nie wiedzieliśmy po wojnie czy mój stryj Józef zginął i kiedy. Istniały w tym czasie różne wersje, które było trudno sprawdzić.
Orientuję się, że Ojciec usiłował po wojnie dowiedzieć się jakiś szczegółów. Kontaktował się między innymi z p. Muzyczko z AK. Nie dowiedział się jednak nic poza pewnymi rzekomymi szczegółami o aresztowaniu stryja. Podobno właściciel mieszkania, w którym mój stryj wraz z kimś innym był pochylony nad mapą poprosił, aby mógł wyjść na chwilę z domu. W czasie jego powrotu dozorca domu. u którego przebywali Niemcy oskarżający go podobno o handlowanie
walutami, wskazał wówczas na właściciela mieszkania, w którym przebywał mój stryj, a który miał to samo nazwisko. O ile sobie przypominam, to tę samą wersję czytałem później w jakimś
czasopiśmie. Mój ojciec Leon został aresztowany 23 maja 1950 r. Jakiś miesiąc przedtem był przesłuchiwany w UB na Koszykowej na okoliczność rzekomej współpracy między Józefem i Marianem podczas okupacji.
   Ciotka moja Eleonora, jak okazało się, była aresztowana w Gdyni już na jesieni 1949 r. Mówiąc nawiasem, to rodzina nigdy nie wierzyła w to co ona mówi.
   W r. 1955, po Festiwalu Młodzieży, ciotka Eleonora /została niedawno zwolniona z więzienia/ spotkała się z moim ojcem, w jej obecności, w Parku Kultury, niedaleko fontanny. Oświadczyła wówczas, po raz pierwszy, że widziała się w więzieniu ze swoim mężem Józefem w Krakowie. Oczywiście ujawniła jego prawdziwe nazwisko. Twierdziła wówczas, że zawieźli ją do Krakowa Niemcy samochodem. Byliśmy tym zaszokowani, ale ze względu na ogólną
atmosferę i niedowierzanie jej generalnie, nie pytaliśmy ją o bliższe szczegóły. Powiedziała tylko tyle, że namawiała swego węża na współpracę z Niemcami. W czasopiśmie ZBOWD-u napisała
natomiast, że do Krakowa wysłała ją Główna Komenda AK. Jest to oczywista nieprawda - tym bardziej, że Główna Komenda nie miała z nią żadnych kontaktów.
   Wiem, że po wojnie wyjeżdżała z ramienia Czerwonego Krzyża za granicę poszukiwaniu swego męża. Napisała ona, że jej mąż zginął czerwcu w Krakowie na Montelupich. Ja natomiast czytałem w przypisach książki prof. J.Garlińskiego o cichociemnych, że został on stracony razem z Grotem Roweckim w Sachcenhausen w pierwszych dniach Powstania.
   Ciotka moja Eleonora córkę swoją Agnieszkę wydała za mąż za technicznego oficera marynarki  Kosakowskiego. Pamiętam, że miało to miejsce w grudniu 1947 r./Ukończyła ona właśnie 17 lub 16 lat/. Następnie Agnieszka wyjechała do Warszawy i po kilku latach rozwiodła się ze swoim mężem. Przez dłuższy czas śpiewała ona w operetce warszawskiej na ul. Puławskiej, a następnie w operze. Śpiewając w operetce ukończyła ona Wyższą Szkołę Muzyczną i jednocześnie zdała maturę.

   Eleonora pochodziła z niewielkiej ziemiańskiej rodziny w poznańskim i była uważana za niezbyt normalną.
   Zupełnie inną była jej siostra - Teresa Mądraszkiewicz /zamieszkiwali w Gdyni na ul.
Hetmańskiej/.    Na początku 1940 r zjawiła się u nas w Łodzi, po raz pierwszy jej matka - Olszewska i stwierdziła wtedy , że jej brat w Zgierzu jest volksdeutschem. Na siłę zabierała ona różne zabawki mojej siostry i moja Matka schowała przed nią jakąś lalkę.
   W rodzinie Eleonory panowały zawsze dziwne stosunki. Pamiętam, że gdy w Kościele Dominikanów na Freta w Warszawie została wmurowana tablica poświęcona cichociemnym, to Jędrzej stał razem z nami, a Eleonora z Agnieszką stały zupełnie osobno.
   //Jędrzej urodził się w r. 1928. Był zawsze wysoki. Bezpośrednio po wojnie mówił mi, że ma 195 cm wzrostu. Z tego powodu zwolniono go ze szkoły morskiej, ponieważ miał zbyt małe
serce. Mówił mi, że w czasie aresztowania swojej matki był wzywany przez UB z wybrzeża gdańskiego do Warszawy na przesłuchania. Następnie odezwała się u niego dawna choroba gruźlicy.
Prawdopodobnie w r. 1957 przebył resekcje dwóch płatów płucnych w Warszawie na Woli. Operacji dokonał prof. Meinteufel. Ja w tym czasie, wraz z moim Ojcem, odwiedziłem go w sanatorium wojskowym w Otwocku. Wiem, że pracował on później w Warszawie na ul. Krzywickiego /dawna Sucha/ jako inżynier-informatyk na stanowisku dyrektora. Odczuwał on "manię prześladowczą" i po kryjomu brał jakieś leki psychotropowe. Pochowany został w Warszawie na cmentarzu w Wilanowie - gdzie jego żona Teresa miała grób rodzinny.
Żyjąca wtedy jeszcze jego matka nie była na pogrzebie. Jędrzej napomknął mi, że widział w okresie okupacji Niemców u swojej matki. Sądzę, że leżało to u podłoża ich wzajemnych stosunków. Mówił on mi kiedyś, że jego ojciec zalecał mu podczas okupacji "aby nigdy nie włączał się do polityki". - Agnieszka /urodzona w 1930 lub 1931 roku/z Kosakowskim miała syna, który ma na imię Krzysztof. O ile wiem, to później wyszła za mąż prawdopodobnie za jakiegoś prawnika o nazwisku Fiałkowski.//  

   Pamiętam mojego stryja Józefa jako człowieka z bardzo szczerą twarzą, wzbudzającą zaufanie. W czasie okupacji pierwszy wykrył u mojej siostry Barbary żółtaczkę i zalecił odpowiedniego lekarza, mieszkającego w pobliżu. U nas w domu przechowywana była jego fałszywa kenkarta na nazwisko /prawdopodobnie Szymańskiego/.
   Miał on lekko kręcone ciemne włosy i fizycznie był  z podobieństwa kimś pośrednim między Marianem i moim Ojcem. Proste całkowicie włosy miała tylko najmłodsza siostra.
Po moim ojcu Leonie, posiadam w maszynopisie rozdział p. Nieczuja-Ostrowskiego /zamieszkałego wówczas w Elblągu na ulicy Żeromskiego 35/ pt.
"Luty, którego pamiętam". Był to podobno jeden rozdział z książki, którą autor miał napisać. Był to były podwładny Stryja z Krakowa i wątpię czy jeszcze żyje, ale pod tym adresem może
mieszkać ktoś z jego rodziny. Był to czas, który nie sprzyjał wydawaniu tego rodzaju książek.
   Moja żona - Grażyna, przez pewien czas pracowała jako redaktor w Wojskowej Encyklopedii.  Mówiła mi, że było wówczas przygotowane hasło pt. Józef Spychalski. Po urodzeniu naszego syna Jana Pawła 6 lipca 1969 r. zaprzestała pracy/ -  po przygotowaniu do wydania 3 tomu encyklopedii/. Od koleżanek dowiedziała się następnie, że po znanych wydarzeniach z grudnia 1970 r. hasło to zostało wycofane z 3 tomu encyklopedii.
   Od mojej ciotki - Reli, dowiedziałem się, że podobno ostatnio ukazała się książka o działalności AK w krakowskim. Znajoma nie podała jej ani autora, ani tytułu. W książce tej podobno jest opisane w jak okrutny sposób Józef został zamordowany na Montelupi w czerwcu.
   Osobiście wydaje mi się, że szczególnie ta ostatnia kwestia nie została właściwie wyjaśniona.
   Sądzę, że mój stryj został  aresztowany i zginął. W przeciwnym razie z pewnością spotkał by go smutny los w PRL.
   Prawdopodobnie w r. 1984 otrzymałem zaproszenie do Krakowa na odsłonięcie pamiątkowej tablicy na domu, w którym został aresztowany Józef. Nie pamiętam już dlaczego, ale nie mogłem
pojechać. Następnie dowiedziałem się, że tablica ta została umieszczona na sąsiednim domu i trzeba ją było przenieść.

   Kilka miesięcy temu zatelefonował do mnie pan A. Vernic. Zapowiedział on, że zadzwoni wkrótce w celu szczegółowego porozmawiania o stryju Józefie. Nigdy jednak do tego nie doszło.


                       Leon /mój ojciec/

   Wiadomości czerpię częściowo z pamięci, a częściowo od mojego Ojca i Matki.
   Ojciec /jak już wspominałem poprzednio/ został wciągnięty do POW przez swego brata Józefa - jako uczeń. Po odzyskaniu Niepodległości w 1918 r zgłosił się do wojska do Łodzi do swego brata. Brat wówczas kazał mu wracać na wieś i kończyć naukę. Ojciec, w tej sytuacji, pojechał do Kalisza do znajomego oficera i wstąpił do wojska. Ze wspomnień Ojca wiem, że był między innymi w zimie nad Dźwiną; był także w pociągu pancernym na południe od Warszawy. Ostrzeliwali wówczas konnicę bolszewicką do czasu starcia się jej z polską kawalerią. Brał także udział w walkach pod Radzyminem. Opowiadał, że polska artyleria strzelała na wprost tak, że leżącym przed nią polskim piechurom /w tym mojemu Ojcu/ podnosiły się do góry szynele. Wiem także, że przez ok, miesiąc dowodził kompanią i zdobył bolszewickie okopy. Wszyscy
oficerowie kompani wyginęli, a dowódca, kapitan, uciekł z pola walki. Ojciec strzelał do niego, ale go nie trafił. Po wojnie spotkał go na terenie Łodzi. Przypominam także sobie, że Ojciec
wspominał mi, że był w dywizji gem. Żeligowskiego.
   Pomimo młodego wieku /prawdopodobnie ze względu na udział w POW/ uzyskał podczas wojny stopień sierżanta. Pamiętam, że w domu miał polowy mundur, w którym udawał się na ćwiczenia. W domu także znajdował się rodzinny album, w którym były również fotografie Ojca z wojska w czasie wojny.
   Jak pamiętam pracował w łodzi w firmie p. Bogdańskiego, który prowadził hurtownię tzw "artykułów kolonialnych" i miał własny sklep na ul Narutowicza 25. Ojciec był także przysięgłym biegłym sądowym i dla sądu przeprowadzał różne ekspertyzy. Po założeniu własnej firmy tę ostatnią funkcję przekazał swojemu kuzynowi - Stanisławowi Spychale. /Wynika z tego, że poszczególni członkowie rodziny mieli odmienne nazwiska./
Wiem także, że uczył się zaocznie na Wolnej Wszechnicy w Warszawie i otrzymywał różne skrypty. Na ukończenie tych studiów nie miał jednak czasu po założeniu własnej firmy.
Przedsiębiorstwo transportowe założył po wygraniu większej sumy na loterii państwowej i śmierci p. Bogdańskiego. Prawdopodobnie miało to miejsce ok. r. 1935 lub 1936. Na początek wziął na wspólnika jakiegoś Żyda w chałacie, którego się wkrótce pozbył.
   O ile wiem, to miał jakiś udział w dawnym przedsiębiorstwie p. Bogdańskiego - sklepie i hurtowni. Firmę tą prowadził jego przyjaciel p. Czesław Jędrzejczak.
   Przedsiębiorcy żydowscy chcieli, aby Ojciec zlikwidował swoją firmę i przyjął stanowisko dyrektora z pensją tysiąca złotych miesięcznie. Gdy to nie pomogło zmniejszyli opłaty za przewóz jednego kilograma /liczony w groszach/. Sądzę, że "wytrzymał"  dlatego, że otrzymał duże transporty z firmy Scheiblera i Gromana /największa fabryka w Łodzi/, która zalegała z podatkami i była pod zarządem państwowym. Fabryka ta zresztą spłaciła zaległe podatki. Poznałem osobiście komisarycznego dyrektora p. Lipińskiego /wydaje mi się, że miał na imię Władysław/. Podczas okupacji mieszkali oni na ul. Szpitalnej w domu Wedla. Pisałem do nich
ze szpitala polowego w podziemiach PKO.
   Pamiętam, że przed wojną urzędnik w Warszawie nie chciał Ojcu wydać szerszej koncesji, na wiele województw i pomogło dopiero zjawienie się w mundurze oficerskim jego brata Józefa.
   W okresie przedwojennym często jeździł torpedą motorową produkcji włoskiej. Bilet do Stolicy kosztował 10 zł. Ojciec początkowo miał samochody ciężarowe produkcji amerykańskiej /w tym największy Brockway - 10-tonowy/. Przed samą wojną zakupił Polskie Fiaty. Były to same szoferki z podwoziami, a skrzynie do nich dorabiał we własnym zakresie. Swoją firmę miał
na ul Narutowicza 26. Poza 3-pokojowym biurem były tam magazyny na towary i otwarte z jednej strony garaże oraz warsztat. Na froncie został rozebrany piętrowy drewniany dom, a droga dojazdowa została wyasfaltowana.
Przed samą wojną kupił od swojego znajomego z warszawy p. Bronisław Seidla firmę z konnymi wozami - z zamiarem przewożenia przy ich pomocy towarów do własnych magazynów.
   Wiem, że jego pracownicy zarabiali więcej niż w innych firmach transportowych i nie chcieli strajkować, gdy to uczynili inni. Kierowcy powiadomili go, że jeden z nich o nazwisku Woźniak
kradnie benzynę. Ojciec wezwał go i powiedział mu, że jeżeli otrzymywane wynagrodzenie nie wystarcza mu na utrzymanie rodziny, to powinien powiedzieć o tym. Ojciec podniósł mu pensję i od tej pory był on mu bardzo wierny.
   Zamiarem Ojca było przekształcenie w przyszłości swojej firmy na spółdzielnię.
   Pamiętam, że w domu miał pamiątkowe odznaczenia z POW i niepodległości. Został mu podobno też przyznany krzyż Virtuti i Militari, ale przez omyłkę otrzymał go adwokat z Kutna o tym samym imieniu i nazwisku Mój Ojciec nie dbał o te rzeczy.
   Stryj Józef uchodził zawsze za piłsudczyka. Ojciec otrzymał od niego portret Marszałka oraz albumy "Legiony Polskie" i "Geniusz Niepodległości".

   W 1939 r. został powołany do wojska na około tydzień przed wybuchem wojny i był wcielony do oddziału rezerwistów, którego dowódcą był sędzia z Sieradza, w randze kapitana. /Zginął on zresztą później w Katyniu/. Nie przypominam sobie, aby w oddziale byli inni oficerowie. Zostali oni umundurowani w obowiązujące wówczas mundury, a więc spodnie z owijaczami, ale nie otrzymali broni. Mój Ojciec miał własny pistolet, a niektórzy mieli broń
myśliwską.
   Ojciec przekazał swoje samochody do użytku wojska. 6września ludzie wyli ewakuowani z Łodzi. W tym ewakuowany był mój Ojciec ze swoim oddziałem. Wyjazd nastąpił rano dwoma ciężarówkami - Brockway-m i chewroletą ciężarową. Razem z oddziałem zabrały się także 3 rodziny /w tym my/ i kilku znajomych. Za Łodzią ponad 20 km/za Brzezinami/ pojawiły się niemieckie Heienkle, ale nas nie bombardowały, bo w znacznej odległości za nami widzieli masę ludzi idących wzdłuż szosy.
   Po różnych przygodach znaleźliśmy się w Lublinie i zatrzymaliśmy się na dwa dni u przedstawiciela Ojca, który był w mundurze legionowym, chociaż był Żydem. W Lublinie odbyły się także bombardowania niemieckie.
   Dalsza trasa ucieczki wiodła /jak słyszałem za naczelnym sztabem/ przez Włodzimierz Lubelski /gdzie pozostaliśmy przez 2 dni. Wtedy w pobliżu mojego Ojca upadła bomba, która wyrwała kawał ciała leżącemu obok niego mężczyźnie/, Łuck, Dubno /nocowaliśmy tam/ , z przejechaniem po drodze Krzemieńca i Zbaraża, aż do Tarnopola. Losy nasze nie będę szczegółowo opisywał, ponieważ były one podobne jak większości Polaków. Co pozostało mi natomiast na trwałe w pamięci, to że samoloty niemieckie latały niekiedy tak nisko, że było widać nawet pilotów. Podobna sytuacja zaistniała następnie podczas Powstania Warszawskiego.
   Pod Tarnopolem nocowaliśmy we wsi Berezowica. U gospodarzy znaleźć można było gazety w języku niemieckim, a rodzice moi słyszeli, jak Ukraińcy /właściciele domu/ namawiali się w nocy, aby nas napaść. W Berezowicy pojawiły się samoloty z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach. Usiłowaliśmy wówczas jechać w kierunku Stanisławowa, ale zawrócił nas z drogi generał polski mówiąc, że droga jest już przecięta przez wojska radzieckie. Następnie chcieliśmy jechać w kierunku Lwowa, który wówczas jeszcze się bronił. Niedaleko za Tarnopolem dogoniły nas czołgi radzieckie i zrobili wiec ze wszystkimi umundurowanymi. Oficerów zatrzymano, a
pozostałym polecono iść do domu. Ojciec wówczas przebrał się w cywilne ubranie, które zabrała moja Natka. Dowódca oddziału mojego Ojca nie chciał się przebrać w nieco przyciasne dla niego
ubranie i wyczytałem go później na liście katyńskiej.
   Następnego dnia rano przeżyliśmy napad Ukraińców, ale uratowali nas wówczas kozacy jadący na koniach. Przez ok. dwa tygodnie mieszkaliśmy na kolonii polsko-ukraińskiej pod nazwą Sienkiewiczówka. Po raz pierwszy spotkałem się wtedy z zakupem przez całą wieś wspólnych maszyn. Była to młockarnia i siewnik oraz centryfuga do mleka. Po latach słyszałem, że Ukraińcy kończący studia nie mogli znaleźć zatrudnienia w administracji i powracali na wieś. Byli tam rozsadnikami kultury.
   Sołtys był Polakiem, osadnikiem z Mazowsza. Zbudował on podobny dom. Był on bardzo niski, pokryty słomą, a ściany w kuchni były czarne od much. Ukraińcy mieli natomiast czyste i
wysokie domy.
   Wskutek wystąpienia mojej Matki do Ukraińca o nazwisku Kowalczyk zostało nam zwróconych większość rzeczy zrabowanych podczas napadu. Ojciec mój musiał wtedy jechać nocą, aby rozpoznać własne rzeczy. Matka moja zmusiła wówczas do jazdy znajomego
p. Longina Grabskiego, który mówił biegle po rosyjsku.
   Po dwóch tygodniach przenieśliśmy się do Tarnopola. Zamieszkaliśmy u jakiegoś przedwojennego przedstawiciela Ojca, a spaliśmy na podłodze na materacach. Pamiętam, że matka kazała się nam myć w małym wiadrze. Ja natomiast uczyłem moją siostrę czytać z kupionego elementarza. Mnie zaś kupiono podręcznik historii starożytnej. Tam Ojcu udało się odzyskać samochód ciężarowy, który miał zepsuty dyferencjał. Ja z moją młodszą siostrą przez
dłuższy okres czasu czekałem w parku na powrót rodziców od sowieckiego dostojnika. Nie wiedzieliśmy wówczas, czy w ogóle wrócą i jaki będzie wynik ich prośby w sprawie zwrócenia samochodu.
   Jak przypominam sobie, to żołnierzy sowieckich czuć było dziegciem i niektórzy mieli karabiny na sznurkach. Widziałem wówczas natomiast wiele czołgów sowieckich.
   Po pobycie w Tarnopolu wyjechaliśmy na ok. dwa tygodnie do Lwowa. Pamiętam, że tzw. "bieżeńcy" zmuszeni byli także do głosowania na rzecz przyłączenia wschodnich ziem Polski do ZSRR. Na początku listopada była otwarta przez 2 dni granica z okupacją niemiecką /między innymi pomiędzy Rawą Ruską i Tomaszowem Lubelskim - z czego skorzystaliśmy.
   Byłem bardzo zdziwiony, gdy żołnierze niemieccy pomagali nam przenosić bagaże przez granicę. Kobiety z dziećmi zostały później przewiezione niemieckimi sanitarkami do Zamościa, a mężczyźni dojechali pociągiem.
   Po różnych perypetiach dotarliśmy do Łodzi. W Łodzi, nasza sąsiadka, Fromowa /która była Niemką/ a miała do nas sympatię radziła, aby Ojciec nie meldował się przed 11 listopada. W tym
czasie mieszkał on u mojej babci Mari Gutner na ul. Legionów /kiedyś i obecnie nosząca nazwę Zielona/. Po różnych perypetiach /między innymi przez jakiś czas nie nocowaliśmy w domu/  zostaliśmy również ostrzeżeni przez p. Fromową /właścicielkę sklepu spożywczego, której syn pracował w policji niemieckiej/ - że będziemy wysiedleni. Na trzy dni przed wyrzuceniem z matką i siostrą udało nam się wyjechać pociągiem, z dworca kaliskiego do Warszawy. Ojciec przez prawie dwa miesiące pozostawał jeszcze w Łodzi u babci Gutner i czasem przyjeżdżał,
ponieważ był zarejestrowany jako kierowca.
Babcia Gutner również przybyła do nas do Warszawy.    Pisząc o stryju Józefie zaznaczyłem już, że udało się nam zamieszkać na ul. Filtrowej. Słyszałem /prawdopodobnie po powrocie stryja Józefa z Londynu/. że powiedział on, aby mój Ojciec nie angażował się w żadną konspirację. Wystarczy, że to czynią jego bracia/ i ograniczył się do opiekowania całą rodziną.
   Ojciec mój już w roku 1940 nawiązał bliską przyjaźń z całą rodziną pana Leona Jędrowskiego z Witkowa pod Gnieznem /swego przedwojennego klienta/. Państwo Jędrowscy /Leon i Janina/ z dziećmi, młodszymi ode mnie, Teresą i Wojtkiem oraz jego ojcem i jej siostrą Martą Łukowską wraz z dwoma synami mieszkali początkowo na ul. Śniegockiej /Na Czerniakowie, boczna od Rozbrat/. Po utworzeniu tam dzielnicy niemieckiej przenieśli się na ul. Sienkiewicza 2. Przypominam sobie, że p. Jędrowski był aresztowany przez ok. 2 tygodnie. Domagał on się zwrotu pieniędzy od jakiegoś Ukraińca i został przez niego fałszywie oskarżony. Wypuszczono go za pieniądze na interwencję jakiejś kobiety i zaniechał własnych roszczeń. Wiem, że chyba za jego pośrednictwem, rodzice moi widywali się z państwem Celichowskimi. O ile wiem, to p. Celichowski był przed wojną wojewodą poznańskim. Sądzę, że przez Niego Ojciec dostał się do konspiracji. U nas w domu były wówczas codziennie gazetki podziemne: tzw "Paski" - na dwóch stronach zawierające bieżące wiadomości; Serwis /w czerwonym tytułem/ - 6-14 stron, zawierający te same niekiedy wiadomości z nasłuchu różnych rozgłośni; Biuletyn Informacyjny i Rzeczpospolita.
   Jak się orientuje Ojciec wstąpił do konspiracji i miał jakieś kontakty z prof. Bryłą w komórce pod nazwą "Dorożka". W pewnym okresie przyszedł do domu bardzo zdenerwowany i gwałtownie poszukiwał swego znajomego Mieczysława Sembrata, zamieszkałego w sąsiednim domu, który był dyrektorem w Zakładzie Oczyszczania Miasta. Od mojej matki dowiedziałem się po wojnie o zaistniałej wówczas sytuacji. Otóż mój Ojciec usiłował zawieść transport broni kolejno na dwa punkty, ale okazały się obydwa spalone. P. Sembrat wysłał wówczas na przymusowy urlop niepewnych pracowników i umożliwił samochodowi z bronią przebywanie przez trzy dni na terenie ZOM.
   Według moich wiadomości, to mój Ojciec miał fikcyjny dowód zatrudnienia od p. Bronisława Seidla, którego w okresie okupacji uważał za swojego przyjaciela. Utrzymywał się przez dłuższy czas ze sprzedaży bawełnianych materiałów pościelowych, które przywiózł w belach z Łodzi. Następnie otrzymywał do sprzedaży hurtowej wełnę w motkach, od swego przedwojennego znajomego - p. Zygmunta Kwaśniewskiego. P. Kwaśniewski był w okresie okupacji wysiedlony z Łodzi do Tomaszowa Mazowieckiego i pracował w jakiejś fabryce.
   W okresie okupacji /a zawsze w okresie świąt/ przychodził do nas często p. Mieczysław Michciński. Mieszkał on w pobliżu na ul. Kaliskiej. Był on przedwojennym dziennikarzem i często bywał u nas, a zawsze na wigilii Bożego Narodzenia.
   Opowiadał on, że gdy w tzw "okresie ogórkowym" prasa nie miała co pisać, to schwytali zaskrońce i dwukrotnie wypuścili je w parkach. Rozpisywali się następnie o pojawieniu się żmij.
   Szczególnie w okresie zimy 1943/1944 nasiliły się uliczne publiczne rozstrzeliwania. Wysunął wtedy ktoś propozycję, aby wysłać dywersantów do Berlina w celu podłożenia bomb na dworcach.
/Mówiono o tym również u mnie w domu./ Myśl tę jednak odrzucono z powodu tego, że mogli by wtedy zginąć niewinni ludzie. Ostatecznie zorganizowano napad zbrojny na pociąg jadący ze Wschodu, który zawierał niemieckich urlopowanych żołnierzy. Nasuwają się refleksje, jak w świetle obecnych wydarzeń wyglądają tamte rycerskie obyczaje walki.
   Ojciec nie został na czas powiadomiony o wybuchu Powstania i dzięki temu pozostał w domu, z którego zresztą nie mógł się ruszyć ze względu na ostrzał. Dowiedziałem się, że w naszym mieszkaniu przebywali w tym czasie nasi przyjaciele: Jan Wroczyński i Stanisław Rogacki. Dzięki pobytowi Ojca w domu rodzina moja uratowała się /w domu grasowali między innymi przez dłuższy czas własowcy/.
Ojciec powiedział, że zna dobrze Rosjan z 19 i 20 roku. Polecił zwinąć dywany i nic nie dawać niepożądanym przybyszom. Gdy własowcy zjawili się to poprosił ich o papierosy i jedzenie.
Widząc, że nie mają co szukać szybko wynieśli się. W niektórych mieszkaniach częstowano ich natomiast wódką. Rozgaszczali się tam i odbywały się różne orgie. Dziewiątego sierpnia zostali wszyscy wyrzuceni z bloków i poprzez Zieleniak i Pruszków udało im się w końcu dostać do
Milanówka. Dzięki energii Ojca wydostali się szybko z obozu - /nie tylko rodzina/ i odjechali oczekującymi wagonami kolejki EKD. W Milanówku miejscowy oddział RGO skierował ich do państwa Bułatów na ul. Żukowską /na skraju miasta/. Odbywały się wtedy łapanki na warszawiaków. Pewnego razu Ojciec przeszedł obok posterunków niemieckich z jedną z kóz gospodarzy, a właściciela z drugą kozą wylegitymowano. Słyszałem, że w tym czasie nawiązali
także kontakty z rodzinami dr Spychalskiego i mgr Garsteckiego.
Prawdopodobnie 17 października 1944 r rodzice moi odnaleźli mnie w prowizorycznym szpitalu w Olszance, w bok od Radziwiłowa, za Żyrardowem, w pobliżu Puszczy Mariańskiej.
   Przypominam sobie, że w listopadzie lub w grudniu 1944 r. kukuróźniki radzieckie zrzucały po ciemku na Milanówek granaty lotnicze. W Milanówku otrzymywaliśmy gazetki podziemne od
starszego syna naszych gospodarzy. Z jednej z nich dowiedzieliśmy się o wyjeździe w maju na Wschód stryja Mariana i że jest on obecnie prezydentem Warszawy.
   Po tzw "wyzwoleniu Warszawy" moi rodzice pojechali do naszego mieszkania /częściowo spalonego, a częściowo wysadzonego w powietrze/  i przywieźli kilka książek oraz fotografii. Wkrótce potem nawiązali kontakt z Marianem, który był wówczas prezydentem miasta i przebywał na Pradze. Odesłał on nas samochodem, tzw "Wilisem", do Łodzi.
   Zamieszkaliśmy wówczas przez ok. dwa tygodnie u przyjaciółki mojej Mamy, dr Heleny Orylskiej /którą stale nazywaliśmy ciocią/  na ul Dowborczyków. Następnie, na początku lutego, wróciliśmy do naszego przedwojennego mieszkania.
   Wszyscy wtedy natychmiast przystąpili do pracy i początkowo dostawali tzw. "deputaty".
   Mówiono mi wtedy, że pan Stanisław Rogacki nie wrócił do pracy w elektrowni. Nie chciał on mieć żadnego kontaktu z komunistami. Nie czytał gazet i prawie nie wychodził z domu. Do
samej śmierci pozostawał na utrzymaniu swoich trzech sióstr. Były one starymi pannami i mieszkały razem z nim. Moja babcia Maria mówiła mi, że w latach dwudziestych był on łamistrajkiem pracując w elektrowni.
   W roku 1945 przyszedł do nas list z Londynu z kawałkiem czekolady dla Basi - od przedwojennego przyjaciela mego Ojca - adwokata Chomicza. Pamiętam, że przed wybuchem wojny został on wojskowym komendantem Łodzi. Nigdy jednak więcej się nie odezwał.
/Niestety nie pamiętam już imienia p. Chomicza./Ojciec został dyrektorem Przemysłu Wełnianego, a następnie prezesem Centrali Gospodarczej Spółdzielni Pracy.
   Przypominam sobie jedną historię, którą opowiadał u nas w domu przedstawiciel Centrali w Bydgoszczy, pan Jordan. Otóż do miejscowego prokuratora zgłosiła się jakaś młoda para ze skargą na lekarza. Ginekolog ów powiedział tej pani o konieczności przerwania ciąży. Dał on im skierowanie do innego ginekologa-chirurga w zamkniętej kopercie. Przez ciekawość otworzyli ją i stwierdzili, że w niej była tylko krótka informacja w rodzaju "Posyłam ci pieniądze". Po jakimś czasie chcieli oni wycofać tę skargę. Naciski robiło na nich miejscowe UB. Ponieważ zarząd
Centrali przeniósł się do Warszawy, my również po pewnym czasie wyjechaliśmy do stolicy i zamieszkaliśmy przy ul Nowy Świat 7 /8 lutego 1948 r./.
   Pamiętam, że na ul Nowy Świat 7 Ojciec mój zaprzyjaźnił się z jednym ze współwłaścicieli domu - p. Finklem /lub Fienklem/. Nie pamiętam w jaki sposób p. Finkel przetrwał wojnę /Słyszałem, że miał on wąsy i przypominał polskiego szlachcica./. Wiem, że ożenił się on również z żydówką - wdową której córka działała w AL. P. Finkel miał firmę importu lekarstw. Wyjechał on z ramienia firmy do rodziny w Stanach Zjednoczonych. Stwierdził on potem. że
zwyczajową prowizję handlowcy lokują na prywatnych kontach. Po powrocie w USA powiadomił on o tym ministerstwo /o ile dobrze pamiętam, to nazywało się ono "ministerstwo Handlu Zagranicznego lub Ministerstwo Przemysłu/. W ministerstwie podziękowali mu za
tę informację ale w dwa tygodnie potem został on aresztowany. Przebywał on na Rakowieckiej. Po zachorowaniu na białaczkę umieszczono go w szpitalu na ul. Wawelskiej, a przy jego pokoju
stał na straży stale jakiś milicjant. Krótko przed śmiercią został zwolniony do domu i niedługo potem umarł. Ojcu powiedział, że obecnie rozumie dlaczego został aresztowany. Wykrył on mianowicie tajemnicę państwową, Pieniądze z prowizji były przeznaczone na robotę wywrotową w Stanach Zjednoczonych.
   Kierownik wydziału przemysłu w KC PZPR - Kole, żądał od Ojca połączenia się ze Zjednoczeniem Spółdzielni Pracy na czele którego stał p. Landesberg. Ojciec mój nie chciał się na to zgodzić, ze względu na minusowy bilans tego Zjednoczenia. Zrezygnował wówczas z tej pracy i został dyrektorem Centrali Handlowej Przemysłu Cukrowniczego, która zajmowała się także eksportem. Mówił mi wtedy, że przy wysyłaniu cukru na Zachód przeszywano worki 12
razy, a Rosjanie mieli ciągle niedobory i żądali przeszywania worków 16 razy.
   Przypominam sobie, że zatrudnił tam młodego absolwenta z uniwersytetu poznańskiego - p. Sołdaczuka. Chwalił go bardzo. Przed aresztowaniem na kilka miesięcy został przeniesiony do
innego przedsiębiorstwa, którego nazwy nie pamiętam. Aresztowany został 23 maja 1950 i przez pierwsze dni przebywał na Koszykowej i przesłuchiwał go tam Światło, a następnie na Rakowieckiej /w 10 pawilonie/. O pobycie Ojca w więzieniu nie zostaliśmy wcale powiadomieni. Moja Matka spróbowała jedynie wpłacać pieniądze na paczki. W ten sposób dowiedziała się, że tam przebywa. Mówiła, że osobom oczekującym na wpłacanie pieniędzy nie pozwalali czekać po stronie więzienia, ale tylko po drugiej stronie przy przystanku tramwajowym.
   Szczegółów pobytu Ojca na Rakowieckiej nie znam dokładnie, ponieważ nigdy się jego o to nie pytałem, nie chcąc go denerwować.  Wiem tylko, że przez dziewięć miesięcy usiłowali go zmusić do fałszywych zeznań. Ponieważ im się to nie udało wrzucili go do celi i więcej go nie przesłuchiwali. Mówił nam, że podczas jednego przesłuchania usłyszał straszny krzyk jakiejś kobiety i nawymyślał im: "Mordujecie najlepszych Polaków". Rozebrali go wówczas do naga i wsadzili do karca, do którego wlali wiadro wody. Mieli również do niego pretensję, że należał do Związku Handlowców Polskich, a nie do innego "klasowego" związku /prowadzonego przez
komunistów, Żydów,  oraz że moja Matka w Łodzi pracowała w Caritasie przy naszej parafii. Opowiadał także, że w czasie przesłuchań stosowali różne tortury. Między innymi sadzali przemocą na odwróconym stołku o jednej nodze. Różański posługiwał się np. takimi wyrażeniami, jak: "Jesteś taki czysty, jak łza górnika po ośmiogodzinnym dniu pracy" Byli też tacy więźniowie, których przywożono z daleka owiniętych w koce i później naigrywano się, że są w gestapo.
   Opowiadał nam, że następnie przebywał on w celi z jakimś dawnym oficerem AK, który występował na różnych procesach pokazowych jako świadek oskarżenia. Dostawał on do celi lepsze jedzenie aniżeli mój Ojciec. Kiedyś nawymyślał temu oficerowi a ten ostatni uderzył go pięścią w oko. Ojciec mój w kilka lat po wyjściu z więzienia miał na to oko zaćmę pourazową. Słyszałem, że nie dostawał do celi nic do czytania i ponad dwa lata nie był wypuszczany na powietrze. Po dostaniu silnej awitaminozy dopiero zaczęto go leczyć i wypuszczać na spacery. W ostatnich miesiącach przed uwolnieniem przebywał w celi z trzema młodymi partyzantami z AL, z lubelskiego /od Korczyńskiego. Zostali oni aresztowani pod zarzutem wykonania wyroku na grupie Żydów. Żydzi ci byli oskarżeni o współpracę z Niemcami.
   Myśmy usiłowali cokolwiek się o Ojcu dowiedzieć. Matka moja poszła na Rakowiecką i udało się jej stwierdzić , że tam przebywa. Pozwalano tylko wpłacać pieniądze na paczki, nie podając sumy. Za te pieniądze mógł kupować w kantynie tylko paczki gorsze. W związku z tym wyszedł z pieniędzmi. Matka moja usiłowała się także porozumieć z Ojcem za pośrednictwem jakiegoś strażnika, ale on bał się tego. Ojciec mój mówił tylko, że pewnego dnia ktoś wsunął mu pod drzwiami szczoteczkę do mycia zębów.
Pierwszy list dostaliśmy dopiero po śmierci Stalina. Przez omyłkę list do ojca, zawierający nasze zdjęcie został wysłany na adres Nowego Świata i musiał być ponownie przeadresowany. List ten
pozwolono mu przeczytać tylko w ubikacji, a następnie zabrali go. Towarzysze jego w celi pytali go o to co list zawierał. Moja Matka napisała między innymi: "W górę serca". Współwięźniowie
orzekli, że musi to oznaczać coś pomyślnego.
   Matka moja w między czasie uzyskała pozwolenie na przekazanie mu nowego ubrania i bielizny. Nie dostarczono mu jednak tego i przechowano to wszystko depozycie do jego uwolnienia. W jakiś czas przed zwolnieniem dostał do czytania Pana Tadeusza, którego nauczył się na pamięć.
   W lipcu 1953 r poszedłem w siostrą do zastępcy naczelnego prokuratora na Krakowskie Przedmieście. Powiedział nam, że zorientuje się i kazał przyjść za dwa tygodnie. Po tygodniu za ś
Ojciec był już w domu. Opowiadał nam potem, że do celi przyszedł prokurator z zapytaniem "za co Pan Siedzi". Na to Ojciec odpowiedział "nie wiem".
   Muszę także zaznaczyć że Ojciec mój nie miał nawet sankcji prokuratorskiej w okresie uwięzienia. Na jesieni 1950 r rodzina moja dostała zawiadomienie, że w ciągu dwóch tygodni mamy opuścić Warszawę. /Mieszkaliśmy wówczas w 4osoby w jednym pokoju/. Zarządzenie to otrzymały podobno wszystkie rodziny uwięzionych.
Nie było to jednak wykonane - podobno na interwencję kardynała Sapiehy. Ojciec, jak dobrze pamiętam, wrócił z pieniędzmi, przebrany w ubranie, które odebrał z depozytu. Kupił on kwiaty dla Mamy i usiłował się przedtem dodzwonić do domu, ale nie wiedział, że telefony uległy w między czasie zmianie przez dodanie jednej cyfry na początku. Jak wywróżył jeden ze współwięźniów, córki nie było wówczas w domu, ponieważ wyjechała do Łodzi. Ja otworzyłem
mu wtedy drzwi, a dozorca naszego domu - Wiktorowski powiedział: "Przyniosłem Panu prezent". Domyśliłem się wtedy od razu, a przywitanie z moją Matką odbyło się w bramie na Nowym Świecie.
   Ojciec musiał załatwić sobie dowód osobisty. Urzędniczce z rady narodowej z śródmieścia nawymyślał, że nazwała go "obywatelem. Zawołał wówczas "Masz mi mówić panie". Wiem, że wrócił do pracy do przedsiębiorstwa sprzed uwięzienia. Później, ale nie pamiętam kiedy miał udział wspólnie ze znajomymi w produkcji zwierząt futerkowych.
   Pamiętam, że w okresie przemian październikowych miała miejsce stosunku do mego Ojca jakaś prowokacja. Był zatrzymany na dwa dni, a w naszym domu przeprowadzono wówczas rewizję - nic zresztą nie znaleziono. Obecna w domu moja siostra szydziła, że moje notatki brajlowskie są szyframi.
   Marian, który niedawno objął stanowisko ministra Obrony Narodowej zwrócił się do mego Ojca o zrzeczenie się odszkodowania za uwięzienie /"państwo jest biedne"/ i Ojciec zgodził się z tym. Miał on bardzo rzadki kontakt ze swoim bratem Marianem. Myślę, że było to spowodowane przede wszystkim tym, że nie był nigdy w żadnej partii. Pamiętam, jak prawdopodobnie w r. 1958/ spotkał w Łodzi na ulicy p. Łuczakową - żonę swego szkolnego kolegi. Słyszałem wówczas, że p. Łuczak w latach dwudziestych, w obawie przed aresztowaniem, dał memu Ojcu na przechowanie biblioteczkę marxistowską. W ten sposób, przez kontakt z p. Łuczakiem brat Marian dostał się do partii komunistycznej. Od pani Łuczakowej Ojciec dowiedział się, że w latach dwudziestych uciekli oni do ZSRR, Tam p. Łuczak został generałem NKWD, a następnie ambasadorem w Turcji. W r. 1938 został on odwołany do Moskwy. Jeden ze współpracowników radził mu wówczas, aby nie wracał. Podobno odpowiedział że "przecież ja nic nie zrobiłem". Pani Łuczakowa nie wiedziała co się stało z jej mężem, ponieważ sama z dwoma synami /w wieku 10 i 12 lat/ została wysłana na Syberię i mogła wrócić dopiero po 1956 roku. Jak słyszałem, była ona bardzo wynędzniała. Ojciec załatwił jej za pośrednictwem swego brata Mariana jakąś rentę.
   Od roku 1957 w naszym domu przez szereg lat /nawet po śmierci Ojca/ bywał kuzyn mojej Matki, p. Jerzy Krajewski, będący obywatelem angielskim. Ojciec był z nim zaprzyjaźniony i miał bardzo bliskie kontakty. Po wojnie radził mu między innymi, aby nie wracał do Polski, bo jego przedsiębiorstwo będzie upaństwowione.
- P. Jerzy Krajewski, pomimo sparaliżowania, pragnął umrzeć w Polsce. Było to już po śmierci Ojca i Matka załatwiła mu pobyt u sióstr zakonnych w Świdrze, ale okazało się to już za późno.
   Jak dobrze pamiętam w naszym domu znajomy inż. Sokołowski /prawdopodobnie w roku 1957/ , złożył memoriał w sprawie sprzedania do krajów tzw "trzeciego świata" za jedną trzecią ceny, maszyn sprowadzonych z zachodu w poprzednich latach. Rdzewiały one przykryte tylko plandekami na otwartych polach. Nic jednak z tego nie wyszło i jak słyszałem, maszyny te poszły później na złom. Nie chciano szukać odpowiedzialnych za import tych maszyn.
   W tym samym czasie przybył do nas młody inżynier o nazwisku Zieliński /może Ziółkowski/. Odbudowywał on w Korei zakłady remontu taboru kolejowego. Czesi natomiast odbudowywali zapory na rzekach. Gdy Koreańczycy chcieli zamontować w nich także turbiny
prądotwórcze, to kazali sobie za nie zapłacić. W cenie uwzględnili koszty odbudowy zapór. Kwintesencją tego było to, że w Korei Czesi byli szanowani, a Polacy nie.
   Inną sprawą, którą pamiętam /prawdopodobnie ok. 1958 r., to było zlecenie jakiejś firmie angielskiej ekspertyzy fabryki w Ursusie. Wstępna ocena brzmiała następująco: "Zwolnić część
pracowników; pozostałym zwiększyć płace i powiększyć jednocześnie produkcję". Szczegółowej ekspertyzy tej firmie już nie zlecono.
   Po wojnie bezpośrednio i następnie w Warszawie bywał u nas Pan Jędrowski. Prowadził on wówczas w Zielonej Górze wraz ze swoim przyjacielem - Holką, składnicę odpadków. Na początku lat sześćdziesiątych opowiadał mi oraz mojej siostrze, że w okresie okupacji został mianowany wojewodą poznańskim. Dostał polecenie pojechania do Poznania. Uznał, że bezpieczniej będzie pojechać tam z Berlina, a nie bezpośrednio z Warszawy. Przepustkę dostał
od jakiegoś Niemca /sołtysa lub wójta/ we wsi Rycice - przylegającej do Józefowa i świdra jako introligator. Taką firmę prowadził faktycznie w Warszawie jego szwagier o nazwisku Wójcik.
Otóż w pociągu zorientował się, że zapomniał marek. /Był on starszy od mojego Ojca o kilka lat./ Był on szczupły oraz wysoki i z wyglądu przypominał Niemca. Językiem niemieckim posługiwał
się zresztą wyśmienicie, gdyż w okresie I Wojny Światowej został powołany do armii/. W Berlinie poszedł on do Hotelu, w którym portierem był jego znajomy z 1919 r. Jakkolwiek był on Żydem, to nikt o tym nie wiedział. Powiedziano mu wówczas, że pracuje on w innym hotelu. Odszukał go i pożyczył od niego pieniądze. Po przyjeździe do Poznania okazało się, że podany mu adres jest już "spalony" i nie mógł załatwić swojej misji. Sądzę, że Ojciec wiedział o tym wszystkim już w okresie wojny.
   Po mojej utracie wzroku bardzo dużo czytał mi na głos i chodził na koncerty filharmoniczne /chociaż nie był muzykalny/. Gdy urodziła się moja siostrzenica /w lutym 1961 r./, to w niedzielę rano wychodził zawsze na spacery do Łazienek i zabierał mnie ze sobą.
   Ostatecznie Ojciec został urzędującym wiceprezesem Komisji Rewizyjnej Związku Spółdzielczości rzemieślniczej - gdzie pracował do emerytury. Przeszedł na nią zresztą /wbrew całej rodzinie/ znacznie później, niż to wynikało z wieku.
   Pamiętam, że w późniejszym okresie swojej pracy w Centralnym Związku Rzemiosła miał jakieś przeprawy z jednym z wiceprezesów Zarządu o nazwisku na literę "r"/Nie pamiętam obecnie jego pełnego nazwiska/. Mówiło się, że wiceprezes ten /lub jego ojczym/ był w okresie okupacji Volksdeutschem i później wyjechał do NRF. Słyszałem, że usiłowano wówczas na ul. Mokotowskiej pobić mojego Ojca. Tymczasem trzykrotnie chorował on na zawały serca.
Szczególnie groźne były pierwszy i drugi zawał. Na pierwszy zawał zachorował na wybrzeżu i leżał w szpitalu we Wrzeszczu. /Prawdopodobnie było to w r. 1961./ Drugi zawał zagrażał szczególnie jego życiu i Ojciec leżał w szpitalu wojskowym na ul. Koszykowej przy Chałubińskiego. Trzeci zawał dostał w klinice okulistycznej w Lublinie, po operacji Zaćmy. Operacji dokonywał prof. Krwawicz, zaprzyjaźniony z innym okulistą z Wrocławia dr Lapierem /dobrym znajomym mych rodziców/.
/Wszystko to było w okresie pracy Ojca./ Prof Stanisław Altenberger /kierownik kliniki okulistycznej w Warszawie  już nie żył/.
Zmarł on na rękach mych rodziców wskutek choroby na raka. Był on ogromnie zaprzyjaźniony z moimi rodzicami - mieszkał w tym samym domu w okresie okupacji, na ul. Filtrowej i pochodził z Łodzi. Był on znajomym rodziców jeszcze z czasów szkolnych. Moja Matka nauczyła się samodzielnie robić zastrzyki i jak powiedział prof. Hartwik "ratowała tym życie mojego Ojca". Ostatecznie Ojciec mój umarł po drugim wylewie do mózgu 4 sierpnia 1974 roku. Obecnie nieco żałuję, że nie spróbowałem z nim porozmawiać o sprawach rodzinnych.
   Po wojnie miałem możność poznać dwóch przyjaciół Ojca z okresu okupacji. Jednym z nich był p. Tadeusz Laskowski. Wydaje mi się, że przed wojną mieszkał on w Bydgoszczy. Był on śpiewakiem i dyrektorem teatru. W okresie okupacji zajmował się produkcją broni w podziemiach jakiegoś domu w sąsiedztwie browaru Haberbusza i Schilego. Zagrożony zakład produkcji broni został w porę ewakuowany poprzez przebicie muru do sąsiedniego domu /chyba
browaru/. Po wojnie p. Laskowski mieszkał w Warszawie na ul.Mokotowskiej. Ojciec mój organizował transport broni. Drugi zaprzyjaźniony pan Marian Płachecki zajmował się organizacją ochrony transportów broni. Mówił on, że był on poszukiwany przez Niemców, którzy znali jego rysopis Pamiętam, że był on rezerwistą- kapitanem artylerii i w 1939 roku brał udział w walkach na kierunku Prus Wschodnich. Po wojnie mieszkał on w Łodzi na ul. Narutowicza i dosyć wcześnie umarł na chorobę serca.


                           Marian

   O stryju Marianie mało mogę powiedzieć, ponieważ niewielkie miałem z nim kontakty bezpośrednie.
   Wiem, że urodził się 6 grudnia 1906 roku. Po perypetiach w szkole opisanych poprzednio dowiedziałem się, że wyjechał na studia na Warszawską Politechnikę. Nie orientuję się, czy otrzymywał on jakąś pomoc finansową. Praktycznie było to możliwe ze strony mojego Ojca. O ile wiem, to był bardzo zdolny i przed wojną tylko dwóch ludzi skończyło studia architektoniczne w terminie.
Był to mój stryj i prof, Zin z Krakowa. Inni studenci, na starszych latach zaczynali już pracę w różnych pracowniach architektonicznych i zarabiali. Był on nie tylko architektem, ale i urbanistą. jak się orientuję, zdobył on I nagrodę /przed wojną/ za rozbudowę Gdyni. Od mojej ciotki Barbary wiem, że za nagrodę zdobytą w Paryżu /nie wiem, czy była to ta sama nagroda/  kupiła
mu w Orbisie bilet objazdowy po Europie i północnej Afryce - aby mógł się bezpośrednio zapoznać z architekturą i rozwiązaniami urbanistycznymi.
   Słyszałem, że po ukończeniu studiów pracował w Zarządzie m. st. Warszawy. Po wojnie bardzo chwalił prezydenta Starzyńskiego - między innymi za zrozumienie, jakie okazywał młodym architektom.
Prezydent Starzyński zgadzając się z architektami, nie pozwolił na przeznaczenie pola mokotowskiego na zabudowę pod indywidualne wille. Stryj Marian mówił mi, że realizowana po wojnie przebudowa Warszawy /z niektórymi modyfikacjami/ była planowana już przed wojną. Wówczas istniał jednak problem wykupu gruntów od prywatnych właścicieli. Przed wojną robione były także próbne odwierty z zamierzeniem budowy metra. Stwierdzono wówczas, że pod Warszawą jest bardzo dużo tzw "kurzawek" /piasek pomieszany z wodą/.  
   Ja pamiętam, to w poprzek pola mokotowskiego ustawione były krawężniki wytyczające dwupasmową ulicę pod nazwą Aleje Piłsudskiego. Taką nazwę nosiła niewielka uliczka łącząca Marszałkowską z Polną.
   Z moją ciotką - Barbarą, wziął tylko ślub cywilny wyjeżdżając w tym celu do Poznania. Był to ogromny szok dla całej rodziny, która nie od razu mogła się z tym pogodzić. Ciotkę Barbarę poznał przez swoją siostrę Relę, która przez jakiś czas mieszkała z nią w domu akademiczek ma ul Górnośląskiej. Wiem, że następnie grywał z nią w tenisa. Barbara nie była nigdy członkiem partii, ale w czasach studenckich należała do organizacji Życie.
   W październiku 1939 roku zdecydowała, że nie wróci do Warszawy i chce, aby mąż przyjechał do niej do Lwowa. Wiele szczegółów znam w opowiadań ciotki, która u nas bardzo
często bywała w okresie aresztowania swego męża. Stryj pojechał do Lwowa przez "zieloną granicę". Rozmawiał tam podobno z gen. Iwanowem, który powiedział mu, że jego miejsce jest w Warszawie. Jak słyszałem od mojej ciotki, wrócili oni do Warszawy w taki sam sposób - nielegalnie.
   Słyszałem także że przed wojną mój stryj - Marian pojechał do Moskwy poprzez Niemcy - z ramienia partii komunistycznej. Pamiętam, że /prawdopodobnie w tym czasie/ otrzymaliśmy kartkę z pozdrowieniami w Drezna lub Lipska, z międzynarodowych targów handlowych. Zapamiętałem to sobie, ponieważ w tym czasie zajmowałem się filatelistyką. Przypominam sobie, że stryj zarówno wówczas, jak i później, był przeciwnikiem napojów alkoholowych.
   W okresie wojny zamieszkali na ul. Felińskiego, w pobliżu Zajączka. Kilka razy widzieliśmy się tam głównie z moją ciotką. Po włączeniu się Mariana do Gwardii Ludowej żonę swoją wysłał do rodziców pod Częstochowę. Wiem, że jej ojciec pracował w hucie Raków. Pamiętam, że właśnie tam urodziła się druga córka Mariana -  Małgorzata. U nas w domu na Filtrowej /o ile pamiętam/ był tylko raz, a gdy zaczął się ukrywać, to wszelkie wiadomości mieliśmy tylko za pośrednictwem dziadków zamieszkałych na Kole. Nic też nie wiedzieliśmy o jego wyjeździe z Warszawy w maju 1944 roku.
   Po 17 stycznia 1945 roku rodzice nawiązali z nim kontakt i samochodem odesłał nas do Łodzi. Jednocześnie zaopiekował się swymi rodzicami, którzy byli wyrzuceni z Warszawy gdzieś na wieś.
Po śmierci dziadka babcia Franciszka przyjechała do Łodzi - początkowo do nas, a następnie do swojej córki Aurelii.
   Wkrótce potem, na kilka miesięcy przed zakończeniem wojny, dowiedziałem się, że został zastępcą naczelnego wodza wojska polskiego do spraw politycznych i zamieszkał we Włochach pod Warszawą. Słyszałem także, że razem z Żymirskim był na froncie oraz w Berlinie.
   W sierpniu 1945 wysłał mnie samolotem z moją matką i dr Lapierem /lwowiak  z AK/, który ukrył się w wojsku/ do słynnego okulisty, Fiłatowa, do Odessy. Prof Fiłatow stwierdził wówczas, że gałka oczna jest za miękka, aby móc wykonać operację. Przepisał mi natomiast jakieś lekarstwa, które wzmogły mi bardzo poczucie światła .
   W roku 1959 lub 1960, na prośbę przebywającego tam prof. Altenbergera, wysłał mnie z jakąś pielęgniarką mówiącą po francusku do Genewy. Badał mnie tam w klinice jakiś profesor.
   Po pewnych perypetiach w Partii Marian został skierowany na ministra budownictwa /lub odbudowy/. Przed samym aresztowaniem był we Wrocławiu, jako naczelny architekt i podobno mieszkali z nim ubowcy pilnujący go /mówiła o tym ciotka Barbara/. W okresie uwięzienia słyszałem go raz jedyny przez radio w sierpniu 1951 roku/. Mówił wówczas bardzo zgnębionym głosem, a jeden ze starszych oficerów w procesie Tatara zarzucał mu kłamstwo. Pamiętam,
że prasa wypominała mu wówczas przyjmowanie do wojska przedwojennych oficerów.
   Nic nie mówił o swoim uwięzieniu, a ojciec mój wręczył mu broszurę Światły pt. "Dziura w żelaznej kurtynie". Od bliskiego znajomego mego Ojca, pana Jana Wroczyńskiego /przyrodniego brata Kazimierza - znanego literata/słyszałem, że stryj Marian był bardzo okrutnie traktowany
w Informacji Wojskowej. Podobno był nago przykuty do ściany. Jak mówiła moja ciotka, to był szczególnie znienawidzony przez Żydów. Był ponadto jedynym w Biurze Politycznym, który miał wyższe wykształcenie i nie miał żony Żydówki. /Przed wojną w partii komunistycznej z kobiet były prawie wyłącznie żydówki./ Podobno Bierut, jeszcze w r 1956, przed wyjazdem do Moskwy, polecił przygotowywać salę na jego proces pokazowy.
   /Zupełnie inaczej był traktowany Gomułka. Został on aresztowany ponad rok później od mojego stryja i znacznie wcześniej zwolniony. Przebywał on tylko w izolacji w wilii w
Miedzeszynie.
   Stryj po śmierci Bieruta został zwolniony i w maju 1956 wysłany do sanatorium - Połczyna-Zdroju na leczenie. Nie orientuję się, dlaczego był takim zdyscyplinowanym komunistą i po październiku 1956 r. zgodził się na powrót do wojska - na stanowisko ministra Obrony Narodowej.
Sądzę, że do końca nie pozbył się wiary całkowicie w ideę, której był wierny całe życie. Siostra moja Barbara /lekarz med. I stopnia I specjalistka laryngologii - obecnie emerytowana/, mówiła mi, że /po śmierci stryja Mariana/ rozmawiała z młodym historykiem w wojska, który twierdził na podstawie protokołów Biura Politycznego, że w latach 1961-1965 Marian chciał rezygnować ze wszystkich stanowisk. Gomułka nigdy się jednak na to nie zgadzał.
   Przez kilka lat był także przewodniczącym Funduszu Odbudowy Stolicy.
Wiem, że został mianowany na stanowisko marszałka. Prawdopodobnie w r. 1968 został Przewodniczącym Rady Państwa. Do mojego Ojca /po 1971 r. Marian mówił, że chciał tylko doczekać do ukończenia 65 roku życia. Ojciec mówił mi, że przed 1968 r. Moczar usiłował nawiązać z moim stryjem współpracę, ale stryj nie zgodził się na to. Pamiętam także, że puszczono złośliwą plotkę, jakoby był tylko przyrodnim bratem swego rodzeństwa. Mówiono
wówczas, że jakoby Żyd, właściciel fabryki, w której pracował mój dziadek, zgwałcił moją babcię. Plotkę tę powtarza w swojej książce o cichociemnych p. Bystrzycki, pisząc, że był przyrodnim bratem Józefa. Recenzję o tej książce czytałem w Polityce. Plotkę tę powtarza /prawdopodobnie za nim/ p. Tucholski z Warszawy. Zdecydowanie przeciwstawił się temu w swoim referacie p. Stanisław Piwowarski - o którym już pisałem. Osobiście spotkałem się z tym,
że poszczególne encyklopedie, bez zadawania sobie trudu sprawdzenia w źródłach, powtarzają na przykład mylne daty życia różnych osób. Jak pamiętam stryj mój mógł być uważany za bardzo przystojnego i pomimo kręconych ciemnych włosów i orlego nosa nie miał nic charakterystycznego dla Żyda /np. w oczach/.
   Przed 1970 rokiem widziałem się z moim stryjem tylko kilkakrotnie. Następnie jednak mogłem rozmawiać z nim u moich rodziców na ul. Mokotowskiej /przed śmiercią i już po śmierci mojego ojca/. Mówił on mi wówczas, że ukończył wyższą szkołę wojskową w Moskwie. Pamiętam, że zachorował on, podobnie jak mój Ojciec na sprawy mózgowe i wówczas odwiedziłem ich raz z moją matką na ul. Szopena /gdzie się przeprowadzili z ul Klonowej/ -  prawdopodobnie w r. 1971/.
Matka moja zaś ze swoją córką, Barbarą, odwiedziła go kiedyś w szpitalu w Aninie pod Warszawą. Ciotka mówiła mi kiedyś, /prawdopodobnie w okresie jego uwięzienia/, że nosił stale na szyi medalik, który zerwał dopiero po wojnie, po śmierci swego dwuletniego synka /na tyfus, gdzieś na Wybrzeżu/.
   Wraz z moją rodziną byłem na jego pogrzebie w czerwcu 1980 r. Odbył on się na Powązkach, z honorami wojskowymi. Pamiętam, że Gierek wyjechał wówczas z Warszawy, aby nie być obecnym na pogrzebie.
   Od mojej ciotki dowiedziałem się, że na grobowcu stryja wyryty jest "krzyż Grunwaldu". Marian był projektantem tego odznaczenia.
   Po październiku 1956 r. słyszałem, że ministrem oświaty został szkolny kolega stryja Mariana - Bieńkowski. Po zdjęciu ze stanowiska ministra Bieńkowski był przez jakiś czas dyrektorem Biblioteki Narodowej.
   //Stryj Marian ma dwie córki starsza, Hania, ukończyła historię sztuki. Pisała różne książki i za jedną z nich dostała podziękowanie od Miłosza. Wyszła ona za mąż za lekarza  endokrynologa Boczkowskiego /Prawdopodobnie pomyliłem nazwisko. Jestem jednak przekonany, że nazwisko zaczynało się od litery "B". Jego matka miała prywatną klinikę ginekologiczną w Warszawie na placu Konstytucji/. Mieli oni jedną córkę. Mieszkali W Warszawie na ul. Matejki. - Druga córka, Małgorzata ukończyła studia plastyczne. Wiem, że projektowała ona dekoracje do sztuk teatralnych i do telewizji. Pierwszym jej mężem był syn Infelda. Drugim mężem był sportowiec - Komar. Po następnym rozwodzie wyszła za mąż za
jakiegoś prawnika /Nazwiska jego nie znam/, z którym miała syna. Po śmierci swojego ojca zamieszkała na ul. Szopena 5 w Warszawie.//
   Od mojej ciotki Barbary słyszałem, że stryj Marian napisał swoje wspomnienia /obszerniejsze od już drukowanych/ oraz dużą książkę, obejmującą ok. tysiąc stron maszynopisu, pod tytułem "Warszawa społeczna", w której postulował między innymi, aby każde osiedle miało własne urządzenia socjalne - ale nikt się jakoś nie zajął tym, aby je wydać.

                        Aurelia Rela/

   Ciotka moja żyje dotychczas, chociaż jest bardzo chora. Szczególnie ciężkie przejścia miała ona ze swoim starszym synem - Stefanem /choroba Litla/. Przebył on między innymi dwie ciężkie operacje dokonane przez prof. Grucę i prof. Chorubskiego. Pomogły one tylko na tyle, że zmniejszyły przykurcze mięśni.Pamiętam, że miał on wielkie zdolności muzyczne i z łatwością
rozpoznawał różne utwory. Zmarł on w wieku trzydziestukilku lat w Tomaszowie Mazowieckim,
gdzie przebywał w domu opieki u sióstr zakonnych. Zajmował się tam robieniem czegoś na warsztatach tkackich, jako terapii zajęciowej.
   Młodszy syn, Ryszard ukończył politechnikę Łódzką. Przez dłuższy czas pracował naukowo, a w 1993 r. dowiedziałem się, że przeszedł on do elektrowni łódzkiej, gdzie zarabia znacznie
więcej.  Aurelia od dawna cierpi na nadciśnienie. Przed chorobą pracowała przez pewien czas w księgowości.
   Ja, wraz z moją matką, widziałem się z nią w końcu maja 1935 r. /pamiętam dobrze, że miałem wówczas 8 lat/ .W warszawie, w domu akademiczek na ul. Górnośląskiej. Wiem, że
studiowała ona przyrodę. Przed wojną wyszła ona za mąż za swego kolegę - Przemysława, który z przyrody przeszedł na medycynę. Wiem, że w okresie wojny mieszkali gdzieś na wsi pod Przemyślem, a mąż jej był lekarzem jakiegoś oddziału partyzanckiego.
   Po wojnie zamieszkali oni w Łodzi - początkowo na ul. 1 Maja, a następnie pod obecnym adresem. Mąż jej umarł już dawno na chore serce.
   Myślę, że mogła by ona wiele powiedzieć o rodzinie - szczególnie przed 1939 r.