„zawsze redaktor”
Nie ma już takich małżeństw Józef Szczurek W południe 29 czerwca 1971 roku zadzwonił telefon. Gdy podniosłem słuchawkę usłyszałem płacz. Płakała pani Margit Silhanowa. Wiedziałem już wszystko. Kpt Jan Silhan krótko był w szpitalu - może dwa albo trzy dni. Po prawie 82 latach pracowitego życia jego serce przestało bić. Pogrzeb odbył się kilka dni później na Rakowickim Cmentarzu w Krakowie. Żegnały go setki ludzi z całego kraju. W czasie uroczystości przy grobie szalała lipcowa ulewa, jednak nikt nie odchodził. Składano dziesiątki wieńców i wiązanek kwiatów. Ktoś obok mnie szepnął : "To świat płacze po stracie tak wspaniałego człowieka". W miesiąc potem, pani Margit powiedziała mi, że jej mąż- zawsze mówiła o nim "Janek" -leżąc w szpitalu, przez cały czas był nieprzytomny .Ale przed samą śmiercią, nagle poderwał się, usiadł i zaczął rękami wykonywać ruchy, jakby pisał brajlem. Palce złożone były, jak do trzymania rysika, druga ręka przesuwała się po kołdrze, sprawdzała. Pisał szybko ... jakby w pośpiechu chciał nam jeszcze coś powiedzieć, na pewno coś bardzo ważnego, jakby to było jego ostatnie przesłanie. Potem opadł na poduszkę i cicho westchnął. To było jego ostatnie tchnienie. Czy można wyobrazić sobie inny koniec? Przecież całe życie pisał - artykuły, notatki, referaty, listy- tysiące listów. Chciał nam jak najwięcej przekazać ze swych doświadczeń, przeżyć, albo wesprzeć, pomóc, wskazać drogę, pocieszyć. Tak pojmował swoją służbę ludziom a przede wszystkim niewidomym. Ona była jedynym i autentycznym celem jego życia. Kiedy w 1915 roku, na skutek ran odniesionych na froncie serbskim utracił wzrok, musiał się zastanowić, co dalej, jego pierwotne lany zostały zniweczone, inżynierska wiedza przestała być potrzebna, a więc, jaką wybrać dalszą drogę na życie, aby nie zostało zmarnowane? Wtedy zapadła decyzja służyć niewidomym. Ideę tę młody Silhan natychmiast zaczął przekuwać w czyn. Zaczęły się podróże po wielu krajach i zwiedzanie ośrodków niewidomych poznawanie ich sytuacji i możliwości, podnoszenie swych kwalifikacji na uniwersytecie wiedeńskim, a potem komendantura w lwowskiej szkole dla ociemniałych żołnierzy i rozliczne działania organizacyjne. Kiedy po II wojnie przeniósł się do Krakowa, mimo odpowiedzialnych funkcji zawodowych, zawsze znajdował czas, aby odwiedzać w szpitalach pacjentów, którzy tracili wzrok. Podnosił ich na duchu, mówił, że nie wszystko stracone, ukazywał możliwości niewidomych, uczył brajla. Tak było do końca życia. Swoje zadania w służbie niewidomych wykonywał dzień po dniu, rok po roku, jak potrafił najlepiej - sercem i umysłem . W czerwcu ubiegłego roku minęło 25 lat od śmierci Jana Silhana. Nie zamierzam zu tej okazji przedstawiać jego biografii. Na ten temat napisano już sporo. W "Pochodni" z sierpnia 1971 ukazał się artykuł omawiający jego życie. Trzy lata temu wyszła w druku książka autorstwa dr Michała Kaziowa- "A jednak w pamięci " - poświęcona kpt Silhanowi .W dwu kolejnych wydawnictwach- z okazji 50-lecia, a następnie 60-lecia ośrodka PZN w Muszynie, któremu Jan Silhan patronuje, znajduje się jego biografia. Są też jeszcze inne opracowania. Chciałbym natomiast przedstawić kilka wspomnień z naszych częstych spotkań i przyjacielskich rozmów. Od początku lat pięćdziesiątych Jan Silhan prowadził w "Pochodni" rubrykę "Z zagranicy". Znał dobrze język niemiecki i wszystkie języki słowiańskie. Przecież przez część swego życia był poddanym jego cesarsko-królewskiej mości Franciszka Józefa i nie na darmo mieszkał w państwie mającym swych granicach kilkanaście narodowości. Przeglądał mnóstwo czasopism brajlowskich różnych krajów i wybierał z nich to co było najciekawsze, najważniejsze dla polskiego czytelnika. Nie był to jednak mechaniczny dobór wiadomości. Kpt Silhanowi przyświecały określone idee i cele. Najważniejszą sprawą było zatrudnianie niewidomych w rozmaitych instytucjach, razem z ludźmi widzącymi. I pod tym kątem dobierał informacje. chciał pokazać cały wachlarz czynności i zawodów wykonywanych przez niewidomych gdzie indziej. Za konieczne uznawał stałe kształcenie się, podnoszenie kwalifikacji zawodowych i ogólnych, uważając, że to pomaga niewidomym w zdobyciu szacunku, uznania i przyjaźni wśród ludzi oraz toruje drogę do normalnego, twórczego życia. W swych informacjach czerpanych z zagranicznych wydawnictw ukazywał, jak te cele realizuje się w krajach, w których sprawy niewidomych osiągnęły znacznie większy niż u nas rozwój. Jan Silhan był gorącym orędownikiem idei przyjaźni między ludźmi, przyjaźni przekraczającej granice, łamiącej bariery językowe kolory skóry. Może dlatego propagował wszędzie gdzie mógł Esperanto, bo wierzył, że prowadzi ono do zbliżenia między ludźmi. Cechowała go wielka wrażliwość na cierpienia bliźnich. Przejmowały go losy najbardziej upośledzonych toteż na zebraniach plenarnych Zarządu Głównego PZN i na prezydiach bardzo często podnosił problemy głuchoniewidomych, Wtedy jeszcze sprawami tej grupy inwalidów w praktyce się nie zajmowano. Ten jego upór denerwował niektórych działaczy. Mówili pogardliwie : "Silhan znów będzie truł o głuchoniewidomych" , ale on się nie zrażał i był konsekwentny . Na oddzielny rozdział zasługuje pani Margit Silhan. Poznali i zaprzyjaźnili się w budapesztańskim szpitalu, gdzie ranny i ociemniały żołnierz przebywał wiele miesięcy, a ona pracowała, jako pielęgniarka. Ślub odbył się w 1916 roku. Od tego czasu nie rozstawali się prawie nigdy. W czasie 55 lat wspólnego życia w rozłące byli tylko przez pięć dni w 1956 roku, w Wiedniu odbywała się jakaś ważna konferencja i państwo Silhanowie mieli w niej uczestniczyć, a tu , jak na złość, pani Margit skończyła się ważność paszport. Na wyrobienie nowego musiała poczekać aż pięć dni, Jej mąż do Wiednia pojechał sam. Jeszcze po kilkunastu latach opowiadała o tym wydarzeniu ze zgrozą. Teraz już chyba nie ma takich małżeństw. Oboje byli wzorem, ideałem przyjaźni, szacunku i miłości. Chcąc odciążyć swego męża od codziennych kłopotów, pani Margit brała na siebie wszystkie uciążliwości, aby on mógł poświęcić się sprawom publicznym. była współtwórczynią sukcesów Jana Silhana, żyła bez reszty jego sprawa mi, stanowili nierozerwalną jedność. Kiedy rozstał się z życiem, ona powtarzała często: "Bardzo chcę już iść do Janka, nie chcę bez niego żyć". Na tę chwilę Musiała czekać jeszcze ponad siedem lat. Ze swym "Jankiem" połączyła się w rocznicę jego urodzin, rankiem 1 listopada 1978 roku. Oby pamięć o Margit i Janie Silhanach, o ich pracy, dążeniach i marzeniach przetrwała wśród nas jak najdłużej. Oby ich przyjaźń i szacunek wobec ludzi i nieustanne im służenie stały się dla nas wzorem do naśladowania. Pochodnia, luty 1997
|