Stanowili jedną istotę

     Józef Szczurek   

   Niedawno umówiłem się na spotkanie z panem Czekalskim. Opowiadał bardzo interesująco o czasach, które choć stają się historią, nadal są żywe w naszej pamięci i mają przemożny wpływ na naszą polityczną i społeczną współczesność.Rozmawialiśmy o okupacyjnych zmaganiach Polaków, ale także o wielu innych sprawach, między innymi o życiu i zasługach kpt. Jana Silhana. Trzeba wiedzieć, że Czesław Czekalski należał do grona najbliższych przyjaciół tego, jakże zasłużonego dla niewidomych, człowieka. A więc nieco jego wspomnień i refleksji o kapitanie Janie Silhanie i wiernej towarzyszce jego życia, pani Margit.

Poznałem ich na początku lat pięćdziesiątych. W tym okresie w Polskim Związku Niewidomych w Krakowie działo się wiele, powstawała szkoła masażu dla niewidomych i szkoła muzyczna dla dzieci. Silhan był aktywny w tworzeniu nowych placówek. Organizował rozmaite spotkania. Przyszedłem na jedno z nich. I tak poznaliśmy się, a wkrótce i zaprzyjaźnili.Byłem częstym gościem w domu państwa Silhanów.

 Wtedy Polski Związek Niewidomych działał z wielkim rozmachem, ale preferował najczęściej rozwiązania ogólne. Koncepcję tę reprezentował Władysław Poleski. Natomiast Silhan dostrzegał przede wszystkim jednostkę, pojedyńczego człowieka, często zagubionego, załamanego, nie umiejącego sobie poradzić. Nie chcę przez to powiedzieć, że ogólne rozwiązania organizacyjne i merytoryczne nie były potrzebne, chcę natomiast podkreślić, iż Jan Silhan dostrzegając w masie pojedynczego człowieka i oddając mu swoje serce i doświadczenia stawał się dla wielu ludzi kimś bardzo bliskim, wręcz nieodzownym. Potrafił ich szybko odnajdywać - na łóżkach szpitalnych, w domach opieki, w szkolnych internatach i nieść pomoc, kiedy była najbardziej potrzebna. A zatem ta jego działalność stawała się uzupełnieniem rozwiązań ogólnych. Silhan i Poleski - dwaj najwybitniejsi działacze krakowskiego środowiska niewidomych w tamtym okresie, choć działali inaczej, do tego samego zmierzali celu.

U Jana Silhana bardzo ceniłem jego postawę społeczną nacechowaną niesłychaną wrażliwością, kulturą i obiektywizmem. U niego nigdy nie było skrajności, dzięki czemu łatwiej osiągał kompromis w sytuacjach trudnych. Potrafił skutecznie łagodzić konflikty. Poglądy polityczno-społeczne Silhana mieściłyby się w określeniu demokratyczna lewica. Nie był jednak nigdy komunistą, jak mu to usiłują imputować niektórzy ludzie. Oczywiście mijają się z prawdą wyrządzając przy okazji krzywdę człowiekowi nie mogącemu już zaprzeczyć. Silhan był człowiekiem wierzącym, chodził do kościoła, można go jednak określić, jako katolika nie praktykującego przed śmiercią powiedział, abym nie zapomniał włożyć mu do rąk w trumnie krzyżyka, który dostał w Austrii. To chyba także jest jakimś świadectwem jego stosunku do wiary.

Silhan był przekonany i często dawał temu wyraz, że w każdych okolicznościach można służyć drugiemu człowiekowi, zrobić dla niego coś dobrego i tej idei podporządkował całe swoje życie. W czerwcu 1971 r. odwiedziłem go w szpitalu. Powiedział - "Jestem ciężko chory i liczę się z tym, że już niedługo mnie nie będzie, muszę Margit zostawić samą. Proszę, pamiętajcie o niej, pomóżcie jej".

Po jego śmierci starałem się dotrzymać danego słowa. Często chodziłem do pani Margit - wtedy miała już 86 lat - organizowałem jej codzienną pomoc domową. W niedzielę chodziliśmy razem do kościoła. Margit Silhan zmarłą w 1978 roku, siedem lat po swoim mężu. W latach samotności często mówiła, że chce się z nim jak najszybciej spotkać, pojednać. Było to małżeństwo wyjątkowe, oboje stanowili jakby jedną istotę, byli zawsze razem. Razem podejmowali wszelkie wysiłki, pracowali, pomagali, jedno bez drugiego nie mogłoby istnieć. Dotychczas, przez dwadzieścia kilka lat, w każdą rocznicę śmierci Jana Silhana organizowałem krótkie spotkania nad jego grobem. Przychodzili niewidomi ze swymi znajomymi i członkami rodzin, u których pamięć Margit i Jana Silhanów była żywa. Grób pokrywał się zielenią i kwiatami. Dotychczas co roku też w czerwcu i na początku listopada w kościele Franciszkanów odbywała się msza św. za dusze Margit i Jana. Była to też okazja aby przypomnieć uczestnikom nabożeństwa te dwie szlachetne postacie.  

Dużo pomagała mi pani Nika Klocek. Często przychodziła na cmentarz, starała się, aby grób Margit i Ja na Silhanów był zawsze czysty i zadbany. Ona też za życia pani Margit pomagała jej bezinteresownie w wielu codziennych sprawach. Od dwu lat choruję. Nie wychodzę z domu. O grób na Cmentarzu Rakowickim troszczą się teraz także moje dzieci i wnuki. Często kładą tam świeże stroiki. Szkoda, że Związek nie pamięta o swych zasłużonych działaczach, którzy już odeszli. Margit i Jan Silhanowie to byli szlachetni i wspaniali ludzie. Chciałoby się, aby ich postawa, ich życie stawało się wzorem i przykładem do naśladowania dla innych.  

  Pochodnia  czerwiec 1994

 

      Nie ma już takich małżeństw

   Józef Szczurek  

 W południe 29 czerwca 1971 roku  zadzwonił telefon. Gdy podniosłem słuchawkę usłyszałem płacz. Płakała pani Margit Silhanowa. Wiedziałem już wszystko.  

     Kpt Jan Silhan krótko był w szpitalu - może dwa albo trzy dni. Po prawie 82 latach pracowitego życia jego serce przestało bić. Pogrzeb odbył się kilka dni później na Rakowickim Cmentarzu w Krakowie. Żegnały go setki ludzi z  całego kraju. W czasie uroczystości przy  grobie szalała lipcowa ulewa, jednak nikt nie odchodził. Składano dziesiątki wieńców i wiązanek kwiatów. Ktoś obok mnie szepnął : "To świat płacze po stracie tak wspaniałego człowieka".

    W miesiąc potem, pani Margit  powiedziała mi, że jej mąż- zawsze mówiła o nim "Janek" -leżąc w szpitalu,  przez  cały czas  był nieprzytomny .Ale przed samą śmiercią, nagle  poderwał się, usiadł i zaczął rękami wykonywać ruchy, jakby pisał brajlem.  Palce złożone były, jak do trzymania rysika, druga ręka przesuwała się po kołdrze,  sprawdzała. Pisał szybko ... jakby  w pośpiechu chciał nam jeszcze  coś powiedzieć, na pewno coś bardzo ważnego, jakby to było jego ostatnie przesłanie. Potem opadł na poduszkę i cicho westchnął. To było jego ostatnie tchnienie.

       Czy można wyobrazić sobie inny koniec? Przecież całe życie pisał -  artykuły,  notatki, referaty, listy- tysiące listów. Chciał nam    jak najwięcej przekazać ze swych doświadczeń, przeżyć, albo wesprzeć, pomóc, wskazać drogę,  pocieszyć. Tak pojmował swoją służbę ludziom a przede wszystkim  niewidomym. Ona była jedynym i  autentycznym celem jego życia.

   Kiedy w 1915 roku, na skutek ran odniesionych na froncie serbskim utracił wzrok, musiał się zastanowić, co dalej, jego pierwotne lany zostały zniweczone,  inżynierska wiedza   przestała być potrzebna, a  więc, jaką wybrać dalszą drogę na życie, aby nie zostało zmarnowane? Wtedy zapadła decyzja służyć niewidomym. Ideę tę  młody Silhan natychmiast zaczął przekuwać w czyn.

 Zaczęły  się podróże po wielu krajach i zwiedzanie ośrodków  niewidomych poznawanie ich sytuacji i możliwości, podnoszenie swych kwalifikacji na uniwersytecie wiedeńskim, a potem  komendantura w lwowskiej szkole dla ociemniałych żołnierzy i rozliczne działania organizacyjne. Kiedy po II wojnie przeniósł się do Krakowa, mimo odpowiedzialnych funkcji zawodowych, zawsze znajdował czas, aby odwiedzać  w szpitalach   pacjentów, którzy tracili wzrok. Podnosił ich na duchu, mówił, że nie wszystko stracone, ukazywał    możliwości niewidomych, uczył brajla. Tak było do końca życia. Swoje zadania w służbie niewidomych   wykonywał dzień po dniu, rok po roku,  jak potrafił najlepiej - sercem i umysłem  .  

   W czerwcu ubiegłego roku minęło  25 lat od śmierci Jana Silhana. Nie zamierzam  zu tej okazji przedstawiać jego biografii. Na ten temat napisano już sporo. W "Pochodni" z sierpnia 1971 ukazał się artykuł omawiający jego życie. Trzy lata temu wyszła w druku książka autorstwa dr Michała Kaziowa- "A jednak w pamięci " -  poświęcona kpt Silhanowi .W dwu kolejnych wydawnictwach- z okazji 50-lecia, a następnie 60-lecia    ośrodka PZN w Muszynie, któremu Jan Silhan patronuje, znajduje się jego biografia.   Są też jeszcze  inne opracowania. Chciałbym natomiast przedstawić kilka wspomnień z naszych częstych spotkań i przyjacielskich  rozmów.

   Od początku lat pięćdziesiątych Jan Silhan prowadził  w "Pochodni"  rubrykę "Z zagranicy". Znał dobrze język niemiecki i wszystkie języki słowiańskie. Przecież przez część swego życia był poddanym jego cesarsko-królewskiej  mości Franciszka Józefa  i nie na darmo mieszkał w państwie mającym swych granicach kilkanaście narodowości. Przeglądał mnóstwo czasopism  brajlowskich różnych krajów i wybierał z nich to co było najciekawsze, najważniejsze dla polskiego czytelnika. Nie był to jednak mechaniczny  dobór wiadomości. Kpt Silhanowi  przyświecały określone idee i cele. Najważniejszą sprawą było zatrudnianie niewidomych  w rozmaitych instytucjach, razem z ludźmi widzącymi.   I pod tym kątem  dobierał informacje. chciał pokazać cały wachlarz czynności i zawodów wykonywanych przez niewidomych gdzie indziej.

Za konieczne uznawał stałe kształcenie się, podnoszenie kwalifikacji zawodowych i ogólnych, uważając, że  to pomaga niewidomym w zdobyciu szacunku, uznania i przyjaźni wśród ludzi oraz toruje drogę do normalnego, twórczego życia.  W swych informacjach czerpanych z zagranicznych wydawnictw  ukazywał, jak te cele realizuje się w krajach, w których sprawy niewidomych osiągnęły znacznie większy niż u nas rozwój.        

Jan Silhan był gorącym orędownikiem idei przyjaźni między ludźmi, przyjaźni przekraczającej granice, łamiącej  bariery językowe kolory skóry. Może dlatego propagował wszędzie gdzie mógł Esperanto, bo wierzył, że prowadzi ono do zbliżenia między ludźmi. Cechowała go wielka  wrażliwość na cierpienia bliźnich. Przejmowały go losy najbardziej upośledzonych toteż na zebraniach plenarnych Zarządu Głównego PZN i na prezydiach bardzo często podnosił problemy głuchoniewidomych, Wtedy jeszcze sprawami tej grupy inwalidów w praktyce się nie zajmowano. Ten jego  upór  denerwował niektórych działaczy. Mówili pogardliwie : "Silhan znów będzie truł o głuchoniewidomych" , ale on się nie zrażał i był konsekwentny .   

Na oddzielny  rozdział zasługuje pani Margit Silhan. Poznali i zaprzyjaźnili  się w budapesztańskim szpitalu, gdzie  ranny i ociemniały  żołnierz przebywał wiele miesięcy, a ona pracowała, jako pielęgniarka. Ślub odbył się w 1916 roku. Od tego czasu nie rozstawali się prawie nigdy. W czasie 55 lat  wspólnego życia w rozłące   byli tylko  przez pięć dni  w 1956 roku, w Wiedniu odbywała się  jakaś ważna konferencja i państwo Silhanowie mieli w niej uczestniczyć,  a tu , jak na złość, pani Margit skończyła  się ważność  paszport. Na wyrobienie nowego musiała poczekać aż pięć dni, Jej mąż do Wiednia pojechał sam. Jeszcze po kilkunastu latach opowiadała o tym wydarzeniu ze zgrozą. Teraz   już chyba  nie ma takich  małżeństw. Oboje  byli wzorem, ideałem przyjaźni, szacunku i miłości. Chcąc odciążyć swego męża od codziennych kłopotów, pani Margit brała na siebie wszystkie uciążliwości, aby on mógł poświęcić się sprawom publicznym.  była współtwórczynią sukcesów   Jana Silhana, żyła bez reszty jego sprawa mi, stanowili nierozerwalną jedność. Kiedy rozstał się z życiem, ona powtarzała często: "Bardzo chcę już iść do Janka, nie chcę bez niego żyć". Na tę chwilę  Musiała  czekać jeszcze ponad  siedem lat. Ze swym "Jankiem" połączyła się w rocznicę jego urodzin,    rankiem 1 listopada 1978 roku.    

Oby pamięć o Margit i Janie Silhanach, o ich pracy,  dążeniach i marzeniach  przetrwała wśród nas jak najdłużej. Oby ich przyjaźń i szacunek wobec ludzi  i nieustanne im  służenie stały się dla nas wzorem do naśladowania.  

Pochodnia, luty 1997