Ojciec, brat, przyjaciel

Kazimierz Siedlecki:

 Był czerwiec 1945 roku. Właśnie wróciłem z niemieckiej niewoli, gdzie przebywałem od kapitulacji Powstania Warszawskiego; brałem w nim udział jako szesnastoletni chłopiec i ciężko ranny na jednej z barykad, całkowicie utraciłem wzrok. Znalazłszy się na powrót w Warszawie zgłosiłem się do jednego z biur Polskiego Czerwonego Krzyża z prośbą o odszukanie mych najbliższych, oraz o skierowanie mnie do jakiegoś zakładu dla ociemniałych, najlepiej do Lasek. Moim wielkim pragnieniem było opanowanie pisma Braille`a i podjęcie przerwanej nauki szkolnej. Poinformowano mnie wówczas, że istnieje zakład specjalnie przeznaczony dla ociemniałych żołnierzy, że jego dyrektor jeździ po całym kraju, zbierając takich właśnie potrzebujących inwalidów, że był również w tym biurze i prosił, by o każdym zgłaszającym się ociemniałym dawano mu natychmiast znać.

[Jednak] w Surhowie znalazłem się dopiero po paru miesiącach.

Na progu zakładu powitał mnie wysoki starszy pan, ucałował w oba policzki, powiedział parę życzliwych słów, w których nie było śladu jakiegokolwiek pocieszenia Był to dyrektor pan Henryk Ruszczyc. W swej dotychczasowej "praktyce" niewidomego spotykałem się ciągle z natręctwem ludzi widzących, pragnących za wszelką cenę wyrazić mi swoją litość lub traktujących mnie jak trędowatego, z ową podszytą lękiem odrazą, właściwą ludziom zdrowym, po raz pierwszy stykającym się z inwalidą. To też serdeczność tego powitania, a jednocześnie jego naturalna prostota i prawie banalna, wytarta przez powszechny obyczaj forma, były dla mnie wielkim zaskoczeniem. Świadczyło to o tym, że wobec niewidomego można mieć naturalne odruchy, że to taki sam człowiek jak inni. Ten błahy z pozoru epizod stał się dla mnie zapowiedzią tego wszystkiego, co potem znalazłem w surhowskim zakładzie, a co zaczęło się od odzyskania poczucia własnej godności.

Zakład dla ociemniałych żołnierzy w Surhowie mieścił się w pałacu byłego właściciela ziemskiego. Parterowy zasadniczo budynek, otoczony rozległym i zaniedbanym parkiem, był nieduży Wyposażenie wnętrz było więcej, niż skromne drewniane prycze z siennikami, niemalowane stoły i ogrodowe krzesła. Odzież wieszało się na gwoździach wbitych w ścianę. Wszystko to stanowiło w tych ciężkich powojennych czasach wystarczające minimum do prawidłowego funkcjonowania zakładu. A przecież zdobycie nawet takiego minimum wymagało nie lada wysiłku i chociaż pan Ruszczyc niechętnie o tym wspominał, pamiętając tamte czasy, nie trudno się tego domyślać.

Pierwsi ociemniali wychowankowie przybyli w marcu i od tej pory zgłaszali się pojedynczo niemal do końca istnienia zakładu na terenie Surhowa. W końcu ich liczba doszła do trzydziestu paru osób i dalsze przyjęcia zostały wstrzymane ze względu na brak miejsc, co też stało się jedną z przyczyn późniejszego przeniesienia Zakładu do Głuchowa i Jarogniewic. Większość stanowili inwalidzi wojenni z I i II Armii WP, z pochodzenia przeważnie rolnicy z kresów wschodnich. Ponadto było paru inwalidów wojennych z ruchu oporu i Powstania Warszawskiego oraz paru ociemniałych cywilnych, którzy stracili wzrok wskutek działań wojennych.

 

W Surhowie] dla nas problemem jeszcze było samodzielne ogolenie się, samodzielna wyprawa z laską w dłoni do odległej o pięćdziesiąt metrów bramy parku, a za nią obcy, bezkształtny, tonący w nieprzeniknionym mroku świat. Drobne nieraz niepowodzenia w pokonywaniu początkowych trudności bywały bezpośrednią przyczyną wielkich załamań. To, że stany te szybko mijały, że stawały się coraz rzadsze, zawdzięczaliśmy naszym niewidomym instruktorom i widzącym opiekunom, zespołowi ludzi dobranemu i kierowanemu przez pana Ruszczyca i natchnionej Jego duchem głębokiej życzliwości dla ludzi w ogóle, a dla niewidomych w szczególności.

W życiu zakładu] szczególne miejsce zajmował osobisty wpływ pana Ruszczyca Spotkania odbywane w szerokim gronie wszystkich mieszkańców należały do stałej tradycji i chociaż poruszano na nich także sprawy poważne, miały raczej charakter towarzyski i najwyraźniej były dla pana Ruszczyca formą miłego relaksu Po kolacji rozpalano w świetlicy ogień na kominku Najpierw pan Ruszczyc omawiał coś aktualnie ważnego, co zresztą zwykle robił w formie swobodnej pogawędki przerywanej licznymi pytaniami i uwagami. Potem rozmowa niepostrzeżenie przechodziła na błahsze sprawy, jakie wydarzyły się w czasie Jego nieobecności w zakładzie, zaczynały się żarty, różne opowieści i wspominki, wspólne śpiewanie dawnych i nowszych piosenek. Ogień wesoło trzaskał na kominku, płynące od niego i nie tylko od niego ciepło ogarniało wszystkich /.../

Uregulowany tryb życia z pewnością sprzyjał postępom w szkoleniu. Ale któż lepiej niż pan Ruszczyc mógł zdawać sobie sprawę, że proces naszej rehabilitacji nie tylko od tych postępów zależy. Byliśmy przecież podwójnie dotknięci przez los i oprócz urazów związanych z utratą wzroku wynieśliśmy z wojny zachwianie wiary w niejedną ludzką wartość. Przywrócenie zachwianej równowagi mogło nastąpić tylko w zetknięciu z ludźmi o psychice wolnej od tego rodzaju zahamowań, w tym też kierunku zmierzały starania pana Ruszczyca.

Ważną rolę w planach pana Ruszczyca miał odegrać chór zakładowy Nasz dyrygent, pan Charbarczuk, na polecenie pana Ruszczyca zorganizował na wsi chór żeński, do którego wstąpiło około dwudziestu dziewcząt Przygotowywany program został zaprezentowany na koncercie publicznym w Krasnymstawie Po każdej próbie, a później w niejedną sobotę, odbywały się w zakładowej świetlicy wieczorki taneczne Nierzadko w tych wieczorkach brał również udział pan Ruszczyc. Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu okazał się wspaniałym wodzirejem i swą werwą i świetnym humorem potrafił wszystkich wprawić w beztroski nastrój

I tak oto, nie wiadomo kiedy zyskaliśmy kontakt ze światem zewnętrznym, przy czym wcale nie występowaliśmy w roli ubogich krewnych, gdyż poziom tego, co ofiarowywaliśmy sprawiał, że bywanie w zakładzie uważane było za pewnego rodzaju wyróżnienie

Równocześnie z troską o całą naszą zbiorowość, pan Ruszczyc interesował się indywidualnymi losami każdego z nas. Było w zwyczaju, że każdy nowoprzybyły do zakładu ociemniały odbywał z panem Ruszczycem dłuższą rozmowę na temat swojej sytuacji życiowej i dalszych życiowych perspektyw. Później, w miarę potrzeby, rozmowy te powtarzano, co pomagało w ustaleniu własnej linii postępowania i często przynosiło rozwiązanie niejednej osobistej sprawy.

Pokój pana Ruszczyca opuszczałem odprężony i podniesiony na duchu, nie tylko z przeświadczeniem, że rozpoczęcie przeze mnie nauki gimnazjalnej w przyszłym roku szkolnym jest zupełnie realne, ale w dążeniach swych mogę liczyć na wszelką możliwą pomoc. Do tego czasu miałem opanować naukę Braille`a

Mimo wypełnionego zajęciami i spokojnego toku życia w zakładzie pytanie, co z sobą zrobić w przyszłości, nurtowało każdego. Troska ta nie była obca również panu Ruszczycowi. Koszykarstwo, którego przede wszystkim nas uczono, nie dawało żadnych perspektyw życiowych, gdyż już wtedy było zawodem przeżytym. Przyuczanie do tego zawodu traktował więc jako przejściową konieczność, rodzaj ćwiczenia wyrabiającego sprawność manualną. To też rozglądał się za nowymi możliwościami zatrudnienia, robiąc w tym kierunku starania, a w miarę ich postępu coraz częściej ów temat pojawiał się w rozmowach. [Jednak] kulisy tych starań, wobec znanej skromności pana Ruszczyca, były nam zupełnie nie znane. Mogliśmy się jedynie domyślać ogromu napotykanych przez Niego trudności.

Ponieważ niewielki budynek oraz lokalizacja zakładu [w Surhowie] w okolicy rolniczej, z dala od większych ośrodków przemysłowych, uniemożliwiał jego dalszy rozwój, postanowiono przenieść go na inny, bardziej dogodny teren. Chciano przez to zyskać dopływ fachowych kadr instruktorskich, by podjąć szkolenie ociemniałych w wielu nowych branżach, a następnie zatrudnić w przemyśle i spółdzielczości pracy. Należało więc wytypować i przejąć odpowiedni obiekt mogący pomieścić ponad stu ociemniałych inwalidów, gdyż tylu oczekiwało na przeszkolenie. Tym niełatwym poszukiwaniom poświęcona była większość wyjazdów służbowych pana Ruszczyca w ciągu wiosny i lata 1946 r.

W tym czasie pan Ruszczyc podjął jeszcze inne, nie mniej ważne starania. Chodziło o oficjalne przyznanie praw inwalidzkich przebywającym w zakładzie ociemniałym i uzyskanie dla nich zaopatrzenia rentowego przysługującego inwalidom wojennym.

Sprawa ta wymagała wielu korowodów z załatwianiem najprzeróżniejszych formalności.

Nadszedł sierpień 1946 roku i przeprowadzka [z Surhowa] do Głuchowa i Jarogniewic.

Nowy zakład zajmował dwa pałace byłych właścicieli ziemskich Pałac głuchowski, jako obszerniejszy pełnił rolę budynku flagowego i tu znajdowała się dyrekcja zakładu, pałac w Jarogniewicach został włączony do użytku dopiero po przybyciu większej fali inwalidów, co nastąpiło w pierwszych miesiącach 1947 roku. Wtedy też dokonano podziału wszystkich wychowanków i zakwaterowano ich w Głuchowie lub Jarogniewicach, zależnie od zawodu, jakiego mieli się uczyć.

/.../ Kiedy pierwszego dnia pan Ruszczyc osobiście przydzielał nam miejsca [w Głuchowie] byliśmy olśnieni przestronnością i dostatkiem nowego zakładu, tak odmiennymi od skromniutkich surhowskich warunków. Już nie drewniane prycze i ogrodowe krzesła, ale prawdziwe "Unrowskie" meble, tapczany z siatką i materacami, stoły i taborety, a nawet szafy, wszystko lśniące pod palcami nowością. Równie bogate było wyposażenie zakładu w pomoce naukowe. Z wielkim zaciekawieniem oglądaliśmy takie nieznane nam jeszcze przedmioty jak kubarytmy, wypukłe rysunki geometryczne czy mapy plastyczne Pan Ruszczyc jeszcze zachowywał pełnię władzy i po początkowym zamieszaniu wywołanym przeprowadzką, życie zakładu zdawało się wkraczać w od dawna utorowane koleiny Podjął [też] szereg działań, mających na celu zbliżenie zakładu do nowego środowiska.

Na Sylwestra pan Ruszczyc zorganizował bal.

 

B. K.:

... W zakładzie dla ociemniałych w Głuchowie sylwestrowa zabawa rozbrzmiewa muzyką, śmiechem, pogodą.

Ociemniali żołnierze - zebrani tu ze wszystkich prawie frontów niedawno zakończonej wojny - bawią się, jakby nic nigdy nie zaszło.

Okoliczne dziewczęta porywają naszych chłopców w skoczne polki, ogniste obertasy, sentymentalne tanga.

Konfetti serpentyny, warkocze i kolorowe wstążki spowijają ich i zachwycają.

Gdzie tu czas na melancholię i dramaty.

A więc jednak może być inaczej ...

Jest przecież wśród nich dyrektor Zakładu - pan Henryk Ruszczyc.

Ten wieczór - to Jego dzieło.

Jest obecny wszędzie, jak dobry duch lub wędrowiec, idący drogą przygodną, a spotkawszy potrzebującego - wyciąga pomocne ręce.

Jest im bratem, ojcem, przyjacielem.