Aktywna to znaczy szczęśliwa  

 - Justyna Jancewicz  

 

    Różnymi drogami po marzenia

 Trzydzieści pięć lat temu zaczęła mieć problemy ze znalezieniem małych przedmiotów. Nie zdawała sobie sprawy, że może mieć to związek z pogarszającym się wzrokiem. Miała zaledwie 23 lata i przyszłość przed sobą, kiedy dostała, wówczas wydawało się, wyrok: „niezdolna do samodzielnej egzystencji”. Pierwszy i ostatni raz w życiu stanęła na komisji ds. orzekania o niepełnosprawności. Tego samego dnia wręczono jej orzeczenie z informacją, że od następnego dnia nie będzie mogła wykonywać swojego wyuczonego zawodu (pielęgniarka). I że choroba będzie postępować. Była wtedy młodą matką (jej syn Piotr miał 3 lata), pracującą zawodowo. Zasugerowano jej przejście na rentę. Każdego dnia, po przebudzeniu bała się otworzyć oczy. - Nie mogłam uwierzyć w to, że widząc, pracując zawodowo, zajmując się dzieckiem, prowadząc dom, zostałam zaliczona do I grupy inwalidzkiej. Nikt jej po prostu nie wytłumaczył, że wzrok tracić będzie stopniowo. Czekała więc. Nic nagłego się jednak nie wydarzyło. - Te trzy lata były zmarnowane - mówi. - Moi rodzice, mój mąż, ja (mój syn nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy), wszyscy czekaliśmy, że któregoś dnia, przestanę widzieć. Na zdjęciu z tamtego okresu widać młodą pogodną dziewczynę. Trudno na twarzy dopatrzeć się oznak stresu, któremu w tamtym czasie była nieustannie poddawana i znaków cierpienia po otrzymaniu wiadomości, że stała się osobą niepełnosprawną. Krótkie mocne ciemne włosy, jasna twarz, delikatny uśmiech, szczupła. To czas, kiedy jeździ na zabiegi do szpitali. Dziś ze spokojem w głosie mówi: - To był bardzo trudny okres w moim życiu. J.J.: - Minęły te trzy lata i co? A.W.S.: - Doszłam do wniosku, że nie będę czekać na utratę wzroku, że muszę coś ze swoim życiem zrobić. Zaczęłam więc szukać pracy. Nie chciano mnie zatrudnić w żadnym zakładzie opieki zdrowotnej. Odpowiadano, że nie ma pracy dla osoby niewidomej. Pomyślałam więc, że poszukam zatrudnienia w środowisku osób z dysfunkcją wzroku. I tak trafiłam do spółdzielni, która zatrudniała bardzo dużo osób niewidomych. Chciałam dalej pracować blisko ludzi i dla ludzi, udzielać im pomocy, wspierać ich, tyle, że w nieco inny sposób. Sama pewnie wtedy dokładnie nie wiedziałam, w jaki. Doszłam do wniosku, że muszę się tego nauczyć. Poszłam więc do szkoły pomaturalnej dla pracowników rehabilitacji i jednocześnie podjęłam pracę w spółdzielni w dziale rehabilitacji. Skończyłam studium, ale uważałam, że ta wiedza jest za mała. Bardzo chciałam być lepszym pracownikiem, osobą, która będzie lepiej wiedzieć, jak wspierać tracących wzrok. Podjęłam studia na Uniwersytecie Warszawskim, ukończyłam je. W spółdzielni przepracowałam kilkanaście lat. Po drodze pracowałam w centralnym związku spółdzielni niewidomych, miałam krótką przygodę biznesową, najpierw w spółce, potem samodzielnie. Szczęśliwy, jak się zdaje, początek nowej kariery zawodowej zbiega się niestety z problemami zdrowotnymi. J.J.: - Wzrok się pogarszał? A.W.S.: - Nie straciłam wzroku zupełnie. Około 35 roku życia problemy z widzeniem stawały się jednak coraz większe. Coraz trudniej było mi czytać. Traciłam ostrość widzenia, zwężało się pole widzenia. Coraz trudniej było mi się także poruszać. Potem zaczęły się kłopoty ze zdrowiem. Krach przyszedł około 40 roku życia. Przy moim schorzeniu, chorobą współwystępującą jest jaskra i ona właśnie niestety pokazała swoje rogi. Na przestrzeni dwóch lat przechodzi sześć operacji. Jedno oko, drugie oko. I jeszcze zaćma. Po kolejnej operacji na prawe oko przestaje widzieć zupełnie. Lewe: ostrość pozostaje na tyle mała, że już od bardzo dawna nie czyta czarnego druku. Notatki robi grubym czarnym markerem. Dobrze zna okolice Starego i Nowego Miasta. Któregoś dnia zagląda na ulicę Konwiktorską, wówczas ma tu siedzibę okręg warszawski PZN. - Wstąpię, zapytam o pracę - myśli. Na II piętrze odbywa się posiedzenie zarządu głównego Polskiego Związku Niewidomych. Zdeterminowana wchodzi do sali. Siada i przysłuchuje się obradom. J.J.: - Wpuścili tak Panią? A.W.S.: - Tak, nie wiem, jak to się stało, ale weszłam. Pod koniec posiedzenia, przy punkcie obrad „sprawy różne” podnosi rękę. Chce zabrać głos. Mówi że obeszła już kilka zakładów pracy, że jest młodą osobą, wciąż dobrze widzącą, chcącą pracować zawodowo, że przyszła tu, bo jest gotowa robić coś dla ludzi, proponuje, że może pracować społecznie. Zapisuje się do Polskiego Związku Niewidomych. Jeździ do koła w Wołominie, próbuje się włączać w bieżące działania, ale ciągle myśli o pracy zawodowej. Na ulicy Schillera znajduje się instytucja zajmująca się zatrudnieniem niewidomych. Proponują jej pracę dziewiarza, inne zajęcia fizyczne. Nie widzi się w takiej roli. Marzy o pracy w rehabilitacji. W spółdzielni „Metal” akurat takiego stanowiska nie ma. Na spotkaniu jeden z członków zarządu spółdzielni proponuje jej pracę na zastępstwo, na stanowisku kierownika transportu. - Moja rodzina była w szoku. Z białego fartucha, czepka, z oddziału dla noworodków, trafiłam na stanowisko pełniącego obowiązki kierownika transportu. Stałam się zwierzchnikiem kilkunastu kierowców, kilku mechaników, kierowałam flotą samochodową, przede wszystkim samochodami ciężarowymi. W transporcie pracuje prawie rok. - Wiedziałam, że przetrwam, byle później pracować w rehabilitacji. To ją nauczyło, że do wymarzonego celu można dochodzić bardzo różnymi drogami. Niekoniecznie prostą ścieżką. - Mój ówczesny szef nie bał się powierzyć mi tego zadania, a ja się nie bałam go podjąć. J.J.: - Jest w ogóle coś, czego się Pani boi? Co Panią przeraża? A.W.S.: - Wiele jest rzeczy, których się boję. Przede wszystkim boję się nieuczciwych ludzi, podłych ludzi. Nie boję się tego, że sobie nie poradzę. Boję się tego, że ktoś mnie wykorzysta, skrzywdzi… Chyba tego najbardziej. Zakładam jednak, że ludziom należy ufać. Zakładam, że człowiek z urodzenia powinien być otwarty na pomoc innym, wrażliwy. Wierzę w ludzi. Daję ludziom duży kredyt zaufania. Spotkałam wielu wspaniałych ludzi, wiem, że tacy są. Raczej uciekam od takich, którzy mają mało znamion człowieczeństwa. J.J.: - Szczęście to?A.W.S.: - Równowaga. Poczucie bezpieczeństwa. Szacunek innych. Realizacja celów, marzeń, które człowiek zakłada. I to nie tylko tych zawodowych, chociaż one są bardzo ważne. Lubię mieć cel. Lubię planować. Nie umiem żyć z dnia na dzień. Nie lubię marazmu, cofania się. Szczęśliwa to też aktywna. J.J.: - Mówi Pani, że nie umie żyć z dnia na dzień. A co będzie po tej kadencji? Sięga Pani w planach tak daleko? A.W.S.: - Zastanawiam się. Myślę, że skoro się zdecydowałam to powinnam być konsekwentna i pracować do końca tej kadencji. Dopóki sił mi starczy, chciałabym pracować dla tego środowiska, może już niekoniecznie jako prezes Polskiego Związku Niewidomych. Po dwunastu latach chciałabym, żeby ktoś mnie zastąpił. J.J.: - Rozgląda się już Pani za następcą? A.W.S.: - Od dawna już się rozglądam. Wiele razy sobie zadawałam pytanie: czy znam kogoś, kogo bym rekomendowała. Są takie osoby. Jestem już kobietą dojrzałą i myślę, że osoba z młodszego pokolenia spokojnie może zająć się dowodzeniem tej organizacji. Nigdy nie będzie mi wszystko jedno, co się tu dzieje. Na pewno gdzieś dla siebie miejsce znajdę. Ile będę mogła dać z siebie, tyle dam. Bo wiem, że to ma głęboki sens. Też kiedyś przyglądałam się świetnie radzącym sobie osobom niewidomym. Myślę, że własne świadectwo, trzeba dawać dopóki można. Zastanawiam się też nad pisaniem. Co prawda nie mam czasu teraz na rozpoczęcie, ale wiele mam refleksji, doświadczeń - swoich i ludzi, których rehabilitowałam, które mogą się przydać innym. J.J.: - Kiedy ostatni raz śmiała się Pani do łez? A.W.S.: - Dawno się tak nie śmiałam. Odprężam się przy książkach, w teatrze, na filmach. W ostatnich latach najbardziej rozbrajał mnie mój wnuczek. Przez telefon wypowiada pojedyncze słowa, ostatnio, w dzień moich imienin śpiewał „jeszcze raz, jeszcze raz”. To były i są moje największe radości.  

Pochodnia lipiec sierpień 2012

/Fragmenty/