Biografia prasowa  

 

Izabela Szwarocka  

psycholog, pracownik warszawskiej  służby zdrowia  

 

 Fascynuje mnie praca z myślami

 

     Izabela Szwarocka od sześciu lat pracuje na dziennym oddziale  psychiatrycznym  w Wolskim Szpitalu w Warszawie. O tym, że zostanie psychologiem, myślała już w podstawówce.

- Czy łatwo być psychologiem, gdy się nie widzi?

     - Na pewno brak kontaktu wzrokowego z pacjentem nie ułatwia mi pracy. Ale moja wrażliwość i wnikliwość w obserwowaniu pacjenta bez posługiwania się wzrokiem pozwala mi stworzyć jego obraz kliniczny. Wsłuchuję się w to, co chory mówi, słyszę, gdy głos łamie mu się od płaczu, czuję, kiedy jest napięty. Analizuję zachowanie chorego w różnych sytuacjach: w czasie zajęć w grupie i gdy na przykład spontanicznie opowiada  o tym, co robił po południu w domu. Wychwytuję sprzeczności. Jeśli ktoś mówi mi, że ma problem z nieśmiałością, że jest zamknięty, a ja słyszę, że w rozmowie z innymi pacjentami chętnie zabiera głos, wiem, że  problem pacjenta dotyczy innej strony, niż ta, którą on sygnalizuje na zewnątrz. Oczywiście,   wzroku nie da się niczym zastąpić. Dlatego jeśli czegoś nie wychwycę albo mam jakąś wątpliwość, zawsze mogę się skonsultować z koleżanką,  pracujemy przecież w zespole.

     - Na czym polega Pani praca?

     - Trafiają do mnie ludzie z różnymi zaburzeniami - z nerwicami, depresjami, schizofrenią i chorobami pochodnymi, z uzależnieniami,  chorzy, którym trzeba postawić diagnozę. Chcą leczyć się z własnej woli, bo na naszym oddziale nie ma przymusowego leczenia. Jedni zdecydowali się na leczenie sami, bo nie mogli dać sobie ze sobą rady, inni zostali zmobilizowani przez rodziny. Prowadzę  terapię grupową i indywidualną, która w dużej mierze polega na rozmowie. Czasami - np. gdy podejrzewamy zmiany osobowości albo mikrozmiany w mózgu - w postawieniu diagnozy pomagają testy.

- I tu pewnie zaczynają się dla pani schody.

- Żeby samodzielnie posługiwać się testami, muszę po swojemu je zapisać. Rzeczywiście wymaga to ode mnie sporo mrówczej pracy, której osoba widząca nawet nie może sobie wyobrazić, bo po prostu nie potrzebuje jej wykonywać. Pracuję teraz nad przystosowaniem do swoich potrzeb bardzo dobrego testu do badania mechanizmów osobowości. To, co inni widzą, ja zastępuję zapisem brajlowskim albo w komputerze. Muszę sobie jakoś radzić. Do zajęć przygotowuję się w domu, w szpitalu posługuję się tylko słowem.

     - Jak pacjenci odbierają to, że pani nie widzi?

     - Dla niektórych jest to sytuacja komfortowa, bo czują się mniej skrępowani. Cieszą się, że bez przerwy na nich nie patrzę. Dzięki temu zachowują się naturalniej. Innym kontakt wzrokowy jest bardziej potrzebny. Ale generalnie nie mam z tym problemów.

     - Czy nie bała się pani pracy z chorymi psychicznie?

- Kiedy byłam na studiach, myślałam, że oddział psychiatryczny jest ostatnim miejscem, gdzie mogłabym pracować.   Tak jak każdy człowiek, obawiałam się nieprzewidywalnych reakcji ludzi  chorych psychicznie.  Interesowała mnie inna praca -    chciałam zajmować się  chorymi przewlekle.

- Ale życie napisało inny scenariusz i została pani asystentką w Mazowieckiej Szkole Humanistyczno-Pedagogicznej w Łowiczu.

     - Byłam nią krótko. Ponieważ miałam trudności ze znalezieniem  pracy, wzięłam taką, jaka mi się trafiła. Niewątpliwym jej plusem  było to, że  po  wielu latach nieobecności w domu   (od przedszkola byłam w Laskach, potem na studiach w Warszawie) - wróciłam do rodzinnego Łowicza. Jednak zdecydowanie nie lubię dydaktyki, więc po roku uczenia studentów psychologii ogólnej zrezygnowałam z bycia nauczycielem akademickim.  

  - Przyszła pora na  pracę, o której pani myślała od dawna - z chorymi.

     - Tak, w Warszawskim Hospicjum dla Dzieci.  Zajmowałam się dziećmi nieuleczalnie chorymi i ich rodzicami. Pomagałam im przetrwać trudny okres. Jeździłam do domów w Warszawie i pod Warszawą, bo było to hospicjum domowe. Pracując w hospicjum, stworzyłam  grupę wsparcia dla rodziców po śmierci dziecka. Wielu rodziców nie potrafiło odnaleźć się w nowej sytuacji. Całe ich życie skupione było bowiem wokół chorego dziecka, a gdy dziecka zabrakło,  pozostawała pustka, poczucie krzywdy, czasami winy.  Pewna kobieta nie mogła darować sobie tego, że zasnęła, kiedy jej dziecko umierało. Rozmawiałyśmy o tym raz, drugi, dziesiąty. Starałam się pokazać jej, jak dużo zrobiła dla dziecka i przekonać, że jest potrzebna teraz innym ludziom.  W hospicjum zetknęłam się z sytuacjami przedłużającej się depresji, zaczęłam się tym interesować, czytać na temat terapii depresji, o zniekształceniach w myśleniu. Dlatego gdy pojawiła się możliwość pracy na oddziale psychiatrycznym, chętnie ją podjęłam.

     - W jakim stopniu pobyt w Laskach zaważył na pani   życiu?

     - Kiedy się urodziłam, wczesna rehabilitacja nie była jeszcze tak dobrze rozwinięta jak dzisiaj i jak teraz to oceniam - mój pobyt w przedszkolu, a potem w szkole w Laskach był na tamte czasy najlepszym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę możliwości rehabilitacji w Łowiczu. To, że nie widzę, było dla rodziców szokiem, nie wiedzieli, gdzie szukać pomocy. Wtedy dzieci niewidome nie chodziły do szkół dla widzących. Laski dały mi poczucie samodzielności, czego  w domu na pewno bym nie otrzymała. Uwrażliwiły mnie na świat, na ludzi i na muzykę. Właśnie pod koniec szkoły podstawowej w Laskach - przy okazji jakichś testów - zaświtała mi myśl, żeby zostać psychologiem.   

- Ale chciała pani opuścić Laski i dalej uczyć się  w liceum dla widzących.

     - Próbowałam dostać się do liceum w Łowiczu, ale się nie udało, a jedyną przeszkodą było to, że nie widzę. Próbowałam, bo chciałam zmienić środowisko, być bliżej rodziców. Wydawało mi się, że bez problemu poradzę sobie w normalnym ogólniaku - znałam alfabet Braille'a, konotację matematyczną, umiałam pisać na maszynie czarnodrukowej. Chciałam skończyć liceum ogólnokształcące, żeby potem iść na studia,  a w Laskach były tylko licea zawodowe - o profilu masażu i elektronicznym. Ale dyrektor był nieugięty, po prostu bał się mnie przyjąć, bał się reakcji młodzieży. Poparło go kuratorium, więc wybrałam „masaż” w Laskach, ponieważ elektroniką zupełnie się nie interesowałam. Ale nie przeżywałam tego w kategoriach porażki, poczucia krzywdy albo niesprawiedliwości.

     - Na szczęście i  tak dostała się pani na studia.

     - Mimo  że wróciłam do Lasek, ze studiów nie zrezygnowałam.  Tylko nie mogłam się zdecydować: zdawać na anglistykę czy na  psychologię.  Do egzaminów przygotowałam się bardzo solidnie. Na psychologię na ATK w Warszawie (dzisiejszy Uniwersytet kard. Stefana Wyszyńskiego),  dostałam się za pierwszym podejściem, a trzeba wiedzieć, że   na jedno miejsce było kilkunastu kandydatów.  Z sentymentem wspominam  egzamin ustny.

     - Czy trudno było wejść w nowe środowisko?

     - Chociaż całe moje dotychczasowe życie było związane z Laskami, nie czułam się odizolowana od świata. Wychowawcy dbali o to, żebyśmy nawiązywali kontakty z rówieśnikami widzącymi. Najpierw były to wymiany międzyklasowe, potem kontakty modlitewne. Na niektórych wyjazdach oazowych byłam jedyną osobą niewidzącą i dobrze sobie radziłam. Nie miałam więc żadnych oporów w nawiązaniu kontaktu ze studentami. A środowisko studenckie też przyjęło mnie dobrze. Nie czułam się wyobcowana, inna. Studenci traktowali mnie normalnie. Może na początku niektórzy nie wiedzieli, jak się wobec mnie zachować, żeby mnie nie urazić. Jak się później dowiedziałam, jedna z koleżanek bała się do mnie zagadać, w końcu wykorzystała sytuację, kiedy byłam sama i odważyła się, to ją ośmieliło. Potem byłyśmy nawet w bliskich kontaktach.

     Na studiach  żyłam tak samo jak inni studenci. Mieszkałam w wynajętym pokoju, bo w ATK nie było akademika, szybko opanowałam drogę na uczelnię i sama dojeżdżałam na wykłady. Na co dzień posługiwałam się brajlem. Najpierw nagrywałam wykłady, a potem robiłam wnikliwe notatki, bo komputery dopiero wchodziły do użytku. Było jedynie kilka w centrum informatycznym. Ludzie z roku bardzo chwalili moje notatki. Oni czytali mi książki, ja dawałam im gotowce. Na studiach nawiązałam przyjaźnie, które przetrwały do dziś. Poza wiedzą studia na pewno dały mi jeszcze obycie w środowisku otwartym.

     - Z tego, co wiem, wciąż się pani uczy.

     - Kończę właśnie  trzyletnie studia podyplomowe z psychologii poznawczej, prowadzone przez wykładowców z Oxfordu. To bardzo interesująca dziedzina dotycząca pracy z pacjentami,  z różnego rodzaju zaburzeniami: lęlowymi i depresyjnymi, u których występują specyficzne zniekształcenia w myśleniu, z  ludźmi szczególnie negatywnie nastawionymi do życia. Chodzi o to, żeby zmienić ich myślenie - może nie na optymistyczne, ale na realistyczne. Z czarnego nie na białe, ale na odcień szarości.

     - Co robi pani w wolnym czasie, jeśli go w ogóle ma?

     - Rzeczywiście żyję intensywnie, koncentrując się na pracy i na nauce, bo tak się szczęśliwie złożyło, że to, co robię zawodowo, jest jednocześnie moim hobby. W wolnych chwilach pływam, spaceruję, słucham muzyki i sporo czytam. Chętnie wychodzę do filharmonii albo do teatru.

                                          Rozmawiała: Magdalena Moraszczyk  

  Pochodnia, 9-2004