Biografia prasowa  

 

Elżbieta Szews

  Słabo widząca malarka  

 

            Takie piękne są dzisiaj chmury

                                IWONA RÓŻEWICZ

Jak się jest w dołku, coś nie wyszło, ma się problem, a do tego niebo zachmurzone, to dobrze wtedy porozmawiać z Elżbietą Szews. i problemy robią się mniejsze, a chmury ładniejsze.

Elżbieta wcale nie jest terapeutką. Jest malarką, a jej obrazy nie są też takie wesołe. Mają za to "coś", znak firmowy, sprawiający, że artysta naprawdę jest artystą. Obrazy Elżbiety - pejzaże, architektura miejska, kompozycje kwiatowe - mają swoje drugie dno. sekret i nastrój. To różni je od profesjonalnie wykonanej, lecz szablonowej malarskiej galanterii, jakiej pełno w sklepach plastycznych. To "drugie dno" jest odcieniem zadumy i melancholii nad przemijaniem, okruchem romantycznej tajemnicy, delikatnej i bardzo kobiecej. W wywiadzie udzielonym parę lat temu /"Pochodnia" listopad 1993/ z okazji wystawy jej obrazów w Muzeum Tyflologicznym Biblioteki Centralnej PZN w Warszawie Elżbieta Szews mówiła, że pragnie utrwalić na płótnie to, co było piękne, a przemija, jest skazane. Tę cząstkę pejzażu trzeba od zapomnienia ocalić. Dlatego tak chętnie maluje rozpadającą się "Bydgoską Wenecję". Także i dlatego, że jest rodowitą bydgoszczanką.

Teraz mówi: - Ile tajemnic mogą kryć wyburzone czy walące się ściany, puste okna, niebezpieczne schody. One mają swoją historię i trzeba ją oglądającemu podpowiedzieć.

Często jednak uzależniona jest od klienta. Pewien biznesmen, pół-rolnik, pół-hurtownik, wybudował sobie dom, na szczęście ładny, dobrze wykorzystujący elementy wiejskiego budownictwa. I chciał mieć namalowany obraz olejny tego domu. Elżbieta nie chciała, żeby była to olejna fotografia, tylko dom będący elementem wiejskiego pejzażu, wyłaniającym się z zieleni, z oczkiem wodnym w sąsiedztwie.

Elżbieta nie maluje już prawie z natury. Maluje ze zdjęć, korzystając z lupki, a przede wszystkim z pamięci. Jedno oko nieczynne, rutinopatia cukrzycowa.

Dwa, trzy lata temu jeździła na turnusy plenerowe, organizowane przez PZN dla niewidomych i słabo widzących plastyków, gdzie wiele się nauczyła, udoskonaliła warsztat, co łatwo stwierdzić, porównując jej wcześniejsze i późniejsze prace. Teraz nie jeździ przez te płyny. Bo Elżbieta musi wlać w siebie 6 litrów dziennie, bezpośrednio do otrzewnej. Siadły nerki, jest na dializie, robi ją w domu sama. Regularnie co sześć godzin półtora litra płynu, no i warunki muszą być sterylne. Jednego, czego szczerze nie cierpi, to szpitala! -Szlak mnie trafia, jak mnie tam zamykają i ubezwłasnowolniają. Przecież znam swój organizm najlepiej - mówi trochę żartem. Ale trafia do szpitala co jakiś czas, ostatnio z zapaleniem otrzewnej, bo organizm źle przyjmował wlewki.

Elżbieta nie jest właściwym rozmówcą dla hipochondryków. Z nią nie rozmawia się o chorobach, nie wysłuchuje narzekań, bo ona nie narzeka, uważając, że inni mają większe zmartwienia, więc po co im "truć", zdrowia od tego nie przybędzie.

Czy od dziecka chciała zostać malarką? W szkole, jak to z dziećmi bywa, ładnie rysowała, a potem jakoś to tak samo wyszło. Mama chciała, aby Ela, wówczas Pujanek, została pianistką. Więc uczyła się grać i do dziś stoi u niej w mieszkaniu czarne, nieco stylowe pianino. Jest niefunkcjonalne, ale Elżbieta nie chce się z nim rozstać, bo czasem lubi sobie pograć. Może i by została pianistką, ale w siódmym roku życia dopadła ją cukrzyca. Ta choroba to towarzysz na całe życie. Ela nauczyła się robić sobie zastrzyki w dwunastym roku życia.

W podstawówce lubiła rysować kwiatki i chciała zostać ogrodniczką. Zaczarowuje chyba te kwiaty do dziś, bo pelargonie na jej balkonie są ogromiaste, zdrowe i wspaniale kwitnące. W szkole chodziła na zajęcia kółka plastycznego wraz ze starszą siostrą Danutą. Do liceum plastycznego postanowiła zdawać "na rybkę" - uda się to dobrze, a jak nie, to pójdzie do ogólniaka. Udało się, bo Ela tak jakoś ciekawie odrobiła zadany temat - wjazd kolarzy; tłum na trybunach przedstawiony w uproszczony, falujący sposób, spodobał się komisji.

Pierwszy obraz olejny namalowała w liceum  w V klasie, martwa natura ze świecą. Możesz dodać brązowych sosów, ale światło ci się udało - orzekła nauczycielka. I to światło jej się udaje, ono żyje, stanowi jeden z najlepszych elementów jej obrazów.

Na Akademię w Gdańsku Elżbieta się nie dostała, zabrakło jej dwóch punktów. Po ukończeniu Państwowego Liceum Szkół Plastycznych, poszła więc do zakładów pracy jako plastyk użytkowy. Najpierw GS "Nowa Wieś", "Społem" w Bydgoszczy, później "Eltra". Wystawy sklepowe, plakaty, reklamy, wzornictwo. A potem Krzysztof i wielka miłość.

Wielka miłość nie zawsze jest na całe życie. Zaczęły dawać o sobie znać różnice upodobań, charakterów, Krzysztof nie okazał się odpowiednim mężem i ojcem. Małżeństwo skończyło się rozwodem i Elżbieta sama wychowuje syna, obecnie piętnastoletniego Adama. Chciała go urodzić, chociaż ze względów zdrowotnych nie było to wskazane. Zdrowotnych i życiowych, bo był to już nowy etap w życiu Elżbiety.

Około 1980 roku zaczęły się kłopoty ze wzrokiem. Mimo zabiegu laserowego, na jedno oko przestała widzieć, wylewy na siatkówce, czarne zasłony. W dwa lata później poszła na rentę. Potem urodzenie i wychowywanie dziecka oraz dziesięcioletnia przerwa w malowaniu. Bo w "Eltrze" malowała dla siebie, co chciała i jak chciała.

Jako malarka zaistniała publicznie na pierwszym konkursie i wystawie "Barwa i kształt dotyku", zorganizowanym przez Krajowe Centrum Kultury Niewidomych PZN w Kielcach w 1992 roku. Nastrojowe, zimowe i "bydgoskie" pejzaże, przywiezione przez drobną, delikatną blondynkę o dziewczęcym wyglądzie, zyskały uznanie oglądających i jury: Elżbieta otrzymała pierwszą nagrodę w dziedzinie malarstwa. To był ten dobry początek. Następnie przyszły wystawy indywidualne w kieleckim Centrum i Muzeum Tyflologicznym w Warszawie. A potem przyszedł ... alkohol. Spokojnie, nic z tych rzeczy, Elżbieta nie zaczęła pić. Po prostu urządzono wystawę jej obrazów na targach win i napojów w Bydgoszczy. Wystawę obejrzało mnóstwo ludzi, zyskała uznanie profesjonalistów, a ze względu na tematykę jej obrazów, Bydgoszcz uznała ją za "swoją" malarkę. Kilka jej prac zakupił ratusz, zainteresowały się galerie. Z kilkunastu późniejszych wystaw warto przypomnieć wyróżnienie na Międzynarodowym Biennale Sztuki Twórców Niepełnosprawnych w Krakowie w 1995 r.

Los jednak Elżbiety nie oszczędzał. Kilka lat temu straciła matkę. W wypadku, potrącił ją samochód. Bardzo to przeżyła.

Syn Adam jest dla Elżbiety osobą najważniejszą. - Co najbardziej lubisz w swojej mamie? - Na to pytanie odpowiada, że wszystko, a najbardziej, że mama zawsze znajdzie to, czego on nie potrafi.

Adam jest w pierwszej klasie technikum gastronomicznego, był to jego wybór. - To dobrze, że to go zainteresowało, szybko zdobędzie zawód, na który ciągle jest zapotrzebowanie, więc bezrobocie chyba mu nie grozi - mówi Elżbieta.

Syn pomaga jej w domu, Elżbieta nie chce jednak, aby odczuwał, że ma mamę na rencie. - To, co mogę zrobić sama, to robię - mówi, a robić lubi, na przykład zakupy. Ma opracowaną technikę wnoszenia ciężkiej torby na IV piętro bloku bez windy. Trzeba postawić torbę kilka stopni naprzód i iść bez obciążenia.

- Co byś powiedziała osobie niepełnosprawnej czy chorej, która nie może zaakceptować swojej sytuacji i samej siebie? - pytam Elżbietę.

- Że trzeba umieć liczyć na siebie i nie ulegać obawom: "co ludzie o nas powiedzą". Kiedyś byłam na tym punkcie nadwrażliwa, chciałam być "naj". Dziś wiem, że najważniejsze, to umieć cieszyć się tymi pozornie małymi niespodziankami, które przynosi nam życie. Masz problem - oderwij się choć na chwilę od niego, zajmij się czymś innym. Ugotuj dobry obiad i zaproś kogoś bliskiego.

Kiedy jechałam do Elżbiety, byłam zadołowana przez tę okropną politykę, z której jakoś nie potrafię się wyplątać. Gdy wracałam, było mi lekko, mimo, że dzień był pochmurny. Ale - przecież jutro pokażą się piękne chmury...

Pochodnia styczeń 2000