Biografia  prasowa  

 

 Emilia Święcicka  

Działaczka społeczna  

 

  Dom jest moją radością

E. S. ur. w 1933 r., zam. w Łodzi, wykształcenie średnie.

Po utracie wzroku leżałam przez kilka miesięcy w szpitalu bardzo chora. Tam łudziłam się, że odzyskam wzrok. Po powrocie do domu, nie odzyskawszy wzroku, byłam bardzo bliska załamania psychicznego. Zamęczał mnie strach przed przyszłością. Stawiałam sobie nieraz pytanie, jak będę żyć? W domu nie widziałam dla siebie żadnej przyszłości. (Mieszkaliśmy na wsi, siedmioro rodzeństwa i matka wdowa. Rodzina traktowała mnie jak poprzednio, lecz otoczenie okropnie. Stale słyszałam: „biedna niewidoma” albo „ślepa”. To było straszne, nienawidziłam tych ludzi i ich współczucia. Uciekałam z domu, gdy odwiedzali nas jacyś goście. Czasem tylko ktoś wobec mnie, niewidomej, zachowywał się normalnie. Wówczas zostawałam w domu, a potem już czekałam na takie odwiedziny.

Często zalewałam się rzewnymi łzami, szukając w myśli jakiejkolwiek nadziei. Odwiedziłam wielu znanych okulistów, którzy zgodnie orzekli, że nie odzyskam wzroku. Myślałam, że odbiorę sobie życie, gdyż bez zajęcia nie widziałam miejsca dla siebie w domu. Kompleksy narastały. Miałam piętnaście lat. Ubrania musiałam nosić po siostrach, gdyż im zdrowym były konieczne nowe rzeczy, a ja i tak siedziałam w domu. Było zresztą tyle innych wydatków. Stale byłam blada, prawie bez uśmiechu. Ogarniała mnie rozpacz. Jak światło zielone przyszedł z inspektoratu adres szkoły dla niewidomych we Wrocławiu. Zabłysła nadzieja i równocześnie zaczęły się trudności. Mama nie chciała mnie tam oddać, nie wiedząc, co to jest. Sąsiedzi odradzali:

To dom starców, nie oddawaj dziecka.

Ktoś ze znajomych dał adres dobrego okulisty. Pojechałam ze starszą siostrą. Lekarz tylko potwierdził znane mi orzeczenia, że na razie nie ma ratunku. Płaczem zmusiłam siostrę, by pojechała do szkoły dla niewidomych. Stało się. Bez przerwy w kancelarii płakałam, gdyż do domu nie chciałam wrócić, a jednocześnie było mi żal rozstawać się z rodzeństwem.

Przekraczając próg szkoły dla niewidomych, przekroczyłam próg okrutnej beznadziejności. Szkoła specjalna otworzyła mi drzwi do innego świata. Możność kształcenia się, zdobycia zawodu to była już rzeczywistość. Zabrałam się do nauki z całą siłą i wiarą, że ona ułatwi mi w przyszłości start życiowy. Kompleksy zaczęły ustępować.

Pilnie słuchałam rad i poleceń opiekunów. Chciałam poznać wszystko, co było możliwe. Zdrowie nie pozwalało mi na kontynuowanie nauki. Wyjechałam do sanatorium. Tam wśród widzących uczyłam się mając zagipsowane ręce. Odczułam życzliwość towarzyszy. Cenili mnie za pogodę ducha, za silną wolę i ogromną chęć działania. Występowałam w zespole recytatorskim i chóralnym. Dawało mi to dużą satysfakcję. Mogłam czuć się jak inni młodzi stojący obok mnie. Marzyłam, aby skończyć chociaż średnią szkołę, gdyż to daje możliwość obcowania z ludźmi na jakimś poziomie intelektualnym, możność zrozumienia wielu spraw na tym świecie i ośmiela do podejmowania różnych decyzji. Krępowało mnie, że nie potrafię poprawnie mówić, i z zachwytem słuchałam, jeżeli ktoś ładnie mówił.

Trudności piętrzyły się. Nie miałam własnego mieszkania, nie otrzymałam pomocy ze strony widzących, nie potrafiłam poruszać się w terenie. Bałam się w ogóle wyjść na ulicę. Szkoła nic mi w tym nie pomogła, raczej zaszkodziła. W domu chodziłam po znanych mi drogach, a w zakładzie nie wolno było samemu wyjść za furtkę. Powinno się wprowadzać ćwiczenia samodzielnego poruszania w szkołach dla niewidomych. Życie samo uczy wielu rzeczy. Przyszła odwaga, gdy zaistniała konieczność pójścia samej do pracy i do sklepu. Praca była zasadniczym czynnikiem na drodze do usamodzielnienia się. Ubiór odgrywa też wielką rolę dla niewidomego. Ludzie patrzą bacznie, jak niewidomy jest ubrany, jak w ogóle wygląda. Pytam przyjaciółek, czytam, słucham, jak ubierają się kobiety w moim wieku, jakie fasony, rodzaje i kolory odzieży są modne i staram się nabyć takie rzeczy.

Zdobyłam średnie wykształcenie i pracę. Nie czułam się samotna. Rodzina pozostała nadal bardzo życzliwa. Mam grono przyjaciół widzących i niewidomych, a udział w zespołach chóralnym i recytatorskim oraz praca społeczna w spółdzielni wypełniały mi chwile wolne od pracy. Wszystko to stanowiło warunki do normalnego życia.

Oszczędności przeznaczałam na pomoc mamie i rodzeństwu, co było dla mnie największą satysfakcją za wysiłek i trud włożony w pracę. Bardzo sobie cenię możność wydawania pieniędzy na wytyczony cel. Cieszę się, że mi ich starcza na zaspokojenie bieżących potrzeb. Odkładanie nie jest moim celem parę złotych „na czarną godzinę” wystarczy.

Obserwuję niewidome koleżanki i kolegów. Różne są ich drogi do osiągnięcia stabilizacji i rehabilitacji psychicznej. Zrażają się małymi nawet trudnościami, nieufność we własne siły utrudnia im życie. Trzeba umieć lub nauczyć się cieszyć drobnymi sukcesami. Cieszę się z tego, co posiadam. Cenię umiejętność czytania brajlem, co przyczynia się do mojego dobrego samopoczucia. Książki i czasopisma pomagają mi w prowadzeniu gospodarstwa i wychowaniu dzieci. Dowiaduję się, jak inni żyją.

Słyszę od smutnych, załamanych niewidomych koleżanek, mających własne rodziny, że w czasopismach brajlowskich nic mądrego nie piszą, że to nic nie daje, że nie warto czytać, lecz nie zgadzam się z nimi.

Nie boję się żadnej pracy i zmęczenia również. Lubię napracować się aż do granic wyczerpania i po wykonaniu zamierzonego zadania szybko wypoczywam, aby z energią przystąpić do nowych obowiązków.

Ostatni urlop spędziłam szczególnie przyjemnie. Byliśmy z całą rodziną nad morzem. Często kąpaliśmy się. Chodziłam na dalekie spacery, nieraz musiałam nosić najmłodszą pociechę D trzyletnią Basię. Nosiłam ją kilometrami, ale to też przyjemność. Mąż i dzieci opisują mi szczegółowo coraz to nowe widoki. Na Westerplatte przeżywam znane z historii wydarzenia. Siadamy nad brzegiem morza. Zapadam w senne marzenie czy to ja widzę, czy oni mi opowiadają? Ruch statków oddalających się i zbliżających do portu, marynarzy pracujących pa statkach, flagi z całego świata i różnokolorową ludność widziałam dawniej. Ułatwia mi to wytworzenie pięknego, prawdziwego obrazu. Jestem szczęśliwa. To nic, że nie widzę własnymi oczyma, jestem zdolna odczuć wrażenia doznawane oczyma moich bliskich. W duchu dziękuję losowi za to, co posiadam: dobry mąż, miłe i zdrowe dzieci, wrażliwe na

piękno i pragnące, abym ja również wszystko zobaczyła ich chłonnymi oczami.

   Uważam, że każdy nowo ociemniały czy wychodzący ze szkoły dla niewidomych powinien zobaczyć (dotknąć) miejsce swej pracy i odwiedzić rodziny niewidomych, uwierzyć, że strata wzroku to nie koniec normalnego życia. Ogromnie jest to ważne. Człowiek sam musi szukać drogi do dobrego samopoczucia, ale przy pomocy szkół, ośrodków kształcenia zawodowego, czasopism brajlowskich prędzej to osiągnie.  

Emilia Święcicka  

Praca opublikowana w Książce: "Ciemność przezwyciężona"

"Iskry" Warszawa 1975  

 

 

       Odnalazłam sens życia

Emilia Święcicka

(Praca wyróżniona w konkursie redakcji „Pochodni”)

 

Bracia i siostry uczęszczali do szkoły, a ja wciąż płakałam i niemal siwiałam z rozpaczy, jak będę dalej żyć.  Co będę robić? Przypomniałam sobie, że nieźle robię na drutach. Odnalazłam swoje druty, na których nauczyłam się robić już inaczej, bez wzroku, , lecz to było za mało, by żyć samodzielnie i nie być na łasce rodziny. W tym czasie otrzymałam adres szkoły dla niewidomych. Prawie uciekłam z domu, bowiem nikt w rodzinie nie miał chyba nadziei, że ja kiedykolwiek się usamodzielnię. Właśnie w szkole zaświtała dla mnie nadzieja na przyszłość. Chociaż bardzo kochałam mamę i rodzeństwo, towarzystwo ludzi o tym samym kalectwie zbliżało mnie do tego środowiska. Na początku wybijałam szyby w drzwiach, a korytarze w internacie były dla mnie za wąskie, bo jako dziewczyna ze wsi żyłam w zasadzie w nieograniczonej przestrzeni. Z wielkim zapałem uczyłam się pisma Braille'a. Było to dziwne odczucie. Poprzez palce do świadomości docierał przeczytany tekst. Błogosławiłam tego, kto wymyślił to pismo. Po kilku miesiącach zaczęłam uczyć się gry na fortepianie i poznawać tajniki pracy zawodowej wykonywanej przez niewidomych. Może to miało być któreś z moich przyszłych zajęć? Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. Do wszystkiego przykładałam się z ochotą i sercem. Zniknęły gdzieś siwe włosy, a zrodziła się jakaś nowa wiara, że będę samodzielna, że jeszcze będę mogła pomóc swojej mamie.  

Po ukończeniu szkoły podstawowej we Wrocławiu wyjechałam z bólem serca do Owińsk. Mieliśmy uczyć się tkactwa, ale nie doszło do tego. Za to udoskonaliłam swoje umiejętności dziania na drutach dzięki wspaniałej instruktorce - pani Wali Kępie. Nauczyłam się też naciągania szczotek i po pierwszym roku zawodówki przeniosłam się do miasta, które mnie bardzo oddaliło od rodziny (czego do tej pory żałuję), ale tu właśnie znalazłam pracę w tkactwie.

Otrzymałam mieszkanie w internacie, a w spółdzielni niewidomych o sympatycznej nazwie „Przyjaźń” - pracę. Warunki w spółdzielni były bardzo prymitywne - malutkie krosienka, ogromna i zimna hala produkcyjna. Zimą grabiały ręce. Poznałam jednak nowe koleżanki i kolegów, a słowo „praca” nabrało ogromnego znaczenia w moim życiu. Cieszyło mnie, że mogę być komuś przydatna i wykonywać dla innych potrzebne im rzeczy. Zaczęłam od szalików, pięknych i kolorowych - cztery czółenka, cztery pedały, rzuty białe, czerwone, granatowe (coś w tym rodzaju). Widząca instruktorka krążyła między nami. Jak coś nie wychodziło, wystarczyło podnieść rękę do góry, a po chwili dobre oczy podpowiadały, co robić dalej.  

Otrzymane pieniądze były tak oczekiwane i drogie, że nie wiedziałam, co za nie kupić - czy opłacić internat, czy kupić coś z odzieży, której już dawno nikt mi nie kupował. Każdego miesiąca otrzymana pensja była ogromną radością. Na pierwsze święta Bożego Narodzenia pojechałam do domu zupełnie inaczej ubrana, a dla każdego z rodziny miałam prezent.

Praca była moją ogromną przyjemnością - wesoła atmosfera, ludzie młodzi, najczęściej ofiary wojny i powojennych chorób. Był rok 1953. Byliśmy ufni i wierzyliśmy, że nasza praca jest potrzebna, nie tylko nam, ale także i innym ludziom.

Wiele radości sprawiały mi popołudniowe zajęcia chóru i zespołu recytatorskiego. Nie przeszkadzało mi, że zimno czy ciasno w internatowym pokoju - na 11 metrach kwadratowych mieszkały trzy dziewczyny, stały trzy łóżka, tyleż samo szafek i do tego jeszcze trzy radia i jedna wspólna szafa, dla każdej półka. Najważniejsze było to, że można było żyć samodzielnie i niezależnie. Do dziś przyjaźnię się z koleżankami z internatu.

Pracowałam bardzo sumiennie i należałam do przodujących pracowników. Długo pomagałam mamie - wdowie i młodszemu rodzeństwu. Dzięki temu, że pracowałam, mogłam się ładnie i modnie ubrać, chodzić do teatru, miałam wielu przyjaciół, nie tylko wśród niewidomych. Bardzo lubiłam tańczyć, więc koledzy często zabierali mnie na zabawy. Znalazł się także taki, w którym się zakochałam, jednak zabrakło odwagi na wspólne życie. On znalazł wkrótce słabo widzącą żonę, a ja słabo widzącego kolegę. Najpierw się zaprzyjaźniliśmy, a potem przyszła wielka miłość i strach przed podjęciem decyzji - wyjść za mąż, czy nie? Strach był potężny, ale i miłość niemała, wspaniałe uczucie i tęsknota za rodziną. Co wybrać? Co robić? Pracowałam. Mój chłopiec też. Jest dobry, kocha mnie i ja jego. Szkoda było tracić taką szansę, ale był ogromny strach przed tym, czy dam sobie radę. Zwyciężyła miłość i wkrótce pobraliśmy się. Po roku otrzymaliśmy mieszkanie w blokach. W jednym dniu było w domu prawie wszystko, gdyż mieliśmy już wspólnie odłożone pieniądze, a w dodatku mogliśmy kupić całe wyposażenie bez żadnych problemów. Meble zwykłe, jasne, dywan na podłogę, a na ścianę śliczny gobelin przedstawiający polowanie. Mieszkanie było ładne, słoneczne i cieszyliśmy się z niego ogromnie.  

Tkactwo się skończyło, przeszłam na dziewiarstwo. Byłam zafascynowana maszyną, robiłyśmy piękne swetry i śpioszki. To był zupełnie inny rodzaj pracy. I tak upłynęło 10 lat pracy. Praca w spółdzielni dawała dodatkowe radości. Jest to bezpośredni kontakt z ludźmi, w tramwaju, na ulicy i przede wszystkim w pracy. Żyła sprawami swoich przyjaciół. W tym czasie urodziłam syna, a po półtora roku córkę. W związku z tym musiałam pracować chałupniczo. Robiłam szczotki. Ich naciąganie w domu sprawiało wiele kłopotu, gdyż była to praca brudna, zaśmiecająca mieszkanie. Szczotki zajmowały też dużo miejsca. Przez 10 lat mieszkaliśmy w jednym pokoju z kuchnią. W łazience zrobiłam sobie półeczkę i tak wyglądała moja pracownia. Początkowo było bardzo ciężko. Jedno dziecko w wózku, drugie obok. Pracowałam przeważnie nocami. Nie mogłam przerwać pracy ze względów materialnych, gdyż pensja męża absolutnie nie wystarczała na utrzymanie domu. Naciąganie szczotek zajmowało mi wiele czasu, często miałam popuchnięte ręce. Zawsze lubiłam czytać książki, lecz gdy zaczęłam wykonywać szczotki,  straciłam czucie. Z płaczem przesuwałam palce po stronach „Pochodni” i nic nie czułam. Z czasem jednak  palce posłusznie przekazywały mi do świadomości przeczytany tekst.  

Z biegiem lat dzieci podrosły i poszły do przedszkola, potem do szkoły. Ręce szybko naciągały szczotki, gospodarcze i fabryczne. Zawsze robiłam je sama. I tak trwa to już 25 lat. Różnie układała się moja współpraca ze spółdzielnią. Zależało to zarówno od prezesa, jak i od kierownika nakładców. Prosiłam o możliwie dobre szczotki, mniejsze oprawy, gdyż ręce mam sprawne, ale słabe. Potrafię zrobić nawet najmniejszą szczoteczkę. Zawsze staram się wykonywać je w terminie. Nigdy nie miałam żadnych zatargów ze swoim kierownictwem. Spółdzielnię, w której pracuję, bardzo cenię. Od 34 lat pracuję  w tym samym zakładzie i jestem z nim bardzo związana. Interesuję się zawsze tym, co się dzieje w spółdzielni, uczestniczę w zebraniach mojego działu i walnych zgromadzeniach. Często byłam wybierana do różnych komisji działających na terenie spółdzielni. Obecnie należę do komisji socjalnej. Gdy odbywają się inne spotkania, także chętnie w nich uczestniczę. Obserwując pracujących obecnie niewidomych, wydaje mi się, że dawniej było przyjemniej, byliśmy bardziej zżyci, cieszyliśmy się, że możemy w ogóle pracować. Praca nakładcza pozwala niewidomej kobiecie posiadającej rodzinę wychować dzieci i prowadzić gospodarstwo domowe.  

Praca daje mi dużo satysfakcji i stawia na równi z ludźmi pełnosprawnymi. Często słyszę, jak sąsiadki skarżą się na niskie emerytury. Mówią, że kiedyś kobiety nie musiały pracować, gdyż miały dobrze zarabiających mężów. Ja nigdy nie martwię się takimi sprawami. Przepracowałam 34 lata i zawsze zarabiałam tyle, że starczyło mi na zaspokojenie potrzeb swoich i mojej rodziny. Jestem dumna wraz ze swoim mężem, też inwalidą, że praca pozwoliła żyć normalnie naszej rodzinie. Możemy śmiało rozmawiać z widzącymi przyjaciółmi, gdyż sami potrafiliśmy swojej rodzinie zapewnić byt i możemy być przykładem dla naszych dzieci. Korzystanie ze stałej pomocy i ciągła zależność od  innych upokarzałaby mnie. Praca jest dla mnie źródłem niejednej radości, ale także wielu problemów. Pozwoliła mi jednak sprawdzić swoje możliwości i znaleźć miejsce w życiu.  

       Pochodnia Marzec 1989  

 

Niektóre publikacje  

 

`Dobre oczy pani Hani  

 Emilia Święcicka  

    

Tak już się na tym świecie dzieje, że jedni się rodzą, a inni odchodzą. Jeśli jednak śmierć zabiera osobę, która odcisnęła w naszym życiu znaczące piętno, pozostaje po niej pustka, którą przez długie lata, a może i nigdy, nie  da się  zapełnić. I właśnie o takiej stracie nie do zastąpienia chcę opowiedzieć.  

Przez 48 lat służyła swoimi dobrymi, życzliwymi i szczerymi oczamiosobom pozbawionym wzroku. Pewnego dnia, będąc jeszcze studentką, przyszła do P$z$n-u, aby czytać lektury studiującemu Napoleonowi Mitraszewskiemu. Później otrzymała adres do internatu na ulicy  Narutowicza w Łodzi , gdzie mieszkało kilkudziesięciu niewidomych, a wśród nich kilka dziewcząt i chłopców, którzy uczęszczali do szkoły wieczorowej. Pani Hanna Zofia Zaborowska, bo o niej mowa, wszystkim potrzebującym pomagała w nauce. Przyprowadzała też inne osoby widzące. Korzystaliśmy z ich pomocy w różnych sytuacjach. Hania towarzyszyła niewidomym do lekarza, do sklepu, radziła, jak się ubrać. Jej niewidomi przyjaciele darzyli swoją przewodniczkę pełnym zaufaniem.

Od początków istnienia Duszpasterstwa Niewidomych współpracowała z księżmi duszpasterzami. Na różnych spotkaniach (rekolekcje, opłatek, latem ogniska w lesie) organizowała programy artystyczne. Wykonawcami byliśmy my sami, lecz wybór wierszy i piosenek należał do niej. Nasza kochana przyjaciółka uczestniczyła w uroczystościach rodzinnych, takich jak imieniny, śluby, chrzciny. Zapraszała nas do swego domu i traktowała tak samo jak innych przyjaciół widzących. Niewidomi zawsze poznawali jej głos.

Przez 13 lat prowadziła sekcję niewidomych  przy Klubie Inteligencji Katolickiej. Spotykaliśmy się raz w miesiącu. Zapraszała ciekawych prelegentów. Poznawaliśmy tajemnice naszej wiary, piękno poezji, wydarzenia historyczne. Za przyczyną naszej przyjaciółki wiele osób widzących zaczęło nam pomagać w dojściu do Klubu.

Śmierć, która zabrała naszą Hanię i jej kochane oczy, uczyniła nam wielki ból. 1 grudnia 2001 roku   odbył się Jej pogrzeb w łódzkiej archikatedrze. Uczestniczyło w nim 17 kapłanów zaprzyjaźnionych ze Zmarłą, na czele z biskupem dr. Adamem Lepą i ponad tysiącem innych osób, gdyż muszę jeszcze dodać, iż Świętej Pamięci dr Hanna Zofia Zaborowska była wspaniałą nauczycielką, polonistką. Z tego tytułu miała duże grono wychowanków, którzy wyrośli na wspaniałych ludzi. Liczne wieńce, kwiaty i znicze świadczyły o wielkiej miłości i przyjażni dla Zmarłej".  

Pochodnia styczeń 2002