Napoleon Mitraszewski

DOKTOR MARIA STRZEMIŃSKA   

 

Historia niewidomych w Polsce, to biała karta. Istnieją, co prawda, drobne prace mające na celu naświetlenie pewnych zagadnień, lecz lakoniczność sformułowań, przy braku dokładnego rozeznania, "bardziej zaciemnia niż rozjaśnia mrok niewiedzy w tej tak ważnej, "bądź co bądź, dla nas dziedzinie.

Rewolucyjny rozwój sprawy niewidomych po drugiej wojnie światowej, głównie dzięki powstaniu naszej organizacji związkowej, każe nam bliżej zainteresować się tym problemem. Przychodzi   czas, kiedy należy znaleźć siły i środki na opracowanie całokształtu tych spraw w naszym kraju. Praca to niemała, wymagająca dużego nakładu sił i kosztów, tym niemniej konieczna, ponieważ przyszłe pokolenia mogą raz na zawsze stracić z pola wadzenia ludzi, którzy nieraz całe' swoje życie poświęcili dla dobra innych,,

Sądzę, iż opublikowanie biografii tych działaczy będzie pierwszym krokiem w kierunku zrealizowania tego tak ważnego dla sprawy niewidomych w Polsce zadania, które powinno być wykonane przez Z3ga.ce jeszcze dziś pokolenie ludzi, ponieważ niewiele dokumentów da się odszukać, a pamięć ludzka, jest zawodna,.

Mówiąc o historii niewidomych w Polsce mam na myśli oczywiście całokształt spraw - obejmujących nie tylko okres powojenny, lecz także międzywojenny i wiek dziewiętnasty*,

Pragnąc dołożyć swoją cegiełkę do tego wielkiego dzieła, chciałbym, scharakteryzować postać człowieka, który jest jednym z prekursorów7 dzisiejszego rozwoju sprawy niewidomych w naszym kraju. Tym' człowiekiem jest kobieta, dr Maria Strzemińska0

Urodziła się w roku 1884 w Wilnie, a zmarła - tamże - w roku 1537o Obecnie niewielu ludzi zna to nazwisko, a jeszcze mniej miało okazję poznać jej działalność i osobowość0 Jako jej dawny wychowanek chciałbym nie tylko niewidomym, lecz i całemu społeczeństwu przypomnieć tę postać, zasługującą na miano świetlanej. Jej życie i jej działalność powinna stać się wzorem dla obecnego i przyszłych pokoleń. Chcę także tą drogą choć w części spłacić dług wdzięczności wobec mojej dawnej przełożonej i wychowawczynie Zdaję sobie doskonale sprawę, iż dokładne przedstawienie tej postaci wymagałoby dzieła na miarę obszernej monografii, znacznie przekraczającej ramy niniejszej pracy. Poświęciłam jej pamięci rozdział w mojej  książce pt. "A jednak życie” i artykuł w czasopiśmie "Pochodnia", czego rezultatem było odszukanie w Wilnie grobu pani Marii, zaopiekowanie się nim i zbieranie po niej pamiątek przez "Litewskie Towarzystwo Niewidomych".

Może ktoś podejmie kiedyś trud większej i bardziej szczegółowej pracy na ten temat. Tymczasem przedstawię garść wiadomości o pani Strzemińskiej, zaczerpniętych z własnych wspomnień i obserwacji, a także zebranych od ludzi znających ją blisko - ludzi, których wielu już nie ma pośród żyjących. Wymienię tu: dr Józefę Moszyńską - wieloletnią przyjaciółkę pani Marii, dr Milewską - członka Towarzystwa Kuratorium nad Ociemniałymi w Wilnie, pana Erdmana, doktora Dobrzańskiego i jego syna Witolda, a także panią Kisielównę, córkę dr Kisiela z Wilna . Udało mi się zdobyć również jedyny ocalały dokument pisemny z owych czasów, będący głównie dziełem pani Marii Strzemińskie j. Jest to uwierzytelniony odpis "Statutu Towarzystwa . Kuratorium nad Ociemniałymi w Wilnie"„

Z doktor Marią Strzemińską zetknąłem się po raz pierwszy w roku 1928, kiedy to jako dziesięcioletni chłopiec zostałem przez moich rodziców oddany po jej opiekę w założonym przez nią zakładzie dla niewidomych w Wilnie, przy ul. Antokolskiej 44. Dotąd pamiętam delikatne  dotknięcie jej rąk na mojej głowie, gdy kierowana opiekuńczym i serdecznym odruchem pogłaskała mnie, chcąc pocieszyć, w chwili rozstania z rodzicami. Odtąd stała się ona dla mnie -i nie tylko dla mnie - drugą matką. Wszyscy jej wychowankowie mogą zaświadczyć, ile serca i starań wkładała, w nasze wychowanie, a także ile wiedzy potrafiła nam przekazać i nauczyć żyć w czasach, kiedy jeszcze nie istniały podręczniki dla niewidomych, nie było książek pisanych alfabetem Eraille'a i brakowało najprostszych pomocy naukowych.

Uczyła nas syst1  em pogadankowym - a miała taki dar obrazowego przedstawiania faktów, że mocniej wryły się one w naszej pamięci, niż wiadomości zaczerpnięte z najdoskonalszych podręczników Jeżeli zaistniał konflikt pomiędzy wychowankiem i osobą z personelu wychowawczego lub pracownikiem fizycznym, Maria Strzemińską badała sprawę wnikliwie i najczęściej rozstrzygała ją na. korzyść wychowanka, nie bacząc na to, jak przyjmą to inni pracownicy. To ona pierwsza zjawiała się przy naszych łóżkach jeżeli zachorowaliśmy i stawiała pierwszą diagnozę - zawsze trafną, chociaż była osobą całkowicie niewidomą.

Zdarzało się niekiedy, że wydawała sąd niesprawiedliwy. Cóż — ludzie są omylni, ale zawsze wychodziło później na jaw, że to widzący pracownicy zakładu wprowadzili ją w błąd* W wielu sprawach polegała, na sądach widzących- współpracowników i osób zaufanych, nie zawsze szczerze i uczciwie traktujących sprawy wychowanków. Nie wahała się wszakże naprawić złe, jeżeli uświadomiła sobie swoją pomyłkę. Każdy z pracowników wiedział o tym, iż tak długo będzie mógł pracować w zakładzie, jak długo niewidoma kierowniczka, pani Maria, będzie mu ufała i wierzyła w jego pozytywny stosunek do wychowanków.

Nigdy nie uzyskała pełnej samodzielności w poruszaniu się, zwłasza na ulicy  wszyscy kochaliśmy ją. Jeszcze jako dzieci, a później już jako wyrostki, chętnie siadaliśmy otaczające kołem swoją przełożoną w niedzielne popołudnie, kiedy3>- kradnąc sobie wolny czas, przychodziła do zakładu, żeby nam opowiedzieć ułożoną przez siebie baśń lub opowiadanie. Umiała nas zainteresować0

Najważniejsze wszakże było to, że dając nam konieczne wiadomości o świecie i ludziach, przygotowała do samodzielnego życia. Buntowaliśmy się czasem, kiedy musieliśmy sami sprzątać, chodzić po ulicach Wilna albo samodzielnie przygotowywać różne imprezy. Dopiero po latach mogliśmy zrozumieć jej intencje i korzyści,  jakie odnieśliśmy z takiej polityki wychowawczej. Z własnej pensji nauczycielskiej kupowała nam często łakocie, fundowała wystawne obiady, kiedy nadeszły jej imieniny lub inna uroczystość, Nie zapominała także

0 swoich wychowankach po skończeniu przez nich nauki i zajmowała się zawsze ich losem.

Zakład wileński, w rezultacie takiej opieki nad nami, stał się naszym drugim domem i każdą znajdującą się w nim rzecz uważaliśmy za własną Byłem wychowankiem tego zakładu w latach 1928-1939. Dr Maria Strzemińską nawiązała z nem i więź uczuciową,, stworzyła atmosferę miłości i zaufania. To rzadki dar pedagogiczny i wielki sukces jej pracy. Umiała jednak zdobyć nie tylko serca wychowanków. Lubili ją i szanowali inni ludzie. To ona, niewidoma, nie umiejąca się samodzielnie poruszać po mieście, zdobyła serdecznych przyjaciół w gronie lekarzy, prawników i naukowców, a. wreszcie pracowników administracji szkolnej i państwowej. Wszyscy witali ją z szacunkiem

 

i chętnie załatwiali każdą sprawę. Nie wykorzystywała tych znajomości dla siebie, lecz zawsze miała na względzie sprawę niewidomych. Wszyscy ci ludzie zostali członkami "Towarzystwa Kuratorium nad Ociemniałymi w Wilnie", utworzonego z jej inicjatywy w roku 1927*

Wieloletnim prezesem tego towarzystwa był okulista, późniejszy marszałek Senatu Rzeczypospolitej Polskiej, prof. Szymański. Właśnie przy pomocy "Towarzystwa Kuratorium nad Ociemniałymi" założyła w roku 1928 zakład dla niewidomych, pierwszy na terenach północno-wschodniej Polski. Duszą wymienionego towarzystwa była zawsze pani Maria. Członkowie jego zarządu zawsze słuchali jej rad i poleceń. Zakład powstał w wynajętym od prywatnego właściciela domku przy ul. Antokolskiej 44, składającego się z sześciu zaledwie pokoic Potem wynajęto lokal na warsztaty koszykarskie i założono internat dla dorosłych niewidomych. Przechodzili oni kurs dokształcający. Oprócz znajomości zawodu uczyli się tu pisma Braille'a, historii; materiałoznawstwa i zdobywali pewne minimum wiedzy ogólnej. Pensjonariusze zakładu pochodzili nie tylko z województwa wileńskiego, lecz także z dalszych województw - jak chociażby lwowskiego czy warszawskiego* Wreszcie pani Strzemińską, dzięki nieustającym pragnieniom jak najpełniejszego rozwoju swojej placówki, wynajęła jeszcze jeden lokal - przy ul, Antokolskiej 18, gdzie przeniesiono internat dorosłych, a później dzieci.

Rozrzucenie budynków zakładu, mieszczących się w dodatku w prywatnie wynajętych lokalach, nie sprzyjało udoskonaleniu pracy administracyjnej ani wychowawczej zakładu, stwarzało      bowiem wiele dodatkowych trudności i przysparzało kosztów, a dochody   Towarzystwa były arcyskromne. W końcu i na to znalazła radę pani Maria. Przed pierwszą wojną światową, istniało w Wilnie rosyjskie towarzystwo "Popieczytielstwo Ślepych". Miało ono dwa własne budynki, przy Małej i Wielkiej Pohulance. Te budynki zajęło po wojnie żydowskie towarzystwo nTCZ". Przy pomocy biegłych prawników pani Strzemińska wytoczyła temu towarzystwu proces o eksmisję, najpierw uzyskawszy prawo własności budynków na rzecz "Towarzystwa Kuratorium nad Ociemniałymi". V/ roku 1933 proces został wygrany i cały zakład przeniósł się na Pohulankę, gdzie po przeprowadzeniu remontu pomieściły się: szkoła, kursy dla dorosłych i internat dla dorosłych i dzieci.

Tu w roku 1935 założyła pierwsze w Polsce gimnazjum zawodowe dla młodzieży - na dodatek nielegalnie, ponieważ aż do wybuchu wojny nie uzyskano na nie zezwolenia ministerstwa WRiOP świadczyło to o

przyszłościowych planach, jakie snuła co do swoich wychowanków pani Strzemińska. One pierwsza w Polsce chciała zdobyć dla niewidomych nowe stanowiska pracy — i to pracy umysłowej — zapewniając im

średnie wykształcenie. Nieraz mówiła:  "Teraz nie mogę wam powiedzieć

wszystkiego, ale w przyszłości, kiedy wy dorośniecie, a ja pójdę na emeryturę i będę niezależna, powiem wam dużo o moich, planach i o tym,  jak można poprawić los niewidomych w Polsce".

Prowadzenie zakładu szkoleniowego było dla niej rzeczą bardzo trudną, bo chociaż przekwalifikowała się z lekarza na pedagoga, nie miała żadnego doświadczenia pedagogicznego. To doświadczenie zastąpiło jej serce, intuicyjnie odgadujące    jak należy w danej sytuacji postąpić-.

Trudności piętrzyły się nie tylko przed założeniem zakładu, lecz także w trakcie jego istnienia. Wspomniałem już, że z braku podręczników do nauki, wprowadziła metodę nauczania za pomocą pogadanek zapisywanych później w formie notatek w zeszytach uczniowskich* Była to metoda naprawdę świetna, rozwijająca pamięć i samodzielność uczniów. Ponieważ występowały trudności w nauce pisma brajlowskiego, dokonała wynalazku. Na jej polecenie woźny zakładu,- pan Stanisław Wiśniewski, wykonał ramki z drewna, w które wkładało się drewniane tafelki z sześcioma otworami w kształcie sześciopunktu, tylko znacznie powiększonego. Wynalazek ten do dziś jest u nas używany w szkołach dla niewidomych. Z Paryża sprowadziła brajlowskie książki beletrystyczne i przyrządy do matematyki, zwane kubarytmami. Tabliczki do pisania sprowadzała najpierw z Paryża, potem z Bydgoszczy i Czechosłowacji.

Najgorzej przedstawiała się sprawa z mapami. Parę map świata sprowadziła z Anglii, Tłoczono je na papierze techniką, podobną do dzisiejszej. Wówczas pani Strzemińska wpadła na doskonały pomysł który nie miał dotąd sobie równego. Na zwykłej mapie naszywano rzeki jedwabną tasiemką, góry wełną, miasta guzikami, granice państw i granice administracyjne za pomocą różnej grubości sznurków, a morze jedwabiem. W ten sposób powstawała mapa bardzo łatwo czytelna, z powodu zróżnicowania materiałów użytych do jej uplastycznienia. Mapy te wyszywały bezinteresownie, według pomysłów pani Marii, różne kobiety. Fragmenty tych map utrwalaliśmy później, odwzorowując je w glinie. W ten sposób doskonale zapamiętywaliśmy wiadomości geograficzne.

Modelowanie w glinie, również z inicjatywy naszej kierowniczki, od najmłodszych klas służyło nam jako wyraz ekspresji, a jednocześnie pozwalało nauczycielom sprawdzić adekwatność przyswojonych przez uczniów wiadomości. Zastępowało nam rysunek - i to w pełnym tego słowa znaczeniu. W Modelowanie łączyło się ze wszystkimi przedmiotami. W nauce każdego z nich samodzielność pracy ucznia posuwano do granic najdalszych.

Należy powiedzieć,  że zastosowane przez naszą niewidomą, kierowniczkę metody nauczania "były doskonałe i na owe czasy niezmiernie nowo czesne o Osiągała to dzięki pełnemu zaangażowaniu w sprawę, rehabilitacji wszystkich sił duchowych i psychicznych. Sama w życiu zdobywała różne umiejętności z wielkim - nieraz wręcz nadludzkim - nakładem sił, więc chciała swoim wychowankom wszystko ułatwić i to się jej udawało. Czego nie potrafił umysł, to podpowiadało jej serce. Słowem -był to wielki człowiek nie tylko na miarę owych czasów, lecz wybiegający daleko w przyszłość.

Położyła wielkie zasługi w sprawie szkolenia niewidomych, lecz jednocześnie przekonała społeczeństwo miasta, w którym był zakład, że niewidomi potrafią być ludźmi pełnowartościowymi. Można, by śmiało powiedzieć,  że była ona prekursorem epoki niewidomych w Polecę, którą przeżywamy obecnie. Kto wie,  jakich dzieł dokonałaby ta kobieta, gdyby przedwczesna śmierć nie przerwała nici jej życia.

Po pobieżnym naświetleniu sylwetki Marii Strzemińskiej, chciałbym czytelnikom podać kilka danych dotyczących drogi, która do tych sukcesów doprowadziła.

W roku 1971 przypadkiem dowiedziałem się, iż żyje jeszcze przyjaciółka pani Marii, u której mieszkała aż do swojej śmierci. Dr Moszyńska mieszkała w Łodzi przy jednej ze znanych mi ulic Uprzedzono  mnie, że ma, już przeszło 80 lat i źle słyszy. Po  napisaniu listu niebawem otrzym ałem odpowiedź: „Proszę przyjechać ". To, co zastałem w łodzi, przeszło wszelkie moje oczekiwania. W małym mieszkanku przywitała mnie u drzwi jakaś staruszka. Okazało się, iż była nią, Andzia, od czterdziestu lat służąca doktorostwa Moszyńskich. Nigdy bym jej nie poznał. Pamiętałem ją jeszcze jako dość młoda kobietę. Często

odprowadzała bowiem do szkoły panią Marię. Dr Moszyńska niegdyś była kobietą, tryskającą energią i zdrowiem, Teraz miałem przed sobą staruszkę. Mówiła dziwnym wileńskim dialektem, nie pasującym do tytułu doktora. Na dobitkę pamięć już ją zawodziła i wielu rzeczy nie mogła powiedzieć. Po dłuższej rozmowie z nią zrozumiałem, że nie osiągnę celu. Tych szczegółów z życia pani Strzemińskiej, o które mi najbardziej chodziło, a które - jako jej wychowanek - mogłem znać je-jedynie z różnych szeptanych domysłów, nie podała mi. "Ona nie miała życia osobistego" - powiedziała* "Nie miała na to czasu". Cóż, możliwe - ale legenda twierdziła, że było inaczej.

I oto jestem zmuszony połączyć legendę z prawdą istotną, zaobserwowaną osobiście i opartą na opowiadaniu tej kobiety, która przed czterdziestu laty była energicznym lekarzem chirurgiem, znanym w całym Wilnie i jego okolicach*,

 

Pani Maria urodziła się i wychowała w rodzinie szlacheckiej,, Posiadała nawet pieczątkę z herbem, o której wspominała nam podczas mego pobytu w szkole.  Ojciec pani Marii, Ignacy Strzemiński, posiadał dyplom   doktora okulisty. Wraz z rodziną mieszkał w Wilnie. Borykał się z wielkimi trudnościami materialnymi, ponieważ leczył ludzi najbiedniejszych, przeważnie darmo. Napisał wiele prac naukowych z dziedziny okulistyki. Sam od wielu lat chorował na gruźlicę, starannie kryjąc to przed całą rodziną. Żona jego, Katarzyna, bez reszty poświęcała się wychowaniu dzieci: córki Marii i o 6 lat młodszego syna Ignacego, urodzonego w 1890 roku. Państwa Strzemińskich, poza trudnościami finansowymi gnębiącymi ich od wielu lat, obciążyła jeszcze jedna wielka troska. Ich syn zachorował na gruźlicę kolana. Choroba ta w owych czasach stwarzała wielkie niebezpieczeństwo i tylko usilne sterania obojga rodziców uratowały życie ich dziecka. Mimo wszystko pozostał kaleką na całe życie - utykał na jedna, nogę. Państwo Strzemińscy bardzo dbali o wykształcenie swoich dzieci. Starsza Maria kontynuowała naukę w rosyjskim gimnazjum w Wilnie. Właśnie w tym czasie w rodzinę tę uderzył nowy cios. Pan Ignacy Strzemiński zmarł, a jego rodzina została, bez środków do życia. Pani Katarzyna nie załamała się. W owych czasach niewiele kobiet pracowało0 Dzięki poparciu znajomych uzyskała, posadę gospodyni w szpitalu zakaźnym na Zwierzyńcu w Wilnie. Tu w małym, służbowym mieszkanku, w chwilach wolnych, zajmowała się swoimi dziećmi. Wszystkie posiadane pieniądze łożyła na ich naukę. Marysia po skończeniu gimnazjum rozpoczęła, studia w Instytucie Medycyny w Moskwie, a jej brat kontynuował naukę w gimnazjum Wileńskim. Pani Katarzynie jednak z wiekiem ubywało sił i z wolna jej organizm zaczynał się załamywać. Właśnie Maria składała egzamin ostateczny, kiedy nadeszła wiadomość, iż jej matka została dotknięta paraliżem. Natychmiast wróciła do domu i objęła posadę po matce, żeby zapewnić byt jej i bratu. Pani Katarzyna niebawem umarła, lecz Maria pracowała dalej , pomagając bratu w ukończeniu gimnazjum.

Tymczasem nadeszła pierwsza wojna światowa i niebawem Wilno znalazło się pod okupacją, wojsk niemieckich. W roku 1915, po uzyskaniu dyplomu lekarskiego, Maria Strzemińską została przyjęta w poczet pracowników Wileńskiego Instytutu Ospy,  a niebawem objęła nad nim kierownictwoW czasie swego pobytu w Moskwie, Maria nawiązała serdeczną nić przyjaźni z jedną z koleżanek - medyczek, Józefa. Bowgiałło. Jej serdeczną przyjaciółką z owych czasów była. również Alicja Erdman, W czasie studiów w Moskwie Maria borykała się z wielkimi trudnościami materialnymi. Pani Katarzyna nie mogła zapewnić córce dobrych warunków, dorabiała więc korepetycjami i cały wolny czas we dnie, a często i w nocy,  spędzała nad książką. Dodatkową trudność stanowił słaby   wzrok. Ta wrodzona wada przysparzała jej wielu trudności. Bardziej energiczna, przedsiębiorcza Józia opiekowała się koleżanką, i dbała, o jej wątłe zdrowie, służyła dobrą radą. Z czasem stały się serdecznymi przyjaciółkami, co miało odegrać w przyszłości Marii ogromną rolę.Legenda opowiada, iż w owym czasie był tam jeszcze ktoś, kto zabiegał o względy Marii, a którego ona darzyła również wielkim uczuciem, Dla tej egzaltowanej dziewczyny człowiek ten stanowił nadzieję lepszego jutra. W swoich marzeniach widziała wówczas małe, przytulne mieszkanko z kaflowym piecem w rogu pokoju i niską sofę, na której można będzie usiąść i zwierzać mężowi wszystkie troski przeżytego dnia, Do tych marzeń egzaltowanej Marii krytycznie ustosunkowywała się patrząca realnie na świat Józia. Według niej człowiek ten nie był wart uczuć Marii. Nie wiadomo jak długo i w jakiej formie trwało to uczucie. Po wyjeździe Marii z Moskwy jej kontakt z przyjaciółką urwał się na. pewien czas.

Podczas pracy w szpitalu zakaźnym, zaraziła się panującym wówczas w Wilnie tyfusem plamistym. Powoli powracała do zdrowia.  Nadszedł rok 1917. Pewnego dnia, w czasie pełnienia, obowiązków w Instytucie,   nagle straciła wzrok. Wskutek osłabienia organizmu nadwątlonego już poprzednio wytężoną pracą. Nastąpiło odklejenie siatkówek. Grono najbliższych przyjaciół zaopiekowało się Marią. Leczeniem w szpitalu zajął się znakomity okulista Niemiec, Nie znano wówczas sposobu przyklejenia siatkówek, leczenie polegało głównie na ułożeniu chorej twarzą do poduszki i pozostawieniu jej w tej pozycji przez długie tygodnie. Zaczęło ono dawać rezultaty i Maria, odzyskała wzrok. Należało dalej kontynuować leczenie szpitalne. Tymczasem władze niemieckie wydały rozkaz wzywający Marię do objęcia funkcji w Instytucie 0spy» w którym dotąd pracowała. Podczas jazdy dorożką, do pracy nastąpiło ponowne i ostateczne odklejenie siatkówek. Niemcy skreślili ją natychmiast z listy pracowników i Maria została bez środków do życia. Tymczasem jej brat ukończył gimnazjum. Szczęśliwym zrządzeniem losu otrzymał pracę kontrolera liczników elektrycznych, co zapewniało bardzo skromny byt dla niego i jego siostry. Energiczna, dotąd natura Marii nie wytrzymała

ciosu. Załamanie psychiczne spowodowane utratą wzroku i niemożnością kontynuowania pracy zaczęło się pogłębiać. W końcu nadszedł dzień krytyczny. Maria czuła, iż nie zniesie dalej takiego losu, Nie mogła i nie chciała być ciężarem dla brata, którym się dotąd opiekowała. Postanowiła popełnić samobójstwo0 I oto właśnie w tym dniu zjawiła się jej dawna serdeczna przyjaciółka, Józefa Dowgiałło. Józefa zabrała ją do siebie I odtąd już nie rozłączyły się Znalazły tu potwierdzenie słowa Adama Mickiewicza, że "prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie". W kole przyjaciół Marii Strzemińskiej poza kilkoma osobami z grona dawnych współpracowników Instytutu, znalazła się również dr Alicja Erdman.

Okres okupacji niemieckiej szczególnie dawał się we znaki, ludzi padali z głodu na ulicy jak muchy. Józia pracowała wprawdzie w szpitalu, lecz to nie mogło zapewnić utrzymania nawet jej, a cóż dopiero Marii. Piątego co sobotę brały się pod ręce i zabrawszy ze sobą torby z przyborami lekarskimi szły na wieś. Za porady i lekarstwa dostawały trochę chleba, słoniny i innych produktów. Maria, mimo braku wzroku, pomagała dzielnie koleżance w stawianiu diagnoz. Żeby postawić właściwą diagnozę w sytuacji, kiedy nie widziała, musiała przedstawić się -zupełnie. Dotyk i- słuch zastępowały jej wzrok. Niekiedy łzy kręciły się jej w oczach, gdy nie mogła ustalić właściwego schorzenia. Na szczęście Józia znajdowała się przy niej. Ona zastępowała teraz Marii jej oczy. Widząc zakłopotanie koleżanki, sama podpowiadała jej swoje spostrzeżenia wzrokowe. W rezultacie diagnozy zazwyczaj okazywały się prawdziwe. Obie młode lekarki wkrótce zasłynęły w okolicznych wsiach. Najbardziej dziwiono się Marii,  jak można rozpoznać chorobę nie widząc? "Niewidomy lekarz" - to wyrażenie? zawierało w sobie coś magicznego, Zaczęto w końcu szeptać, iż ta "ślepa" doktor chyba czaruje

Nie czarowała. Jej wiedza, zdobyta w czasie studiów i kilka miesięcy praktyki w szpitalu dały jej gruntowną, wiedzę medyczną. Teraz pamięć podsuwała jej to, czego nie mogła sprawdzić w książce, a resztę dopowiadała intuicja. - no i nieznaczne spostrzeżenia czynione przez Józię. Wracały zawsze wesołe, dźwigając na plecach tobołki z żywnością. Tu znowu trzeba było polegać na, spostrzegawczości koleżanki, bo po drodze należało przejść obok patroli niemieckich, czyhających na takich wycieczkowiczów jak one. Udawało się, Niewiele mogły przynieść, ale przynajmniej nie umierały z głodu.

Maria odnosiła z tych wypraw jeszcze jedną korzyść, a mianowicie poczucie własnej wartości. Ona, która już zwątpiła w swoją samodzielność życiową, przekonywała się teraz,  że i bez wzroku można sobie  jakoś radzić.

,, Choć w pewnej mierze zależało to od oczu Józi, było to w każdym razie dobre jak na początek.

 

Tak przetrwały wspólnie ciężkie wojenne chwile i doczekały się wolnej Polski. Cieszyły się jak dzieci. Od czasu utraty wzroku po raz pierwszy chyba Maria cieszyła się tak szczerze i mocno. Nie trwało to jednak zbyt długo6 Najcięższe chwile razem przeżyły, ale co teraz? Józia musi sobie okładać życie, a ona? Widziała przed sobą ciemność, a w niej żadnego światełka nadziei. Ciemność ta gęstniała jeszcze, kiedy jej koleżanka, z którą w dalszym ciągu mieszkała, wychodziła do pracy. Otrzymała ją w jednym ze szpitali wileńskich. Przez czas jej nieobecności Maria pozostawała w domu sama. Przeważnie spędzała czas siedząc na wygodnej otomanie,  z rękami złożonymi na kolanach. Myślała - ach, jak intensywnie myślała! Szukała wyjścia z tej sytuacji,

w którą rzucił ją los. Niestety, nic nie mogła wymyślać, chociaż jej energiczna natura nie chciała tak łatwo ulec. W swoim wyliczonym zawodzie, z braku wzroku, nie mogła już pracować. Można było leczyć chorych wieśniaków w czasie wojny,  ale nie teraz. Z trudem mogła się samodzielnie poruszać nawet po mieszkaniu. Nie umiała źrebić prawie nic, prócz osobistej toalety, a i w tym potrzebowała, czasem pomocy,

I oto pewnego dnia w tej ciemności zabłysnęło przed nią,  jeszcze niewyraźnie, jak błędny ognik, światełko. Zderzyło się to pewnej niedzieli, kiedy z Józią wracała z kościoła, Na ulicy, tuż obok drzwi kościoła świętego Bucha, usłyszała jękliwy głos żebraka*     "ludzie kochane! łajcie grosik biednemu ślepemu człowiekowi!" Józia zatrzymała się I rzuciła do miseczki trzymanej przez żebraka jakąś monetę* Zabrzęczała żałośnie. Wtedy właśnie Marii prze z głowę przemknęła myśl: "Przecież niewidomych można uczyć", Słyszała o tym. "We Francji są takie zakłady, a u nas? A gdyby tak posiadaną wiedzę oddać na usługi innym niewidomym? Gdyby poświęcić się pracy uczenia niewidomych?11 Przez kilka następnych dni zastanawiała się nad tą sprawą. "Co należy zrobić, ażeby zrealizować ten zamiar?"

Niebawem pomysł ten musiał jednak zejść na margines, przynajmniej na razie, Józia powiedziała jej o swoim zamiarze wyjęcia za mąż. Kandydatem na męża był kolega Józi ze szpitala, lekarz ginekolog. Co teraz?

  1. Nie mogę więc dalej stanowić dla Ciebie ciężaru - stwierdziła w rozmowie z przyjaciółka.
  2. Ale skąd! Nigdy nie stanowiłaś dla, mnie ciężaru. Jesteśmy przecież przyjaciółkami, moje ułożenie swego losu nie może nas rozdzielić. On wie o tym i nie ma nic przeciwko temu, żebyś zamieszkała wraz

- z nami. Poznasz go. To bardzo miły człowiek.

Poznała, Rzeczywiście, zrobił na niej bardzo dodatnie wrażenie. Mogła zaprzyjaźnić się z nim bez obaw* ile zostać przy nich? Nie miała wyboru. Brakowało jej podstawy bytu. Została więc i niebawem przyzwyczaiła się do niego. Jej poprzednie obawy rozwiały się. Natomiast zawiązała się przyjaźń z mężem Józi, człowiekiem dobrodusznym, o wesołym usposobieniu, łatwo nawiązującym kontakt z otoczeniem, Najważniejsze to, że nigdy, ani przez chwile, nie ciał jej odczuć, iż traktuje ją inaczej niż inne poznane kobiety.

Nim się wszakże ułożyło to wszystko, nie mogła, myśleć o sprawie uczenia niewidomych, Dopiero po upływie roku myśl ta znowu wróciła do niej i to z jeszcze większą, siłą. Kiedyś^ w rozmowie z mężem Józi, wspomniała o swoim pomyśle. Zadumał się,  "Nie znam się na tym - powiedział z wolna - ale może masz rację. Trzeba by się zastanowić", W parę miesięcy potem przyniósł   jej wiadomość o zakładzie dla niewidomych v/ Paryżu, w/raz z adresem tego zakładu.

Dokładna znajomość języka francuskiego pomogła Marii w odszyfrowaniu różnych francuskich pism i książek o niewidomych, a także w nawiązaniu korespondencji z Instytutem dla niewidomych w Paryżu. Z pism francuskich dowiedziała się, że Prane ja jest kolebką nauczania niewidomych. Dowiedziała się o ich losie w różnych krajach. Najbardziej poruszył ja. los niewidomych w Chinach, gdzie w dwudziestym wieku wciąż uważano ich za ludzi ukaranych przez Boga, którym nie wolno udzielać żadnej pomocy. Zmuszeni byli żebrać i ranieniem własnego ciała wzbudzać litość przechodniów dla zdobycia, choćby najmniejszego datku, "A u nas? Jak jest właściwie u nas?" V/ pismach codziennych niebawem napotkała wzmianki o Instytucie Głuchoniemych i Niewidomych na Placu orzech Krzyży w Warszawie oraz o zakładzie dla niewidomych w Laskach pod Warszawą, założonym przez niewidomą hrabiankę, Rozę Czacką, która po utracie wzroku wstąpił a do zakonu i poświęciła się sprawie kształcenia, niewidomych, Z pewnością, nie wszyscy znajdują miejsce w laskach lub na Placu Trzech Krzyży w Warszawie, Niebawem dowiedziała się o istnieniu w Polsce jeszcze dwóch zakładów? dla niewidomych', mianowicie we Lwowie i w Bydgoszczy, Jakże przydałby się taki zakład w Wilnie,

Wreszcie zawitała pod jej dach pierwsza książka. brajlowska a razem z nią alfabet Braille'a oraz tabliczka do pisania. Zaczęło się samodzielne, żmudne uczenie się. Palce nie mogły wyczuć punktów, gubiły się wiersze, rwały się słowa i zdania już zjawiające  się w jej umyśle. Opanowywała ją apatia i zniechęcenie. Książka zsuwała się z kolan. Niekiedy chciało się jej płakać z tej bezsilności. Następnie znowu brała, się w garść i zaczynała, pracę na nowo.  Na koniec zaczęło się udawać0 Powoli, ale mogła już przeczytać kilka zdań. Wzięła się do nauki pisania na zdobytej tabliczce. Tu szło łatwiej. Nim jednak opanowała sztukę ,pisania. i czytania brajlem, upłynęło sporo czasu.  Wreszcie zwycięstwo. Mogła już czytać i pisać, należało jednak pracować dalej, żeby zdobyć wprawę. Jeżeli chce uczyć innych, to musi sama umieć debrze czytać i pisać.

Pozostawała jeszcze jedna sprawa - zdobycia kwalifikacji. W roku 1925 w Wilnie Maria Strzemińską. zdała egzamin  nauczycie!ki  i uzyskała kwalifikacje pedagogiczne, W tym czasie w Warszawie został otwarty Instytut Pedagogiki Specjalnej. Napisała do jego dyrektorki, pani Marii Grzegorzewskiej. W odpowiedzi nadszedł bardzo miły i serdeczny list. Pani Grzegorzewska nie tylko zgadzała się przyjadę Marię w poczet słuchaczy Instytutu, .ale obiecywała wszelką pomoc. I tak zaczęły się studia w Warszawie,

W szczerych rozmowach z dyrektorką pani Maria zwierzyła się ze swoich planów założenia na terenie Wilna zakładu dla niewidomych. Er Grzegorzewska przyjęła tę myśl z entuzjazmem i przyrzekła wszelkie możliwe poparcie.

Okres nauki w Warszawie stał się też okresem zawarcia szczerej przyjaźni .z dyrektorką. - przyjaźni, która przetrwała przez długie lata, Maria Strzemińską ukończyła Instytut w 1927 roku,

Na koniec znowu Wilno i znajomy, pełen ciepła rodzinnego dom przyjaciół, od dawna również jej dom. Odpoczynek i snucie nowych, pięknych planów, mających niebawem znaleźć swój realny kształt.

 

Następuje może najcięższy w życiu okres próby. Nerwy i wola. napinają się do najwyższych granic, myśl pracuje gorączkowo, Założyć szkołę. Sprawa niby prosta, a jednocześnie jakże trudna - szczególnie dla niej, kobiety niewidomej w czasach, kiedy w Polsce społeczeństwo nie rozumiało jeszcze potrzeby kształcenia niewidomych, Należało najpierw przekonać władze szkolne,. z ministerstwem WRi0P na czele, o potrzebie utworzenia takiej szkoły. Niełatwe to było zadanie i sporo czasu pochłonęły te starania, chociaż przyjaźń z panią. Marią. Grzegorzewską przychodziła jej z pomocą* Nareszcie, listonosz przynosi upragnione pismo. To początek. Teraz czekała ją. trudniejsza, część zadania? zdobycie potrzebnych funduszów, wynajęcie lokalu, no i tysiące innych problemów.

Dom państwa Moszyńskich, u których w dalszym ciągu mieszkała, napełniał się ludźmi. Przeważnie byli to dawni koledzy pani karli, albo obecni znajomi i przyjaciele doktorowstwa. Zaczęła się agitacja, tłumaczenie, przekonywanie, aż wreszcie wyłonił się konkretny plan, już dawno w cichości obmyślony przez panią Marię, utworzenia towarzystwa opieki nad. niewidomymi na wzór dawnego,  jeszcze z czasów niewoli, rosyjskiego towarzystwa „Popieczitelstwo Ślepych", Grupka najbliższych przyjaciół, między którymi znaleźli się także prawnicy, ułożyła projekt statutu i przeforsowała zezwolenie władz na utworzenie takiej organizacji. Powstało  "Towarzystwo Kuratorium nad Ociemniałymi w Wilnie". Ze składek i ofiar powstał skromny fundusz. Jeszcze sprawa lokalu i pomocy naukowych,

Pani Maria w tym czasie spędziła wiele bezsennych nocy, W gronie ludzi zrzeszonych w ramach Towarzystwa tylko ona znała najlepiej zagadnienie, wiedziała jakie pomoce naukowe są potrzebne. Skąd je wziąć,  jak ulepszyć? Owocem tych bezsennych nocy?" stał się wymyślony przez nią przyrząd do początkowego nauczania pisania i czytania brajlem. Przy pomocy tego przyrządu dzieci szybciej i lepiej opanują niemo Brallle'a. Sama przeszła te trudności i dlatego właśnie potrafiła znaleźć sposób ich łatwiejszego przełamania, Nadeszły oczekiwane tabliczki do pisania z Paryże. Wynajęto lokal na szkołę i internat.

Mała grupka ludzi tworząca trzon Towarzystwa pracowała wytrwale, W roku 1923 szkoła ruszyła. Zakład napełnił się gwarem dziecięcych głosów. Marzenia pani Strzemińskiej stały się rzeczywistością, Ma ziemiach wschodnich, na północnych krańcach Polski, powstał zakład dla niewidomych, którego założycielką i opiekunka, byłe. tan jeszcze niedawno nieporadna kobieta, żyjąca z łaski swoich przyjaciół. Cieszyła się tą "swoją" szkołą. Odtąd Maria zmieniła się zupełnie, Wrodzona energia znalazła teraz właściwe ujście, Ciągle biegała to do szkoły, to na zebrania zarządu "Towarzystwa kuratorium nad Ociemniałymi",

Korespondowała z różnymi osobami za granica i w kraju. Robiła starania, o pomoce naukowe0 Martwiła się o zdrowie dzieci w zakładzie i o wyniki w nauce, A jak cieszyła się z każdego osiągnięcia, jak przejmowała się każdym niepowodzeniem ! Płakała, z radości, kiedy w dniu jej imienin  po raz pierwszy dzieci złożyły jej życzenia. Mówiła przez łzy, że przypomniał się jej dom rodzinny i że wydaje się jej, jakoby te wszystkie  małe serduszka dziecięce biły w jej piersi,

W czasie wolnym Pani Maria wyjeżdżała. z państwem Moszyńskimi na wieś albo nad morze, I wtedy - poznając dostępnymi sobie zmysłami

piękno przyrody - zamyślała, się nagle i mówiła n i a s p odziewanie: "Szkoda, że moje dzieci nie nogą tu przyjechać!  Zbierała też muszelki, kamyki, nabierała do butelki wody morskiej,  Ciągle z myślą o swoich dzieciach.

 

W tym miejscu  Moszyńska przerwała opowiadanie, łzy nie pozwoliły jej mówić dalej . Mimo wielkiej odległości czasowe j uczucie wzięły górę. Mówiła i wielkiej przyjaźni;  zagrzebanej  juz pod gruzami wydarzeń życiowych, ale zdawałem sobie dobrze sprawę z tego, iż mówi o człowieku, który odegrał w jej życiu wielką rolę,

Na koniec wyszeptała przez łzy: "To była kobieta wyjątkowa, świetlana",

W tym momencie przypomniało mi się kilka faktów opowiadanych nam jeszcze kiedyś przez panią Strzemińską, a dotyczące, jej przyjaciół.  Jedno z nich wiązało się z mężem pani doktor. Pracował jako ginekolog w szpitalu kolejowym w Wilnie. Cieszył cię sława, doskonałego lekarza, a zarazem bardzo dostępnego człowieka, pełnego humoru  i życzliwego dla ludzi. Najwidoczniej też na skutek jakiejś choroby był człowiekiem o wielkiej tuczy, czyli - jak byśmy potocznie powiedzieli - "potężnym grubasem". Sprawiało mu to niemałe kłopoty. Z  powodu tej właśnie tuszy nie mógł wsiąść przez wąskie drzwi do autobusu miejskiego. Ponieważ szpital, w którym pracował, znajdował się dość daleko za miastem na Wilczej Łapie,  jeździł co pracy dorożką, która podobno uginała się pod jego ciężarem. Potem kupił sobie samochód - odkrytego forda. Naturalnie, pani Maria zaraz wykorzystała ten fakt dla naszego Zakładu. Szofer musiał przyjechać tym samochodem i do nas.

 Z ciekawością oglądaliśmy samochód . Niewielu ludzi w tym czasie posiadało własne auta. Szofer nie tylko tłumaczył nam, jak działa motor - pokazując nam silnik podniósłszy maskę wozu, ale pozwalał nam zapalić  motor, przyciskać klakson w kształcie dużej, gumowej gruszki,  a wreszcie przewiózł  nas samochodem po naszej ulicy. Niestety, pośród opowiadań naszej pani kierowniczki znalazła się i jedno smutne. Dr Moszyński zachorował. Zaatakowała go straszna choroba. - skrzep krwi. Pewnego dnia nastąpiło nieszczęście. Skrzep utknął

w jednym z naczyń krwionośnych w nodze. Musiano ją amputować, Dr Moszyński po wyjściu ze szpitala leżał w domu. Bardzo cierpiał, ale nie skarżył się. Pani Maria każdą wolną, chwilę spędzała teraz przy jego łóżku,

zabawiając go rozmową, Niekiedy przerywał tę rozmowę cichym syknięciem z bólu,  a potem mówił.  "Bolą mnie palce u chore i nogi". Wyglądało to na. żart, ale kiedy u.śmiech1iśmy się,  pani Maria wyjaśniła nam, że chorzy, którym amputowano nogi,  częste miewają - złudzenie, iż bolą. ich pałce, choć w rzeczywistości bolał kikut uciętej nogi. Nasz uśmiech zamierał nam wtedy na ustach a miejsce humoru zajęło zdziwienie.

Pewnego dnia nasza, przełożona nie przyszła do szkoły. Dopiero nazajutrz dowiedzieliśmy się, z jakiego powodu. Historia., którą, nam opowiedziała, zasmuciła nas, gdyż dotyczyła., osoby dobrze nam znanej osobiście i z jej opowiadań. „Tego wieczoru - mówiła, -   jak zwykle usiadłam przy łóżku chorego i zaczęłam z nim przyjacielską pogawędkę o szkole i o jego kolegach. Zapominał wtedy o bólu.  Jego stan zdrowia nie rokował nic dobrego. Skrzepy, krwi w każdej chwili mogły zaatakować inny punkt organizmu. Zaczął mi opowiadać zabawną przygodę, która zdarzyła się mu podczas pracy, Miał wyjątkowo dobry humor i umiał opowiadać obrazowo. Oboje czuliśmy się dobrze w swoim towarzystwie. Żona doktora Moszyńskiego nie wróciła jeszcze z pracy, a w domu oprócz nas znajdowała się tylko służąca Andzia,  Wstałam z krzesła i podeszłam do pieca. Tak lepiej się rozmawiało. I nagle, w pół zdania, a nawet w pół słowa, doktor urwał opowiadanie. Usta. jego gwałtownie wciągnęły chaust powietrza. Przerażona, podbiegłam do łóżka żeby sprawdzić puls doktora. Siedział oparty o poduszki - już nie żył. Skrzep krwi musiał zablokować którąś z głównych arterii mózgu.

I znowu Maria Strzemińska zastała, sama ze swoją przyjaciółką. Ta śmierć bliskiej dla nich obu osoby zbliżyła je do siebie jeszcze bardziej. I tak zostały razem, nierozłączne aż do chwili ostatecznej katastrofy.

W roku 1936 pani Maria zachorowała na wątrobę. Dokładne badania pod kierunkiem dr Moszczyńskiej wykazały nowotwór. Niestety – rak. Ta przeklęta choroba dwudziestego wieku zabiła przedwcześnie wspaniałą kobietę, która snuła właśnie plany utworzenia szkoły średniej dla niewidomych. Nawet już częściowo były one wprowadzone w czyn. Zaraz po ujawnieniu się choroby dr Moszyńska zajęła się sprawą zdrowia przyjaciółki. Sama przecież była chirurgiem.  Chorą zajęli się także jej dawni koledzy lekarze i obecni koledzy jej przyjaciółki. Odbywało się jedno konsylium za drugim. Zrobiono operację. Niestety, nie tylko ówczesna medycyna, stawała się w takim wypadku bezradna. W większości bowiem i dziś nie ma rady na tę chorobę. Śmierć nastąpiła, "w parę miesięcy po operacji, w jej własnym domu, dnia 24 listopada 1937 roku. Przy łożu umierającej zebrała się grupka bliskich jej osób, Pani Maria w bólach konania powtarzała wciąż nieprzytomnie pamiętne, charakteryzujące całe życie tej dzielnej kobiety społecznicy: „Boże, miej w opiece niewidomych….!”

Po tej rozmowie w mieszkaniu w Łodzi, która wypełniła mi serce bolesnymi i zarazem tkliwymi i wspomnieniami myślałem:  "Dlaczego tacy ludzie,  jak ona, tak szybko odchodzą? Najwidoczniej spalają się w ogniu miłości do człowieka".

W domu zastała mnie jeszcze jedna wiadomość.  Zmarł dr Dobrzański, dawny wiceprezes zarządu Towarzystwa kuratorium nad Ociemniałymi w Wilnie. Mieszkał we Wrocławiu i nawet przed laty spotkałem go na ulicy, a on mnie poznał i witał jak kogoś bardzo bliskiego. Szukałem więc jego grobu na cmentarzu, aby złożyć w dowód pamięci wiązankę, kwiatów. Wspólnie z żoną z trudem odnaleźliśmy miejsce jego wiecznego spoczynku. Stałem długo w milczeniu, a w mojej pamięci przebiegały obrazy przeszłości.

Czy warto do nich wracać? Myślę,  że tak, albowiem ludzie ci dzięki swoim czynom przeszli do historii, stwarzając podwaliny dzisiejszej rzeczywistości.