Napoleon Mitraszewski      

          

                    Maria Strzemińska  (1884 – 1937)   

 

„Miej w opiece niewidomych”  

Pragnąc dołożyć swą cegiełkę do wielkiego dzieła, jakim jest utrwalenie historii rozwoju spraw niewidomych i na jej tle przedstawienie życia ludzi, którzy tę historię tworzyli - chciałbym scharakteryzować postać ofiarnej     działaczki należącej do prekursorów dzisiejszej rzeczywistości, w której żyjemy i korzystamy z owoców ich pracy. Jest nią dr Maria Strzemińska. Obecnie niewielu ludzi zna to nazwisko, a jeszcze mniej miało okazję poznać jej działalność i osobowość.  

  Jako jej dawny wychowanek chciałbym nie tylko niewidomym, lecz i całemu społeczeństwu przypomnieć tę postać, zasługującą na miano świetlanej. Jej życie powinno stać się wzorem dla teraźniejszego i przyszłych pokoleń.  Pragnę także na tej drodze choć w części spłacić dług wdzięczności wobec mojej dawnej przełożonej i wychowawczyni.  

 Zdaję sobie sprawę, iż dokładne przedstawienie tej postaci wymagałoby dzieła na miarę obszernej monografii, znacznie przekraczającej ramy niniejszej pracy. Poświęciłem jej pamięci rozdział w mojej książce pt. „A jednak życie” i artykuł w czasopiśmie „Pochodnia”, czego rezultatem było odszukanie w Wilnie grobu pani Marii, zaopiekowanie się nim i zbieranie po niej pamiątek przez „Litewskie Towarzystwo Niewidomych”.

Z doktor Marią Strzemińską zetknąłem się po raz pierwszy w roku1928, kiedy to jako dziesięcioletni chłopiec zostałem oddany pod jej opiekę w założonym przez nią zakładzie dla niewidomych w Wilnie, przy ul.  Antokolskiej 44. Dotąd pamiętam delikatne dotknięcie jej rąk na mojej głowie, gdy kierowana opiekuńczym i serdecznym odruchem, pogłaskała mnie, chcąc pocieszyć w chwili rozstania z rodzicami. Odtąd stała się dla mnie - i nie tylko dla mnie - drugą matką.  

 Wszyscy jej wychowankowie mogą zaświadczyć, ile serca i starań wkładała w nasze wychowanie, a także ile wiedzy potrafiła nam przekazać i nauczyć żyć w czasach, kiedy jeszcze nie istniały podręczniki dla niewidomych, nie było książek pisanych alfabetem Braille `a i brakowało najprostszych pomocy naukowych. Uczyła nas systemem pogadankowym - a miała dar tak obrazowego przedstawiania faktów, że mocniej wryły się w naszą pamięć , niż wiadomości zaczerpnięte z najdoskonalszych podręczników.  

 Jeżeli zaistniał konflikt pomiędzy wychowankiem i osobą z personelu wychowawczego lub pracownikiem fizycznym, Maria Strzemińska badała sprawę wnikliwie i najczęściej rozstrzygała ją na korzyść wychowanka, nie zważając na to, jak przyjmą to inni pracownicy. To ona pierwsza zjawiała się przy naszych łóżkach, jeżeli zachorowaliśmy i stawiała pierwszą diagnozę - zawsze trafną, chociaż była osobą całkowicie niewidomą.

          Nigdy nie uzyskała pełnej samodzielności w poruszaniu się, zwłaszcza na ulicy. Wszyscy kochaliśmy ją. Jeszcze jako dzieci, a później już jako wyrostki, chętnie siadaliśmy, otaczające kołem swoją przełożoną w niedzielne popołudnie, kiedy kradnąc sobie wolny czas, przychodziła do zakładu, żeby nam opowiedzieć ułożoną przez siebie baśń lub opowiadanie.

Najważniejsze wszakże było to, że dając nam konieczne wiadomości o świecie i ludziach, przygotowała do samodzielnego życia. Buntowaliśmy się czasem, kiedy musieliśmy sami sprzątać, chodzić po ulicach Wilna albo samodzielnie przygotowywać różne imprezy. Dopiero po latach mogliśmy zrozumieć jej intencje i korzyści, jakie odnieśliśmy z takiej metody wychowawczej. Z własnej pensji nauczycielskiej kupowała nam często łakocie, fundowała wystawne obiady, kiedy nadeszły jej imieniny lub inna uroczystość. Nie zapominała także o swoich wychowankach po skończeniu przez nich nauki i zajmowała się zawsze ich losem.

Zakład wileński, w rezultacie takiej opieki nad nami, stał się naszym drugim domem i każdą znajdującą się w nim rzecz uważaliśmy za własną.  Byłem wychowankiem tego zakładu w latach 1928-1939. Dr Maria Strzemińska nawiązała z nami więź uczuciową, stworzyła atmosferę miłości i zaufania. To rzadki dar pedagogiczny i wielki sukces jej pracy.

 Umiała jednak zdobyć serca nie tylko wychowanków. Lubili ją i szanowali inni ludzie. To ona, niewidoma, nieumiejąca samodzielnie poruszać się po mieście, zdobyła przyjaciół w gronie lekarzy, prawników i naukowców, a wreszcie pracowników administracji szkolnej i państwowej.

 Wszyscy witali ją z szacunkiem i chętnie załatwiali każdą sprawę. Nie wykorzystywała tych znajomości dla siebie, lecz zawsze miała na względzie sprawę niewidomych. Wszyscy ci ludzie zostali członkami Towarzystwa „Kuratorium nad Ociemniałymi w Wilnie”, utworzonego z jej inicjatywy w roku 1927.

Wieloletnim prezesem towarzystwa był okulista, późniejszy marszałek Senatu Rzeczypospolitej Polskiej - prof. Szymański. Właśnie przy pomocy Towarzystwa „Kuratorium nad Ociemniałymi” założyła w roku 1928 zakład dla niewidomych, pierwszy na terenach północno-wschodniej Polski. Duszą wymienionego towarzystwa była zawsze pani Maria. Członkowie jego zarządu zawsze słuchali jej rad i poleceń.  

Zakład powstał w wynajętym od prywatnego właściciela domu przy ul. Antokolskiej 44, składającego się z sześciu zaledwie pokoi. Potem wynajęto lokal na warsztaty koszykarskie i założono internat dla dorosłych niewidomych. Przechodzili oni kurs dokształcający. Oprócz znajomości zawodu uczyli się tu pisma Braille`a, historii, materiałoznawstwa i zdobywali pewne minimum wiedzy ogólnej. Pensjonariusze zakładu pochodzili nie tylko z województwa wileńskiego, lecz także z dalszych województw - jak chociażby lwowskiego czy warszawskiego. Wreszcie pani Strzemińska, dzięki nieustającym pragnieniom jak najpełniejszego rozwoju swojej placówki, wynajęła jeszcze jeden lokal - przy ul. Antokolskiej 18, gdzie przeniesiono internat dorosłych, a później dzieci.  

Rozrzucenie budynków zakładu, mieszczących się w dodatku w prywatnie wynajętych lokalach, nie sprzyjało udoskonaleniu pracy administracyjnej ani wychowawczej zakładu, stwarzało bowiem wiele dodatkowych trudności i przysparzało kosztów, a dochody Towarzystwa były arcyskromne. W końcu i na to znalazła radę pani Maria.

 Przed pierwszą wojną światową, istniało w Wilnie rosyjskie towarzystwo „Popieczytielstwo Sliepych”. Miało ono dwa własne budynki, przy Małej i Wielkiej Pohulance. Te budynki zajęło po wojnie żydowskie towarzystwo TOZ. Przy pomocy biegłych prawników pani Strzemińska wytoczyła temu towarzystwu proces o eksmisję, najpierw uzyskawszy prawo własności budynków na rzecz Towarzystwa „Kuratorium nad Ociemniałymi”. W roku 1933 proces został wygrany i cały zakład przeniósł się na Pohulankę, gdzie po przeprowadzeniu remontu pomieściły się: szkoła, kursy dla dorosłych i internat dla dorosłych i dzieci.

Tu w roku 1935 założyła pierwsze w Polsce gimnazjum zawodowe dla młodzieży - na dodatek nielegalnie, ponieważ aż do wybuchu wojny nie uzyskano na nie zezwolenia Ministerstwa Oświecenia Publicznego. Świadczyło to o przyszłościowych planach, jakie snuła co do swoich wychowanków pani Strzemińska. Ona pierwsza w Polsce chciała zdobyć dla niewidomych nowe stanowiska pracy - i to pracy umysłowej, zapewniając im średnie wykształcenie. Nieraz mówiła: „Teraz nie mogę wam powiedzieć wszystkiego, ale w przyszłości, kiedy wy dorośniecie, a ja pójdę na emeryturę i będę niezależna, powiem wam dużo o moich planach i o tym, jak można poprawić los niewidomych w Polsce”.

Prowadzenie zakładu było dla niej rzeczą trudną, bo chociaż przekwalifikowała się z lekarza na pedagoga, nie miała żadnego doświadczenia pedagogicznego. To doświadczenie zastąpiło jej serce, intuicyjnie odgadujące, jak należy w danej sytuacji postąpić.

Trudności piętrzyły się nie tylko przed założeniem zakładu, lecz także w trakcie jego istnienia. Wspomniałem już, że z braku podręczników do nauki, wprowadziła metodę nauczania za pomocą pogadanek, zapisywanych później w formie notatek w zeszytach uczniowskich. Była to metoda naprawdę świetna, rozwijająca pamięć i samodzielność uczniów. Ponieważ występowały trudności w nauce pisma brajlowskiego, dokonała wynalazku. Na jej polecenie woźny zakładu - Stanisław Wiśniewski wykonał ramki z drewna, w które wkładało się drewniane tafelki z sześcioma otworami w kształcie sześciopunktu, tylko znacznie powiększonego. Wynalazek ten do dziś jest u nas używany w szkołach dla niewidomych.  

 Z Paryża sprowadziła brajlowskie książki beletrystyczne i przyrządy do matematyki, zwane kubarytmami. Tabliczki do pisania sprowadzała najpierw z Paryża, potem z Bydgoszczy i Czechosłowacji.

Najgorzej przedstawiała się sprawa z mapami. Parę map świata sprowadziła z Anglii. Tłoczono je na papierze techniką, podobną do dzisiejszej. Wówczas pani Strzemińska wpadła na doskonały pomysł, który nie miał dotąd sobie równego. Na zwykłej mapie naszywano rzeki jedwabną tasiemką, góry wełną, miasta guzikami, granice państw i granice administracyjne za pomocą różnej grubości sznurków, a morze - jedwabiem. W ten sposób powstawała mapa bardzo łatwo czytelna, z powodu zróżnicowania materiałów użytych do jej uplastycznienia. Mapy te wyszywały bezinteresownie, według pomysłów pani Marii, różne kobiety. Fragmenty tych map utrwalaliśmy później, odwzorowując je w glinie. W ten sposób doskonale zapamiętywaliśmy wiadomości geograficzne.

Modelowanie w glinie, również z inicjatywy naszej kierowniczki, od najmłodszych klas służyło nam jako wyraz ekspresji, a jednocześnie pozwalało nauczycielom sprawdzić adekwatność przyswojonych przez uczniów wiadomości. Zastępowało nam rysunek - i to w pełnym tego słowa znaczeniu. Modelowanie łączyło się ze wszystkimi przedmiotami. W nauce każdego z nich samodzielność pracy ucznia posuwano do granic najdalszych.

 Zastosowane przez naszą kierowniczkę metody nauczania były doskonałe i na owe czasy niezmiernie nowoczesne. Osiągała to dzięki pełnemu zaangażowaniu w sprawę rehabilitacji wszystkich sił duchowych i psychicznych. Sama w życiu zdobywała różne umiejętności z wielkim, nieraz wręcz nadludzkim nakładem sił, więc chciała swoim wychowankom wszystko ułatwić i to się jej udawało. Czego nie potrafił umysł, to podpowiadało jej serce.

Położyła wielkie zasługi w sprawie kształcenia niewidomych, a jednocześnie przekonała społeczeństwo miasta, w którym był zakład, że niewidomi potrafią być ludźmi pełnowartościowymi. Kto wie, jakich dzieł dokonałaby , gdyby przedwczesna śmierć nie przerwała nici jej życia.

Po pobieżnym naświetleniu sylwetki Marii Strzemińskiej, chciałbym podać kilka faktów dotyczących drogi, która do tych osiągnięć ją doprowadziła. W roku 1971 przypadkiem dowiedziałem się, iż żyje jeszcze przyjaciółka pani Marii, u której mieszkała aż do końca życia. Dr Moszyńska mieszkała w Łodzi.  Uprzedzono mnie, że ma przeszło 80 lat i źle słyszy. Po napisaniu listu,   wkrótce otrzymałem odpowiedź: „Proszę przyjechać”.  

Zaproszenie  sprawiło mi  prawdziwą radość. Ledwie przekroczyłem próg małego mieszkania, ogarnęło mnie wielkie zaskoczenie i zdziwienie. Dr Moszyńska niegdyś była kobietą tryskającą energią i zdrowiem, energicznym lekarzem chirurgiem, znanym w całym Wilnie i jego okolicach. Teraz miałem przed sobą dość zniedołężniałą staruszkę. Mówiła dziwnym wileńskim dialektem, nie pasującym do tytułu doktora. Na dobitkę pamięć ją zawodziła i wielu rzeczy nie mogła sobie przypomnieć, toteż na wiele pytań nie otrzymałem bardziej wyczerpujących odpowiedzi, ale i tak to, co usłyszałem, rzucało jasne światło na życie założycielki wileńskiej szkoły dla niewidomych.  

- Maria Strzemińska urodziła się i wychowała w rodzinie szlacheckiej. Posiadała nawet pieczątkę z herbem, o której wspominała nam podczas mego pobytu w szkole. Ojciec pani Marii, Ignacy Strzemiński, miał dyplom doktora okulisty. Wraz z rodziną mieszkał w Wilnie. Borykał się z wielkimi trudnościami materialnymi, ponieważ leczył ludzi najbiedniejszych, przeważnie darmo. Napisał wiele prac naukowych z dziedziny okulistyki.  

 Sam od wielu lat chorował na gruźlicę, starannie kryjąc to przed całą rodziną. Żona jego - Katarzyna, bez reszty poświęcała się wychowaniu dzieci: córki Marii i o sześć lat młodszego syna Ignacego, urodzonego w 1890 roku.  

 Państwa Strzemińskich, poza trudnościami finansowymi gnębiącymi ich od wielu lat, obciążyła jeszcze jedna wielka troska. Ich syn zachorował na gruźlicę kolana. Choroba ta w owych czasach stwarzała wielkie niebezpieczeństwo i tylko usilne starania obojga rodziców uratowały życie ich dziecka. Mimo wszystko pozostał kaleką na całe życie - utykał na jedną nogę.  

Strzemińscy bardzo dbali o wykształcenie dzieci. Starsza Maria kontynuowała naukę w rosyjskim gimnazjum w Wilnie. Właśnie w tym czasie w rodzinę tę uderzył nowy cios. Pan Ignacy Strzemiński zmarł, a jego rodzina została bez środków do życia. Pani Katarzyna nie załamała się. W owych czasach niewiele kobiet pracowało. Dzięki poparciu znajomych uzyskała posadę gospodyni w szpitalu zakaźnym na Zwierzyńcu w Wilnie. Tu w małym, służbowym mieszkanku, w chwilach wolnych zajmowała się swoimi dziećmi. Prawie wszystkie posiadane pieniądze łożyła na ich naukę.  

 Marysia po skończeniu gimnazjum rozpoczęła studia w Instytucie Medycyny w Moskwie, a jej brat kontynuował naukę w gimnazjum Wileńskim. Pani Katarzynie jednak z wiekiem ubywało sił i powoli jej organizm zaczynał się załamywać. Właśnie Maria składała ostatni egzamin, kiedy nadeszła wiadomość, iż jej matka została dotknięta paraliżem. Natychmiast wróciła do domu i objęła posadę po matce, żeby zapewnić byt jej i bratu. Pani Katarzyna niebawem umarła. Maria pracowała dalej, pomagając bratu w ukończeniu gimnazjum.

Tymczasem nadeszła pierwsza wojna światowa i niebawem Wilno znalazło się pod okupacją wojsk niemieckich. W roku 1915 po uzyskaniu dyplomu lekarskiego, Maria Strzemińska została przyjęta w poczet pracowników Wileńskiego Instytutu Ospy, a wkrótce objęła nad nim kierownictwo.

 W czasie pobytu w Moskwie Maria nawiązała serdeczną nić przyjaźni z jedną z koleżanek - medyczek - Józefą Dowgiałło. Jej przyjaciółką z owych czasów była również Alicja Erdman. Maria w czasie studiów borykała się z wielkimi trudnościami materialnymi. Pani Katarzyna nie mogła zapewnić córce dobrych warunków, dorabiała więc korepetycjami i cały wolny czas we dnie, a często i w nocy, spędzała nad książką. Dodatkową trudność stanowił słaby wzrok. Ta wrodzona wada przysparzała jej wielu trudności. Bardziej energiczna, przedsiębiorcza Józia opiekowała się koleżanką i dbała o jej wątłe zdrowie.

Legenda opowiada, iż w owym czasie był tam jeszcze ktoś, kto zabiegał o względy Marii, a którego ona darzyła również wielkim uczuciem. Dla tej egzaltowanej dziewczyny człowiek ten stanowił nadzieję na piękne jutro. Do tych marzeń Marii krytycznie ustosunkowywała się patrząca realnie na świat Józia. Według niej człowiek ten nie był wart uczuć Marii. Nie wiadomo jak długo i w jakiej formie trwało to uczucie.

Podczas pracy w szpitalu zakaźnym Maria zaraziła się panującym wówczas w Wilnie tyfusem plamistym. Powoli powracała do zdrowia. Nadszedł rok 1917. Pewnego dnia, w czasie pełnienia obowiązków w Instytucie nagle straciła wzrok. Wskutek osłabienia organizmu, nadwątlonego już poprzednio wytężoną pracą, nastąpiło odklejenie siatkówki .  

 Grono przyjaciół zaopiekowało się Marią. Leczeniem w szpitalu zajął się znakomity okulista Niemiec. Nie znano wówczas sposobu przyklejenia siatkówek, leczenie polegało głównie na ułożeniu chorej twarzą do poduszki i pozostawieniu jej w tej pozycji przez długie tygodnie. Zaczęło ono dawać rezultaty i Maria odzyskała wzrok.  

 Należało kontynuować leczenie szpitalne. Tymczasem władze niemieckie wydały rozkaz wzywający Marię do objęcia funkcji w Instytucie Ospy, w którym dotąd pracowała. Podczas jazdy dorożką do pracy nastąpiło ponowne i ostateczne odklejenie siatkówki. Niemcy skreślili ją natychmiast z listy pracowników i Maria została bez środków do życia. Tymczasem jej brat ukończył gimnazjum. Szczęśliwym zrządzeniem losu otrzymał pracę kontrolera liczników elektrycznych, co zapewniało bardzo skromny byt dla niego i jego siostry.  

Energiczna, dotąd natura Marii nie wytrzymała ciosu. Załamanie psychiczne spowodowane utratą wzroku i niemożnością kontynuowania pracy zaczęło się pogłębiać. W końcu nadszedł dzień krytyczny. Maria czuła, iż nie zniesie dalej takiego losu. Nie mogła i nie chciała być ciężarem dla brata, którym się dotąd opiekowała. I oto właśnie w tym dniu zjawiła się jej dawna serdeczna przyjaciółka - Józia Dowgiałło.

 Józefa zabrała ją do siebie i odtąd już nie rozłączyły się. Znalazły tu potwierdzenie słowa Adama Mickiewicza, że „prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie”. W kole przyjaciół Marii Strzemińskiej, poza kilkoma osobami z grona dawnych współpracowników Instytutu, znalazła się również dr Alicja Erdman.

Okres okupacji niemieckiej szczególnie dawał się we znaki, ludzie padali z głodu na ulicy. Józia pracowała wprawdzie w szpitalu, lecz to nie mogło zapewnić utrzymania nawet jej, a cóż dopiero Marii. Dlatego co sobotę brały się pod ręce i zabrawszy ze sobą torby z przyborami lekarskimi, szły na wieś. Za porady i lekarstwa dostawały trochę chleba, słoniny i innych produktów. Maria, mimo braku wzroku, pomagała dzielnie koleżance w stawianiu diagnoz.  

 Teraz wzrok musiał zastąpić dotyk i słuch. Niekiedy łzy kręciły się jej w   oczach, gdy nie mogła ustalić właściwego schorzenia. Na szczęście Józia znajdowała się przy niej. Widząc zakłopotanie koleżanki, podpowiadała jej swoje spostrzeżenia wzrokowe. W rezultacie diagnozy zazwyczaj okazywały się prawdziwe.  

 Obie młode lekarki wkrótce zasłynęły w okolicznych wsiach. Najbardziej dziwiono się Marii, jak można rozpoznać chorobę nie widząc? „Niewidomy lekarz” - to wyrażenie zawierało w sobie coś magicznego. Zaczęto w końcu szeptać, iż ta „ślepa doktor” chyba czaruje.

Nie czarowała. Nauka , zdobyta w czasie studiów i kilka miesięcy praktyki w szpitalu dały jej gruntowną wiedzę medyczną. Teraz pamięć podsuwała jej to, czego nie mogła sprawdzić w książce, a resztę dopowiadała intuicja, no i nieznaczne spostrzeżenia czynione przez Józię. Wracały zawsze wesołe, dźwigając na plecach tobołki z żywnością.

 Tu znowu trzeba było polegać na spostrzegawczości koleżanki, bo po drodze należało przejść obok patroli niemieckich, czyhających na takich wycieczkowiczów jak one. Udawało się. Niewiele mogły przynieść, ale przynajmniej nie umierały z głodu.

Maria odnosiła z tych wypraw jeszcze jedną korzyść, a mianowicie poczucie własnej wartości. Ona, która już zwątpiła w swoją samodzielność życiową, przekonywała się teraz, że i bez wzroku można sobie jakoś radzić. Choć w pewnej mierze zależało to od oczu Józi, było to w każdym razie dobre jak na początek.

      Tak przetrwały wspólnie ciężkie wojenne chwile i doczekały się wolnej Polski. Cieszyły się jak dzieci. Od czasu utraty wzroku po raz pierwszy chyba Maria cieszyła się tak szczerze i mocno. Nie trwało to jednak zbyt długo. Najcięższe chwile razem przeżyły, ale co teraz? Józia musi sobie ułożyć życie, a ona? Widziała przed sobą ciemność, a w niej żadnego światełka nadziei. Ciemność ta gęstniała jeszcze, kiedy jej koleżanka, z którą w dalszym ciągu mieszkała, wychodziła do pracy. Otrzymała ją w jednym ze szpitali wileńskich. Przez czas jej nieobecności Maria pozostawała w domu sama. Przeważnie spędzała czas siedząc na otomanie, z rękami złożonymi na kolanach. Szukała wyjścia z tej sytuacji, w którą rzucił ją los. W swoim wyuczonym zawodzie, z braku wzroku, nie mogła już pracować. Można było leczyć chorych wieśniaków w czasie wojny, ale nie teraz. Niestety, nic nie mogła wymyśleć, chociaż jej energiczna natura nie chciała tak łatwo ulec.

I oto któregoś dnia zabłysło przed nią, jeszcze niewyraźnie, jak błędny ognik, światło. Zdarzyło się to pewnej niedzieli, kiedy z Józią wracały z kościoła. Na ulicy, tuż obok drzwi kościoła Świętego Ducha, usłyszała jękliwy głos żebraka: „ Ludzie kochane! Dajcie grosik biednemu ślepemu człowiekowi!” Józia zatrzymała się i rzuciła do miseczki trzymanej przez żebraka jakąś monetę. Zabrzęczała żałośnie.

 Wtedy właśnie Marii przez głowę przemknęła myśl: „Przecież niewidomych można uczyć”, Słyszała o tym. „We Francji są takie zakłady, a u nas? A gdyby tak posiadaną wiedzę oddać na usługi innym niewidomym? Gdyby poświęcić się pracy uczenia niewidomych?”. Przez kilka następnych dni zastanawiała się nad tą sprawą. „Co należy zrobić, ażeby zrealizować ten zamiar?”.

          Niebawem pomysł ten musiał jednak zejść na margines, przynajmniej na razie. Józia powiedziała jej o swoim zamiarze wyjścia za mąż. Kandydatem na męża był kolega Józi ze szpitala - lekarz ginekolog. Co teraz?

- Nie mogę dalej stanowić dla Ciebie ciężaru - stwierdziła w rozmowie z przyjaciółką. - Ale skąd! Nigdy nie stanowiłaś dla mnie ciężaru. Jesteśmy przecież przyjaciółkami, moje ułożenie swego losu nie może nas rozdzielić. On wie o tym i nie ma nic przeciwko temu, żebyś zamieszkała wraz z nami. Poznasz go. To bardzo miły człowiek. -

Poznała. Rzeczywiście, zrobił na niej bardzo dodatnie wrażenie. Mogła zaprzyjaźnić się z nim bez obaw. Ale zostać przy nich? Nie miała wyboru. Brakowało jej podstawy bytu. Została więc i niebawem przyzwyczaiła się do niego. Jej poprzednie obawy rozwiały się. Natomiast zawiązała się przyjaźń z mężem Józi, człowiekiem dobrodusznym, o wesołym usposobieniu, łatwo nawiązującym kontakt z otoczeniem. Najważniejszym było to, że nigdy, ani przez chwilę, nie dał jej odczuć, iż traktuje ją inaczej, niż inne poznane kobiety.

Nim się wszakże ułożyło to wszystko, nie mogła myśleć o sprawie uczenia niewidomych. Dopiero po upływie roku myśl ta znowu wróciła do niej i to z jeszcze większą siłą. Kiedyś w rozmowie z mężem Józi wspomniała o swoim pomyśle. Zadumał się. „Nie znam się na tym - powiedział zwolna - ale może masz rację. Trzeba by się zastanowić”. W parę miesięcy potem przyniósł jej wiadomość o zakładzie dla niewidomych w Paryżu, wraz z adresem tego zakładu.

Dokładna znajomość języka francuskiego pomogła Marii w odszyfrowaniu różnych francuskich pism i książek o niewidomych, a także w nawiązaniu korespondencji z Instytutem dla niewidomych w Paryżu.  Dowiedziała się, że Francja jest kolebką nauczania niewidomych. Z przejęciem  czytała wiadomości o ich losie w różnych krajach. Najbardziej poruszył ją los niewidomych w Chinach, gdzie w dwudziestym wieku wciąż uważano ich za ludzi ukaranych przez Boga, którym nie wolno udzielać żadnej pomocy. Zmuszeni byli żebrać i ranieniem własnego ciała wzbudzać litość przechodniów dla zdobycia choćby najmniejszego datku.

 „A u nas? Jak jest właściwie u nas?” W pismach codziennych niebawem napotkała wzmianki o Instytucie Głuchoniemych i Niewidomych na Placu Trzech Krzyży w Warszawie oraz o Zakładzie dla Niewidomych w Laskach pod Warszawą, założonym przez niewidomą hrabiankę - Różę Czacką, która po utracie wzroku wstąpiła do zakonu i poświęciła się sprawie kształcenia  niewidomych. Z pewnością nie wszyscy znajdują miejsce w Laskach lub na Placu Trzech Krzyży w Warszawie. Niebawem dowiedziała się o istnieniu w Polsce jeszcze dwóch zakładów dla niewidomych, mianowicie we Lwowie i w Bydgoszczy. Jakże przydałby się taki zakład w Wilnie.  

Wreszcie zawitała pod jej dach pierwsza książka brajlowska, a razem z nią alfabet Braille` a oraz tabliczka do pisania. Zaczęło się samodzielne, żmudne uczenie się. Palce nie mogły wyczuć punktów, gubiły się wiersze, rwały się słowa i zdania już zjawiające się w jej umyśle. Opanowywała ją apatia i zniechęcenie. Książka zsuwała się z kolan. Niekiedy chciało się jej płakać z tej bezsilności. Jednak znowu brała się w garść i zaczynała pracę.  

 Na koniec zaczęło się udawać. Powoli, ale mogła już przeczytać kilka zdań. Wzięła się do nauki pisania na zdobytej tabliczce. Tu szło łatwiej. Nim jednak opanowała sztukę pisania i czytania brajlem, upłynęło sporo czasu. Wreszcie zwycięstwo. Mogła już czytać i pisać, należało jednak pracować dalej, żeby zdobyć wprawę. Jeżeli chce uczyć innych - musi sama umieć dobrze czytać i pisać.

Pozostawała jeszcze jedna sprawa - zdobycia kwalifikacji. W roku 1925 w Wilnie Maria Strzemińska zdała egzamin nauczycielski i uzyskała kwalifikacje pedagogiczne. W tym czasie Warszawie został otwarty Instytut Pedagogiki Specjalnej. Napisała do jego dyrektorki - pani Marii Grzegorzewskiej. W odpowiedzi nadszedł bardzo miły i serdeczny list. Pani Grzegorzewska nie tylko zgadzała się przyjąć Marię w poczet słuchaczy Instytutu, ale obiecywała wszelką pomoc. I tak zaczęły się studia w Warszawie. W szczerych rozmowach z dyrektorką pani Maria zwierzyła się ze swoich planów założenia na terenie Wilna zakładu dla niewidomych. Dr Grzegorzewska przyjęła tę myśl z entuzjazmem i przyrzekła wszelkie możliwe poparcie.

Czas nauki w Warszawie stał się też okresem zawarcia szczerej przyjaźni z dyrektorką - przyjaźni, która przetrwała przez długie lata. Maria Strzemińska ukończyła studia w Instytucie  w 1927 roku. I znowu Wilno - znajomy, pełen rodzinnego ciepła dom przyjaciół, od dawna również jej dom. Odpoczynek i snucie nowych, pięknych planów, mających niebawem znaleźć swój realny kształt.

           Następuje może najcięższy w życiu okres próby. Nerwy i wola napinają się do najwyższych granic, myśl pracuje gorączkowo. Założyć szkołę. Sprawa niby prosta, a jednocześnie jakże trudna - szczególnie dla niej, kobiety niewidomej, w czasach, kiedy w Polsce społeczeństwo nie rozumiało w pełni  potrzeby kształcenia niewidomych. Należało najpierw przekonać władze szkolne z ministerstwem oświaty na czele, o potrzebie utworzenia takiej szkoły. Niełatwe to było zadanie i dużo czasu pochłonęły te starania, chociaż przyjaźń z prof. Marią Grzegorzewską przynosiła oczekiwane rezultaty. Nareszcie, listonosz przynosi upragnione pismo. To początek. Teraz czekała ją trudniejsza część zadania - zdobycie potrzebnych funduszów, wynajęcie lokalu, i dziesiątki innych problemów.

Dom państwa Moszyńskich, u których w dalszym ciągu mieszkała, napełniał się ludźmi. Przeważnie byli to dawni koledzy pani Marii, albo obecni znajomi i przyjaciele doktorostwa. Zaczęła się agitacja, tłumaczenie, przekonywanie, aż wreszcie wyłonił się konkretny plan, już dawno w cichości obmyślony przez panią Marię - utworzenia towarzystwa opieki nad niewidomymi na wzór dawnego, jeszcze z czasów niewoli, rosyjskiego towarzystwa „Popieczitelstwo Sliepych”.  

 Grupka najbliższych przyjaciół, między którymi znaleźli się także prawnicy, ułożyła projekt statutu i przeforsowała zezwolenie władz na utworzenie takiej organizacji. Powstało Towarzystwo „Kuratorium nad Ociemniałymi w Wilnie”. Ze składek i ofiar powstał skromny fundusz. Jeszcze sprawa lokalu i pomocy naukowych.

Pani Maria w tym czasie spędziła wiele bezsennych nocy. W gronie ludzi zrzeszonych w ramach Towarzystwa tylko ona znała najlepiej zagadnienie, wiedziała, jakie pomoce naukowe są potrzebne, skąd je wziąć, jak ulepszyć?  

 Owocem tych nieprzespanych nocy stał się wymyślony przez nią przyrząd do początkowego nauczania pisania i czytania brajlem. Przy pomocy tego przyrządu dzieci szybciej i lepiej opanują pismo Braille `a. Sama przeszła przez te trudności i dlatego właśnie potrafiła znaleźć sposób ich łatwiejszego przełamania. Nadeszły oczekiwane tabliczki do pisania z Paryża. Wynajęto lokal na szkołę i internat.

Mały zespół ludzi tworzący trzon Towarzystwa pracował wytrwale.     W roku 1928 szkoła ruszyła. Zakład napełnił się gwarem dziecięcych głosów. Marzenia pani Strzemińskiej stały się rzeczywistością. Na ziemiach wschodnich, na północnych krańcach Polski, powstał zakład dla niewidomych, którego założycielką i opiekunką była tam jeszcze niedawno nieporadna kobieta.

 Cieszyła się tą „swoją” szkołą. Odtąd Maria zmieniła się zupełnie. Wrodzona energia znalazła teraz właściwe ujście. Ciągle biegała to do szkoły, to na zebrania Towarzystwa „Kuratorium nad Ociemniałymi”. Korespondowała z różnymi osobami za granicą i w kraju. Czyniła starania o pomoce naukowe. Martwiła się o zdrowie dzieci w zakładzie i o wyniki w nauce.  

 A jak cieszyła się z każdego osiągnięcia, jak przejmowała się każdym niepowodzeniem! Płakała z radości, kiedy w dniu jej imienin po raz pierwszy dzieci złożyły jej życzenia. Mówiła przez łzy, że przypomniał się jej dom rodzinny i że wydaje się jej, jakby te wszystkie małe serduszka dziecięce biły w jej piersi.

W czasie wolnym Pani Maria wyjeżdżała z państwem Moszyńskimi na wieś albo nad morze. I wtedy - poznając dostępnymi sobie zmysłami piękno przyrody - zamyślała, się nagle i mówiła niespodziewanie: „Szkoda, że moje dzieci nie mogą tu przyjechać!”. Zbierała też muszelki, kamyki, nabierała do butelki wody morskiej - ciągle z myślą o swoich dzieciach. -

W tym miejscu dr Moszyńska przerwała opowiadanie, łzy nie pozwoliły jej mówić dalej . Mimo wielkiej odległości czasowej - uczucia wzięły górę. Mówiła o wielkiej przyjaźni, zagrzebanej już pod gruzami wydarzeń, ale zdawałem sobie sprawę , iż mówi o człowieku, który odegrał w jej życiu wielką rolę. Na koniec wyszeptała przez łzy: „To była kobieta wyjątkowa, świetlana”.  

 Nastało chwilowe milczenie. W zadumie przypomniało mi się kilka faktów opowiadanych nam jeszcze kiedyś przez panią Strzemińską, a dotyczących jej przyjaciół. Jeden z nich wiązał się z mężem pani doktor. Pracował on jako ginekolog w szpitalu kolejowym w Wilnie. Cieszył się sławą doskonałego lekarza, a zarazem bardzo dobrego człowieka, pełnego humoru i życzliwości dla ludzi. Najwidoczniej też na skutek jakiejś choroby, odznaczał się    wielką tuszą. Sprawiało mu to niemałe kłopoty -  nie mógł wsiąść przez wąskie drzwi do miejskiego autobusu. Ponieważ szpital, w którym pracował, znajdował się dość daleko za miastem, jeździł do pracy dorożką.  

  Potem kupił sobie samochód - odkrytego forda. Naturalnie pani Maria zaraz wykorzystała ten fakt dla naszego Zakładu. Szofer musiał przyjechać tym samochodem i do nas. Z ciekawością oglądaliśmy samochód. Niewielu ludzi w tym czasie posiadało własne auta. Kierowca nie tylko tłumaczył nam, jak działa motor, podniósłszy maskę wozu, pokazywał nam, jak działa silnik, ale pozwalał nam zapalić motor, przyciskać klakson w kształcie dużej, gumowej gruszki, a wreszcie przewiózł nas samochodem po naszej ulicy.  

Niestety, pośród opowiadań naszej pani kierowniczki znalazło się i jedno smutne. Dr Moszyński zachorował. Zaatakowała go straszna choroba - zakrzep krwi. Pewnego dnia nastąpiło nieszczęście. Skrzep utknął w jednym z naczyń krwionośnych w nodze. Musiano ją amputować. Dr Moszyński po wyjściu ze szpitala leżał w domu. Bardzo cierpiał, ale nie skarżył się. Pani Maria każdą wolną chwilę spędzała teraz przy jego łóżku.

Pewnego dnia nasza przełożona nie przyszła do szkoły. Dopiero nazajutrz dowiedzieliśmy się, z jakiego powodu. Historia, którą nam opowiedziała, zasmuciła nas, gdyż dotyczyła osoby dobrze nam znanej osobiście i z jej opowiadań. „Tego wieczoru - mówiła - jak zwykle usiadłam przy łóżku chorego i zaczęłam z nim przyjacielską pogawędkę o szkole i o jego kolegach. Zapominał wtedy o bólu. Jego stan zdrowia nie rokował nic dobrego. Skrzepy krwi w każdej chwili mogły zaatakować inny punkt organizmu.

 Zaczął mi opowiadać zabawną przygodę, która zdarzyła się mu podczas pracy. Miał wyjątkowo dobry humor i umiał opowiadać obrazowo. Oboje czuliśmy się dobrze w swoim towarzystwie. Żona doktora Moszyńskiego nie wróciła jeszcze z pracy, a w domu oprócz nas znajdowała się tylko służąca Andzia. Wstałam z krzesła i podeszłam do pieca. Tak lepiej się rozmawiało.     I nagle, w pół zdania, a nawet w pół słowa, doktor urwał opowiadanie. Przerażona, podbiegłam do łóżka, żeby sprawdzić puls doktora. Siedział oparty o poduszki - już nie żył. Skrzep krwi musiał zablokować którąś z głównych arterii mózgu”.

I znowu Maria została sama ze swą przyjaciółką. Ta śmierć bliskiej osoby zbliżyła je do siebie jeszcze bardziej. I tak zostały razem, nierozłączne aż do chwili ostatniej.  

W roku 1936 pani Maria zachorowała na wątrobę. Badania pod kierunkiem dr Moszczyńskiej wykazały nowotwór. Choroba zabiła przedwcześnie wspaniałą kobietę, która snuła właśnie plany utworzenia szkoły średniej dla niewidomych. Nawet już częściowo były one wprowadzone w czyn.

 Zaraz po ujawnieniu się choroby dr Moszyńska zajęła się sprawą zdrowia przyjaciółki. Sama przecież była chirurgiem. Chorą zajęli się także jej dawni koledzy lekarze i obecni koledzy jej przyjaciółki. Odbywało się jedno konsylium za drugim. Zrobiono operację. Niestety, medycyna  okazała się bezradna.

 Przy łożu umierającej zebrała się grupka bliskich jej osób. Pani Maria w bólach powtarzała nieprzytomnie pamiętne słowa, charakteryzujące całe jej   życie: „Boże, miej w opiece niewidomych….”  Śmierć nastąpiła w parę miesięcy po operacji, 24 listopada 1937 roku.

Po tej rozmowie w mieszkaniu w Łodzi, która wypełniła mi serce bolesnymi i zarazem tkliwymi i wspomnieniami myślałem: „Dlaczego tacy ludzie jak ona tak szybko odchodzą? Najwidoczniej spalają się w ogniu miłości do człowieka”.

W domu zastała mnie jeszcze jedna wiadomość. Zmarł dr Dobrzański - dawny wiceprezes zarządu Towarzystwa kuratorium nad Ociemniałymi w Wilnie. Mieszkał we Wrocławiu i nawet przed laty spotkałem go na ulicy. Poznał mnie i witał jak kogoś bardzo bliskiego. Szukałem jego grobu na cmentarzu, aby złożyć wiązankę kwiatów. Wspólnie z żoną z trudem odnaleźliśmy miejsce jego wiecznego spoczynku. Stałem długo w milczeniu, a w mojej pamięci przebiegały obrazy przeszłości.

Czy warto do nich wracać? Myślę, że tak, albowiem ludzie ci, dzięki swoim czynom, przeszli do historii, gdyż tworzyli i budowali to wszystko z czego my dziś korzystamy.