- W listopadowym numerze  

Pochodni z 1957 r. Stanisław Żemis opublikował pierwszy i chyba ostatni szkic poświęcony Rudolfowi Andrzejowi Stasikowi. Ten tekst można uznać za oficjalną opinię polskich niewidomych obiektywnie i z uznaniem oceniającą historyczne dokonania bytomskiego społecznika, dziś praktycznie nieznanego i zapomnianego. Sięgnijmy do pożółkłych kartek czasopisma:

  „Rudolf Andrzej Stasik był jednym z pionierów ruchu organizacyjnego śląskich niewidomych i całe swe życie im poświęcił. Zasługuje on w pełni na wdzięczną pamięć ogółu niewidomych. (-)Pisząc o Stasiku należy podkreślić z uznaniem jeszcze jeden moment. Na Śląskiej rubieży istniały znaczne antagonizmy i walki narodowościowe. Dla Kolegi Stasika względy te nie odgrywały żadnej roli. Stał On na słusznym stanowisku, że każdy niewidomy jest jednakowo nieszczęśliwy i należy mu się pomoc.”

Żemis zwraca uwagę, że: „(-) Po podziale Śląska, na polski i niemiecki, w Chorzowie powstaje Stowarzyszenie Niewidomych Woj. Śląskiego, a Stasik nadal prowadzi pracę na Śląsku niemieckim. Stowarzyszenia te w dalszym ciągu współpracują z sobą.” To bardzo ważne stwierdzenie wskazujące na ciągłość tradycji emancypacyjnych niewidomych mieszkańców tej części Europy i na rolę Rudolfa Stasika - promotora tego ruchu i żywego pomostu łączącego obydwie nacje, mimo dzielących je granic państwowych. Miało to ogromne znaczenie w okresie międzywojennym oraz w czasie okupacji hitlerowskiej.

Od kilku lat zbieram wspomnienia i poszukuję pamiątek po niewidomych Ślązakach, dzięki uprzejmości ks. Jerzego Krawczyka z bytomskiej parafii św. Trójcy, dotarłem na grób Rudolfa Stasika. Bywa, że dopiero przez cmentarne nagrobki udaje się dotrzeć do żywych. Tak było i teraz. Zarządca bytomskiego cmentarza przy ul. Piekarskiej, wyjął pękaty rejestr aby wskazać drogę do właściwej kwatery. Zwróciliśmy uwagę na drobny dopisek. Grób został opłacony na najbliższe kilkadziesiąt lat. Opłatę wniósł Jan Stasik z Radzionkowa. Jeszcze tylko książka telefoniczna i po kilku chwilach rozmowy miałem już pewność, że uda mi się spotkać z synem legendarnego śląskiego filantropa.  

  Rudolf we wspomnieniach syna

Być przede wszystkim człowiekiem

  Jan Stasik jest mężczyzną o mocnym głosie i miłym uśmiechu. Mówi staranną polszczyzną, w której pobrzmiewają jakieś małopolskie nutki. Przez ponad 20 lat pracował w hucie. Z zawodu jest mechanikiem metalowcem. Ma dwóch żonatych synów i 3 wnuczki. Kładzie na stole starą fotografię.  

- To jest sklep mego ojca. Znajdował się w Bytomiu, przy ul. Wolności 76 (obecnie Piłsudskiego). Dziś jego przeszłość przypominają już tylko, wykute w piaskowcu skowronki wciąż zdobiące otoczenie witryny i fasadę secesyjnej kamieniczki.  

- Historyczne zdjęcie przedstawia okno wystawowe wypełnione instrumentami. Jest odświętnie udekorowane i pełne kwiatów, a w centralnym miejscu ukazuje dwie daty: 1911 - 1936. To okolicznościowy wystrój przygotowany z okazji ćwierćwiecza salonu muzycznego, wtedy najbardziej popularnego w Bytomiu. Widać też szyld. Ozdobnym gotykiem informuje: Musikhaus Rudolf Staschik.

- - Ten napis podaje poprawną pisownię nazwiska ojca. Wkrótce po wojnie ponownie się ożenił. Gdy rodzice przyszli do urzędu stanu cywilnego, gorliwy urzędnik spolszczył ojcu nazwisko, a nawet dodał jeszcze imię Andrzej. Tata, gdy się o tym dowiedział, uśmiechnął się i jakoś chyba się z tym pogodził.  

- Na pytanie czy ojciec czuł się raczej Niemcem, czy raczej Polakiem, Jan Stasik odpowiada:  

- - On czuł się przede wszystkim człowiekiem. W naszym domu nie zwracało się uwagi na narodowość. Wystarczyło, że ktoś był uczciwy. Wtedy uchodził za swego i zasługiwał na szacunek. Gdy ojcu proponowano wyjazd do Niemiec, odmawiał. Podkreślał, że on jest Bytomianinem i to miasto jest jedynym miejscem na świecie, w którym będzie żył aż do ostatnich swoich dni.  

- Po wojnie, Rudolfowi Stasikowi, tak jak innym prywaciarzom i Niemcom, nowe władze odebrały sklep. Od tej pory zajmował się wyłącznie strojeniem fortepianów. Etatowo pracował w szkołach muzycznych Bytomia i Chorzowa. Jego usługi cieszyły się renomą. Po nagłej śmierci rzemieślnika pozostał stos nie zrealizowanych zamówień. W tamtych latach jego przewodniczką, towarzyszącą w drodze do klientów i przy strojeniu, była, wówczas kilkunastoletnia Edeltrauda Spura, później, ceniony w Bytomiu i na Śląsku, pedagog i dyrektor szkół muzycznych.  

- - Jeszcze do niedawna w miejscowej szkole używano pianin i fortepianów, na których zachowały się plakietki Musikhaus Rudolf Staschik Beuthen Oberschlesien. Czasem spotykałem takie instrumenty w prywatnych mieszkaniach różnych moich znajomych- wspomina Jan.  

  - ***

  - O tym, że już w 1912 r. Rudolf Stasik był inicjatorem powstania i pierwszym prezesem Stowarzyszenia Niewidomych Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego, jego syn prawie nic nie wie. Nie wie też, że w okresie pomiędzy wojnami, za czasów prezesury Rudolfa Stasika, wykupiono jedną z kamienic w Bytomiu i zorganizowano tam najstarszy w regionie - blindenheim, czyli schronisko dla niewidomych, w którym znajdowali dach nad głową i pracę. Było to dzieło jego życia. Tutaj, przy ul. Powstańców 38 Rudolf zamieszkiwał aż do śmierci. Gdy zmarł, wdowa po nim oraz ich syn zostali usunięci z dawnego mieszkania na parterze. Oświadczono im, że ten dom jest przeznaczony wyłącznie dla niewidomych. Od tej pory p. Teresa Stasikowa z Wypichów i jej siedmioletni Janek, kwaterowali na ul. Katowickiej pod numerem 57. Teresa, z zawodu była pielęgniarką. Zmarła w 1996 r. W wieku lat 73. Wraz z mężem została pochowana na cmentarzu przy Piekarskiej.  

- - Za życia mego ojca wiodło się nam nie najgorzej - mówi Jan Stasik - w tym czasie naszą gosposią i moją niańką była p. Jadwiga Lerch z Chorzowa. Gotowała, sprzątała i odprowadzała mnie do przedszkola. Jako stroiciel, tata dobrze zarabiał, a prócz tego otrzymywaliśmy paczki z Niemiec. Tam mieszkało moje przyrodnie rodzeństwo i dzieci ojca z jego pierwszego małżeństwa. Spośród trzech sióstr najmłodsza była Ruth. Gdyby nie ich pomoc, to niewiadomo jak poradzilibyśmy sobie sami z mamą. Ojciec, który zmarł w 1957 r., tylko jeden raz otrzymał pozwolenie na odwiedziny dzieci w Niemczech.  

- O losach swego przyrodniego rodzeństwa w czasie powojennego exodusu ludności niemieckiej Jan dowiadywał się z opowiadań matki. Ona była Chorzowianką z urodzenia. Jeden z jej braci trafił do wojska polskiego, a dwaj następni, do Wehrmachtu. Starsze dzieci Rudolfa wszystkie wyjechały do Niemiec Zachodnich. Zanim tam jednak dotarły, na poły legalnie, na poły po kryjomu, gdzieś przez Rybnik i czeską granicę podążały za Łabę.  

  - ***

  - - Urodziłem się w 1949 r. - opowiada Jan Stasik - w blindce spędziłem wczesne dzieciństwo. Zajmowaliśmy mieszkanie na parterze, po prawej stronie. Składało się z obszernej kuchni, pokoju i łazienki. W piwnicy ojciec miał warsztat, niektóre prace wykonywał też w innych pomieszczeniach na zapleczu dziedzińca. Utkwiły mi w pamięci maszyna do nawijania strun fortepianowych i zwoje miedzianego drutu, które tata przygotowywał przed wizytami u klientów. W pracy był zupełnie samodzielny. Patrzyłem na niego z podziwem. Rozkład naszej kamienicy i całej nieruchomości znał na pamięć i tutaj w chodzeniu wystarczały mu, wyciągane przed siebie, dłonie. Gdy samotnie wychodził na ulice, korzystał z białej laski, a najczęściej z pomocy przewodnika. Należał do osób lubiących towarzystwo - mówi syn Rudolfa - w naszym domu wciąż przebywali goście. Lubił rozmawiać i żartować. Mieliśmy pianino i fortepian koncertowy. Chętnie śpiewał i grał na różnych instrumentach. Jego ulubionym, był flet.  

- Często widywałem go z książką brajlowską na kolanach. Czytanie literatury pięknej zaliczał do większych przyjemności. Przypominam sobie wiele takich nastrojowych wieczorów, podczas których czytał mi bajki do snu. W szafach i na regałach leżało mnóstwo brajlowskich wydawnictw, a obok, duże ilości płyt gramofonowych z muzyką klasyczną. Wyjątkowe miejsce we wspomnieniach Jana zajmują rowerowe wycieczki na tandemie.  

- - Tata samodzielnie i własnoręcznie skonstruował trzecie siedzenie na bagażniku. To było miejsce dla mnie. Miałem wtedy kilka lat. Mama siedziała za kierownicą, on pełnił rolę silnika napędowego, a ja cieszyłem się, co niemiara. Prawie w każdą letnią niedzielę wyruszaliśmy na przejażdżkę z centrum Bytomia do, pamiętającej jeszcze przedwojenne czasy, restauracji Wójcika w Dąbrowie Miejskiej. Była otoczona lasem, a polanka nad strumyczkiem stała się ulubionym zakątkiem całej rodziny. Słoneczko przygrzewało, ptaszki świergotały, a ojciec podśpiewywał i opowiadał wice.  

Od dziecka znałem zarówno polski, jak i niemiecki. W tamtych latach, a były to czasy „zimnej wojny”, język wczorajszych wrogów, nie był mile słyszany na ulicach Bytomia. Aby uniknąć przykrości, mama przestrzegała przed używaniem niemieckiego w przedszkolu i poza domem. Niestety, nie potrafiłem się w tym połapać. Pewnego dnia jadąc tramwajem zapytałem głośno: Mama, Wie sol ich jetzt sprechen deutsch oder polnisch ?! (Mama, jak ja mam wreszczie mówić, po niemiecku czy po polsku?!) Usłyszeliśmy: Hitlerówka, dziecko wychowuje na Niemca! Musieliśmy wyjść na najbliższym przystanku.  

       - Katowice, 6.02.04  

 Henryk Szczepański