Dobrosław Spychalski /zdrobniale "Sławek"/
00,213 Warszawa, ul. Bonifraterska 6 m. 1
Inwalida wojenny z Powstania Warszawskiego
nr legitymacji inw. 1059
harcerski pluton 101
zgrupowanie mjr Bartkiewicza /Zawadzki/
tel 635-49-28
                            17 styczeń,1995 r.




Osobiste wspomnienia

   Wspomnienia te nie są jakąś spowiedzią generalną z mojego życia. Z pewnością nie było ono wolne od różnych grzechów, zaniedbań itp. Chciałbym natomiast utrwalić na piśmie, to co zapamiętałem. Myślę, że niektóre fakty mogą się okazać wartościowe dla tych, którzy pragnęli by poznać, jak zmieniła się Polska i cały świat na przestrzeni mojego życia.

 Aby poznać prawa rządzące zmianami społecznymi i świadomością ludzką należy zapoznać się bliżej z wcześniejszą epoką i zrozumieć jak ludzie reagowali w danej rzeczywistości historycznej
oraz kulturowej i dlaczego. Należy także dobrze poznać współczesność i w jaki sposób kształtowały się poszczególne pokolenia i warstwy społeczne. Trzeba także uwzględnić, że rozwój naukowo-techniczny dokonuje się z coraz większym przyspieszeniem. Wiele pokoleń było zafascynowanych tym rozwojem i istnieje stała pokusa głosząca, że człowiek jest zdolny poznać do końca wszystkie czynniki oraz zapanować nad nimi. Oczywiście należy nieustannie
rozwijać naszą wiedzę i w coraz doskonalszy sposób zapanować nad światem i "czynić sobie go poddanym". Nie chodzi przeto o jakiekolwiek hamowanie postępu, ale trzeba mieć do niego właściwy dystans spojrzenia. Oczywiście przeróżne fantazje są niewątpliwie motorem poszukiwań i odkryć, ale należy równocześnie nie zapominać o ich ograniczoności.
W większości przypadków o takich lub innych postawach decydują emocje, a racjonalne postępowanie jest raczej rzadkością.
 Oczywiście niektóre rzeczy, a zwłaszcza nazwiska wydadzą się z pewnością niezbyt ważne dla wielu. Trzeba jednak także pamiętać, że ma się zazwyczaj sentyment dla spraw ze swojego dzieciństwa, a ponadto chciałoby się utrwalić niektóre rzeczy i nazwiska. Zapamiętałem znacz nie więcej, ale ze względu na rozmiary moich wspomnień zmuszony jestem zrezygnować z wymienienia wielu zdarzeń i osób.

Niedawno dopiero zdałem sobie sprawę jak pewne wydarzenia mogą być obojętne dla większości osób zajętych własnymi problemami w bieżących latach. Wszelako uczymy się historii świata i Polski oraz literatury sięgając do odległych epok. Jeżeli więc chce się
zrozumieć teraźniejszość, to należy dobrze poznać przeszłość.
Właściwie należałoby mieć wiedzę ze wszystkich dziedzin, poznać realia i świadomość ludzi w określonej epoce zarówno w dużych, jak i małych miastach oraz wsiach. Wszystko to trzeba by rzutować na fakty mające miejsce w całym świecie w określonej epoce. Warto jest także orientować się jak zmieniała się świadomość ludzka i jakie były tego przyczyny. Sądzę, że należy się jednak zastanowić nad własnymi sądami. Może moja relacja posłuży komuś do poznania widzianej przeze mnie prawdy. Czytałem kiedyś, jak   sądzę słuszną tezę, że każde pokolenie pragnie mieć swój własny okres "bohaterstwa".
Wspomnienia moje są z pewnością niekiedy nieco chaotyczne. Wpłynęły na to dwa fakty. Po pierwsze niektóre wydarzenia i osoby starałem się ująć całościowo - niezależnie od ram czasowych. Po drugie jednak niektóre wydarzenia przypominały mi się znacznie później i starałem się wstawić je we właściwe miejsce.
   
   Pamiętam, że Łódź, miasto mojego urodzenia, nie było przed wojną piękne, a mimo to wspomina go się z rozrzewnieniem. W niektórych miejscach były na ulicach głębokie rynsztoki, w których płynęły kolorowe wody z fabryk. W poprzek wielu chodników były koryta /często przykryte drewnianymi deskami/. Niektórzy chłopcy zabawiali się prowadzeniem na odpowiednio wygiętych drutach fajerek lub obręczy od beczek.
Z okna pokoju na ul. Zagajnikowej /nazwanej przed samą wojną Kopcińskiego/ widziałem las kominów. Z rocznika statystycznego wiem, że ok. jednej trzeciej ludności Łodzi stanowiły osoby
wyznania Mojżeszowego. W Warszawie było ich procentowo tylko niewiele mniej. - Ludność żydowska mieszkała na ogół w osobnych dzielnicach.
Na rogu ulicy Narutowicza i alei Kościuszki znajdowała się duża, złocona synagoga. Od mojej babci Marii słyszałem, że wstęp do niej mieli tylko bogaci Żydzi za zaproszeniami. Biedni natomiast uczęszczali do skromnych domów modlitwy, a śluby brali na śmietnikach i zwyczajowo tłukli wówczas szklankę.
   Pamiętam, że na ulicach mojego miasta widziało się mnóstwo Żydów w czarnych chałatach z tzw krymkami na głowach, Nosili oni brody i pejsy, a zazwyczaj czuć było od nich czosnek. W przeważającej większości byli to biedni ludzie: drobni handlarze, rzemieślnicy, a także robotnicy i tragarze. Mówili oni w języku "jidisz" /zepsuty język niemiecki/. Mieli oni własne gazety
pisane w innym kierunku niż polskie i drukowane literami prawdopodobnie hebrajskimi.
   Gdy po latach czytałem Ziemię Obiecaną Reymonta, to mogę stwierdzić, że w przedwojennej Łodzi pozostało bardzo wiele z tego, co Reymont opisał w swojej powieści.
   Na ulicach mojego miasta nie słyszało się wówczas takich obrzydliwych słów, a w tramwajach ludzie byli do siebie uprzejmi. Nieraz później zdarzało mi się mówić, że "ówcześni robotnicy zachowywali się kulturalniej niż współcześni inteligenci".
    Wspomnienia moje /chociaż z pewnością chaotyczne/ będą zawierały moje niektóre aktualne przemyślenia.
   Uważam się za człowieka wierzącego, ale na ten temat będę chciał napisać odrębnie.

    Urodziłem się dn 9 lutego 1927 w Łodzi na ul Zielonej, nazwanej następnie Legionów pod nr 47. O ile pamiętam to mieszkaliśmy na drugim piętrze na froncie z balkonem. Dom miał oficyny - poprzeczną i boczne. W podwórzu znajdowała się piekarnia żydowska i dom był zamieszkały głównie przez osoby pochodzenia żydowskiego.
   W tych czasach dzieci rodziły się przeważnie w domu z pomocą akuszerek.
    Urodziłem się podobno niespodziewanie po południu i mojego Ojca nie było wówczas w domu. Odebrała mnie bezpośrednio sąsiadka nasza p. Fiszer, która była nauczycielką w żydowskiej szkole.
Słyszałem, że kąpałem się po raz pierwszy w jej wannie.  Ochrzczony zostałem w kościele Świętego Krzyża, w Łodzi na l. Sienkiewicza. W tym samym kościele rodzice moi zawarli ślub 2
czerwca 1925 r. Była to wówczas największa parafia katolicka w Europie. Chrzestnymi rodzicami byli: najstarszy brat mojej Mamy Zygmunt Gutner i jej szkolna koleżanka pani Tuśka /prawdopodobnie Anastazja/ Kulowa. Państwo Kulowie mieszkali w Łodzi na peryferiach, na Chojnach. On był naczelnikiem straży pożarnej na województwo. Mieli oni dwie starsze ode mnie córki - Danusię i Basię.
Ochrzczone były w wieku 3 i 4 lat. a ich matka podała im po roku mniej, niż rzeczywiście miały. Basia umarła na sklerozę multiplex /po wojnie/. W okresie okupacji państwo Kulowie mieszkali w Palestynie, a po wojnie urodziła się im jeszcze jedna córka. Po wojnie najstarsza córka p. Kulowej - Danusia została drugą żoną Przybosia. Pamiętam, że ja pisałem za niego podanie w sprawie przyznania odrębnego mieszkania dla jego teściowej - p. Kulowej. Moja Matka, po utyskiwaniu Przybosia na zimno, stwierdziła- że pod parapetem okna jest duża szpara przez
którą widać ulicę. Raz byłem też z Przybosiami na koncercie w filharmonii. Był wtedy podpisywany jeden z protestów intelektualistów, ale nie orientuję się jak odniósł się do niego Przyboś.

  Od mojej Matki słyszałem, że mój Ojciec, bez jej wiedzy, po moim urodzeniu zwolnił ją z pracy. Po maturze pracowała ona w Banku Spółek Zarobkowych. Słyszałem, że zawsze lubiła się bardzo bawić i chodziła na różne bale.
   Po moim urodzeniu Rodzice moi utrzymywali jakieś kontakty towarzyskie z p. Fischer i jak pamiętam, to odwiedziliśmy ich raz po przeprowadzeniu się na ul. Zagajnikową. Najstarsze moje wspomnienia sięgają /według relacji moich rodziców/ drugiego roku życia. Otóż obudziłem się wieczorem, a w mieszkaniu było zupełnie ciemno. Po dłuższym płaczu wyszedłem przez siatkę z łóżeczka i bardzo długo płakałem pod drzwiami wejściowymi do mieszkania. W końcu usłyszała mnie służąca p. Fischer. Następnego dnia nie potrafiłem przejść przez siatkę z łóżeczka. Zapamiętałem to, ponieważ widocznie było to dla mnie tak ogromnym przeżyciem.
   Przypominam sobie, że z moją matką chodziłem po zakupy na tzw Zielony Rynek, na który przyjeżdżali chłopi wozami, a Żydówki sprzedawały śledzie z beczek. Bywaliśmy także na spacerach w Parku Poniatowskiego, a ja przyglądałem się z mostku czerwonym rybom.
    Pamiętam, że moja babcia - Maria Gutner /ze strony matki/ mieszkała na piętrze drewnianego domku na ul. Żeromskiego wraz ze swoim synem Wacławem /drugim od końca/. Gdy rodzice urządzali w domu jakieś przyjęcie, to zaprowadzali mnie na noc do mojej
babci. Mieszkała ona w drewnianym domku na pierwszym piętrze. W domu /jak zresztą w większości Łodzi/ była bardzo zła, żółta woda, którą używało się jedynie do mycia. Woda do picia była rozwożona w zielonych beczkowozach /poziomych/ długich/ o konnym zaprzęgu. Babcia pozwalała mi spuszczać z okna wiadro na sznurku. Woda była przynoszona na górę za pięć groszy.
   Poznałem wówczas także moją prababcię, Bielawską, która mieszkała stale w Kaliszu. Z przekazów rodzinnych słyszałem, że w 1914 r. podczas ostrzeliwania Kalisza przez artylerię niemiecką uciekła ona z miasta wziąwszy tylko słoik z konfiturami. Przewróciła się ona wówczas i stłukła konfitury, a ludzie myśleli, że jest ranna.
   Babcię moją - Marię, odwiedzaliśmy dosyć często. Pamiętam, że gdy nie było jej w domu, to na pewno mogliśmy znaleźć ją w kościele na nieszporach.
    Przed wojną moja babcia Maria zamieszkała wraz ze swoim synem Wacławem w mieszkaniu na parterze na ul Zielonej w pobliżu placu Hallera. Ubikacja znajdowała się w podwórzu. Mieli oni do niej swój własny klucz. Była to wówczas niemal reguła w starym
budownictwie w Łodzi.
   Babcia nie posiadała nigdy telefonu i gdy byłem starszy /przed wojną/ moja Matka wysyłała mnie często z odwiedzinami do mojej babci Marii /w dowodzie osobistym jeszcze z czasów rozbiorowych miała wpisane imię Marianna/.
Babcia częstowała mnie zawsze plackiem z kruszonkami i herbatą, a ja nabijałem tytoniem gilzy papierosowe jej synowi Wacławowi. Mojego wujka Wacka szczególnie kochałem. Często wybierał on się ze mną w niedziele na długie spacery i w razie potrzeby zostawał on z dziećmi na ul. Zagajnikowej. Od niego też dostałem przed wojną mój pierwszy rower /Łucznik/, a następnie zegarek.
Moja młodsza o 6 lat siostra, Basia, otrzymała od niego złotą bransoletkę.
Pracował on jako sekretarz sądu okręgowego w Łodzi w bardzo nowoczesnym gmachu na placu Dąbrowskiego.
   Zapamiętałem także niektóre fakty gdy miałem trzy lata. Wyjechaliśmy wówczas na letnisko do wsi Borowa, która znajdowała się za stacją Gałkówek /dwie stacje kolejowe przed Koluszkami/.
Pamiętam, że gospodarze nasi byli Niemcami, a ich córka w moim wieku bardzo słabo mówiła po polsku. Zapamiętałem wówczas, że ogromną atrakcją było dla mnie gdy moja Matka zabierała mnie do sklepiku przy torach kolejowych i kupowała mi cukierka na patyku.
Inny fakt, który dobrze zapamiętałem, to schowanie się wraz z moim Ojcem w tzw mendlu żyta przed deszczem. Uciekaliśmy wówczas przed burzą z lasu i znacznie wyprzedziliśmy innych gości.
   Gdy miałem 4 i 5 lat zamieszkaliśmy na letnisku we wsi Żakowice /stacja kolejowa przed Koluszkami/. Mieszkaliśmy w wilii na pierwszym piętrze w pokoju z dużym tarasem. Na tym samym piętrze mieszkali też nasi dobrzy znajomi - Adam i Helena lipińscy z trzema córkami: Jadzią, Lucią i Hanią. Dwie z córek państwa Lipińskich zostały wówczas pogryzione przez
wściekłego psa właścicielki i musiały jeździć na zastrzyki do Łodzi.
Właścicielka domu, p. Waliszewska, z wielką przesadą dbała o ogród i w związku z tym chodziliśmy bawić się do lasu lub do dołu o różnokolorowym piasku - na drugą stronę szosy. Była to szosa wywalcowana tzw szankrem drobno tłuczony kamień połączony z piaskiem/. W  ogrodzie domu pewnego dnia piłka wpadła mi na trawnik. Zdjąłem wtedy sandałki i w skarpetkach wszedłem na trawę.
Kąpać się w stawie jeździliśmy do wsi pod nazwą Będzelin. Jeździło się wówczas bryczką zaprzężoną w konia. Bryczki takie stały zawsze przy stacji kolejowej w Żakowicach /ok. 300 metrów/.
W roku 1932 zamieszkaliśmy na letnisku, również z państwem Lipińskimi, we wsi Kaletniki - stacja kolejowa Żakowice - u gospodarza o nazwisku Nyk. Niedaleko na brzegu lasu znajdowała
się duża mogiła żołnierzy rosyjskich z I Wojny Światowej.
   Z tego letniska wróciliśmy do Łodzi na ul. Zagajnikową 35. Pamiętam dobrze, ponieważ wkrótce urodziła się moja siostra Barbara Teresa /3 grudnia 1932 r./.
Jak było to wówczas rzeczą normalną, urodziła się ona w domu. Chrzestnymi mojej siostry byli: pan Adam Lipiński I koleżanka szkolna mojej Matki dr Helena Orylska. Dr Orylską nazywaliśmy
zawsze ciocią i byliśmy do niej szalenie przywiązani. Była ona lekarzem pediatrą i nie chciała wyjść za mąż z powodu garbu.
   Matka moja w tym czasie okazywała paniczny strach przed wzięciem zastrzyku. Błagała ona wówczas mojego Ojca, aby nie pozwolił jej go zastosować. Taka postawa, z pewnością, musiała
odbić się na mojej psychice.
   Na ul Zagajnikowej było mieszkanie trzypokojowe z osobnym pokojem dla służącej przy kuchni. W przedpokoju znajdowała się duża spiżarka z pułkami - ponieważ lodówek wówczas nie było.
   W pokojach były kaflowe piece, w których paliło się węglem, a przed nimi umieszczone zostały duże blachy. Po rozpaleniu się pieca należało go zamknąć i utrzymywał on ciepło do rana.
W mieszkaniu była łazienka, w której znajdował się pionowy, okrągły kocioł na wodę.
Gorąca woda była jedynie wówczas, gdy na dole kotła napaliło się węglem. Na co dzień jednak używało się zimnej wody. Poza wanną nie było również odrębnej umywalki z bieżącą wodą. Stała natomiast metalowa umywalka z miską, a pod nią znajdował się dzban na wodę.
Na ogół jednak używało się wody płynącej z kranu nad wanną. W łazience znajdowała się także ubikacja.
  W kuchni nie było ciepłej wody. Paliło się węglem, a z boku pieca kaflowego znajdował się zbiorniczek na wodę. Gdy paliło się w piecu, to woda była w nim ciepła, ale po jego otwarciu trzeba było wodę nabierać odrębnym naczyniem. Myło się w stojącej z boku misce, a płukało w zimnej wodzie pod kranem.
Garnki stawiało się na fajerkach składających się z kilku okrągłych obręczy. W zależności od rozmiaru garnka zdejmowało się je haczykiem. Od dołu garnki smarowało się szarym mydłem.
W ten sposób łatwiej można było je następnie umyć. Początkowo używało się żelazek na tzw "dusze". Rozgrzewało się je w żarze węglowym i haczykiem wkładało do żelazka. Później dopiero zakupione zostało żelazko elektryczne, ale bez termostatu. Nie zetknąłem się wówczas z termostatami. W kuchni także znajdowała się węglarka /olbrzymia zamykana od góry skrzynia na przechowywanie węgla, który początkowo był donoszony z piwnicy. W kuchni były rozwieszone lniane makatki, na których moja Matka wyszyła niebieskim kordonkiem różne hasła oraz rysunki. Umieszczony tam został także obrazek Boga Ojca przypominający zeusa gromowładnego. W suterynie znajdowała się pralnia z dużym zbiornikiem na wodę wypuszczaną z balii. Brudną wodę ze specjalnego dołu należało wypompowywać ręczną pompą. Prało się na tarze /w drewnianej oprawie duża metalowa blacha z poprzecznymi wypukłymi fałdami/, a suszyło się na strychu. Do prania wynajmowało się specjalną praczkę.
   Na ówczesne warunki mieszkanie to można było jednak uważać za luksusowe. większości domów w Łodzi nie było ubikacji w mieszkaniach, a znajdowały się one w podwórzu. Stąd tak powszechne było używanie nocników.
   Mieszkanie nasze miało ok. 96 metrów kwadratowych. Dom został wybudowany w roku 1929 i nie obowiązywała w nim ustawa o ochronie lokatorów /zakaz podnoszenia czynszów/. Dom znajdował się na wzniesieniu i była w nim bardzo dobra woda. Na strychu umieszczony był rezerwuar na wodę, a dozorca musiał w podwórzu uruchamiać silnik elektryczny, aby napompować wodę.
Zobowiązany on był latem raz dziennie polewać wodą jezdnię. Przez wiele lat czynił to jedynie konewką, a ostatnio właścicielka domu kupiła mu gumowy wąż. Był on jednak zbyt krótki, aby móc sięgnąć na całą szerokość posesji /wraz z bocznym podwórzem/. Zimą natomiast wyrąbywał on lód z rynsztoka, aby umożliwić spływ wody z wanny i kuchni do ścieku na ulicy. Nieczystości z ubikacji spływały do szambo w podwórzu i co pewien czas przyjeżdżał specjalny samochód, aby je opróżniać. Dozorca zimą posypywał chodnik piaskiem, a śnieg sprzątał żelazną szuflą i wrzucał za ogrodzenie.
    Pamiętam także licznych żebraków, którzy pukali do drzwi. Przyjmowali oni nie tylko pieniądze, ale nawet kawałki chleba. Często zjawiali się także wędrowni rzemieślnicy, którzy ostrzyli noże, szklili okna i reperowali garnki. Handlarze /przeważnie Żydzi/ skupowali stare szmaty, wołając głośno "handele, hanndele".
   Przed wojną /po kryzysie/ rozwinęło się nowoczesne budownictwo z centralnym ogrzewaniem. Słyszałem wtedy, że środki wydatkowane na domy były odliczane od podatków.
   Gdy byłem już starszy, to chodziłem po szkole do parku Trzeciego Maja, na tej samej ulicy co nasz dom. W parku tym zwykle była moja Matka z moją siostrą /początkowo w wózku spacerowym/. W parku na drugim i trzecim placu umieszczone zostały ogromne wiaty z dużymi stopniami. W tych wielkich budach, otwartych z jednej strony, można było chronić się przed deszczem. W parku tym też widziałem starszego pana w specjalnym mundurze, które posiadali powstańcy styczniowi. Na głowie miał on rogatywkę z czerwonymi wypustkami i jedną gwiazdką.
   Chodziłem na początku również do przedszkola wojskowego na ul. Wierzbową, za ulicą Nawrot. W przedszkolu były dwie siostry o tym samym nazwisku, ale nie była to żadna rodzina. Do przedszkola chodziło się wówczas jedynie na jeden rok przed szkołą. W przedszkolu zawsze leżakowaliśmy po jedzeniu, a pierwszy mógł wstać ten, kto się dobrze zachowywał.
    Moja matka uszyła mi wtedy na bal kostiumowy strój kota. Miałem ogon wypchany watą, a na głowie czapkę z wyszywanymi oczami, brwiami, wąsami i czerwonym językiem. Strój ten miałem do wybuchu wojny. Przypominam sobie, że dzieci pociągały mnie za ten ogon. W pierwszej klasie szkoły powszechnej, na przedstawienie, moja Matka uszyła mi strój krasnoludka.
  Do szkoły poszedłem w następnym  roku /przed ukończeniem siódmego roku życia/ - do prywatnej męskiej szkoły Zgromadzenia Kupców na ul. Narutowicza - w odległości dwóch i pół przystanka tramwajowego.
W szkole powszechnej obowiązywały jednakowe mundury. Były one czarne z krótkimi spodniami i wysokim wojskowym kołnierzem ze złoconą odznaką. Miały one zielone wypustki, a do szyneli kupowaliśmy w kancelarii złocone guziki. Na głowach w szkole powszechnej nosiliśmy czapki rogatywki z zielonymi wypustkami. Mundury takie można było dostać gotowe w sklepach. W okresie zimna nosiliśmy na nogach prążkowane pończochy, a zimą na nich granatowe pumpy. Dopiero na krótko przed wojną otrzymaliśmy letnie mundury bez wysokiego kołnierza w kolorze szarym. W klasach były kamienne podłogi, ale nogi trzymaliśmy na drewnianych podestach znajdujących się w ławkach.
Ławki z lewej strony były umieszczone na szynie. Woźni mogli je po lekcjach przewracać na boki i wymiatać spod nich. Na ogół byliśmy zobowiązani do wychodzenia na przerwy. W czasie przerw. W zamykanych klasach przez woźnych były otwierane okna celem ich wywietrzenia. Niekiedy w czasie przerw w klasach odbywały się mecze bokserskie na pięści.
Pisaliśmy wówczas zwykłymi piórami maczanymi w atramencie. Dopiero w szóstej klasie pozwolono nam używać wiecznych piór.
Uczyliśmy się także kaligrafii - polegało to między innymi na odpowiednim cieniowaniu liter w specjalnych zeszytach - w których środkowe dwie linie były węższe. Tablica miała poziome czerwone linie, a nauczyciel pisał na niej wzory pisma kaligraficznego z właściwym cieniowaniem - grubszych liniach lewych pionowych/.
Wszyscy uczniowie mieli duże, sztywne dzienniki. Znajdowały się tam odpowiednie rubryki na wpisanie nazw przedmiotów na każdy dzień oraz zadanych lekcji. Na końcu znajdowały się strony na uwagi wychowawcy oraz inne na usprawiedliwienia rodziców. W środku umieszczone były dwie strony na sztywnym kartonie. Służyły one do wpisywania wszystkich ocen, a okresowe wpisywane były czerwonym atramentem. Okresowe stopnie rodzice byli zobowiązani podpisywać. Dwutygodniowe przerwy były zawsze w okresie świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy.
Nauczyciele nosili ze sobą duże klasowe dzienniki oprawione w płótno. Służyły one do sprawdzania obecności i wpisywania wszelkich ocen.
   Niezależnie od dzienniczków organizowane były także systematycznie wywiadówki. Moja Matka często na nich nie bywała, o co wychowawca miał do niej pretensje. Tłumaczyła się, że ma na wychowaniu młodszą córkę.
   Moja Matka niekiedy kontrolowała co mam zadane na następny dzień oraz sprawdzała pisownię. Ponieważ miała wielkie zdolności malarskie to czasem pomagała mi robić rysunki warzyw w zeszycie do przyrody. W okresie wakacji letnich robiła dyktanda dla mnie i Edka Mierczyńskiego i następnie sprawdzała ortografię. W szkole średniej rodzice moi zupełnie nie interesowali się moją nauką.
Ważnym było jedynie to, abym przechodził do następnej klasy. W szkole powszechnej /6 klas dla tych, którzy szli do gimnazjum i 7 klas dla tych którzy kończyli swoją edukację wykładowcy siedzieli za katedrami do których wchodziło się po dwóch stopniach. Obok umieszczona była duża tablica o ruchomych częściach. Po zapisaniu jej na dole podciągało się ją i pisało na
drugiej części. Szkoła powszechna jadła śniadanie na pierwszej dużej przerwie. Zasiadaliśmy w bardzo szerokim korytarzu na trzecim piętrze przy rozstawionych w dwóch rzędach stołach. Za 5
groszy otrzymywało się szklankę osłodzonej herbaty. Jeżeli ktoś chciał mleko, to musiał je wcześniej zamówić. Napoje roznoszone były społecznie przez matki kolegów ubrane w białe fartuchy. W ostatnim okresie przed jadalnią uruchomiony został bufet, w którym można było kupić różne słodycze. Na korytarzach szkolnych zainstalowane zostały pojniki na wodę. Woda biła w górę i należało tylko nadstawić usta. Pojniki te były uruchomiane jedynie w czasie przerw.
   Ja dostawałem bardzo mało pieniędzy i mogłem za nie kupić tylko pisemka dla dzieci i napić się wody sodowej z sokiem /za 10 groszy/.
   Szkoła miała umowę z przedsiębiorstwem tramwajów podmiejskich i słyszałem, że niektórzy z uczniów korzystali z ulg w opłatach czesnego. W klasie były ogromne dysproporcje w pozycji społecznej, ale nie odczuwało się ich, ponieważ wszyscy byli ubrani podobnie. Po jednego z naszych kolegów /Osera/, który był synem fabrykanta przyjeżdżał zawsze samochód Buck z szoferem. był on z pochodzenia Żydem, ale był ochrzczony jako katolik.
    U innego kolegi na imieninach natomiast chleb smarowany był tak cienko, że prześwitywał on przez masło.
   W okresie mojej nauki nastąpiła reforma szkolna. Od czasów rozbiorowych istniały trzy klasy wstępne A-C oraz 8 klas gimnazjum. Po reformie szkolnej było 6 klas szkoły powszechnej, 4 klasy gimnazjum, po których zdawało się tzw "małą maturę /po wojnie "mała matura" została zrównana z "dużą"/. Następnie były 2 klasy liceum o kierunku humanistycznym, matematyczno-fizycznym i przyrodniczym. Bardzo nieliczne były licea klasyczne, w których uczono się także greki. Wiem, że w Łodzi i w Warszawie było po jednym liceum klasycznym. Ci, co nie szli do szkoły średniej kończyli jeszcze 7 klasę powszechną. Słyszałem wówczas, że minister Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego - jeden z braci Jędrzejewiczów obniżył znacznie poziom nauczania w szkole powszechnej, likwidując w niej między innymi nauczanie języków obcych. Na wsiach często były klasy łączone - tzn, że w jednym pomieszczeniu
skupiano po kilka klas. Młodzież wiejska często kończyła swoje wykształcenie na 4 klasie powszechnej. Dla większości Polaków przed wojną matura była szczytem wykształcenia. Po maturze szło się do wojska do podchorążówki na krótszy okres /niecały rok/ i
bez golenia głowy.
   Przed wojną w Łodzi nie było żadnej wyższej uczelni. Pragnący studiować musieli wyjeżdżać do innych miast oraz opłacać za kwaterę i czesne na uczelni. Płatne były także wszystkie egzaminy.
   Na letnisko wyjeżdżaliśmy do wybuchu wojny do pana Mierczyńskiego we wsi Kaletniki i stacji kolejowej Żakowice. Był to rencista kolejowy, któremu wagon obciął jedną rękę. Za odszkodowanie kupił on ten domek letniskowy, a sam mieszkał w baraczku w ogrodzie. Na kilka lat przed wojną w baraczku tym dorobił okno, a ściany były wytapetowane kolorowymi ilustrowanymi tygodnikami.
Niedaleko wejścia do baraku miał beczkę z wodą na której leżała przybita do deski szczotka odwrócona włosiem do góry. W ten sposób mógł myć pozostałą mu rękę. Nie było u niego studni, a wodę chodziło się czerpać naprzeciwko - do jego brata - ze studni z kołowrotem. Miał on 7 synów i na letnisku był zawsze z nim przedostatni syn - Edek, z którym się nieraz bawiłem.
   //Po wojnie byliśmy w Kaletniku u pana Mierczyńskiego. Rozmawiałem wtedy z Edkiem. Dowiedziałem się, że w okresie okupacji zmuszony był przez Niemców do bardzo ciężkiej pracy i chorował na serce. Po pewnym czasie dowiedziałem się, że umarł.// Ponieważ pan Mierczyński nie miał córek, to synowie jego musieli nauczyć się nawet wyszywać.
Na tzw letnisko wyjeżdżało się z wielu rzeczami jak: niektóre  meble, pościel, garnki, nakrycia stołowe i in. Początkowo wyjeżdżało się wozem konnym, a w ostatnich 2-3 latach rzeczy były
zawożone samochodem ciężarowym.
   Przypominam sobie, że Matka moja na wakacjach stale wyszywała specjalnymi kolorowymi kordonkami lnianą stołową serwetę. Szydełkiem natomiast robiła koronki do damskich chusteczek do nosa.
   Ponieważ nie było żadnej wody, to mój Ojciec w czasie deszczu biegał w kostiumie kąpielowym po lesie. Czasami towarzyszyłem mu w tym. We wgłębieniu w dolnej części drogi zbierała się woda.
Wraz z innymi dziećmi biegaliśmy z przyjemnością po kałużach i malowaliśmy nogi błotem. Niedaleko domu był las sosnowo-dębowy i zazwyczaj chodziliśmy tam w czasie pogody i leżeliśmy na rozciągniętych kocach. Czasem chodziliśmy zbierać grzyby, Ja bardzo lubiłem jeździć po lesie na rowerze i niekiedy próbowałem się ścigać z pociągiem osobowym na zakręcie nad torami. Rower ten sam czyściłem, oliwiłem, dokręcałem szprychy i w przypadkach koniecznych kleiłem przebitą dentkę.
   Spałem z siostrą na łóżkach w małym pokoiku wydzielonym kotarom z dużej kuchni . Okna były na noc zasłaniane okiennicami i od środka zakręcane śrubami. Bardzo lubiłem rano otwierać po cichu okiennice i wydostawać się na zewnątrz. Napawałem się wówczas specyficzną atmosferą poranka.
Po drugiej stronie drogi, u brata gospodarza, w większym piętrowym domu mieszkali nasi znajomi Lipińscy z trzema starszymi ode mnie córkami. Najstarsza miała na imię Jadzia, następnie była Lucia /Lucyna/ i o rok starsza ode nie Hania. Inni znajomi, Grabscy /ze starszym ode mnie synem Wiesławem i młodszą córką Danusią/ mieszkali w odległości ok 350 metrów. Pani Janina Grabska była koleżanką szkolną mojej Mamy, a pan Longin Grabski był synem jakiegoś ociemniałego. P. Longin pracował, jak się wówczas mówiło, w fabryczce swego ojca, który produkował szczotki.
   W niedziele bardzo często przyjeżdżali do nas różni znajomi z Łodzi. Natomiast w czasie deszczu przesiadywaliśmy często na werandzie osłoniętej od zachodu podniesioną zazwyczaj drewnianą klapą. Ponieważ często brakowało czwartego do bridża to ja wkrótce nauczyłem się także grać w tą grę.
   Przypominam sobie, że w ogrodzie między dwiema wiśniami zawieszony był hamak, na którym nieraz się huśtaliśmy.
   Przypominam sobie także, że przed wybuchem wojny koniecznie pragnąłem wygrać kózkę na loterii fantowej organizowanej łącznie z zabawą przez miejscowy kościół. Kozę tę rzeczywiście wygrałem na ostatni los /przy wychodzeniu/. Trzymaliśmy ją z czerwoną
kokardą, a przy wyjeździe oddaliśmy do sąsiednich gospodarzy.
   W ostatnim roku przed wojną państwo Lipińscy nie wyjechali razem z nami na
letnisko, ponieważ moja Mama pogniewała się z panią Heleną.
Pomimo to mój Ojciec kontaktował się stale z p. Adamem Lipińskim, który miał skład apteczny na placu Wolności w Łodzi.
Było to w starym domu, którego części byli oni właścicielami. W domu tym były bardzo duże pokoje, ale ubikacja znajdowała się w podwórzu /jak zresztą w większości starych domów w Łodzi/.
   We wszystkich domach na wakacjach paliło się lampy naftowe. W ostatnich dwóch latach ja jeździłem z bańką po naftę do sklepiku pana Wilamowskiego. W sklepie tym można było dostać wówczas wszystko z wyjątkiem mięsa, ale sklep rzeźniczy znajdował się po drugiej stronie drogi. Nabiał przynosiła kobieta wiejska, a grzyby i jagody zbierane w lesie przeważnie dzieci. Warzywa co pewien czas przywoził wozem ogrodnik. Codziennie przyjeżdżał także z Koluszek lodziarz. Pchał on przed sobą biały wózek w którym znajdowały się dwa rodzaje lodów - śmietankowe i czekoladowe, a nakładał je łyżką. Lody w waflowym rożku kosztowały 5 groszy. Za 10 i 20 groszy można było kupić większe lody ze specjalnych maszynek. Były one z dwóch stron obłożone okrągłymi waflami.
  Na letnisku Ojciec mój zainstalował radio na akumulator i baterię /anodówkę/. W 1938 r. kupił w Łodzi duży aparat radiowy produkcji wiedeńskiej pod nazwą "Hornyfon".
  Największym szczęściem było dla mnie, gdy woźnica pozwolił mi trzymać lejce konia w bryczce wiozącej nas od stacji. Koń szedł prosto piaszczystą drogą i należało nim pokierować jedynie na zakręcie.
  W ostatnich latach /przed wybuchem wojny/ Ojciec przyjeżdżał własnym samochodem osobowym. Był to stary model amerykański pod nazwą Esex. Był to jednak bardzo duży samochód i mieściło się w nim normalnie 5 osób.
Ojciec nie miał żadnych zdolności technicznych. Wraz z moją matką podpatrzyliśmy kierowcę i pewnego razu reperowaliśmy karburator /gaźnik/. Polegało to na odkręceniu całego urządzenia i przedmuchaniu rurek pompką. Mając zaledwie 11 lat nauczyłem się kierować samochodem. Oczywiście miało to miejsce na bocznych szosach. W tamtych czasach samochody były rzadkością. Stąd następowały tak często przebicia opon i dętek zgubionymi przez konie hufnalami i podkowami.
   Przez dwa ostatnie lata zarówno przed wakacjami, jak i na początku roku szkolnego dojeżdżałem pociągiem do Łodzi. W pociągu tym był rano specjalny wagon dla młodzieży szkolnej.
W starych, podmiejskich wagonach, każdy przedział miał odrębne drzwi. Pamiętam jak w pobliżu Łodzi na stacji Andrzejów tłum Żydów w chałatach usiłował dostać się do naszego wagonu. Trzymaliśmy wtedy klamki, aby nie wpuścić ich do środka. Wracałem na wieś
samotnie i na peronie dworcowym /Łódź Fabryczna/ kupowałem czasem lody Pingwin na patyku. Za 20 groszy można było dostać lody śmietankowe w pudełeczku z łopatką, a za 30 groszy lody oblewane czekoladą i zawinięte w papierek.
   Między Łodzią i Warszawą kursowały rano w odstępie ok. 20 minut dwie motorowe włoskie torpedy. Ojciec często nimi jeździł.
Przypominam sobie, że bilet dla dorosłego kosztował 10 złotych. Podróż trwała jedną godzinę i trzydzieści minut.
   W ciągu roku rodzice wysyłali mnie często wieczorami po ciastka /o kilka przystanków tramwajowych/ na róg ulic Narutowicza i Kilińskiego. Ja kupowałem wtedy dla siebie tzw "stefankę".
Było to ciastko o cienkich warstwach przedzielane na przemian czekoladowym i zwykłym ciastem, obłożone czekoladą.  Wszystkie ciastka kosztowały po 20 groszy. Niekiedy także byłem wysyłany wieczorem na róg Narutowicza do kiosku po chałwę lub owoce.
    W tramwajach poza motorniczymi byli zawsze konduktorzy, którzy nie tylko inkasowali pieniądze za bilety, ale pociągając specjalny pas dawali dzwonkiem motorniczemu znak o odjeździe.
Motorniczy często jednak wyglądali z pomostu i czekali z odjazdem na biegnącego pasażera. W Łodzi tramwaje nie miały na krańcach rond, ale musiały wekslować, a konduktorzy przenosili na pomostach barierki na drugą stronę i zamieniali napisy z kierunkiem jazdy. Tramwaje zjeżdżające do zajezdni miały napisy w kolorze czerwonym. Z dwóch stron wozu motorowego znajdowały się metalowe skrzyneczki. W blasze wycięte były numery tramwaju i za mlecznymi
szybami wieczorami paliło się światło. Dzięki temu po ciemku można było z daleka rozpoznać numer tramwaju. Motorniczy mieli specjalne zegary, na których liniami zaznaczone były poszczególne ulice przy których znajdowały się przystanki, a zaciemnionym kolorem wyznaczony był czas na postój. W przypadku jakichkolwiek zahamowań /np. defilada/ część tramwajów była zawracana w przeciwnym kierunku, aby rozładować oczekiwania. Wszystkie wozy tramwajowe były w kolorze zielonym. Na kilka lat przed wybuchem wojny wszystkie wagony zostały zamienione na nowoczesne, o kształtach opływowych, a góra ich została pomalowana na kolor kremowy.
    W szkole naszej z okazji świąt państwowych odbywały się akademie. Uroczystości takie miały miejsce zazwyczaj na półpiętrze przy pamiątkowej tablicy, na której w brązie wypisane
były nazwiska uczniów szkoły, którzy zginęli w walkach z bolszewikami. Paliły się wtedy także dwa znicze, a orkiestra szkolna grała odpowiednie melodie.
    Pamiętam jaki był powszechny płacz po śmierci Piłsudskiego. Wszyscy uczniowie w naszej szkole kupili sobie czarne opaski na ramię i nosili je chyba przez dwa tygodnie.
    W tym samym roku, w ostatnich dniach maja, pojechałem z moją Mamą oraz z p. Lipińską i jej córkami do warszawy. Zatrzymaliśmy się w jakimś tanim hotelu na ulicy Chmielnej /bez bieżącej wody/.
Zwiedziliśmy wówczas Zamek, Park Łazienkowski z pałacem oraz Wilanów. Byliśmy wtedy także w ogrodzie zoologicznym - tym bardziej, że takiego nie było wówczas w Łodzi.
   Po raz drugi byłem w Warszawie przed wojną w końcu maja 1938 roku z moją Maną i siostrą. Odwiedziliśmy wtedy dziadków na Kole oraz stryja Józefa wraz z jego rodziną - w Rembertowie.
    Ja początkowo byłem w zuchach /nie przypominam sobie obecnie od którego roku/ i w r. 1938 wyjechałem na obóz nad samą Pilicę, w pobliżu miejscowości Smardzewice, w której znajdował się duży kościół z klasztorem. Na obozie zostałem pasowany na harcerza.
Początkowo będąc jeszcze zuchem mieszkaliśmy w szkole we wsi. Szkoła mieściła się w domu sołtysa i wówczas poznałem naprawdę gospodarstwo wiejskie. Szkoła wiejska składała się jedynie z dwóch izb. Przez cały dzień przebywaliśmy w obozie harcerskim, ale zaraz po wstaniu biegliśmy wszyscy na brzeg lasu, gdzie odbywała się poranna gimnastyka. Wyżywienie na obozie było bardzo proste. Przypominam sobie, że rano w dzień powszedni jedliśmy
zawsze chleb z marmoladą i piliśmy czarną kawę zbożową. Przez pewien czas w obozie był jeden zastęp harcerski z innej, niezamożnej szkoły. Ostatni tydzień my również mieszkaliśmy w namiocie na terenie obozu. Każdy zastęp miał własny kajak zbudowany samodzielnie przez uczniów w stolarskich warsztatach szkolnych. Odbywały się tam różne gry i wycieczki. Byliśmy między innymi w jaskiniach znajdujących się ok. 4 kilometry w dół pilicy. Nad łące przy rzece rozpalane było wieczorami ognisko przy którym odbywały się śpiewy i różne przedstawienia. Sam obóz natomiast mieścił się na wzniesieniu na łące w lesie sosnowym. W środku mieszczony został maszt, na który uroczyście wciągana i spuszczana była flaga narodowa przy dźwiękach trąbki i odbywała się odprawa całej drużyny ustawionej zastępami. Każdy zastęp miał swój namiot, przed którym znajdował się ozdobny napis z nazwą - np. "Mrówki". Nocami sprawowane były warty po dwie godziny. Myć chodziliśmy się do Pilicy, a drużynowy sprawdzał latarką, czy nogi są czyste? Myślę, że w ramach treningu niektórzy byli kierowani powtórnie do rzeki w celu umycia nóg. w nocy po dwie godziny trwały warty zastępu dyżurnego. Ponadto były także inne dyżury, jak np. w kuchni. W niedziele cała drużyna maszerowała do kościoła zakonnego w Smardzewicach. Można było także zdawać na różne sprawności harcerskie. Po zamieszkaniu w obozie wszyscy obecni zuchy zostali pasowani na harcerzy. Ja także dostałem
wtedy krzyż oraz czapkę harcerską /dotąd chodziliśmy w granatowych beretach/. Pasowanie odbyło się wieczorem przy palącym się ognisku niedaleko rzeki.
    Głównym drużynowym był harcerz o nazwisku Dąbrowski. Cała drużyna dzieliła się na drużynę starszych i młodszych. Drużynowym młodszej i przybocznym całej był druh o nazwisku Szlegier Uważałem go zawsze za urodzonego harcerza, a cieszył się on wielkim uznaniem u wszystkich. Był on także na Jemboree w Holandii, skąd przywiózł wiele pamiątek. Były one umieszczone w izbie harcerskiej, która mieściła się w wysokiej suterynie. Pamiętam, że na ścianie wisiało ozdobne prawo harcerskie. Znajdowała się tam pamiątkowa książka pisana tuszem Moja drużyna miała numer 9, imienia Henryka Dąbrowskiego i zazwyczaj po mszach świętych odbywały się zbiórki całej drużyny.
Przed wojną przygotowałem się do zdania na drugi stopień harcerski - wywiadowcy. Nauczyłem się także sygnalizacji "semaforem" oraz biegłego posługiwania się mapą sztabową i kompasem.
Kilka razy byłem także na wycieczkach harcerskich /na mszę świętą chodziliśmy wtedy na godzinę szóstą do domu starców/, a raz na wiosnę 1939 r. nocowaliśmy w schronisku harcerskim w Grotnikach blisko Łodzi. W moim zastępie zostałem wtedy wyznaczony kucharzem, chociaż nie znałem się na tym. Przypominam sobie że w kociołku nad ogniskiem gotowałem zupę pomidorową z makaronem. Była ona jednak tak tłusta, że trudno było ją zjeść.
   W pobliżu miejsca obozu harcerskiego z roku 1938 znajdowało się osiedle szkolne, na którym byliśmy na wiosnę 1939 r. Na osiedlu szkolnym byliśmy z naszym wychowawcą , panem Świątkowskim /całkowicie siwy, w starszym wieku/ i sierżantem Kosiorkiem, który pilnował porządku. Ten ostatni był do naszej szkoły przydzielony na stałe - do tzw PW /przysposobienia wojskowego/.

Przysposobienie wojskowe obowiązywało od 3 klasy gimnazjum, a uczniowie mieli specjalne mundury i odbywali ćwiczenia z karabinami. Na boisku szkolnym znajdowała się specjalna strzelnica z tarczami. Dowódcą przysposobienia wojskowego był jakiś porucznik.
   Pamiętam, że wszystkich uczniów obowiązywała "musztra". Uczyliśmy się odliczać, ustawiać w dwójki i czwórki oraz maszerować.
    6 czerwca 1938 kaplica szkolna została przeniesiona do sali gimnastycznej. Odbyła się tam uroczysta I komunia dla naszej klasy i klasy wyższej - połączona z bierzmowaniem przez biskupa.
Kaplica szkolna miała stałe miejsce na trzecim piętrze szkoły. Połączona ona była dużymi składanymi drzwiami z salą rysunkową. Na wszystkie nabożeństwa, próby chóru i projekcje filmowe sala ta była opróżniana z pulpitów do rysowania. Wszyscy uczniowie byli zobowiązani do uczęszczania w niedziele na godz. 10 na mszę św. do kaplicy szkolnej. Ci, którzy mieszkali
poza miastem mieli obowiązek, nałożony przez naszego prefekta, do przynoszenia zaświadczenia od własnego proboszcza.
    Wychowaniem moim i siostry zajmowała się Matka, a Ojciec nie miał na to czasu. Gdy Ojciec był w domu, to bawił się z nami. Pamiętam raz, w czasie nieobecności mojej Matki schował moją siostrę w białej sukience do węglarki. Ja oczywiście nie mogłem jej znaleźć. Nie miał jednak żadnych zdolności technicznych.
Przypominam sobie, że gdy pewnego razu zgasło światło, to czekaliśmy na reperację korków do powrotu Matki. Od swego starszego brata - Józefa dostał kolorowy portret Piłsudskiego. Przed przyjazdem swego brata postanowił przybić ten portret. Wybił jednak tylko dużą dziurę i w końcu portret zawiesiła moja Matka.
    Matka była ładna i wysoka. Bardzo lubiła tańczyć i bawić się. Jakkolwiek uczynna, była także wielką histeryczką. Rano przed moją I komunią zrobiła Ojcu straszliwą awanturę. Znalazła
ona mianowicie w garniturze, w którym wrócił on z Warszawy, dwa bilety do kina. Do komunii poszedłem oczywiście strasznie zapłakany. Przypominam sobie, jak np. Matka moja pogniewała się na służącą i biegła do otwartego okna, aby z niego wyskoczyć. Ja, w nocnej koszuli, trzymałem ją za spódnicę, aby ją od tego powstrzymać.
   Mieliśmy wówczas dwutygodniowe przerwy szkolne w okresie świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy. Chodziłem wówczas z moimi rodzicami do kościoła świętego Krzyża na godz. 13. Pamiętam, że zazwyczaj spóźnialiśmy się na msze. Msza św. dzieliła się wtedy na mszę dla katechumenów i na mszę dla wiernych /po kazaniu/.
Po mszy św. mój Ojciec między innymi z panem Lipińskim, spotykał się często na piętrze w cukierni pod nazwą Esplanada na tzw "pół czarnej".
    Wychowanie wówczas wyło bardzo wymagające, ale świadczyło o ogólnej wysokiej kulturze. Mówiło się wówczas o kształceniu charakteru oraz woli i codziennie czynienia jakiegoś dobrego uczynku. Mowa o tym była jeszcze wiele lat po wojnie. - Do stołu musieliśmy zasiadać przed podaniem obiadu i należało wszystko jeść. Jak pamiętam, to nie jadałem tylko mayrnowanych śledzi, ponieważ uważałem to za surowe mięso. Jadaliśmy wówczas często
tłuste mięso wołowe, a mój Ojciec szykował dla mnie i dla siebie kanapki  z chleba posmarowane tukiem wyjętym z wielkiej wołowej kości. Jadaliśmy także różne kluski oraz kasze. Często na obiad był szpinak. Ponieważ nie lubiłem go, to zjadałem go szybko na
początku. Moja matka czasami trzymała pas na stole i musiałem wszystko jeść.
    Nikt nie rozpoczynał jeść dopóki przy stole nie zasiadła gospodyni, a wszyscy mieli już nałożone jedzenie.
    Pomimo, że w domu była służąca, ja musiałem nieraz podawać sztućce i talerze do stołu i chodzić po zakupy do sklepu znajdującego się w tym samym domu. Po godz. 7 wieczorem matka moja wysyłała mnie nieraz od tyłu do sklepu p. Fromowej po produkty, które zapomniało się nabyć. Każdemu z domowników na przywitanie należało mówić "dzień dobry", a wieczorem "dobranoc". Podobnie mówiło się przy wychodzeniu lub przychodzeniu do domu. Należało
to do dobrego wychowania i było powszechnie stosowane. Wszystkim osobom starszym pomagało się zdejmować wierzchnie okrycia i wieszać je na wieszakach w przedpokoju. Z nikim także nie witało się przed zdjęciem wierzchniego okrycia. Było rzeczą naturalną ustępowanie w tramwajach miejsca wszystkim osobom.
Stosowane to było nie tylko do ludzi starych, ale do wszystkich dorosłych. Kobiety przepuszczało się zawsze przodem, a w sklepach wszyscy mężczyźni zdejmowali nakrycia głowy. normalnym były słowa "dziękuję", "proszę", "przepraszam" itp. Robotnicy dostosowali
się do tych zwyczajów, a ludność wiejska powoli wrastała do miast i przyjmowała obowiązujące zwyczaje. Absolutnie nie słyszało się wówczas takich ordynarnych słów jak obecnie na ulicy, w środkach komunikacji, a także w telewizji.
    Sądzę jednak, że w poszczególnych warstwach społecznych występowały duże różnice. W Łodzi np. wiele kobiet pracowało w fabrykach i nie miało czasu na gruntowne zajmowanie się dziećmi. Ogólna atmosfera społeczna była jednak taka, że w znacznym stopniu warunki wychowawcze były podobne.
   Przypominam sobie, że nieprzyjemne wrażenie robiło na mnie rewidowanie wychodzących robotników z pobliskiej fabryki na ul. Narutowicza. Któregoś roku grupa kilku robotników wychodziła z fabryki, z czerwonymi opaskami - na manifestacje I Maja. W tych czasach prasa opisywała, jak zawsze, o różnych rozbojach i kradzieżach. Z pewnością występowały one zawsze i będą nadal występowały, ale powinno się liczyć ich nasilenie przedstawiane między innymi w danych statystycznych. Przypominam sobie jak znajomy komornik popełnił jakieś nadużycia, to spotykał się z ogólnym bojkotem towarzyskim . Moja matka widywała się natomiast z jego żoną, ponieważ była chrzestną ich syna.
   Myśląc o tym po wielu latach nie mogę powiedzieć, czy te obyczaje dotyczące wychowania zaniknęły tylko w Warszawie. Przecież właśnie w Warszawie rodowita ludność w przeważającej większości nie wróciła do swojego miejsca zamieszkania. Ponadto była prowadzona celowa polityka tzw "ploretaryzacji" miast. Zanikała jednocześnie kultura wiejska /śpiewy, tańce, muzyka, zdobnictwo i in./, a ludność miejska przyjmowała narzucane nowe wzory. - Z
pewnością istnieją pewne trędy międzynarodowe jak np. urbanizacja wsi - ale uważam, że nie wszystko należy naśladować z zagranicy i powinno się wprowadzać nasze własne zwyczaje. Tak np. pomoc w zdejmowaniu płaszczy nie ma tylko charakteru zwykłej pomocy, ale posiada również wielką wartość wychowawczą i w wielu domach obowiązuje nadal.
   Dzisiaj uważam, że nie istnieje tylko, jak zawsze, różnica pokoleń, ale rozwój dokonuje się z coraz narastającym przyspieszeniem. Niezależnie od pewnych zmian, trzeba mówić o ogromnej
brutalizacji życia. /Znajduje to także odbicie w środkach masowego przekazu./ Uważam wszelako, że należało by nadal podtrzymywać niektóre wzory dobrego wychowania.
   //Po utracie wzroku szczególnie silnie odczuwam zanik tych wzorców kulturowych. Jeżeli nie mówi się "dzień dobry" i w ogóle się nie odzywa, to nie wiem kto znajduje się w danym pomieszczeniu. Mówi się wiele o uwzględnianiu potrzeb inwalidów w architekturze oraz w bieżącym życiu, ale często nie rozumie się, że każde inwalidztwo ma określone problemy. A przecież każdy może stać się inwalidą.//

   Przypominam sobie, że w ostatnich latach przed wojną załatwiałem zakup i przyniesienie węgla ze składu na tej samej ulicy. Matka moja wysyłała mnie nieraz przed szkołą na dół do sklepu po nabycie bułek, mleka, masła i czasem cukru. Z tamtych czasów pamiętam, że bułka kajzerka /znacznie większa od obecnych/ kosztowała 5 groszy. Niekiedy chodziłem też wieczorem do rzeźnika na dole po zakup ok. 20-30  dkg krojonej wędliny. Kupowało się
wówczas tylko na kolację i śniadanie, ponieważ lodówek nie było. Przypominam sobie, że jadaliśmy wówczas nieraz pasztetową. kaszankę /z wątróbką/ i tzw "czarne".
Ojciec wysyłał mnie natomiast do kiosku z papierosami po zakup tzw "Klubowych". Były to papierosy ustnikowe pakowane w brązowe kwadratowe pudełko. Zawierało ono 20 papierosów z filtrami. Takie pudełko kosztowało aż 1 złoty. Niekiedy też wysyłano mnie na róg do kiosku przy poczekalni tramwajowej po zakup bananów lub chałwy. Zabawek miałem niewiele. Posiadałem zaledwie dwa samochody. Największą radość sprawiało mi zawsze otrzymanie książek pod
choinkę. Pamiętam, że przed wojną czytałem przy latarce pod kołdrą "Potop". W roku 1939 po pobycie moich rodziców w Gdyni na obchodach "Dnia morza" otrzymałem dwutomową powieść Sienkiewicza pt. Krzyżacy. Matka moja mówiła mi wtedy, że widziała tzw szparagi. Były to ukośnie umieszczone w ziemi szyny kolejowe. Miały one służyć jako zapory przeciwczołgowe.
   Dr Helena Orylska pełniła funkcję przewodniczącej Koła byłych Wychowanek Szkoły Pętkowskiej i Macińskiej. Moja Mama Bronisława była wiceprzewodniczącą tego Koła. Z uzyskanych pieniędzy fundowały one zwrotną pomoc na studia dla niezamożnych uczennic.
W Łodzi nie było wówczas żadnej wyższej uczelni. Dr Orylska i moja Mama miały funkcje te zachowane jeszcze po wojnie i po październiku 1956 r. zorganizowały /głównie moja Matka/ zjazd szkolny w dawnym gimnazjum niemieckim.
   Przed wojną Koło organizowało corocznie bale dla dzieci w sali Związku Handlowców Polskich. Bale były połączone z wyborem króla i królowej migdałowej /Migdały były ukryte w pierniczkach - tzw krajance/. Stroje dla pary królewskiej przygotowywała moja Matka.
   W naszym domu bywała dosyć często siostra, zmarłego przed I Wojną Światową dziadka Albina - Naścia Raczakowa. Pamiętam, że była to mała starsza kobieta. Przypominam ją sobie jako bardzo ofiarną - cerowała ona skarpetki i robiła porządki w szafach.
Miała poglądy bardzo lewicowe, chociaż nie narzucała się z nimi. Nade wszystko była ona za sprawiedliwością społeczną. Po wojnie natychmiast zjawiła się ona z taką samą pomocą. Wierzyła, że nowy ustrój zrealizuje jej marzenia. Od mojego najmłodszego kuzyna - Janusza /urodzonego w 1948/ słyszałem, że bywała ona także w ich domu.
   W mojej szkole przed lekcjami w dużym korytarzu połączonym z otwartą tzw salą rekreacyjną miał miejsce poranny apel. Odbywały się tam wspólne modlitwy, a następnie wspólne śpiewy /głównie religijne i patriotyczne/. W okresie, gdy było ciepło ranny apel
odbywał się na boisku szkolnym i zakończony był on marszem klasami na czele z dętą orkiestrą szkolną.
W czasie lekcji były dwie duże przerwy dwudziestominutowe. Dla szkoły powszechnej pierwszą z nich była przerwa śniadaniowa, a druga wypoczynkowa. Na drugą przerwę, o ile była odpowiednia pogoda, mogliśmy wybiegać na boisko szkolne.
     Przypominam sobie jak na wiosnę 1939 r. poszliśmy do PKO z naszym szkolnym wychowawcą, p. Wacławem Świątkowskim, aby przeznaczyć większość naszych oszczędności na pożyczkę obronną kraju. Na placu Wolności wystawiona była wtedy makieta działa przeciw-
lotniczego.
   Od 5 klasy w mojej szkole istniał obowiązek chodzenia na dodatkowe lekcje chóru, orkiestry lub rysunków. Ja wówczas uczyłem się już w domu grać na pianinie, a w szkole chodziłem na
lekcje chóru /na 7 lekcji/. W najgorszej sytuacji byli ci, którzy nie mieli ani zdolności muzycznych, ani rysunkowych. W ostatniej mojej klasie szkoły powszechnej /szóstej/ za bardzo
niewielkie pieniądze /20 groszy/ były wyświetlane filmy. Odtwarzane one były co dwa tygodnie z przerwami, połączonymi z zapalaniem świateł - na wymianę taśm.
   Ja czasem chodziłem sam do raczej luksusowych kin. Były wówczas 3 rodzaje miejsc, a zazwyczaj można było wchodzić podczas całego spektaklu. Bileterki wprowadzały wszystkich z latarkami.
Ja chodziłem na ogół na balkon. Kosztowało to wówczas dosyć drogo, bo aż 2 złote, to znaczy tyle samo co za2 miejsce na parterze. Ja zawsze kupowałem ulgowe bilety dla uczniów.
   Jak dobrze pamiętam, to w okresie przedwojennym panowała duża bieda. Liczni żebracy przyjmowali chętnie kawałki chleba. Na mojej ulicy znajdował się skład węgla.Za jadącymi wozami chodziły kobiety z dziećmi i zbierały do koszy spadające kawałki węgla. W pobliskim parku Trzeciego Maja niektórzy zbierali żołędzie na kawę zbożową.  Rozwijała się jednak równocześnie akcja społeczna. W parku Trzeciego Maja utworzone zostały tzw półkolonie /całodzienne przebywanie w okresie wakacji niezamożnej  młodzieży. Wybudowana została
także "Kropla Mleka" /w parku/ i w domu tym wydawane było bezpłatnie mleko.
   Przypominam także sobie, że byliśmy skłonieni przynosić co tydzień drugie śniadania, które były składane w koszu na korytarzu i następnie przekazywane dla niezamożnej młodzieży w szkołach państwowych.
   Byłem za młody, aby znać występujące wtedy antagonizmy narodowościowe lub klasowe. Były one z pewnością, ale Łódź była pod tym względem, jak sądzę, miastem specyficznym, w którym mieszały się różne narodowości, religie i warstwy społeczne. Jak mi się wydaje, to po kryzysie ogólnoświatowym rozpoczął się okres intensywnego rozwoju. Nie można jednak tamtych czasów porównywać do dnia dzisiejszego. Praca odbywała się w zupełnie innych warunkach. Przypominam sobie, że nadbudowach cegły były noszone na plecach w specjalnych nosidłach. Gdy w pobliżu mojej szkoły spaliła się fabryka, to cegły pieczołowicie odbijano z murów i spuszczano specjalnymi rynnami na dół. Chodniki były także troskliwie konserwowane. Gdy jakaś płyta zapadała się lub pękła, to ją wyjmowano i pod nią podsypywano piasek i troskliwie ubijano.
Chodniki były układane zgodnie ze wskazaniami poziomicy oraz według napiętego sznurka. Miały one niewidoczny spadek, aby woda deszczowa nie gromadziła się, ale spływała do rynsztoka. O chodniki i połowę jezdni zobowiązani byli dbać dozorcy domów. W
śródmieściu sprzątali oni już podczas opadów deszczu lub śniegu. Na innych ulicach śnieg był posypywany żółtym piaskiem.
   Przypominam sobie, że w naszym domu mieszkała jakaś rodzina, której ojciec chodził w jakimś mundurze kombatanckim. Pewnego razu załatwił się on na schodach prowadzących do sklepu pani Fromowej będącej Niemką.
   Pamiętam także, że powstała w tym czasie Liga Morska i Kolonialna, a Polska domagała się dla siebie własnych kolonii.
Mówiło się także szeroko o "Polsce od morza do morza /Bałtyckie i Czarne/". Głoszono wówczas również hasło, że Żydów należy wysłać na  Madagaskar /duża wyspa na Oceanie Indyjskim w pobliżu Afryki/.
Była to wtedy kolonia francuska. Młodzi Żydzi szkolili się natomiast czasem do pracy w kibucach w Palestynie.
Przed filmami w kinach wyświetlane były dodatki o zdobyciu Zaolzia, a w szkole uczyliśmy się śpiewać "Marszałek Śmigły Rydz, nasz drogi, dzielny wódz. Gdy każe pójdziem z nim najeźdźców tłuc".
Śpiewaliśmy także: "Nie damy Popradowej fali, Spiszu z Orawą, z praojców sławą. Te ziemie ojce posiadali".
   Mniej więcej w tym samym czasie odbyła się zbrojna demonstracja na granicy z Litwą. Zmusiło to tę ostatnią do nawiązania stosunków dyplomatycznych z Polską. Do warszawy przyjechał wtedy prezydent Litwy - o ile pamiętam, to w randze marszałka.
   W gazetach były zamieszczane informacje, że na różne epidemie /zwłaszcza w Chinach/ umierało 100-300 tysięcy ludzi.   Przypominam sobie, że Ojciec mój stale przynosił do domu
jakieś gazety. Oglądałem w nich między innymi mapki ilustrujące postępy Włochów, którzy zaatakowali Abisynię z włoskiego Somali.
Przypominam sobie, że Abisyńczyków przedstawiano jako bardzo prymitywnych ludzi. Następnie zjawiły się mapki przedstawiające linie frontu w wojnie domowej w Hiszpanii. Nie pamiętam jednak, czy wyrażane były jakieś sympatie.
   Stale natomiast odczuwało się narastające zagrożenie wojną. Szczególną obawę budziło użycie gazów. Rozdawane były maski lub tampony z wodą wapienną, ana szybach naklejano paski papieru. Na jakieś dwa lata prze wybuchem wojny rozebrane zostały wszystkie
drewniane płoty i zastąpione siatką. Miało to umożliwić rozwiewaniu się gazów.
W naszym domu, w ogrodzie, zbudowany został schron w postaci parokrotnie wygiętego rowu przykrytego deskami i ziemią.
   Prowadzone było intensywne szkolenie przeciwlotnicze i w każdym domu był wyznaczany komendant LOPP /Ligi Obrony powietrznej Państwa/. W naszym domu jako takiego komendanta wyznaczono moją Mamę i przeprowadzono odpowiednie szkolenia połączone z zaciemnianiem. Ja z harcerstwa zostałem wyznaczony jako łącznik przy komendzie miasta. Przeprowadzone zostało wówczas po ciemku ćwiczenie, podczas którego musiałem przewieźć na rowerze meldunek do komendanta jakiejś szkoły.
   W czerwcu 1939 r. zdałem w mojej szkole egzamin do gimnazjum. Zaraz z kolegami kupiliśmy sobie tarcze szkolne i na letnisko pojechałem już w mundurze gimnazjalnym z długimi spodniami. Były to standardowe granatowe mundury z niebieskimi wypustkami na bokach spodni, mankietach i czapkach. Liceum miało natomiast czerwone wypustki. Na lewym ramieniu nosiło się tarczę z numerem szkoły.
   Jak przypominam sobie obecnie większość uczniów to byli jedynacy, a czasami była dwójka dzieci. Nie przypominam sobie, aby miał ktoś trójkę dzieci. Sądzę, że nie było to tylko wskutek
naturalnego planowania rodziny. Na niektórych sklepach znajdowały się duże metalowe ogłoszenia, na których w dużym kole znajdował się napis "Olla gum". Nie zdawałem sobie wówczas sprawy co to oznacza.
   W naszej szkole większość uczniów, to byli katolicy, ale było także kilku ewangelików, do których na lekcje religii przychodził pastor. Ponadto było o. 7 uczniów pochodzenia żydowskiego. Mówiło się wtedy o Polakach wyznania mojżeszowego.
   Przez dłuższy czas obecność uczniów pochodzenia żydowskiego nie miała najmniejszego znaczenia, ale miej więcej od roku szkolnego 1936/1937 zaczęły się szerzyć nastroje antysemickie. W ostatnim roku szkolnym. kilku uczniów z naszej szkoły przeniosło się do szkół żydowskich.
   Wśród uczniów pochodzenia żydowskiego był jeden o nazwisku Fruchtgarten. Piewca legionów - Lipiński, opisał w swojej książce jego ojca jako wybitnego legionistę. A przecież do Legionów nie szło się z poboru, ale na ochotnika. Pamiętam, że kol. Fruchtgartena widziałem w 1939 r., po powrocie z ucieczki wojennej do Łodzi, z żółtą gwiazdą na plecach - ale krępowałem się jakoś podejść do niego. W tym samym czasie widziałem na ulicy innego kolegę szkolnego, Harego Beinsteina, w mundurze hitlerjugend.
   W okresie przedwojennym Ojciec mój zaangażował jako swojego zastępcę w swojej firmie najmłodszego brata mojej Matki - Lolka /Eligiusza/, który z nieznanych mi powodów odszedł z pracy w banku.
Gdy mój Ojciec został powołany do wojska jeszcze przed wybuchem wojny, to ja jeździłem na rowerze na letnisko w Gałkówku /w kierunku Łodzi jedna stacja przed Żakowicami/, aby powiadomić go o potrzebie zastąpienia mojego Ojca.

   Pierwszy dzień wojny spędziłem wraz z kilkoma harcerzami z mojego zastępu i z dziewczętami z żeńskiej szkoły Czapczyńskiej, na Dworcu Fabrycznym w Łodzi i wydawaliśmy herbatę dla poborowych. Przyjechał wówczas pociąg z rannymi, ale na dworcu rozeszła się wieść, że "Polacy zdobyli Gdańsk".
   Nie będę szczegółowo opisywał naszej wędrówki po wybuchu wojny, powrocie do Łodzi i wyjeździe do Warszawy - ponieważ zrobiłem to w opisie pt. "Rodzina mojego Ojca" /stosunkowo dokładnie napisałem tam również o moim Ojcu i mojej rodzinie/.

   Sądzę że warto jednak przypomnieć, że mając 12 lat nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji. We Włodzimierzu Lubelskim wybrałem się z chłopcem w moim wieku /z rodziny jednego z powołanych do wojska/ na kajaki na znajdującą się tam rzekę. Kajaków
jednak nie dostaliśmy.
   Po różnych perypetiach wojennych chcieliśmy jechać w kierunku Rumunii. Zostaliśmy jednak zawróceni z drogi przez jakiegoś polskiego generała , który oznajmił, że szosa jest już przecięta przez wojska rosyjskie. Chcieliśmy wtedy jechać w kierunku Lwowa, który jeszcze się bronił. Jakieś 20 kilometrów za Tarnapolem dogoniły nas czołgi radzieckie. Przypominam sobie, że żołnierzom kazano iść do domu, a oficerów zabrali. Przed wieczorem 18 wrześnie jacyś żołnierze radzieccy zabrali nam samochody.
Oświadczyli wtedy, że nad ranem je zwrócą, ale chyba nikt w to nie wierzył. Rano poczęli do nas zbliżać się Ukraińcy. Wszyscy obecni Polacy dowiedzieli się, że w pobliżu znajduje się polsko-
ukraińska kolonia pod nazwą Sienkiewiczówka. Większość ludzi wybrała się tam, a ja zostałem z nimi wysłany z tobołem na plecach. Utknąłem jednak w świeżo zaoranym czarnoziemiu i postanowiłem poczekać na rodziców z siostrą. Bokiem szosy, w znacznej odległości od siebie, jechali pojedyńczy Kozacy na koniach. Jeden z nich polecił mojemu Ojcu otworzyć walizkę. Ponieważ nie mógł on znaleźć kluczyka, to podważał zamek scyzorykiem Konny Kozak
zabrał wówczas mu ów scyzoryk. Wkrótce potem napadli na nas Ukraińcy z Siekierami. Uratowali nas jednak Kozacy na koniach. Ukraińcom udało się jednak zabrać część rzeczy - a przede wszystkim wzięte z Łodzi przez moją Matkę - sztućce.
   Muszę także stwierdzić na tym miejscu- że wśród Ukraińców przeważały sympatie proniemieckie i dążność do własnej niepodległości. Wkrótce jednak pojawiła sią także milicja ukraińska z czerwonymi opaskami na ramionach.
   Mieszkając pod Tarnopolem we wsi Sienkiewiczówka w czasie dnia przebywaliśmy u sołtysa Polaka, a nocowaliśmy u Ukraińców.
Polak przywędrował z Mazowsza i wybudował podobny dom - niski, kryty słomą, a w kuchni było pełno much. Ukraińcy mieli natomiast wysokie i czyste domy. Spotkałem się tam wtedy po raz pierwszy ze wspólnym kupieniem przez mieszkańców maszyn. Była to młockarnia,
siewnik i centryfuga.
   Po wielu latach słyszałem, że Ukraińcy kończący przed wojną wyższe studia nie mogli znaleźć zatrudnienia w administracji państwowej. Wracali oni na wieś i byli motorami postępu.
   W Sienkiewiczówce Matka moja rozmawiała z jakimś działaczem ukraińskim o niemoralności napadu na uciekinierów przed wojskami niemieckimi. Był to wykształcony i kulturalny Ukrainiec o nazwisku Kowalczuk.
Pewnego dnia wieczorem przyjechała po Ojca milicja i wzięli go do innej wsi, aby rozpoznał nasze rzeczy. Moja matka zmusiła do jechania z Ojcem znajomego - pana Longina Grabskiego, który mówił biegle po rosyjsku. Wrócili nad ranem z większością rzeczy z wyjątkiem noży.
   Po około dwóch tygodniach pobytu w Sienkiewiczówce pojechaliśmy do Tarnopola i zamieszkaliśmy w mieszkaniu jakiegoś Żyda, który był przed wojną przedstawicielem mojego Ojca. W Sienkiewiczówce spaliśmy na siennikach na ziemi, a w Tarnopolu na materacach, ale także na ziemi. Przypominam sobie, że moja matka kupiła małe wiaderko, w którym się myliśmy. Widziałem  wówczas także żołnierzy rosyjskich z karabinami na sznurku, a od wszystkich czuć było dziegieć. W kościele w samym centrum Tarnopola była duża dziura. Dowiedziałem się, że wjeżdżający do Tarnopola czołg radziecki, bez żadnego powodu, wystrzelił.
   W Tarnopolu Ojcu mojemu udało się odzyskać ciężarowy samochód /Polski Fiat/, który miał zepsuty dyferencjał. Matka moja nie puściła Ojca samego, ale udała się razem do jakiegoś dostojnika radzieckiego. Ja /12 lat/ wraz z moją siostrą /6 lat/ czekałem na nich w parku. Przez cały czas rozmyślałem, co powinienem zrobić, jeżeli oni nie wrócą? ... Przypominam sobie, że do parku przyszedł jakiś starszy Żyd w odpowiednim stroju z brodą. Uderzyło mnie wtedy tylko to, że był to liliput i musiał podciągać się na rękach aby usiąść na ławce.
   Ojciec zarejestrował się wtedy jako kierowca odzyskanego samochodu, ale prowadził go ktoś inny. Zaczął on jeździć do Lwowa i po  następnych ok. trzech tygodniach przenieśliśmy się tam.  
Pamiętam, że rodzice w Tarnopolu kupili mi podręcznik do historii starożytnej dla 1 kl. gimnazjum i elementarz dla mojej siostry. Z tego elementarza usiłowałem nauczyć moją siostrę czytania.
   We Lwowie niemiłe wrażenie zrobiły na mnie czerwone proporce zatknięte wszędzie, a przede wszystkim na latarniach. W ogóle Lwów był wtedy ponurym miastem.
   Pamiętam- że w tramwajach na wysokości 1 metra była obok drzwi kreska do wysokości której dzieci płaciły bilety ulgowe.
Pewnego razu z moją Matką wybraliśmy się na cmentarz Orląt Lwowskich. Rodzice moi, wraz z innymi uchodźcami, zmuszeni byli głosować za przyłączeniem ziem wschodnich do ZSRR. Mówiło się wtedy, że zrobili to, aby nie narażać naszych gospodarzy. We Lwowie ludzie pocieszali się takimi powiedzeniami jak "Im słoneczko wyżej, tym Sikorski bliżej". Słuchano także radia w Tuluzie, skąd były nadawane wiadomości nowego rządu Polskiego.
  / Na samym początku listopada granica między dwoma okupacjami była otwarta przez dwa dni w Przemyślu oraz między Rawą Ruską i Tomaszowem Lubelskim. Przez to drugie przejście wyjechaliśmy wraz z innymi spotkanymi we Lwowie znajomymi. Zdziwiony byłem, że na
granicy niemieccy żołnierze pomagali nam przenosić bagaże. Po jakimś czasie kobiety z dziećmi zostały odesłane wojskowymi sanitarkami do Zamościa, a mężczyźni przyjechali pociągiem. Po dwóch dniach pobytu w jakimś żydowskim hotelu - dzięki mojej Matce- wyjechaliśmy pewnym samochodem ciężarowym należącym do łódzkiego boksdeutscha.
   Po powrocie do Łodzi powiedziano mi, abym natychmiast wypruł lub zamalował niebieskie wypustki w mundurze gimnazjalnym. W przeciwnym przypadku młodzież z hitlerjugend wypruwa je sztylecikami.
  Przez ponad 1 miesiąc uczęszczałem do mojej przedwojennej szkoły - do 1 kl gimnazjalnej. Szkoła ta została zamknięta ok. 10 grudnia 1939 r. Następnie na początku 1940 r. uczyłem się w domu wraz z moim szkolnym kolegom Ryszardem Jerczyńskim, Z podręczników szkolnych mojej Mamy. Uczył nas przedwojenny dyrektor jakiejś szkoły pan Kralkowski, który był bratem dobrego znajomego moich rodziców sprzed wojny. Siostrę moją uczyła natomiast p. Radwańska
nauczycielka mieszkająca piętro niżej /była ona żoną malarza/. Początki nauczania usiłowałem ja natomiast przekazać mojej siostrze jeszcze w Tarnopolu.
   Masowe wysiedlenia Polaków z Łodzi zaczęły się tuż przed Bożym Narodzeniem w 1939 r. - w czasie ostrej Zimy. Wysiedlona została wówczas także cała rodzina mojego szkolnego kolegi -
Jurka Jankowskiego oraz nasi znajomi- Adam i Helena Lipińscy wraz z córkami. Niektórzy z wysiedlonych przetrzymywani byli przez ok. miesiąc w nieczynnej fabryce na ul. Łąkowej. Szerzyły się tam podobno wśród dzieci choroby zakaźne.
   Pamiętam, że w tym okresie ukrywali nas przez dwa tygodnie przedwojenni przyjaciele moich rodziców - państwo Jędryskowie, którzy zostali reichsdeutchami. Była to dziwna rodzina, ale było to normalne w Łodzi. P. Jędrysek był podobno powstańcem śląskim, a jego żona była Niemką. Raz przed wojną poznałem jej rodziców, którzy bardzo słabo mówili po polsku. Jak słyszałem od mojej Mamy, to pan Jędrysek pozyskał mnie we wczesnym dzieciństwie przez czytanie na głos wierszyków i bajek dla dzieci.
   W okresie wojny odwiedził on nas w r. 1942. Był on w mundurze NSKK /była to podobno jakaś pomocnicza formacja wojskowa/. Do naszego domu przyszli wówczas nasi przyjaciele zamieszkali w tym samym domu - Altenbergerowie /Stanisław i Maria/ wraz z jej siostrą Ireną Myszkorowską. Ojciec mój chciał wówczas, aby pan Jędrysek napił się za "wolną Polskę". Oświadczył on wtedy, że nie może tego uczynić w takim mundurze. Po tym incydencie już nigdy
nas nie odwiedził. Od mojej Matki słyszałem natomiast, że przed wojną pani Jędrysek usiłowała się pozbyć "niechcianej" ciąży przez picie octu i skakanie z parapetu okna. W czasie wojny
natomiast szybko dla Hitlera urodziła nowego obywatela - drugą córkę. Jest to dla mnie jednym z dowodów jak nacjonalizm może przewyższyć inne wartości.
   W czasie, gdy ukrywaliśmy się u państwa Jędrysków, to widzieliśmy hitlerowskie flagi w oknie innego znajomego rodziców - p. Leonowa, który zrobił się Ukraińcem. Nie mieliśmy jednak z nimi żadnego kontaktu.
   Łódź rozwinęła się w dziewiętnastym wieku poprzez osadnictwo tkaczy niemieckich /weberów/, którzy mogli eksportować swoje towary na rynki rosyjskie bez cła. Wielu z tych Niemców uległo następnie polonizacji. Niektórzy nie chcieli uznać się za Niemców, ponieważ nie uznawali Hitlera. Tak np. właściciel trzeciej co do wielkości fabryki w Łodzi, Gaier został zastrzelony na progu swojego pałacu przez hitlerowców. Byli też tacy, którzy nie chcąc uznać się za Niemców uciekli np. do Warszawy.
   Z Łodzi wyjechałem z moją Matką i siostrą w pierwszej połowie marca 1940 r. pociągiem z
dworca Kaliskiego. Bilety zostały dla nas kupione na przepustki uprawniające do przekroczenia granicy. Przy wejściu na peron wystąpiły jednak ogromne trudności i moja Matka oświadczyła jakiemuś Niemcowi, że jedziemy do chorej matki. Puścił on nas w końcu pod warunkiem, że
już nie będziemy usiłowali wrócić. Ja miałem wówczas założone na siebie dwa ubrania - jedno na drugim. Ojciec mój pozostał jeszcze około półtora miesiąca zarejestrowany jako kierowca ciężarówki i mieszkał u mojej babci - Marii.
   Jak pisałem w opisie o "Rodzinie mojego Ojca" po ucieczce z Łodzi zamieszkaliśmy u dziadków na Kole. Miałem wówczas w odstępie tygodniowym dwa zastrzyki przeciwko tyfusowi. Po pierwszym chorowałem przez cały tydzień z gorączką ok. 40 stopni. Po drugim
zastrzyku chorowałem zaś przez trzy dni.
  W okresie okupacji - od maja 1940 r. zamieszkaliśmy w Warszawie na ul. Filtrowej 62 m.47. Dom ten był całkowicie zelektryfikowany. Ponieważ były jedynie kuchnie elektryczne, to prąd był częściej u nas puszczany niż w innych budynkach. Za wyłączenie prądu odpowiadał dozorca, który czynił to w stacji transformatorowej. Po przeprowadzeniu się na ul. Filtrową moja Matka wysłała mnie do sklepu po zakupienie 1 kilograma "faryny". Gdy poprosiłem farynę, to ekspedientki nie wiedziały o co chodzi. Poprosiłem więc o cukier. Powiedziały one do mnie: "kilogram kryształu".
Zawstydziłem się wtedy. Po wielu latach jednak sprawdziłem w słowniku Arcta, że istnieje tam hasło "faryna". Było ono powszechnie używane w Łodzi na mielony cukier - w przeciwstawieniu do cukru w głowach. Później bardzo często dokonywałem zakupów na kartki. Pamiętam, że otrzymywaliśmy także ziemniaki na zimę. Były one duże, czerwonawe i gładkie - nie takie jak obecnie. W miarę upływu wojny na kartki przydzielano coraz mniej. Do końca otrzymywaliśmy szaro-zielonkawe mydło i coraz gorszy chleb, na którym można było znaleźć nawet kawałki słomy. Pod koniec chleb ten skupywali dorożkarz na karmienie koni.
   Przypominam także sobie lampy karbidowe. Grzejniki prawie nie grzały, ale do wentylatorów zostały zainstalowane piecyki. Mój Ojciec zakupił tzw piec amerykański z szybkami z miki. Był to piec w którym paliło się koksem, a na noc zmniejszało się dopływ
powietrza. Gdy wygasł, to był wielki problem w jego rozpalaniu. Do moich obowiązków należało przynoszenie koksu z piwnicy. Aby zmniejszyć ilość pyłu, to nosiłem do piwnicy wodę w wiadrach, aby polać nią koks. Ubierałem się w stary prochowiec mojej Matki i zakładałem coś na głowę. Często także wynosiłem śmieci do pojemników na końcu podwórza.
   Na wszystkie święta był u nas zaprzyjaźniony przedwojenny dziennikarz, p. Mieczysław Michciński. Był on starym kawalerem i mieszkał w pobliżu na ul. Kaliskiej. Przypominam sobie, że przy choince wspólnie śpiewaliśmy kolędy. Ponadto często bywali u nas  dwaj inni starsi kawalerowie. Jednym z nich był p. Jan Wroczyński /przyrodni brat Kazimierza - literata/. Przed wojną był on przewodniczącym związku transportowców polskich. Drugim był wysiedlony z Łodzi p. Stanisław Rogacki.
   Ponadto do przyjaciół moich rodziców często bywających u nas należeli państwo Jędrowscy /piszę o nich szerzej w materiale o  "rodzinie mojego Ojca", Seidlowie /Bronisław i Maria/ z panem Zygmuntem Osieckim /który przed samą wojną przyjechał do Polski i zostawił w Stanach Zjednoczonych żonę z córką/ oraz przez pewien czas państwo Laskowscy /Maksymilian z Zofią i córką Jadzią/ - następnie przeprowadzili się oni na Żoliborz/. Pan Maksymilian Laskowski przez dłuższy czas był administratorem domu. Był on filatelistą i miał sporządzony przez siebie ozdobny album  z polskimi znaczkami. Ponadto hodował on rybki, które oświetlał
nieraz lampą.
W roku 1943 nocowałem raz u nich, ponieważ istniało jakieś zagrożenie aresztowaniem.
   Pan Zygmunt Osiecki śpiewał arie Skołuby ze Strasznego Dworu i grał na pianinie. Do innych przyjaciół rodziców należeli państwo Grusowie /Zygmunt i Wanda/ córką Zosią i synami Zygmuntem i Wojtkiem. Pan Grus został aresztowany, ponieważ był on wzięty za  przedwojennego karykaturzystę o nazwisku Grouss. Siedział zaledwie 1 miesiąc, ale został strasznie pobity. Ślady pobicia były widoczne jeszcze po jego wypuszczeniu latem 1942 r. Zmarł on wkrótce na raka. Po powstaniu zaś Zosia znalazła się w obozie wyzwolonym przez dywizję Maczka i wyszła za mąż za jednego z oficerów o nazwisku Chmiel. Zygmunt zaś zginął na Starym Mieście lub przy usiłowaniu przepłynięcia Wisły.
    W miesiącach maj-lipiec 1940 r. uczęszczałem do 1 klasy gimnazjalnej/. Rzekomo była to 7 klasa szkoły powszechnej/ do szkoły na ul. Jasnej 10/.
    Ogromnym przeżyciem był dla mnie upadek Francji w czerwcu 1940 r. We Francję wszyscy wierzyli i wydawało się wówczas, że jest to przekreślenie wszelkich nadziei. Miałem wtedy 13 lat i pamiętam, jak płakałem na naszym balkonie na ul .Filtrowej.
   W sierpniu 1940 r. miała miejsce w Warszawie duża łapanka uliczna po której wiele osób wysłano, jak słyszałem, do Oświęcimia. W tym samym czasie odbyła się także łapanka przeprowadzona w domach. Odbyło się to między innymi we wszystkich sąsiednich budynkach . Do naszych bloków jednak nie weszli, ponieważ na dwóch klatkach schodowych rezydował oddział gospodarczy wermachtu i w budce przed bramą stał żołnierz na warcie.
   Na parterze naszej klatki schodowej w 1940 r. mieszkali 4 niemieccy lotnicy. Wśród nich był Nowotny - późniejszy as lotnictwa niemieckiego na wschodzie. Został on odznaczony żelaznym
krzyżem z liśćmi dębowymi i brylantami.
   We wrześniu 1940 roku rodzice wysłali mnie do szkoły handlowej na ul. Pankiewicza. Byłem tam jednak tylko jeden dzień, ponieważ rodzice moi dowiedzieli się, że w pobliżu na ul Mianowskiego 25 nielegalne gimnazjum prowadzi p. Anna Goldman. Przed wojną miała ona tylko szkołę powszechną, ale w okresie okupacji prowadziła dalej swoich uczniów angażując w tym celu dodatkowych nauczycieli. Przez trzy kolejne lata ja chodziłem rzekomo do 7 klasy szkoły powszechnej. Następnie p. Goldman załatwiła nam naukę w szkołach malarstwa pokojowego na ul. Brackiej 18 /lub 16/ gdzie, poczynając od liceum, musiałem uczęszczać regularnie w każdy czwartek. Ja byłem fikcyjnie zarejestrowany u mistrza malarskiego - p. Brylewskiego, na ul Miodowej 25 i musiałem potwierdzać co pewien czas terminarzyk mający świadczyć o pracy terminatora.
   P. Goldman była starą panną i miała dwie młodsze siostry /również panny/- Irenę i Halinę. Poza tajnym nauczaniem na poziomie gimnazjum prowadziła ona także działalność konspiracyjną. Ja zawsze byłem w najstarszej klasie.
W klasie 2 gimnazjum prowadzona była koedukacja. Ponieważ okazało się to niewskazane w następnym roku szkolnym z dziewczęta przeszły do gimnazjum im. Słowackiego.
   Mogłem wówczas przekonać się o tym jak jednostka inaczej zachowuje się w grupie oraz, że dyscyplina szkolna zależy od nauczyciela. Na lekcjach polskiego i historii, które miał były
dyrektor gimnazjum w Łucku o nazwisku Podolski, była całkowita cisza. Ci sami uczniowie zachowywali się zupełnie inaczej na lekcjach matematyki: rzucali pantoflami, strzelali z gumek,
palili ognisko na podłodze i in. Lekcje te miał profesor Piotrowski /od przed wojny zwany Malajem/. Był on całkowitym abnegatem i jak słyszałem w Wiśle utopił mu się syn. "Malaj" w następnym roku już nas nie uczył. Przypominam sobie, jak na początku wysłał mnie do kancelarii po kredę. Powiedziałem wtedy, że przysłał mnie profesor Malaj. Przypominam sobie także, że w następnym roku przyszedł do nas profesor Mierzyński, który na początku zmuszony był powtórzyć całą klasę drugą. Uczył on nas także fizyki oraz chemii. Pewnego  dnia w klasie 3 puszczono tzw "śmierdziela" zrobionego z klisz zawiniętych papierem. Powiedział nam wówczas, że jako chemik jest przyzwyczajony do różnych wyziewów i nie pozwolił wywietrzyć klasy.
   Przez jakiś czas do naszej szkoły uczęszczał kolega o nazwisku Bursze /lub Bursche/, który był szczególnie faworyzowany przez naszą przełożoną. Pamiętam go jako bardzo spokojnego i skromnego chłopca. Później dowiedziałem się, że był on synem biskupa ewangelickiego, który zginął w Oświęcimiu. /W trzeciej klasie zjawił się niespodziewanie mój kolega - Józef Chodaczek, który wraz z rodziną na rok przed wojną wyjechał do Lwowa. W tej klasie musieliśmy także pomóc przenieść naszą szkołę, ponieważ lokal na ul. Mianowskiego zajęli Niemcy na punkt Czerwonego Krzyża. Moja klasa znalazła się wówczas w tych blokach, w których myśmy mieszkali. Było to na trzecim piętrze od frontu. /Po wojnie w tym lokalu
Zamieszkała moja przełożona p. Anna Goldman wraz z siostrami/.
   Uczyliśmy się z podręczników przedwojennych. Pamiętam, że w klasie 4 gimnazjum mieliśmy podręcznik historii najnowszej, w którym walkom Legionów było poświęcone tyle samo miejsca jak całej I Wojnie Światowej. W podręczniku do geografii gospodarczej
/Kudławca/ mówiło się o ukrytym bezrobociu na wsi /mieszkało tam o wiele więcej ludzi niż trzeba było do obrobienia ziemi - dlatego tak łatwo było przed wojną o tzw służącą/. Pisano, że pierwszy sejm powojenny /w początku lat dwudziestych/ podjął uchwałę o reformie rolnej i potrzebie komasacji gruntów, które były rozdrobnione wskutek działów ziemi. W moim podręczniku szkolnym pokazana była mapka obrazująca podział gruntów na drobne paski
znajdujące się w znacznej odległości. Uchwała ta została zrealizowana tylko w niewielkim stopniu ze względu na brak środków. -
Słyszałem wówczas, że podział wielkich majątków za odszkodowaniem został zrealizowany w małym zakresie. Komasacja gruntów chłopskich wymagała natomiast dokładnego pomiaru poszczególnych działek, określenia ich klasy i zgody wszystkich mieszkańców.
Z tego samego podręcznika lub z przedwojennego rocznika statystycznego, wiem, że w Polsce było chyba ponad 60 % analfabetów.
   Orientuję się dobrze, że większość wsi żyła bardzo biednie. Zapamiętałem sobie, że zamiast zwykłych szklanek, dla oszczędności używano tzw "musztardówek", a chaty wiejskie były
pokryte strzechami słomianymi. W okresie okupacji takie chaty stały jeszcze w warszawie na ul. Wawelskiej obok nowoczesnego gmachu Lasów Państwowych. Z podręcznika szkolnego zapamiętałem, że w województwie poznańskim o nienajlepszych ziemiach, plony
pszenicy dorównywały plonom zbieranym na tłustych czarnoziemach na Podolu.
   W 4 klasie gimnazjum uczyliśmy się nadal niemieckiego i dowiedziałem się wtedy, że nie wolno było w Niemczech dzielić ziemi poniżej 20  hektarów.
   Bardzo mile wspominam naszą nauczycielkę od języka niemieckiego - panią Kulman. Prowadziła ona między innymi długie rozmowy na tematy polityczne. Cała klasa dzieliła się na zwolenników Piłsudskiego i Dmowskiego.
   Nieszczęście spotkało natomiast naszych nauczycieli od łaciny. Pani Morawska została aresztowana i podobno zesłana do Oświęcimia. Pani Morawska była krewną znanego po I wojnie światowej działacza politycznego.
   W czwartej klasie, w okresie przerwy wielkanocnej umarł nasz profesor - Oziębło /przez uczniów nazywany Zagłobusem/.
   Na zakończenie gimnazjum zdawałem egzamin /tzw "małą maturę"/
i wstępny egzamin do liceum. Ponieważ pochodziłem z Łodzi, to w dowodzie osobistym, na
podstawie dwóch świadków, miałem podany rok urodzenia 1928.Posiadało to w tym czasie ogromne znaczenie, ponieważ o rok później
obowiązywał mnie przymus pracy.
   W dwóch ostatnich klasach gimnazjum przerabialiśmy na lekcjach religii historię Kościoła według ks. Archutowskiego. Przypominam sobie, że ja zawsze pisałem w wypracowaniach szkolnych, że Kościół wciąż zwyciężał pomimo różnych herezji oraz popełnianych błędów i otrzymywałem dobry stopień. Prefektem naszym był wtedy ks. Sienkiewicz. W niedziele i święta w kościele św. Jakuba na placu Narutowicza o godz. 10.20 były zawsze msze św. dla młodzieży.
   Na mszach św. dla dorosłych o godzinie 13 często miał kazania ksiądz filozof - Salamucha. Zginął on następnie na ulicy Wawelskiej, nie chcąc opuścić rannych powstańców. Jego postać, pod zmienionym nazwiskiem utrwalił następnie Dobraczyński na łamach swojej powieści pt. "Najeźdżcy".
   Po mszy św. większość młodzieży wylegała na tzw "deptak" na ul. Dantyszka i na skwer. Nie pamiętam już dlaczego w r. 1944 nie uczęszczałem na rekolekcje szkolne. Byłem za to na rekolekcjach parafialnych, które prowadził jezuita - ojciec Tomasz Roztworowski. Szalenie podobał mi się on i postanowiłem iść do niego do spowiedzi. Następnego rana przed jego konfesjonałem znajdowało się ok. 20 kobiet. W pewnym momencie jednak wychylił on się z
konfesjonału i palcem wskazał mi, abym przyszedł przed innymi. Po wojnie, w r 1946 zdawałem maturę w szkole im. Kopernika w Łodzi. Niespodziewanie okazał on się moim egzaminatorem z religii. W II klasie liceum z religii przerabiało się program etyki. Zadał on mi wówczas pytanie na które dotychczas nie znajduję odpowiedzi. Chodziło mianowicie o to "Czy wolno popełnić samobójstwo na rozkaz organizacji - w więzieniu, gdy śledztwo zagraża zdradą". Słyszałem, że bohatersko przebył on kampanię na Starym Mieście - w okresie Powstania. Ukrywał on się w gruzach. Po wojnie był między innymi duszpasterzem akademickim i wspaniale grał na
fortepianie. Podobno został on następnie aresztowany. Po uwolnieniu wyjechał do Watykanu i umarł jako dyrektor radia watykańskiego.
   Rzadko chodziłem na mszę świętą na godz. 13 do kościoła św. Jakuba - dla dorosłych. Przeważnie kazania miał na niej ksiądz Salamucha. Jak słyszałem wówczas, to był on doktorem Filozofii.
Kazania jego naprawdę były frapujące i obecnie żałuję, że już ich niestety nie pamiętam. Po Powstaniu słyszałem, że ks. Salamucha nie chciał wyjść kanałem z powstańcami z reduty na ul. Wawelskiej róg Uniwersyteckiej i pozostał on z rannymi. Własowcy wtedy zamordowali go.
   Niedawno słyszałem koniec wypowiedzi ojca Bocheńskiego. Twierdził on, że z chwilą, gdy początkowo doktorat księdza Salamuchy nie został zatwierdzony, to prosił on Kardynała Hlonda,
aby nie kierował go do jakiegoś księdza. Kardynał jednak właśnie tam go skierował. Po pewnym czasie ksiądz Salamucha usiłował popełnić samobójstwo. Ojciec Bocheński wysuwał faktem jako argument przeciw kardynałowi Hlondowi. Wydaje mi się jednak to za nieuzasadnione. Może Hlond potraktował to jako próbę dla duchownego. Tak czy inaczej usiłowanie samobójstwa jest godne potępienia. Trzeba jednak pamiętać, że ksiądz Salamucha wybrał świadomie śmierć męczeńską.
   Po wielu latach kolega mój - Jurek Jankowski czytał mi powieść Dobraczyńskiego pt. "Najeźdzcy". Stwierdziłem wówczas, że znaczna część akcji odbywa się w znajomych mi z okresu okupacji okolicach. W moim domu - na parterze mojej klatki - do wybuchu wojny ze Związkiem Radzieckim mieszkali czterej lotnicy niemieccy. Niektóre sceny książki zostały zamieszczone na skwerze przy ul. Dantyszka /Oczywiście bez tej nazwy/. W powieści występuje także ksiądz Salamucha pod zmienionym nazwiskiem Słyszałem, że był on znajomym autora.
   Na ulicy Dantyszka znajdował się tzw "deptak", na który wylegała w niedziele po mszy świętej cała młodzież. W niedziele nie było nigdy "łapanek". Jednego razu jedynie w małej skali
odbyła się ona w pobliżu placu Narutowicza. Z kolegami mogłem wówczas obserwować małą niemiecką "budę". Słyszałem, że księża ostrzegali wszystkich, aby nie wychodzili z kościoła.
   P. Goldman zadbała o naszą dalszą naukę i w ostatnim roku szkolnym /przed Powstaniem/ rozpoczęliśmy naukę licealną na kompletach Batorego. Ja byłem w 1 klasie licealnej o profilu
matematyczno-fizycznym. W naszym komplecie było 9 uczniów. Nauka odbywała się w poniedziałki, wtorki i środy kolejno w 3 domach.W poniedziałki lekcje były u nas, we wtorki u kol. Waldka /Andrzeja/ Dzierżawskiego na ul. Uniwersyteckiej, a w środy u kol. Włodka Ćwirzewicza na Placu Narutowicza. Języka polskiego uczył nas ten sam nauczyciel co w gimnazjum - prof. Rybarski. Miał on przedwojenny tytuł doktora. Posiadał on 3 synów. Dwóch z nich zostało aresztowanych jako zakładnicy i wkrótce potem rozstrzelani. Prawdopodobnie było to późną jesienią 1943 roku. Profesor Rybarski nie przychodził na lekcje przez dwa
tygodnie. Wówczas po raz pierwszy widziałem jak można w takim krótkim okresie osiwieć.
Każdy przedmiot był tylko raz w tygodniu. W zależności od ważności przedmiotu w tym typie liceum nauka trwała dłużej. Np. u mnie w domu matematyka trwała dwie i pół godziny zegarowe z pięciominutową przerwą. Wykładowcą był prof. Czyżykowski. /Po wojnie wykładał on matematykę na Politechnice/. Od mojego kolegi Bohdana Stpiczyńskiego dowiedziałem się, że był on także zaangażowany w działalność konspiracyjną.
   Na zakończenie roku szkolnego profesor Czyżykowski zapytał mnie jaki chciałbym dostać stopień. Byłem jednak tak nieśmiały, że nic nie odpowiedziałem. Jeden ze słabszych kolegów powiedział wtedy , aby postawić mi trójkę. Profesor orzekł, że to za mało i postawił i czwórkę. Pamiętam, że przez dłuższy czas przeżywałem to bardzo, gdyż uważałem, że należy mi się więcej.
   Jak przypominam sobie, to w okresie okupacji na ogół Polak nie musiał się obawiać Polaka i od wybuchu wojny ze Związkiem Radzieckim żyło się stale nadzieją na szybkie zakończenie całej wojny. Natomiast przed wybuchem wojny niemiecko-radzieckiej można było obserwować pociągi z wojskiem jadące na wschód. W roku 1941 wyjechaliśmy na letnisko do brata znajomego mojego Ojca p. Esmana - do Śródborowa za Otwockiem. Miejscowy lekarz w sanatorium stwierdził u mnie znaczne opuszczenie żołądka i kazał leżeć po każdym posiłku.
   W Śródborowie znajdowały się bardzo porządne baraki po wojsku niemieckim zaopatrzone w wodę. Można się było wówczas dziwić, że napad na Związek Radziecki był dla niego zaskoczeniem.
   W roku 1942 wieczorem 12 maja /pamiętam dobrze, ponieważ była to rocznica śmierci Piłsudskiego/ warszawa była bombardowana przez samoloty radzieckie /a front znajdował się w tym roku pod Moskwą/. Jedna z bomb spadła w pobliżu na ul Asnyka, przy murze kasyna niemieckiego. Było to w lewo od naszych okien. Nie mieliśmy jednak wtedy w domu szyb /głównie od ulicy/. Tego wieczoru jedyny raz zeszliśmy do schronu. Moja matka z siostrą zeszły
wcześniej, a ja z Ojcem czekaliśmy na moją babcię - Marię. Zdążyłem wówczas nawet zawiązać krawat. Pamiętam, że Ojciec mój z ironią przypatrywał się dwóm oficerom niemieckim, którzy przybiegli z kasyna do naszego schronu.
   Jedna z bomb spadła na ul. Mianowskiego przy mieszkaniu mojego szkolnego kolegi. Na bardzo dużym odłamku bomby widziałem wyryty napis "Varsovie". Wkrótce potem inny mój kolega szkolny powiedział mi, że słuchał radia Moskwa. Podało ono wtedy , że bombardowano obiekty niemieckie i dzielnice burżuazyjne.
A przecież w tym czasie Rosjanie utrzymywali jeszcze stosunki z rządem polskim w Londynie. Dziwi mnie trochę, że zapomniano o tych faktach przy wspominaniu Powstania w jego 50-tą rocznicę.
   Ponieważ od frontu nie mieliśmy żadnej szyby, to zakupiłem wówczas preszpan i obiłem nim okna pozostawiając u góry mały wolny kawałek w celu dopuszczania światła. Niedługo potem administracja wprawiła nam na nowo szyby. Poprzednio od czasu obowiązywania zaciemnienia /od wybuchu wojny z Rosją/ obiłem od frontu ciemnym papierem specjalne ramy które trzeba było zakładać na noc. Od podwórza mieliśmy natomiast specjalne zasłony. Trzeba podkreślić, że sklepy papiernicze były doskonale zaopatrzone i był ogromy wybór towarów.
   Od czasu tego pierwszego bombardowania moja Matka straciła też jakikolwiek kontakt z żoną poety Słońskiego i jej córką Hanią, którymi się opiekowała. /W ich dom bezpośrednio uderzyła bomba./ Córka ta pracowała przed wojną w drugim oddziale i jak się okazało była morfinistką. /Ponieważ uskarżała się ona na wzrok, to moja Matka skierowała ją do zaprzyjaźnionego z nami doktora Altenbergera. Natychmiast poznał się on na jej narkomanii.
   W tym samym roku byliśmy na letnisku w Świdrze /stacja przed Otwockiem/ i stamtąd mogliśmy obserwować dwukrotne bombardowania Warszawy przez Rosjan: w ostatnich dniach sierpnia i pomiędzy 1 i 3 września. A więc można było bombardować Warszawę, gdy front
znajdował się pod Moskwą, a w okresie Powstania sztukasy niemieckie bez przeszkód startowały z Okęcia.
   W Świdrze razem z nami mieszkali na piętrze także państwo Altenbergerowie, a na parterze państwo Seidlowie z jej bratem - Kicińskim oraz jego rodziną. Pani Altenbergerowa obserwowała z naszego tarasu bombardowanie Warszawy. Wkrótce potem, w końcu września , urodził się jej syn - Andrzej, a w ponad rok później pani Seidlowa urodziła również syna o tym samym imieniu.
   Pamiętam także , że w Świdrze oglądałem w tzw "gadzinówce"/Nowym Kurierze Warszawskim/ na ukos wielką czerwoną pieczęć z życzeniami dla prezydenta R.P. i naczelnego wodza z okazji ich imienin /Władysława/. W okresie okupacji wydawane też były nadzwyczajne dodatki do Nowego Kuriera Warszawskiego /Nowy - małymi literami został dodany podczas wojny - przed wojną ukazywał się "Kurier Warszawski"/ z nagłymi wiadomościami o osiągnięciach niemieckich. Parokrotnie było to wykorzystywane przez władze podziemne do wydania własnych dodatków. Były one roznoszone przez głośno wykrzykujących gazeciarzy. Ta instytucja rozprowadzania gazet codziennych nie jest już obecnie znana.
   Pamiętam dobrze, że w roku 1940 /przed bitwą o Londyn/ zastępca Hitlera - Hess wylądował na spadochronie w Anglii. Miał on namówić Anglików do zawarcia pokoju. Anglicy jednak izolowali go w więzieniu do końca wojny. Następnie występował on w Procesie norymberskim i został skazany na dożywotnie więzienie. Do samej śmierci /ok. 90 lat/ przebywał on następnie w więzieniu w Berlinie. - Po rzekomej ucieczce Hessa Niemcy ogłosili, że on zwariował. Na murze domu w alejach Jerozolimskich /prawdopodobnie w okolicach Pankiewicza/ widziałem wtedy kartkę z następującym wierszykiem : "Wściekł się pies. Zwał się Hess. Za nagrodą do Berlina odprowadzić sukinsyna".
   Na rogu alei Jerozolimskich i ulicy Marszałkowskiej została umieszczona ogromna karykatura Churchilla z cygarem. Pod nią znajdował się napis "Podpalacz świata nr 1". W czasach stalinowskich Churchill był przedstawiany jako "podżegacz nr 1". Pamiętam też rzekomą ulotkę z środkiem owadobójczym na prusaki.

   Prawdopodobnie w Holandii - na początku - członkowie ruchu oporu zaczęli wypisywać literę V, która miała oznaczać zwycięstwo aliantów /victory/. Propaganda niemiecka usiłowała wykorzystywać ten znak do własnych celów umieszczając literę V. Przypominam sobie ogromny taki znak w pobliżu Dworca Głównego /dworzec znajdował się mniej więcej na przeciwko ulicy Pankiewicza/. Umieszczane także były nalepki, na których obok dużej litery V znajdował
się napis "Deutschland siegt an allen fronten" /Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach/. Na tramwaju widziałem wówczas identyczną nalepkę z jedną zmienioną literą - "s" na "l". Napis brzmiał: "Deutschland liegt an allen fronten" /Niemcy leżą na wszystkich frontach/.
   Wszyscy kupowali Nowy Kurier Warszawski /gadzinówkę/, w którym Niemcy chwalili się swoimi osiągnięciami - wśród nich liczbą i tonażem zatopionych statków. Ponadto w niektórych punktach były tzw "szczekaczki" - głośniki, z których w określonych godzinach słychać było wiadomości. Nauczyliśmy się wówczas czytać "między wierszami". Na miejscach dla ogłoszeń umieszczane były plakaty. z rozporządzeniami okupanta i z nazwiskami rozstrzelanych. Z różnych powodów nakładano na Warszawę kary. Były to kontrybucje, bądź wydłużenie godziny policyjnej.
Pamiętam, że latem 1942 rozpoczęło się także likwidowanie gett żydowskich - między innymi w Otwocku. Moja Matka widziała z okien pociągu elektrycznego jak żołnierze niemieccy strzelali do niektórych Żydów pędzonych wzdłuż torów. Nie przypominam jednak sobie, aby dla Żydów okazywana była wtedy większa sympatia lub współczucie. Niewątpliwie jakieś znaczenie miało także obwieszczenie niemieckie "że za okazaną pomoc Żydom należy się kara śmierci. Muszę jednak powiedzieć prawdę, że słyszało się także powiedzenia: "Niemcy wykonują za nas to, co my byśmy nigdy nie byli w stanie zrobić". W roku 1942 lub 1943 z naszego balkonu na ul. Filtrowej wykonałem zdjęcie z dymami nad palącym się wówczas gettem.
   W latach 1943 i częściowo w 1944 /poczynając od 10 do 7 ostatnich dni czerwca/ byliśmy wraz z naszymi znajomymi na letniskach w Józefowie /dwie stacje przed Otwockiem/. Były tam
zbudowane specjalne drewniane domy z werandami dla letników /w znacznej odległości od stacji kolejowej./ . Mieściły się w nich zwykle 4 rodziny. Latem 1943 miałem operację na wyrostek robaczkowy. Wykonana została ona z miejscowym znieczuleniem i chirurg polecił mi samodzielnie zejść ze stołu operacyjnego oraz przejść na wózek. Okazało się, że chodziło o to, aby nie utworzyły się zrosty. Pamiętam, że sama operacja była bardzo bolesna, ale w szpitalu byłem tylko 6 dni. Siódmego dnia pojechałem już do Józefowa i miałem polecenie opalać bliznę. Pamiętam także, że wkrótce też pływałem w świdrze przy zbudowanym przez nas zwężeniu
rzeki.  Przypominam sobie, jak miej więcej w tym czasie rozpoczęło się duże rozprzężenie i zaczęły się różne napady, jak np. rozbieranie po ciemku z futer. Niektóre napady były wykonywane rzekomo w imię różnych organizacji podziemnych. Uzbrojeni bandyci żądali niekiedy zapłacenia kontrybucji. Zaczęły się wówczas także pojawiać bandy młodzieżowe /wprawdzie nieliczne/.
   Gdy po wielu latach czytałem książkę Moczarskiego pt. Rozmowy z Katem, to uzmysłowiłem sobie, że okupanci stosowali właśnie te metody aby niszczyć Polaków. Poza ograniczeniem nauczania, robotnikom dawali przydziały wódki. Rozpoczęto wówczas wydawanie pierwszego czasopisma pornograficznego pod nazwą Fala. Jeden z  takich numerów miałem wtedy w ręku. /Jak myślę jednak dzisiaj, to była to niewinna publikacja w porównaniu do współczesnych czasopism./
   Pamiętam, jak moi koledzy z podwórza - Zbyszek Kaszubski oraz Przemek Raczyński w roku 1944 handlowali z Niemcami. Mieli oni podobno kupować broń. Sprzedawali niemieckie szaliki, rękawice oraz buty. Słyszałem, że zostali oni aresztowani przy tym handlu i wkrótce potem wraz z innymi spaleni żywcem w jakimś wagonie kolejowym.
   Pomimo ciężkiej okupacji ludzie żyli w miarę możności niemal normalnie: śmiali się tańczyli, żenili i rodziły się dzieci.
Zmieniała się także moda damska. Pojawiły się na przykład sznurkowe torebki z drewnianymi listewkami na górze. W okresie zimy wiele kobiet miało na nogach tzw kapce /Były to wysokie, filcowe buty w kolorze białym/ oraz płaszcze z kapturami. Latem zaś można było widzieć na nogach kobiet różnorodne drewniaki. Wtedy właśnie kobiety w mieście zaczęły latem chodzić bez pończoch. Niewątpliwym problemem było wtedy wyżywienie. Liczni szmuglerzy przewozili
tzw rąbankę ze wsi za Warszawą.
Masło również otrzymywało się nielegalnie. Czasem sklepikarz wynosił je z piwnicy, a niekiedy było donoszone do domu. Przypominam sobie, że przez jakiś czas, nieznany mi pan hodujący kanarki według kolorów, przynosił do nas wędlinę. /Myśmy również mieli kanarka. Był on bardzo ładny, ale niewiele śpiewał./
   Bardzo mało otrzymywało się z minimalnych przydziałów kartkowych. Tzw "chleb nałęczowski" był sprzedawany w papierowych workach na ulicach. W ostatnim okresie chleb na kartki był tak ohydny, że skupowali go tylko dorożkarze na karmienie koni. Pamiętam,
że moja Matka dokonywała zakupów w budkach na targowisku znajdującym się na placu Narutowicza.
Przypominam także sobie, że często gotowała ona obiady dla polskich żołnierzy z 1939 r. przebywających w Szpitalu Ujazdowskim. W naszym domu bardzo często była zupa składająca się z zacierek i fasoli. Moja matka wysyłała paczki do oflagu do jakiegoś nieznajomego oficera. Opiekowała się także swoimi koleżankami szkolnymi. Jedną z nich była p. Pągowska, która mieszkała niedaleko nas w Warszawie z dwoma dziećmi. Mąż jej był oficerem i przebywał w oflagu. Drugą była p. Maryla Powiadowska. Została ona wysiedlona z Łodzi wraz z matką i siostrą. Przebywały one gdzieś, prawdopodobnie, w kieleckim. Moja Matka mówiła, że matka Maryli nie pozwoliła wyjść jej za mąż, ponieważ żaden z konkurentów nie był dostatecznie wysoko urodzony. Maryla była niezwykle porządną osobą, ale wyjątkowo niezaradną życiowo. Przeżyły one podobno tylko dzięki mojej Matce.
   Ja byłem czasem wysyłany z obiadami na róg Koszykowej i Chałubińskiego do szpitala, w którym szkoliły się pielęgniarki. Przebywała tam siostrzenica cioci Heli. Podczas wojny we wrześniu 1939 r. chowała się ona ze swoją matką w tzw mendel zboża. Niemiecki czołgista rzucił granat, który wyrwał jej kawałek twarzy.
Dr Michałek-Grodzki w szpitalu dokonywał jej przeszczepów kości i skóry. Nie dokończył on jednak tych operacji, gdyż pozostała część kosmetyczna. Słyszałem, że w kilka lat po wojnie dziewczyna ta popełniła samobójstwo.
   Istniała wówczas moda noszenia pierścionków z orzełkami. Żołnierze ze Szpitala Ujazdowskiego wykonywali takie pierścionki z czarnego włosia końskiego z czerwoną tarczą i białym orzełkiem. Ja natomiast otrzymałem srebrny pierścionek z orzełkiem.  Ze względu na obowiązujące zaciemnienie wiele osób nosiło fosforyzujące broszki. W większości domów, również i u nas, były budowane wtedy kapliczki na podwórzach.
Na wielu placach budowane były schrony i zbiorniki na wodę. Budujący prawdopodobnie kradli cement, gdyż kiedy kopnęło się w jakiś leżący element, to rozsypywał się on  na drobny pył.
   Jak już pisałem o moim Ojcu w ostatnim okresie sprzedawał on wełnę w motkach. zawsze przychodził do nas po nie jakiś Pan. Jednego dnia w roku 1944 zostałem jednak wysłany do niego na ul. Narbuta. Mogłem wtedy stwierdzić, że mieszka u niego jakiś oficer niemiecki, a w pokoju stało radio.
   Siostra moja wraz z koleżankami urządzały u nas różne przedstawienia, a ja otwierałem rozsuwane drzwi. Bardzo często odbijały one na podwórzu piłkę o mur w przeróżny sposób lub grały w klasy.

   Bardzo często rozmawiałem na podwórzu z kolegami. Pewnego dnia podeszła do mnie moja siostra i powiedziała mi, że Matka poleciła nam jechać na ul. Suchą po Ojca, który rzekomo był tam na bridżu. W tramwaju oświadczyła mi, że to wszystko jest bujda. Po prostu nudziła się po rozstaniu z koleżankami. Codziennie bawiła się z dziewczynkami z bloków ZUS-u - starszą od siebie o 3 lata Lusią Milewską, starszą /chyba o rok/ Basią Kaniewską oraz z Jadzią Laskowską i Danusią Garnysz.
Przypominam sobie, że często bawiła się ona z nimi w klasy lub odbijaniem w przeróżny sposób piłki o ścianę.
   Uczęszczała ona do szkoły Szachmajerowej. Uczennice nosiły ciemnozielone berety z ciemniejszymi pomponami. Często byłem wysyłany, aby przyprowadzić ją ze szkoły. Razem z nami zwykle szły jeszcze dwie inne jej koleżanki : Irka Stopniewicz na ul. Grójecką i Hanka Ulatowska na ul. Filtrową. Gdy ja nie mogłem po nią iść, to zazwyczaj chodziła po nią moja babcia Maria. Miała ona chorą na żylaki nogę z niegojącą się raną i poruszała się wolno. Dziewczynki czasem uciekały przed nią inną ulicą.
   Ja miałem szczęście, że nie wpadłem w złe towarzystwo niektórych chłopców z naszego podwórka. Od początku wojny miałem natomiast dwóch przyjaciół bliźniaków - Staszka i Zbyszka Saganów. Ojciec ich umarł przed wojną i mieszkali oni razem z matką i dwiema znacznie starszymi od nich siostrami. Pomimo to że byli oni prawie o rok starsi, to znajdowali się w niższej klasie.
Często się z nimi spotykałem i bawiliśmy się w różne gry. Ja od mojego Ojca otrzymałem aparat fotograficzny /Retina I/ i wykonywałem wiele zdjęć. Na wiosnę 1944 r. z moimi kolegami Saganami, zbudowaliśmy sami powiększalnik do filmów fotograficznych. Obaj bliźniacy nie brali udziału w działalności konspiracyjnej. Sądzę, że przeciwstawiła się temu ich matka. Moi rodzice zaś nie mieli takich oporów w stosunku do mnie.
   W naszych blokach ZUS-u znajdowało się duże asfaltowane podwórze na którym mogliśmy przebywać po godzinach policyjnych i na którym nieraz grywaliśmy z kolegami w kwadranta
i inne gry. Zimą zjeżdżaliśmy na sankach po długiej pochylni do garażów znajdujących się za budynkiem w oficynie. Jeździłem wówczas na Filtrowej /po trawniku/ sankami za tramwajem. Sznurek był przywiązywany do sanek tylko jednym końcem i przewleczony przez tramwaj i w każdym momencie można było się puścić.
   Z moimi kolegami Saganami bywaliśmy też nieraz w antykwariacie na ul Mazowieckiej /pod nazwą Logos/. Sami wspinaliśmy się tam na drabinki i za tanie pieniądze kupowaliśmy różne książki.
Przeważnie były to tomiki z wierszami romantycznymi i z późniejszych okresów literatury. Przypominam sobie, że kupiłem wówczas poezje Asnyka oraz podręcznik fotografowania. Ja w tym czasie korzystałem z biblioteki Macierzy Szkolnej na ul. Słupeckiej, a w domu też było wiele książek. Między innymi był komplet dzieł Żeromskiego.
   Dla mojego Ojca wypożyczałem książki w prywatnej wypożyczalni pod nazwą Helios po drugiej stronie ul. Asnyka . przypominam sobie, że byli tacy, którzy czytali tylko kryminały. Dla mojego Ojca wypożyczałem na niedzielę katalog, z którego wypisywał on numery. Czytał on wiele powieści Balzaka. Obaj czytaliśmy wtedy bardzo  dużo. Sądzę, że wpływ na to miał brak innych rozrywek oraz godzina policyjna. Dopiero w ostatnim roku wojny zacząłem chodzić
na koncerty organizowane przez RGO /Radę Główną i Opiekuńczą/.
   Matka moja natomiast ceniła sobie szczególnie towarzystwo. Moja młodsza siostra czytała książki na głos, co mi niekiedy przeszkadzało. Ja z Ojcem mieliśmy własne lektury. Czytałem
również wiele książek popularno-naukowych. Przypominam sobie, że w 4 klasie gimnazjum czytałem pod ławką Axela Munthe "Księgę o ludziach i zwierzętach". Z kolegami zabawialiśmy się także niekiedy w ten sposób, że każdy z nas wyszukiwał jakąś nazwę na mapie. Rywalizacja polegała na tym, kto pierwszy znajdzie nazwę podaną przez kolegę.

   W materiale "O rodzinie mojego Ojca" napisałem już o stryju /wujku/ Józefie i o panu Stefanie Sasze oraz o innych sprawach - nie będę przeto ich tu powtarzał.
   Wszyscy byliśmy wychowywani w tradycjach walk o wyzwolenie narodowe po długotrwałej niewoli. Żywa była pamięć walk powstańczych, tworzenia Legionów Polskich w I Wojnie Światowej, Mówiło się wiele o walkach z bolszewikami o utrzymanie niepodległości. Żywa
była również tradycja napoleońska. Czytałem mnóstwo opowiadań i powieści naszych wybitnych twórców, jak np. opowiadania Sienkiewicza, Prusa, Orkana i in. Byli oni wszyscy bardzo wyczuleni na problem "sprawiedliwości społecznej". /Po wojnie nasi władcy przywłaszczyli sobie to pojęcie oraz wiele innych./
   Z moimi kolegami prowadziłem też nieraz w czasie spacerów długie dyskusje na tematy filozoficzne, Przede wszystkim nie dawał mi spokoju problem nieskończoności świata w czasie i
przestrzeni.
 Ja miałem wtedy nastawienie bardzo romantyczne i latem 1941 zakochałem się w Elżbiecie Strzeleckiej /Betty/. Była ona pierwszą dziewczyną, która wzięła mnie pod rękę. Była to córka przedwojennego przyjaciela mojego Ojca /Kazimierza Okszy-Strzeleckiego. Miał on biuro rejentalne i był bardzo zamożny. Mówił mi Ojciec, że przed wojną posiadał on 60 garniturów. Pamiętam, że lubił on ubierać się bardzo starannie. Owdowiał on jeszcze w okresie przedwojennym i córkę w czasie okupacji wychowywał w szkole u Nazaretanek na ul. Czerniakowskiej. Był to , inwalida z II brygady Legionów - miał osłabiony wzrok i słuch, wskutek odniesionej kontuzji. W naszym domu miał on wielką kawalerkę i słyszałem, że brał udział w podziemnych sądach. Po wojnie mówił on nam w jaki sposób zdawał jeden z
egzaminów w Krakowie na prawie. Otóż poprzedniego dnia w jakimś towarzystwie wypił bruderszaft z pewnym starszym panem. Nazajutrz okazało się, że jest to właśnie profesor u którego miał zdawać. Wpisał mu wtedy stopień bez pytania.  Z Elżbietą wkrótce się pogniewałem. Ktoś napisał list do internatu nazaretanek podpisując się moim imieniem i nazwiskiem.
Ponieważ "Betty" nie uwierzyła mi, że to nie był mój list, to ja obraziłem się i od tego momentu unikałem wszelkich kontaktów z nią. Przeżywałem to jednak okropnie.  Przez jeden rok następnie byłem także zakochany w młodszej mojej koleżance - Zosi Kowalskiej, ale nie było to jednak takie uczucie. Moim ideałem miłości był Marcin Borowicz z powieści Żeromskiego pt. Syzyfowe Prace. Pamiętam, jak wpatrywał się on uporczywie w Birutę, która w końcu nie wytrzymała jego spojrzenia.
   Szczególnie zimą w r. 1943/1944 miały miejsce masowe rozstrzeliwania zakładników na ulicach Warszawy. Pamiętam, że tym czasie rozstrzelano dwóch z trzech synów naszego profesora od języka polskiego - Rybarskiego. Przez dwa tygodnie nie był on na lekcjach. Po raz pierwszy widziałem wówczas jak można w tak krótkim czasie osiwieć. W tym okresie byłem też świadkiem, gdy jakaś kobieta uklękła z płaczem przed afiszem z nazwiskami rozstrzelanych.
   Na wiosnę 1944 zorganizowano napad zbrojny na niemiecki pociąg z urlopowiczami i następnie rozstrzeliwania ustały. Był to podobno także projekt wysłania dywersantów z bombami na dworce do Berlina. Zaniechano jednak tej propozycji z uzasadnieniem, że mogli by wtedy zginąć także niewinni ludzie. Walka wówczas prowadzona była po rycersku, a Niemcom na których wykonywano wyroki na dowód zabierano dokumenty. Działały także sądy podziemne,
które wydawały wyroki na współpracowników Niemców. Zasądzonym były one odczytywane na głos. Wykonanie takiego wyroku miało też miejsce w naszym domu na mieszkającym w oficynie
mężczyźnie i jego szwagierce.  O moich stryjach ze strony Ojca i o moim Ojcu opisałem już w
innym dokumencie pt. "Rodzina mojego Ojca". Postaram się  także napisać o rodzinie mojej Matki. Dlatego nie będę tu o tym pisał dokładnie. Pamiętam, że wujek Józek zalecił mi przeczytanie powieści angielskiej pisarki Grant pt. Uskrzydlony Faraon, a pan Wroczyński Cronina: Cytadela.
   W wymienionym wcześniej materiale pisałem już o ówczesnym prezesie Stronnictwa Narodowego - panu Stefanie Sasze. Słyszałem, że pan Sacha miał dwóch synów. Nie orientuję się jednak, co się stało z jego rodziną, Na pewno jednak nie byli oni w Warszawie. Na wiosnę 1943 roku Ojciec wysłał mnie do mieszkania na plac Narutowicza , aby przynieść do nas na przechowanie zimową pelisę pana Sachy. Następnie byłem wysłany, by przestrzec go, aby nie udawał się do kawiarni Ziemiańska na ul Filtrową, która jest pod obserwacją. Zaraz też przeniósł się on do kawiarni pod nazwą Fuchs w naszym domu. W dwa tygodnie później został on w niej aresztowany.
Rodzice moi wysłali mnie wówczas na przystanek tramwajowy przy filtrach, aby go przestrzec. Widziałem wtedy, gdy jakaś młoda para usiłowała dostać się na siłę do kawiarni i zostali w końcu wpuszczeni. Moja misja jednak nie udała się, gdyż pan Sacha był już w środku. Wszystkich samochodem wywieziono, ale następnego dnia zostali wypuszczeni. Aresztowano jedynie pana Sachę i jakiegoś towarzyszącego mu pana. Słyszałem, że wkrótce zginął on.
   Przed kawiarnią Fuchsa stale stał jakiś żebrak ubrany w garnitur z materiału wojskowego. Nie przypominam jednak sobie, aby kiedykolwiek rzeczywiście zbierał jakieś datki Stale jednak
spoglądał na boki spod nasuniętej na czoło czapki. Wydał on nam się bardzo podejrzany. Moi koledzy poszli za nim kiedyś po opuszczeniu posterunku i widzieli, jak w pobliżu - na ul. Kaliskiej - spotkał się z kimś w mundurze "tota" i przekazał mu jakąś kartkę. Po aresztowaniu Pana Sachy zniknął on, a po jakimś czasie /chyba 2 tygodnie/ zjawiła się jakaś para. On grał na okarynie, a ona na skrzypcach. Ustawili się jednak nie przy murze, ale na trawniku - na wprost wejścia do kawiarni. Po Powstaniu Matka moja mówiła mi, że przed wypędzeniem z domu chciała od właścicielki Fuchsa kupić trochę kawy i słodycze dla córki. Z wielką niechęcią
sprzedała wówczas czekoladę. Miała ona jednak jakieś kontakty z Niemcami, którzy ręcznym wózkiem wywieźli wszystkie artykuły.

   Stryj Józef powiedział mi : "Ucz się, a ja ci powiem kiedy będzie potrzebne mięso armatnie". Byłem posłuszny temu zaleceniu pomimo propozycji moich kolegów. Gdy się jednak zastanawiam, to nie wiem czy byłem odpowiednio przygotowany na konspiratora.
   Pamiętam, jak w lipcu 1944 r. samoloty rosyjskie toczyły walki z niemieckimi myśliwcami nad Warszawą, Miałem możność oglądać jeden z takich pocisków, który wpadł do naszego domu.
Pokazywał mi go któryś ze starszych chłopców. Po aresztowaniu mojego Stryja Józefa zgłosiłem się jednak w maju 1944 r. do kolegi szkolnego Bohdana Stpiczńskiego z prośbą o włączenie do konspiracji. Stało się to możliwe jednak dopiero w lipcu, gdyż jak powiedział mi wówczas Bohdan, dowódca oddziału, do którego chciał on mnie skierować, był ranny. Był to podchorąży
Lubicz /Kazimierz Pawlicki/. Bohdan Stpiczyński podał sobie rok więcej. Mówił mi, że jest obecnie w batalionie Parasol /gdzie przeszedł z Zośki/ pod pseudonimem Habdank. Bohdan zapoznał mnie ze strukturą Szarych szeregów i podziałem ze względu na przedziały wieku. Harcerstwo juniorskie /HJ lub Zawiszacy/ - do lat 15 włącznie; Bojowe Szkoły /BC/ - między 16 i 18 lat wieku; Grupy Szturmowe /GS/ , powyżej 18 roku wieku. Bohdan umówił mnie z
Lubiczem na rogu Marszałkowskiej i Hożej. Przybyłem tam pół godziny wcześniej. Nie chcąc budzić jakiś podejrzeń oddaliłem się i na umówione spotkanie spóźniłem się. Przybyłem do 5 minut później. Lubicz powiedział mi wówczas: "Wojna trwa już piąty rok i nie należy się spóźniać.
   Ja zostałem włączony do tzw BS Bojowa szkoła harcerskie oddziały przeznaczone dla chłopców między 16 i 18 rokiem życia/.
Moim sekcyjnym został ustalony chłopiec o imieniu Waldek. Spotkałem się z nim w parku Paderewskiego. Przed Powstaniem nauczyłem się rozkładać i składać pistolet Vis. Na ul Żurawiej kolega mój Stefan Matyjaszkiewicz, uczył kilku z nas obsługiwać pistolet
maszynowy. Wyjął on magazyn , ale nie wiedział, że poprzednio wprowadził jeden nabój /pestkę/ do lufy. Gdy nacisnął spust, to rozległ się strzał, ale na szczęście wybił tylko dziurę w kredensie. Nastąpiła jednak wówczas wielka konsternacja, zwłaszcza dlatego, że na podwórze było otwarte okno. Niedługo potem zeszła jakaś sąsiadka mieszkająca o piętro wyżej z zapytaniem, czy przewróciła się u nas szafa. W sąsiednim mieszkaniu, w którym mieszkał Stefan, widziałem wtedy szyte na maszynie biało-czerwone opaski.
   Jak już kiedyś pisałem u nas w domu były liczne gazetki podziemne, a ponadto mogłem się przysłuchiwać rozmowom starszych na temat polityki. Miałem wówczas pełną świadomość o naszej poważnej sytuacji. Słyszałem o naciskach Anglików na porozumienie się z Rosją i zgodę na linię Cursona /podobno naciskał na to zwłaszcza Eden/. Sytuacja nasza była jednak psychologicznie niezmiernie trudna. Żywa była jeszcze pamięć o rozbiorach i świeża o
Katyniu i wywózkach ludzi na Wschód.
   //Nowy Kurier Warszawski drukował w r. 1943 listy katyńskie. Zawierały one ponad 10 tysięcy pozycji, ale przypominam sobie, że w wielu przypadkach obok numerów nie było żadnych nazwisk. Na tych listach znalazłem także dwa bezpośrednio znane mi osoby. Był
to sędzia - kapitan z Sieradza będący dowódcą oddziału mojego Ojca i bratanek "cioci" Heli /dr Heleny Orylskiej/. Nikt wówczas nie miał żadnej wątpliwości, że zbrodnię tę dokonali bolszewicy.//  
   W gazetkach nielegalnych pisano także o rozbrajaniu oddziałów AK na terenach wschodnich. Krótko przed powstaniem dano nam do rozklejania ulotki większe /w czerwonych obwódkach/ i mniejsze do rozrzucania na klatkach schodowych / ulotki nawoływały do podporządkowania się prawowitym władzom polskim w Londynie/.
   Przed powstaniem mówiło się, że nie ma ono trwać więcej niż trzy dni. Ja wyobrażałem sobie wtedy, że Niemcy będą się poddawać niemal podobnie jak w 1918 r. i cały problem będzie polegał na obronie przed bolszewikami.
   Po wojnie słyszałem, że pierwotnie warszawa nie była włączana do akcji Burza, a na początku lipca wysłano 900 pistoletów maszynowych w teren. Po podjęciu decyzji o powstaniu Bór-Komorowski postanowił /jak mówił w Radio Wolna Europa/ dać się opanować przez bolszewików na oczach świata.
    Pierwsza koncentracja odbyła się w piątek w tygodniu poprzedzającym Powstanie. Zgrupowani zostaliśmy w budynku RGO /Rada Główna Opiekuńcza/ - na pierwszym piętrze dwupiętrowego domu przy placu Dąbrowskiego 2. Wielu kolegów spało w nocy na podłodze w
sąsiednim pokoju. Jeden z kolegów wziął leżący na stole w korytarzu pistolet i pociągnął za spust. Rozległ się wówczas wystrzał a zatrzymany uprzednio volksdeutch /w sąsiednim pokoju/ ze strachu zanieczyścił sobie spodnie. Rano ja z kolegą  Gąską /Jankiem Pośpiechem/ zostaliśmy wysłani na dach znajdującego się w oficynie ośmiopiętrowego budynku mieszkaniowego.
Podczas naszego pobytu na dachu został zastrzelony jakiś umundurowany Niemiec, który wszedł na teren zajęty przez nasze oddziały od strony ul. Mazowieckiej. Ok. godz. 10 zauważyliśmy, że wszyscy opuszczają zajęty teren od placu Dąbrowskiego do ulicy Mazowieckiej. Wyjechał wtedy także jakiś mały ciężarowy samochód. O nas jednak zapomniano, Szybko zbiegliśmy na dół i udaliśmy się do kolegi Stefana na ul. Żurawią. Po pewnym czasie kazano nam rozejść się do domów i oczekiwać dalszych rozkazów. Pamiętam jednak, że miałem przygotowany plecak zapakowany w papier. W dniu powstania kol "Gąska" powiadomił mnie, abym zgłosił się o godz. 15 na róg Wilczej i Kruczej. Nie było mnie wówczas w domu. Po przyjściu zjadłem w pośpiechu zupę, ale i tak było już za późno, aby zdążyć na czas. Wybrałem się jednak na wskazany mi narożnik ulic, ale oczywiście nie było tam już nikogo. Po krótkim czasie spotkałem kolegę Tadeusza, który znalazł się w takiej samej sytuacji. Miał on przy sobie polski granat obronny. Poszliśmy razem na ul. Żurawią, ale dowiedzieliśmy się, że Stefan już dawno wyszedł. Nie podano nam jednak żadnego adresu. Poszliśmy wtedy na miejsce poprzedniej koncentracji, tzn na
plac Dąbrowskiego. Ponieważ na placu Napoleona /obecnie Powstańców/ była już strzelanina, to obeszliśmy ulicami Chmielną, Marszałkowską i Rysią. Na Marszałkowskiej spotkaliśmy wówczas dowódcę naszej kompanii, porucznika Bohuna. Z pewnością nie pamiętał on nas, ale z łatwością domyślił się i krzyknął do nas: "Nie biec". Do budynku RGO zdążyliśmy tuż przed godziną 17 i nie sprawdzano żadnego hasła, ale popędzano nas. Zaledwie weszliśmy na pierwsze
piętro rozpoczęła się strzelanina. Ja wówczas otrzymałem przejściowo obronny granat angielski. Na początku zostaliśmy skierowani do obsadzenia budynku na ul. Mazowieckiej 9 i początkowo przebywaliśmy w sklepie fotograficznym. W tym sklepie usiłowałem wykonywać zdjęcia naszemu dowódcy znalezionym tam aparatem. Ulicą Mazowiecką jeździł czołg, który ewakuował Niemców z budynku poczty głównej na placu Napoleona. Gdy jednak
otrzymaliśmy butelki z benzyną i umieściliśmy się na pierwszym piętrze, to czołg przestał jeździć. Pluton nasz był słabo uzbrojony. Mieliśmy dwa pistolety maszynowe i 6-7 pistoletów o kalibrze 5-9 mm Karabin zjawił się prawdopodobnie dopiero 2 sierpnia. W tym czasie słyszałem, że mówiono , że został on zdobyty w gmachu Arbeitsamtu.
   Przypominam sobie, że jeden ze starszych kolegów, Jurek, został skierowany z pistoletem maszynowym w gruzy na ul. Świętokrzyską, aby osłaniać atak na pocztę główną. Towarzyszył mu kol. Darek Pękacki z pistoletem o kalibrze 5 mm. i w razie konieczności miał go zastąpić . Inny kol Stefan Matyjaszkiewicz z pistoletem maszynowym był skierowany do ataku na budynek Arbeitsamtu. Brał w nim udział także kol Leszek Dąbrowski z pistoletem i o ile pamiętam z granatem. Prawdopodobnie w ataku na Arbeitsamt brali udział także inni koledzy z naszego plutonu.Później widziałem także kol Waldka /mojego sekcyjnego/, który miał zabandażowaną całą twarz. Dowiedziałem się, że kula trafiła w butelkę i szkło poraniło mu twarz, ale na szczęście oczy były nienaruszone.
   Wieczorem tego dnia jak pamiętam siąpił deszcz. Z częścią naszego plutonu, na czele z dowódcą - podchorążym Lubiczem skierowani zostaliśmy do budynku na ul. Kredytową 9, który miał 6 pięter, a więc należał do bardzo wysokich w Warszawie. Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że osłanialiśmy tam pierwszą radiostację powstańczą pod nazwą Rafał prowadzoną przez Moczarskiego /działała ona na falach ultrakrótkich/. Dostaliśmy tam wszyscy jednakowe
czarne kurtki szyte z bardzo lichego materiału. Drugiego dnia rano nadszedł rozkaz, aby przełożyć opaski z lewego ramienia na prawe. Kolega z plutonu 116 z naszej kompanii poprosił mojego kolegę "Zośkę" /Jerzego Cieślaka/ o przełożenie opaski na drugie ramię. W czasie tego wypadł mu z kieszeni na ziemię granat własnej produkcji /filipinka/ i eksplodował. Koledze z plutonu 116 urwał on podobno kawałek stopy, a koledze z mojego plutonu poszarpał łydki i początkowo lekarze chcieli mu amputować nogi. Było wówczas rannych ogółem ok. 7 osób. Im kto stał dalej tym był ranny wyżej, a rany jego były lżejsze. Ja byłem wówczas na pierwszym piętrze i zostałem wysłany do zmiatania krwi i zasypywania śladów piaskiem.
   Przypominam sobie, jak 2 sierpnia rano jeden z kolegów z mego plutonu /Janek o czarnych kędzierzawych włosach/ zdzierał na placu Dąbrowskiego buty z zabitego Niemca. Wzbudziło to wielkie oburzenie, ale on przecież nie miał porządnych butów. Tego samego dnia rano zjedliśmy także wspólne śniadanie. Ja dałem na nie przyniesioną z domu metkę produkcji pani Jędrowskiej. Przypominam sobie jednak, że mieszkańcy zorganizowali wyżywienie i jadłem jakąś zupę. Prawdopodobnie tego samego dnia dołączyli do nas koledzy skierowani do Arbeitsamtu.
   Nasz pluton /101/ był jedynym plutonem harcerskim w całym zgrupowaniu majora Bartkiewicza /Zawadzki/. Pamiętam dobrze jak wyglądały nasze opaski. Oczywiście były one biało-czerwone, A na nich była czarna pieczęć. Po środku był orzeł, a po jego obu bokach dwie duże litery WP /Wojsko Polskie/. Pod spodem umieszczony był numer plutonu. Na początku Powstania bolało mnie bardzo gardło, ale łykałem aspiryny i stale ssałem cukier w kostkach /rąbany - twardy/. Ból mi wkrótce przeszedł.
   W pierwszych dniach obowiązki nasze polegały głównie na obserwowaniu przedpola i patrolowaniu sąsiednich domów - do ul. Królewskiej. Ponadto dyżurowaliśmy kolejno w bramie, która była częściowo zabarykadowana samochodem niemieckim i płytami chodnikowymi. Prawdopodobnie 2 sierpnia od strony ul. Marszałkowskiej pojawił się czołg niemiecki, który oddał dwa strzały - ale nie do nas, lecz do budynku na placu Dąbrowskiego od strony Królewskiej. Przypominam sobie jak w tym czasie do naszego dowódcy plutonu - Lubicza zgłosił się jakiś starszy mężczyzna z prośbą o włączenie go do oddziału. Zrobił się on wówczas zupełnie czerwony, bo przecież rozmawiał z młodym chłopakiem. Lubicz odesłał go do sztabu. Słyszałem także, że Lubicz wziął do niewoli jakiegoś umundurowanego Niemca przebywającego u jakiejś kobiety. Ja parokrotnie obserwowałem budynek Pasty na ul. Zielnej przez wojskową lornetkę o sześciokrotnym powiększeniu, ale nie udało mi się zobaczyć żadnego poruszenia. Przypominam sobie jednak. że jakiś wyborowy strzelec wystrzelił w mojego kolegę przechodzącego ulicę kredytową. Nie zabił go, ale na skroni miał on ślad podobny do poparzenia.
   Z innego plutonu podchorąży o pseudonimie Lech miał olbrzymiego colta o kalibrze 11 mm. Po wojnie dowiedziałem się, że już po moim zranieniu jeden z kolegów naszego plutonu wziął na chwilę od niego tego colta i wycelował w innego. Pociągnął on za spust i zabił go na miejscu. Inni koledzy poradzili mu, aby natychmiast uciekał, by uniknąć sądu polowego. Trzeciego dnia po południu zaczęły nasz budynek ostrzeliwać myśliwce niemieckie. Następnego dnia rano położyłem się na chwilę na tapczanie i usłyszałem warkot samolotu. Sądząc, że jest to myśliwiec uskoczyłem za mur przy oknie. Okazało się, że był to bombowiec, który zrzucił niewielką bombę. Trafiła ona z boku w trzecie piętro i przebiła tylko jedną kondygnację. W pokoju zrobiło się jednak prawie zupełnie ciemno od pyłu ceglanego, a przed oknem leciała lawina gruzów. ściany trzęsły się tak, że zastanawiałem się czy wytrzymają. Przy kolejnych nalotach tego i
następnego dnia rzucane były większe bomby, ale o ile dobrze pamiętam, to trafiły one nie bezpośrednio w nasz dom, ale obok. W schronie znajdującym się w piwnicy było wówczas rannych wiele osób cywilnych. Dla ratujących ich oddałem wtedy własną latarkę.
   Podczas jednego z bombardowań mały odłamek bomby trafił w magazynek pistoletu maszynowego kol Mietka stojącego w bramie. Podobno pociągnął on wówczas za spust i oddał serię. Nie wiem dlaczego pistolet miał odbezpieczony. Natomiast jeden z kolegów /Janek z czarnymi kręconymi włosami/ został ogłuszony i tak się przeraził, że zbiegł do szpitala polowego w PKO, nikomu nic o tym nie mówiąc. Magazynek Mietka widziałem i uczestniczyłem w jego
rozebraniu. Następnie odesłano go do rusznikarza w celu naprawy. Spaliśmy wtedy po dwie godziny na dobę. Prawdopodobnie 4 sierpnia położyłem się w nocy na materacu rozłożonym na ziemi. Przez sen zacząłem chodzić po korytarzach i ocknąłem się dopiero wówczas, gdy koledzy kładli mnie z powrotem na materacu. Kilku kolegów z naszego plutonu na czele z druhem  Mietkiem /z braku broni/ zostali wysłani gdzieś do gaszenia pożarów. Mnie wraz z kolegami wysłano wówczas na czwarte piętro w celu gaszenia pożaru. Paliło się siano na antresoli w jakimś mieszkaniu. Widziałem wtedy pilotów niemieckich, którzy latali tak nisko jak niekiedy w 1939 r.
   Czwartego dnia otrzymałem od naszego plutonowego na stałe pistolet Vis wraz z kaburą z łazienki, w której znajdowały się jakieś spodnie zabrałem pasek, aby móc umocować kaburę z pistoletem.
   Tego samego dnia pomyślałem sobie, że "jest niedobrze i niewiadomo jak się to skończy. Bombardują nas bezkarnie, a za Wisłą jest cisza. Nie ośmieliłem się jednak zwierzyć nikomu z
tymi myślami, aby nie być posądzonym o sianie defetyzmu. Piątego sierpnia około południa zostaliśmy skierowani do gmachu PKO na ul. Świętokrzyską. Pamiętam jak dziwne wrażenie
sprawiły na mnie wyludnione ulice pokryte szkłem. W podziemiach PKO przebywaliśmy bardzo krótko i szóstka składająca się między innymi z chłopców z naszego plutonu została skierowana po chleb do piekarni na ulicę Sienną. W znacznym stopniu przechodziliśmy wtedy poprzebijanymi piwnicami, w których siedzieli wystraszeni i modlący się mieszkańcy. Chleb otrzymaliśmy w papierowych workach. Cała trudność polegała na przeskoczeniu ul. Marszałkowskiej, która była pod ostrzałem. Każdy z naszego plutonu otrzymał wówczas po pół okrągłego bochenka chleba.
    Następnie zostaliśmy wysłani na ul. Jasną i po pewnym czasie powiadomiono nas, że w gruzach zbombardowanej naprzeciwko fabryczce słychać jęki. Nasz kolega Stefan próbował przy pomocy pistoletu maszynowego skłonić młodych mężczyzn do przyjścia nam z pomocą. Uczepiły się ich jednak młode żony i nie puściły. Od mojego kolegi słyszałem po wojnie, że w
jakimś czasopiśmie powstańczym nasza interwencja została opisana jako niewłaściwa. Myśmy wtedy poszli sami do piwnicy fabryczki i z góry wydobyliśmy z gruzów zasypanego całkowicie mężczyznę. Było to o tyle niebezpieczne, że nad nim zwisały na szynach kawałki muru. Mówił on nam, że obok została zasypana jego żona wraz z córką. Nie było jednak nic słychać i nie było możliwości dostania się do nich. Podczas jego wydobywania naprzód ukazała się jego łysina, na którą spadały pojedyncze kawałki cegły. zakryty on został wtedy jakimiś szmatami. Przypominam sobie, że w pewnym momencie jeden z kolegów zapytał go: "Jak się pan czuje?". Odpowiedział nam wtedy: "Jak mam się czuć, skoro obok są zasypani moi najbliżsi".
   Wieczorem tego dnia byliśmy spowiadani przez jakiegoś księdza na klatce schodowej. Ja poszedłem ostatni, gdyż spowiadałem się z kradzieży paska do pistoletu. Następnie zostaliśmy skierowani do gmachu Arbeitsamtu na ul. Kredytowej 1. Pamiętam, że myłem się tam w pokoju narożnym wraz z kol. Tadeuszem. Znajdował się tam punkt sanitarny. W jednej z piwnic znaleźliśmy bele papieru pakowego, który nam się później przydał. Niemcy strzelali wtedy pociskami oświetlającymi wzdłuż ulicy Mazowieckiej. Robiło się wówczas jasno jak w dzień. Ponadto do budynku Arbeitsamtu strzelali z karabinu maszynowego. Niektóre pociski były oświetlające. W nocy, wraz z kol. Adamem zostałem skierowany na front budynku, aby obserwować przedpole od strony Niemców. Zostały wtedy podpalone papiery na pierwszym piętrze -przez pocisk oświetlający. Pożar rozgorzał na dobre i zrobiło się nam bardzo gorąco, ale na szczęście udało się uruchomić pompę przeciwpożarową i ugasić ogień.  Rano, w niedzielę, od owego księdza, który nas spowiadał, otrzymaliśmy komunię świętą.
   Na kwaterę naszego plutonu wyznaczony został jakiś pokój na parterze wysokiego budynku w oficynie. Wraz z kol. Tadeuszem umyliśmy podłogę z pyłu po bombardowaniu i pokryliśmy ją papierem pakowym. Następnie przespaliśmy się trochę na drewnianych ławach w suterynie.
   Na naszą pozycję od placu Małachowskiego byliśmy kierowani na zmianę po dwie godziny. Ja wraz z kol. Adamem Pośpiechem zostałem skierowany od godz. 15 do 17. Po dłuższym czasie Adam poprosił mnie, abym wziął od niego karabin, ponieważ ciąży on mu nadmiernie i w zamian oddał mu pistolet maszynowy. Zamieniliśmy się także miejscami i ja poszedłem w drugi koniec budynku od strony zburzonej. Z ukrycia obserwowałem przedpole, ale nie udało mi się zobaczyć żadnego ruchu w piwnicy gmachu Zachęty. W pewnym momencie pojawił się porucznik Bohun wraz z dwoma starszymi ode mnie żołnierzami. Zastanawiał on się jak uderzyć na pozycje niemieckie w budynku Zachęty.
   Pod koniec naszego pobytu zauważyłem jakiegoś mężczyznę, który wyraźnie przekradał się przez gruzy przylegające do budynku przy Kredytowej 3. Zatrzymałem go i kazałem zbliżyć się do siebie. Zaczął się tłumaczyć, że jest woźnym i uruchomił pompę.
Nieopatrznie odsłoniłem wówczas głowę i wyborowy strzelec zranił mnie strzelając z gmachu Zachęty z karabinu. Kula weszła prawym okiem, przeszła pod nosem i wyszła lewym okiem. Zalałem się krwią, ale nie straciłem przytomności. Zaniesiony zostałem na noszach do polowego szpitala na pierwszym piętrze w podziemiach PKO, pod kierownictwem ówczesnego docenta Zaorskiego. Znajdując się już na noszach oddałem komuś mój pistolet z paskiem i ok. 20
nabojów, które miałem w kieszeni kurtki. Lekarzom musiałem tłumaczyć długo, ponieważ nie mogli zrozumieć w jaki sposób zostałem ranny.
   Po Powstaniu słyszałem od mojej rodziny, że moja Matka w czasie mojego zranienia /udało się to dokładnie ustalić/ usłyszała mój głos podczas schodzenia do piwnicy.   Wydaje mi się, że tę część Powstania opisałem w miarę dokładnie, ale był to okres, gdy jeszcze widziałem. Spało się wówczas po dwie godziny dziennie i prawdopodobnie z uwagi na ogromne napięcie nerwowe, niemal nie pamiętam, czy w tym czasie jadłem i chodziłem do toalety.
   W szpitalu pod kierownictwem ówczesnego docenta Zaorskiego zostałem prześwietlony i założono mi opatrunek, a następnie przebywałem na jakiejś sali. Na innej sali był mój kolega "Zośka" - Jerzy Cieślak, który został ranny 2 sierpnia. Przypominam sobie, że na jego sali jakiś jeniec niemiecki kręcił korbą, aby poruszać wiatraczkiem zmieniającym nieco powietrze. W szpitalu zostaliśmy odwiedzeni w końcu sierpnia przez naszego plutonowego Lubicza wraz z innymi dwoma kolegami /jednym z nich był prawdopodobnie Olgierd/. Oświadczył on wówczas, że w okresie Powstania zostaliśmy wszyscy przesunięci do GS /Grup Szturmowych/ i awansowani do stopnia harcerskiego "Harcerza Orlego".  Jak dowiedziałem się po wojnie, Lubicz wraz z dwoma kolegami i dwiema dziewczętami zginęli  4  września gdzieś na ul. Świętokrzyskiej. /Groby ich znajdują się na cmentarzu wojskowym na Powązkach./ ok 15 sierpnia zostałem zaprowadzony do szpitala oftalmologicznego, który z ul. Smolnej został przeniesiony do dawnej ambasady japońskiej na ul. Foksal. Prawie nie było tam nikogo i następnego dnia dwie sanitariuszki /Janka  z Tereską/ zaprowadziły mnie z powrotem do szpitala w gmachu PKO. Dziwne wrażenie zrobiła wówczas na mnie ul. Kopernika, na której odbywał
się niemal normalny ruch. Pamiętam dobrze owe dwie sanitariuszki z PKO. Jedną z nich była Teresa Pawłowska. Miała ona zaledwie 15 lat i mieszkała gdzieś na ul. Grzybowskiej. Sprowadziła ona swoją matkę do pralni szpitalnej, a jej dwunastoletni brat był w poczcie
harcerskiej. Zupełnie nie wiem, czy przeżyła ona Powstanie. Drugą z nich była starsza ode mnie o rok Janka Domagalska. W Warszawie znalazła się przypadkowo po przyjeździe do swojej babci. Stale mieszkała ona w Skierniewicach i jakoś przeżyła.
   Wśród znajdujących się na mojej sali było bardzo dużo osób poparzonych przez palącą się naftę z niemieckich pocisków zapalających - tzw "krów" /lub "szaf"/. Niektórzy z rannych prosili
mnie, abym brał przypadające na mnie przydziały papierosów. Otrzymywaliśmy po 10 junaków. Ja je z kolei przekazywałem innym.
   Pewnego dnia na naszej sali zjawiła się jakaś delegacja, która zbierała podpisy z prośbą o ułaskawienie pewnego powstańca.
Otóż zabijał on na własną rękę wszystkich wziętych do niewoli Niemców. Była to zemsta za jego rodzinę. Sąd polowy skazał go na karę śmierci. W szpitalu zetknąłem się z ogromną ilością gazetek wydawanych przez różne stronnictwa w różnych dzielnicach. Przypominam sobie,
że wzbudziło to we mnie zdumienie.
  Kiedyś pewien poeta, przed nadaniem przez Błyskawicę, czytał nam wiersz – w którym domagaliśmy się amunicji zamiast hymnów pogrzebowych.  Do szpitala przychodził codziennie ksiądz udzielając nam komunii świętej. Do dziś pamiętam jego słowa "Corpus Domini
nostri Jezu Christi custodiat animam tuam in vitam eternam". Któregoś dnia przyniosła mi list moja przedpowstaniowa koleżanka - Jadzia Zawadzka. List ten wyłowiła ona pracując na
głównej poczcie harcerskiej. Mówiła mi ona także, że przez lornetkę z "Prudencialu" widziała pożar w sąsiednim domu, obok którego mieszkałem. Po Powstaniu słyszałem, że poszła ona kanałem do moich kolegów na Stare Miasto, z batalionu Zośka - i tam zginęła.
   Z wielkim bólem przyjęliśmy wiadomość o tak szybkim wyzwoleniu Paryża oraz o przyznaniu nam dopiero pod koniec sierpnia przez aliantów zachodnich "praw kombatanckich".
   Przypominam sobie, że po zdobyciu "Pasty" /centrali telefonicznej/ na ul. Zielnej, chyba następnego dnia, w kinie Paladium na ul Złotej wyświetlana była kronika z tego boju. Obecne były na niej między innymi sanitariuszki ze szpitala.
   Pod koniec sierpnia zaczęły się gwałtowne bombardowania i szpital postanowiono ewakuować do południowego Śródmieścia.
Napisano mi wtedy list do znajomych /państwa Władysława i Marii Lipińskich/ w domu Wedla na ul. Szpitalnej. 1 września popołudniu zjawił się u mnie pan Bronisław Seidel ze swoim szwagrem Kicińskim i powiadomił mnie, że państwo Lipińscy, do których pisałem, musieli uchodzić ze swojego domu, Zabrał on mnie do siebie na ul. Chmielną 33. Umieszczony zostałem w pokoju przy bramie, który kiedyś stanowił dyżurkę dozorcy. Obok leżał jakiś starszy ranny
mężczyzna. Pamiętam, że w nocy po cichu z mojego plecaka wyjmował kostki cukru. Nic jednak nie reagowałem, bo przecież wszyscy byli głodni.
Przez pewien czas /chyba 2 dni/ na tapczanie ze mną spał nasz znajomy ksiądz Zygmunt Chmielewski. Uciekł on z kościoła Wszystkich Świętych, który został zbombardowany. Opiekowała się nią młodsza moja znajoma - Teresa Zejdel, która wyprowadziła mnie także z Warszawy. Miałem też jakieś kontakty z panią Światłowską i jej synem Wojtkiem. Była ona żoną przedwojennego oficera przebywającego w oflagu. Podczas bombardowania parokrotnie byli
oni ze mną. Pamiętam, że niebezpieczne były wówczas granatniki, które dawały mnóstwo odłamków. Niemcy byli tak systematyczni, że wystrzeliwali je przeważnie po 15 sztuk, a czasami po 20 i następnie była dłuższa przerwa. Po odgłosach tzw "krów" mogłem się zorientować w którym kierunku są one wystrzeliwane. Liczyłem też owe ogromne pociski, które miały ponad tonę wagi. Po wybuchu następowała cisza, a następnie spadały odłamki. O ile sobie rzypominam to ok. 30% było niewypałów. Niebezpieczne były szczególnie bombowce. Bombardowania zbliżały się systematycznie i były już niedaleko.
   Wodę przynoszono ze znacznej odległości, jak również ziarno. Ja jadałem kromki chleba własnego wypieku wraz z marmoladą z buraków. Jakkolwiek byłem bardzo głodny, to nie mogłem tego dużo zjeść, gdyż po naciśnięciu zębami czuć było wodę. Ogromnie schudłem i pasek zacisnąłem o ok. 15 cm. W pewnym momencie miano zabić jakiegoś psa. Powiedziałem sobie, że o ile zostanę poczęstowany, to się jednak przemogę. Wówczas, po raz pierwszy w życiu, jadłem też śledzia.
   Jak większość osób dostałem wtedy biegunkę. Pewnego razu podczas nalotu zmuszony byłem przebywać w ubikacji znajdującej się w podwórzu. Pan Seidel pewnego dnia nalał wodę do miednicy i zmusił mnie do gruntownego umycia się. W domu przebywało sporo kobiet z dziećmi, które uciekły ze spalonych budynków. W tym czasie właściciel miejscowego sklepu
wyszedł na podwórze i zajadał kiełbasę. Wówczas przyszli jacyś powstańcy i odmurowali mu piwnicę. Znaleźli tam boczki, kiełbasę i jajka w szklanej wodzie. Wszystko to mu zostało zabrane.  Wieczorami i nocą był spokój. Pamiętam, że na podwórzu obok znajdującego się tam kina, odbywały się modły przy zbudowanej kapliczce.
   Na ulicy Chmielnej odwiedziły mnie Lucia i Hania Lipińskie. Mówiły, że wróciły ze Starego Miasta i szły do własnego mieszkania, do matki na ul. Nowogrodzką. Matka uciekła przed bombardowaniem na ulicę Wspólną i tam właśnie zginęła wraz z córką Lucią. Był u mnie też najstarszy brat mojej Mamy - Zygmunt, któremu, gdy szedł do niewoli dałem swój płaszcz prochowiec.
   Pod koniec Powstania niektórzy ludzie przede wszystkim ze spalonych lub zburzonych domów pomstowali na zwykłych żołnierzy za niewczesne wywołanie Powstania. Prawdopodobnie 1 października na murach ukazały się ulotki. Nawoływano w nich do wierności
legalnym władzom polskim. Mówiono także że tzw Ludowe Wojsko Polskie, pomimo mundurów i orzełków /bez korony/ nie jest prawdziwym Wojskiem Polskim.
  Z Warszawy wyszliśmy 3 października. Trzeba było przedzierać się przez zwały gruzów zalegające ulice do pierwszego piętra. Ja zostawiony zostałem w szpitalu wolskim na ul. Płockiej.
   W szpitalu dostałem niekraszone kartofle. Niezmiernie smakowały mi. Następnie zostałem umieszczony na dużej sali. Na sąsiednim łóżku leżał p. Mosoczy - przedwojenny dyrektor opery i prawdopodobnie śpiewak Otrzymaliśmy tam po ok. ćwierć kilograma wysuszonego ciemnego chleba, a lżej ranni przynosili z sąsiedniego ogrodu pomidory i cebulę. Pielęgniarki bały się wychodzić z obawy przed Własowcami. Jeden z pacjentów zamienił mi wtedy u jakiegoś Własowca zegarek na jesionkę. Zaczęło się przecież już dosyć zimno.
   W szpitalu tym byłem ok. 8 dni. W tym czasie zaczęły się rozrywać w pobliżu armatnie pociski rosyjskie. Szpital postanowiono wówczas ewakuować do miejscowości podwarszawskich. Do dworca kolejowego pojechaliśmy wozami zaprzęgniętymi w konie i
załadowani do wagonów towarowych. Do miejscowości Radziwiłów za Żyrardowem jechaliśmy całą noc. Następnie pojechaliśmy wozami do miejscowości Olszanka na skraju Puszczy Mariańskiej. Po Warszawie uderzyła mnie wówczas niezwykła cisza. W tym prowizorycznym szpitalu przebywałem ok. 7 dni. Poprosiłem kogoś o napisanie listu do Sulejowa /lub Piotrkowa - nie pamiętam dokładnie/ na dworzec kolejki - do mojej cioci Heleny Spychałowej. W liście zapytywałem o moich rodziców. W szpitalu tym zostałem umieszczony z 4 rannymi z Powstania. Najstarszym był przedwojenny policjant i sportowiec - Tadeusz Gil, który pełnił tę funkcję również w okresie okupacji. Był on w rezerwie saperem i jednocześnie jakimś sportowcem. Przypominam sobie, iż opowiadał on, że na rogatkach miejskich wyłudził on od jakiegoś Żyda woreczek orzechów. zatrzymał on mianowicie taksówkę i udał, że kierownica miała zbyt duży luz. W czasie wojny, po ożenieniu się, lekarz ginekolog dokonywał aborcji u jego żony w coraz bardziej zaawansowanej ciąży. Twierdził on mu, że jest to konieczne, aby jego żona mogła urodzić zdrowe dziecko. W końcu zaryzykowali oni i mieli zdrowe dziecko. Tadeusz Gil twierdził , że w okresie Powstania umieścił na placu Małachowskiego minę przeciwczołgową.
/Prawdopodobnie zaniósł on tylko tę minę./ Kilka lat temu czytałem w jakiejś broszurze zagranicznej, że tę minę umieścił na placu w nocy Lubicz- dowódca naszego plutonu, wraz z innym harcerzem.
   Jednym z pacjentów był także konduktor. Miał on młodą żonę i dziecko, o których nic nie wiedział. Pomimo to sprzedał on złotą ślubną obrączkę i wszystko przepił. Najstarszym w pokoju był ów policjant, a poza nim byli jeszcze jakiś leśnik, konduktor i najmłodszy z nich 18-letni mechanik samochodowy. Ci 3 pierwsi przez cały czas straszliwie "świnili" opowiadając o swoich seksualnych doświadczeniach. Policjant wraz ze mną spał na siennikach przy jednej ze ścian, a pozostała trójka od drugiej. Ta trójka miała wszy i ja bardzo się bałem, aby nie przeszły również
na mnie.
   Na szczęście znaleźli mnie w tym prowizorycznym szpitalu moi rodzice, którzy dowiedzieli się o moim pobycie od jakiejś pielęgniarki. /Zabrali mnie 17 października./  Odkrytym wagonem kolejowym pojechaliśmy do Milanówka, gdzie przebywali po wyrzuceniu z Warszawy. Mieszkali oni na skraju Milanówka u państwa Bułatów na ul. Żukowskiej. Skierował ich tam
miejscowy oddział RGO. Znajdowali się tam razem z moją babcią Marią. /W dowodzie wydanym jeszcze w okresie carskim miała wpisane imię Marianna/.

    Od mojej rodziny dowiedziałem się, że mieli oni wpisane "lipne" zameldowanie w Milanówku sprzed Powstania. Niezależnie od tego w Milanówku, jak i w innych miejscowościach odbywały się łapanki na mężczyzn pochodzenia z Warszawy. Pewnego razu Ojciec mój przeszedł obok posterunków niemieckich z jedną z kóz gospodarzy, a idącego po nim właściciela z drugą kozą zatrzymano /mieszkaliśmy na samym skraju Milanówka od strony Żukowa./. Pomoc Polakom udzielali wtedy żołnierze węgierscy.
   Dowiedziałem się wówczas, że rodzina moja ocalała w Warszawie w mieszkaniu na ul. Filtrowej dzięki mojemu Ojcu. Stwierdził on, że  zna dobrze Rosjan. Kazał on sprzątnąć wszystkie dywany i obrazy oraz zakazał dawać cokolwiek Własowcom. Gdy przyszli oni
do mieszkania, to zwrócił się do nich o pożywienie i papierosy. Nie widząc żadnego interesu szybko wynieśli się. W innych mieszkaniach, w których częstowano ich wódką przebywali długo i odbywały się tam różne orgie. Powstanie zastało w naszym mieszkaniu panów Stanisława Rogackiego i Jana Wroczyńskiego, którzy także nie mogli się już wydostać.
   W ostatnich dniach pobytu mojej rodziny na Filtrowej 62 w naszych blokach i sąsiednich domach grasowali Własowcy. Wszyscy mieszkańcy zostali wyrzuceni 9 sierpnia bramą od strony ulicy Niemcewicza.
   Ojciec mój tak manewrował w czasie drogi, aby przemknąć się koło Niemców w chwili, gdy byli zajęci kimś innym. Gdy dochodzili do Zieleniaka, to natrafili na moją babcię - Marię, którą zawrócono od strony Okęcia. Nie wzięła ona ze sobą nic pożytecznego, a jedynie butelkę soku dla wnuczki. Ojciec zdecydował, aby wydostać się z Zieleniaka natychmiast ramo, pierwszym transportem. Następnie przybyli do obozu w Pruszkowie. Tam Ojciec kazał dr Altenbergerowi ubrać się w biały fartuch i zaprowadzić wszystkich do baraku dla rodzin służby zdrowia. Następnie wydostali się wszyscy /po tarapatach/ jako chorzy. Kłopot był tylko z moją Mamą
i z kimś innym. Ojciec mój wziął na siłę listę chorych, zamieszkałemu w naszym domu, dr Paleczkowi i dopisał dwie osoby. Dr Paleczek podobno wyprowadzał ludzi z Pruszkowa za pieniądze, ale krępował się wziąć ich od znajomych. Niedługo potem dr Paleczek przysłał doktorowi Altenbergerowi do Milanówka pozdrowienia ze Szwajcarii.
   Mówiono mi także, że przed zwolnieniem z obozu w Pruszkowie Ojciec mój został wezwany przez Niemców do tzw "zielonego wozu.
Wstawiła się za nim wtedy doktor Kiełbasińska - której zresztą przedtem nie znał.
   /Altenberger po wojnie został profesorem i kierownikiem kliniki okulistycznej w Warszawie./
  Ja zostałem natychmiast wykąpany i przebrany. Moje całe ubranie poszło zaś do pralni. Następnie prześwietlono mi głowę w Grodzisku. Zbadał mnie także natychmiast przebywający w Milanówku przyjaciel rodziców - dr Stanisław Altenberger. Ordynował on w prowizorycznym szpitalu pod nazwą Perełka. Był on jedynym okulistą, który był tam ze szpitala klinicznego Dzieciątka Jezus.
/Podczas Powstania przebywał w swoim mieszkaniu i przygotowywał wodę gotowaną na przypadek konieczności operowania kogoś./ Wraz z nim była siostra zakonna, która zajmowała się narzędziami. Uratowała ona z Warszawy wszystkie potrzebne instrumenty. Po pewnym
czasie dr Altenberger usunął mi lewe oko w obawie, aby ewentualne zapalenie nie przeniosło się na drugie. Operacja odbyła się na zwykłym krzesełku. Bardzo bolały mnie zastrzyki w gałkę oczną, a szczególnie odcinanie nerwu ocznego. Po operacji wróciłem do domu. Rodzice mieli także, jak mówiono mi, jakieś kontakty z rodzinami dr Floriana Spychalskiego i mgr Wincentego Garsteckiego.
Słyszałem wówczas, że syn p. Garsteckiego - Janek, zginął na pobliskim niewykończonym domu wraz z paru innymi chłopcami zamordowany przez Niemców. Miało to miejsce dn 2 sierpnia . Oczekiwali oni na zrzuty, ale nie byli uzbrojeni. Andrzej Spychalski opowiadał mi, że jakiś partyzant, który przybył ze Wschodu wróżył każdemu z ręki. Nic nie powiedział po spojrzeniu na rękę Janka Garsteckiego. Po jego wyjściu powiedział jednak pozostałym, że z ręki jego wynika, że nie powinien on już żyć. Moja siostra uczęszczała wówczas do miejscowej szkoły, a ja po pewnym czasie chodziłem na lekcje angielskiego do pana, który był Żydem, ale nie miał żadnego podobieństwa.
   W Milanówku odwiedził mnie mój szkolny kolega Stanisław Kujawski. Był on z 1925 r. i był w batalionie Zośka. Mówił mi, że na jego oczach zginęli na Gęsiówce dwaj nasi szkolni koledzy - najstarszy z nas, mieszkający na Woli - Tadeusz Podkański oraz mieszkający przed wojną w Zgierzu - Kazimierz Kuźmiński. Staszek był ranny w rękę i wyszedł z Powstania razem w cywilami. Mówił mi on, że w błoniu w jakiejś kuchni spotkał wermachtowca, którego wziął do
niewoli na Starym Mieście. Opowiadał mi, że traktował go wówczas dobrze, a żołnierz niemiecki proponował mu pomoc. Wolał jednak więcej się z nim nie spotykać. Mogłem mu ofiarować tylko czarną kurtkę, którą otrzymałem w czasie Powstania. Była ona jednak z pewnością niewystarczająca na srogą zimę, która wkrótce nastąpiła. Od Staszka dowiedziałem się także, że na Starym Mieście zginęła także Jadzia Zawadzka. Jako harcerka pracowała ona na Głównej Poczcie i przyniosła mi list do szpitala w PKO. Następnie poszła ona kanałami do kolegów na Starym Mieście.
   Mniej więcej w tym samym czasie napisał do mnie list mój szkolny kolega /z tego samego kompletu/ Jurek Krzemiński. Sądzę, że adres otrzymali oni od mojej przełożonej, p. Anny Goldman, która przebywała wówczas w Komorowie. Orientuję się także, że starszy syn państwa Bułatów był zaangażowany w konspirację i dzięki temu mieliśmy gazetki podziemne.
Z jednej z gazetek dowiedzieliśmy się, że stryj Marian udał się w maju na Wschód i jest obecnie prezydentem Warszawy z siedzibą na Pradze.
   Słyszałem także, że w Milanówku znajdowały się wszystkie władze państwa podziemnego.
   Pewnego dnia poszliśmy wieczorem do śródmieścia i nagle rozległy się głośne wybuchy. Schroniliśmy się szybko do najbliższego domu. Okazało się później, że to radzieckie kukurużniki, z wyłączonymi silnikami, zrzucały granaty lotnicze.
Znacznie później słyszałem, że w Milanówku przebywał przedwojenny pisarz-podróżnik Osendowski. Po dwóch latach czytałem brajlem jego powieść pt. "Konno przez stepy Azji Środkowej". Jakiś mnich mongolski przepowiedział mu że przed śmiercią spotka jeszcze
barona von Ungera. Baron jednak, walczący wtedy z bolszewikami, zginął. Otóż przed samą śmiercią Osendowskiego /i przejściem frontu/ - zjawił się u niego kapitan niemiecki i przedstawił się jako von Unger. Powiedział także, że jest bratankiem owego barona, który zginął na Wschodzie. Jest to swego rodzaju ciekawostka, ale warta utrwalenia.
   Po przejściu frontu prawdopodobnie 17 stycznia 1945 roku moi rodzice udali się do naszego mieszkania w Warszawie i przywieźli wówczas trochę książek i fotografii oraz alabastrową figurkę Sienkiewicza, którą moja Mama wygrała na loterii szkolnej. Chyba po dwóch dniach, udali się oni do mojego stryja Mariana, który był prezydentem Warszawy. Prawdopodobnie następnego dnia odesłał nas samochodem /Wilisem/ do Łodzi.

   Zatrzymaliśmy się wówczas przez ok. 2 tygodnie u cioci Heli Orylskiej - szkolnej koleżanki mojej Mamy. U cioci Heli słyszałem dwa niezwykłe przypadki. Otóż Niemcy, przed ucieczką z Łodzi zlikwidowali więzienie, które utworzyli w nieczynnej fabryce w Radogoszczu. Podpalili oni ten budynek, a do wszystkich uciekających strzelali. Znajomy cioci Heli, wraz z paru innymi więźniami ukrył się w rezerwuarze z wodą na strychu i głowy przykryli sobie mokrym kocem. W ten sposób ocaleli oni.
Trzeba przypomnieć, że wtedy był tęgi mróz. Drugi przypadek był bardzo niezwykły. Pewien znajomy cioci siedział na fotelu u fryzjera. Znajdujący się na piętrze żołnierz polski przez omyłkę
wystrzelił w podłogę z karabinu. Kula przebiła strop i utkwiła w głowie siedzącego na fotelu u fryzjera. Niezwykłym było to, że żył on z kulą w głowie i nie miał żadnych szkodliwych objawów. Po pobycie u dr Orylskiej przenieśliśmy się do naszego przedwojennego mieszkania na ul Kopcińskiego 35.
   W naszym mieszkaniu mieszkał jakiś sportowiec z Rygi i po nim zostały jego medale sportowe oraz nasze niemal wszystkie dawne meble. Znaleźliśmy także przedwojenne  Światowidy ze zdjęciami z pogrzebu Piłsudskiego.
Niektóre meble znajdowały się w domu naprzeciwko nas, ale przebywający tam żołnierze rosyjscy nie pozwalali ich ruszać. W roku 1948 po ponownym przeniesieniu się do
Warszawy moi rodzice natrafili u pewnego krawca na cztery krzesła i fotel z naszego stołowego pokoju, ale ich nie zabrali /chociaż były podpisane w niewidocznych miejscach /pod siedzeniami. Krawiec ów powiedział, że kupił je od jakiś żołnierzy radzieckich.
   Wkrótce po powrocie do naszego przedwojennego mieszkania w Łodzi  zjawiła się u nas pani Adela Zbieranowska, krewna mojego Ojca i koleżanka szkolna mojej Matki, przebywająca w okresie wojny w Starych Koluszkach, z jakimiś produktami żywnościowymi.
Mąż jej w okresie wojny znajdował się w niewoli na Węgrzech. Po jego powrocie urodził się in trzeci syn - Piotr. /Przed wojną mieli oni starszego ode mnie o dwa lata syna Leszka i młodszego o rok Zdzicha. Obaj uczęszczali do tej samej szkoły co i ja./
W ich domu w Starych Koluszkach bywaliśmy w następnych latach wielokrotnie. Pan Karol Zbieranowski pochodził z jakiejś ziemiańskiej rodziny pod Mińskiem Białoruskim i przywiózł przed wojną do Polski Angielkę, która była u nich guwernantką. Była ona zaręczona z jego bratem, który zginął. Mój Ojciec był wraz z "ciocią Letti" Bowler chrzestnym ich syna Piotra, który urodził się po wojnie - po powrocie z niewoli węgierskiej p. Zbieranowskiego.
   Dobrze przypominam sobie, że wszyscy natychmiast przystąpili do pracy i zamiast pieniędzy otrzymywali początkowo tzw deputaty. Ponieważ były duże trudności z wyżywieniem moja Matka poprosiła na obiady, mieszkającą w pobliżu, swoją dawną nauczycielkę wraz z mężem. Dosyć długo przychodzili oni do nas. W początkowym okresie opiekowała się mną przedwojenna znajoma - Danusia Grabska. Przypominam sobie, że często wychodziła ona ze mną na spacery.
   Za niezwykły znak Boży uważam zjawienie się u mnie mojego przedwojennego kolegi ,Jurka Jankowskiego. Mieszkał on niedaleko na ul. Narutowicza 111. W okresie okupacji nie widzieliśmy się wcale. Do mojego wyjazdu z Łodzi w 1948 r. do Warszawy był u mnie
prawie codziennie i czytał mi mnóstwo czasopism i książek. Zapoznaliśmy się wówczas z Tygodnikiem Powszechnym, poczynając od pierwszego numeru. Lekturę rozpoczynaliśmy często od felietonów Kisiela. Czytaliśmy jednak także Paxowski Dziś i Jutro. Z książek
czytaliśmy dużo materiałów z II Wojny Światowej. Przeczytaliśmy wtedy również książkę Osmańczyka pt. Sprawy Polaków. Przypominam sobie, że pisał on w niej, że Niemcy pozostaną jednak naszymi sąsiadami i powinniśmy ułożyć sobie z nimi stosunki. Po okresie okupacji nie mogłem się jednak do tego przełamać i po latach żałowałem, że zaniedbałem język niemiecki.
   W okresie Powstania oddział Jurka Jankowskiego został zmobilizowany. Szli oni na pomoc Warszawy. Do Stolicy jednak nie dotarli i zostali zawróceni z lasów w pobliżu Warszawy.
   Jurek mówił mi, że w okresie wojny - w roku 1943 poznał w Nowym Przybyszewie nad Pilicą ciotkę swojej przyszłej żony. Na początku września 1947 roku Jurek powiadomił mnie, że wziął ślub kościelny /można go było brać jeszcze bez cywilnego/, ale prosi o utrzymanie tego w tajemnicy do czasu ukończenia przez niego studiów na Wyższej szkole Gospodarstwa Wiejskiego. Powstała ona wtedy w Łodzi i miała skrócony okres studiów do 4 lat. Dawała ona
jedynie tytuł inżyniera. Po pewnym czasie została ona przeniesiona do Olsztyna i nazwana Szkołą Główną Gospodarstwa Wiejskiego. Dawała ona także tytuł magistra - po piątym roku. Jurek na początku września 1947 r. ożenił się z Urszulą, która była z urodzenia gdańszczanką i jej ojciec miał barkę motorową /500-tonową/. Barka ta, jak zresztą i inne, została po wojnie upaństwowiona. Przez jakiś czas Urszula zatrudniona była jako służąca u jego rodziców, a przyjechała do swojej ciotki mieszkającej w sąsiedztwie. Mój kolega uczył ją na poziomie szkoły podstawowej i nie chciał się z nią rozstać.
   Mieli oni trzy córki. Starsza miała na imię Inka, a po dwóch latach urodziły się jeszce bliźniaczki - Krysia i Sylwia. Moja Matka stale wymyślała mu od "starych kawalerów". Po
zrobieniu dyplomu na WSGW napisał do mnie list, że "tajemnicę mogę już puścić w ruch".
   Pamiętam również, że Jurek część swojego urlopu spędził pływając na barce swojego teścia. Na barce znajdował się domek, w którym można było mieszkać. Po kilku latach Jurek zrobił magisterium z biologii pisząc pracę o "Ptakach miasta Łodzi". Wspólnie z prof. Edwardem Potęgą /przez uznanie tytułowano go profesorem/ reaktywował on po wojnie Ligę Ochrony Przyrody. Musieli oni wtedy uzyskać zgodę KC PZPR. W późniejszych latach był w Lidze zatrudniony na pół etatu jako urzędujący prezes oddziału łódzkiego. W pewnym okresie był on także członkiem Głównej Komisji Rewizyjnej i w związku z tym mógł mnie częściej
odwiedzać. Na całym etacie pracował natomiast jako nauczyciel. Początkowo był zatrudniony w Wojsławicach pod Zduńską Wolą w szkole rolniczej, a następnie pracował w szkole podstawowej nr 87 w Łodzi. Z kolei został zaangażowany do liceum ogólnokształcącego
w pobliżu na dawnej ulicy Mostowej, a obecnie nazwanej Zelwerowicza. ostatnich 19 lat pełnił funkcje wizytatora-metodyka z biologii.
   Dobrze przypominam sobie, że od stacji w Zduńskiej Woli dojeżdżał on rowerem Kupił też sobie mały silniczek spalinowy. Silniczek ten zawieszony był przed kierownicą i dawał napęd na
przednią oponę za pośrednictwem wałków.
   Po moim wyjeździe do Warszawy przyjeżdżał do mnie prawie co miesiąc i do mojego ślubu zazwyczaj nocował z soboty na niedzielę. Po moim ślubie odwiedzał mnie rzadziej i łączył to z przyjazdami do Zarządu Głównego Ligi. Mówił on mi wówczas, że Urszula uczyła się na poziomie szkoły średniej w systemie zaocznym.
Po ok. 40 latach po ślubie umarła ona na raka z przerzutami. Pracując w liceum zaprzyjaźnił się z jakimś nauczycielem niemieckim /oprowadzając wycieczki po Polsce/. Wielokrotnie odwiedzał go /na zasadach wzajemności/ w NRD. Mówił mi, że pewnego
razu zwracał uwagę podczas pobytu w NRD w jakimś środku komunikacji, o potrzebie zwolnienia miejsc dla starszych ludzi. Ci ostatni dziękowali mu, ponieważ sami nie śmieli cokolwiek powiedzieć młodzieży.

   W krótce po powrocie do Łodzi zjawił się u nas wracający z oflagu w randze podporucznika dobry znajomy mojego Ojca - pan Mieczysław Sembrat. Wierzył on w rychłą interwencję zachodnich aliantów.
   Bezpośrednio po wojnie słyszałem też o afiszach na ulicach. Przedstawiony na nim był żołnierz polski, a z tyłu godził w niego bagnetem karzeł mający na plecach napis AK. Na afiszu umieszczony został napis "zapluty karzeł reakcji".
   Prasa obwiniała przywódców Powstania odpowiedzialnością za zniszczenie Warszawy. 90% lewobrzeżnej części miasta została wówczas zniszczona. Tym, którzy nie wiedzą o tym, pragnę powiedzieć , że śródmieście było bardzo gęsto zabudowane. Wszystkie domy miały oficyny - poprzeczne i boczne, a podwórka były rodzajem studni i na niższe piętra niekiedy nie docierało słońce. W gazetach w 1945 r podano, że Stalin zobowiązał się odbudować pół miasta. W zamian za to wybudowali nam w samym centrum pałac kultury. Jednocześnie wyeliminowano niektóre stare ulice, które znajdowały się na tym miejscu.
   W roku 1945 przebyłem dwie operacje na przegrodę nosową. Wykonał je prof. Levenfisch-Wojnarowski z pobliskiego szpitala im. Barlickiego /przed wojną im. Mościckiego/. Pierwszą operację zrobił on u nas w domu, a na kolanach trzymałem miskę, do której spływała krew. Prawdopodobnie podczas tej operacji usunął on mi kawałki kości, które przegradzały nos po postrzale. Drugą operację wykonał w szpitalu - na krześle także z miejscowym znieczuleniem. Przypominam sobie, że prawdopodobnie młotkiem uderzał on w pręt, aby wyprostować przegrodę. Jednocześnie objaśniał wszystko jakimś studentkom medycyny. Pamiętam, że bardzo mnie bolało i zastanawiałem się, kiedy on skończy. Po operacji wróciłem do domu. O konieczności wykonania operacji na przegrodę nosową mówił mi podczas wojny, mieszkający w tych samych blokach, znajomy prof. Dobrzański. Jednocześnie mówił, że operację taką będzie
można zrobić dopiero po zaprzestaniu rośnięcia. Na razie przypiekał on mi jedynie polipy w nosie.
   W tym czasie odwiedził mnie w Łodzi mój przedwojenny kolega - Karol Czekalski. Opowiadał on o swoim pobycie w Oświęcimiu i między innymi wyrażał się "mój kolega gestapowiec". Z dalszych wywodów okazało się, że z jadącego samochodu, na zakręcie, zrzucał on rzeczy zabrane ludziom zamordowanym. Nie okazaliśmy wówczas z Jurkiem Jankowskim ochoty na ponowne spotkanie się z nim.
   Przeżywałem wtedy ogromne stresy psychiczne. w mojej świadomości stereotyp niewidomego wiązał się tylko z żebrakiem stojącym na rogu ulicy z pustymi oczodołami lub zakrytymi niebieskimi okularami w drucianej oprawie. Inny zachowany w mojej pamięci
obraz, to był niewidomy idący z kimś po ulicy, trzymający w ręku grubą, krótką, białą laskę. A przecież tak niedawno mogłem podbiec i wskoczyć w biegu do tramwaju. Obecnie, gdy stałem na chodniku, a jezdnią jechał tramwaj, to miałem odczucie, że jedzie bezpośrednio na mnie. Ciągle jeszcze łudziłem się na odzyskanie wzroku na jedno oko. Na prawą gałkę, jakkolwiek
zmniejszoną, odczuwałem światło nawet księżyca i zapalonej zapałki. Przypominam sobie, że modliłem się w tym czasie usilnie, abym mógł na powrót odzyskać widzenie. Odczuwałem wtedy silną potrzebę miłości, a jednocześnie brak wyboru.
   Na początku maja pojechałem z moją Matką do Krakowa do prof. Wilczka i tam zastało nas zakończenie wojny. Słyszałem wtedy mnóstwo wystrzałów na wiwat. Mnie jednak przeszły smutne myśli. Przecież to nie była dla nas prawdziwa wolność. Ciągle jednak nie traciliśmy nadziei związanej z naszymi sojusznikami zachodnimi.
  Wkrótce potem pojechaliśmy do Poznania do prof. Kapuścińskiego. Byłem wówczas po raz pierwszy w operze. Byli to Krakowiacy i Górale. Pamiętam, że śpiewała wtedy Kawecka. Z poznania pojechaliśmy do Witkowa przez Gniezno - do naszych znajomych państwa
Jędrowskich. W Gnieźnie spóźniliśmy się z moją Mamą na kolejkę do Witkowa.
Pojechaliśmy wówczas konnym wozem. Gdy ruszył, to ja spadłem na tył, a nogi miałem w górze. Sądzę, że nie obyło się to bez ogólnej wesołości, gdyż miało to miejsce na samym rynku. Pamiętam także, że w drodze pachniały intensywnie akacje. Pana Leona Jędrowskiego nie zastaliśmy w domu, ale była jego żona Janina i jej siostra Marta Łukowska. Pani Łukowska straciła w Powstaniu dwóch synów - Zbinia i Fredka. Obie siostry darzyły mnie wyjątkową atencją.
   W sierpniu stryj Marian wysłał nas samolotem do Odessy do prof.Fiłatowa. Moja Mama była tam 15 sierpnia w kościele katolickim. Nabożeństwo odbywało się tam bez księdza /który został ostatnio aresztowany/, a na ołtarzu leżały liturgiczne szaty. W kościele odszukał moją Mamę towarzyszący nam dr Lapier w mundurze ppłk lub płk wojska polskiego. Miejscowi Polacy płakali na jego widok i prosili, aby zabrać ich do kraju. Prof. Fiłatow przepisał mi jakieś rosyjskie lekarstwa, które wzmogły mi znacznie poczucie światła. Odczuwałem wtedy światło księżyca i zapalonej zapałki.
   1 sierpnia obchodzono u mnie w domu uroczyście - rocznicę powstania. Noja matka udekorowała ścianę sztandarem polskim, a do orła przyczepiła koronę. Słyszałem później, że ktoś doniósł o tym do UB.
   Dłuższy czas chodziłem koło znajdującej się w domu maszyny do pisania i zastanawiałem się jakby można na niej pisać. W tym roku/1945zjawił się u nas mój kuzyn, Jędrzej i oświadczył, że
kupił sobie podręcznik do maszynopisania dla maszynistek, bez pomocy wzroku /tzw Touching system/. Szybko kupiłem sobie ten podręcznik i po zapoznaniu się z zasadami zacząłem już normalnie pisać przerabiając zaledwie 12 lekcji.
   Dostałem wówczas kartkę z pozdrowieniami od mojego kolegi bliźniaka - Staszka Sagana. Podpisana była ona krótko - "Pozdrowienia z Sorento - Sasza". Domyśliłem się kto to napisał i odpisałem mu na maszynie, opisując między innymi ingres nowego biskupa- Klepacza, do Łodzi, ale już nie otrzymałem później żadnego listu. Świadczy to jakie istniało zagrożenie terrorem.
   Od jesieni zacząłem także przerabiać II klasę licealną /maturalną/. Przedmiotów humanistycznych uczył mnie student I roku medycyny Adam Bukowczyk, a przedmiotów ścisłych jego nieco starszy kolega z tego samego roku Jerzy Dabiński. Byli oni absolwentami szkoły im Kopernika i obaj po skończeniu medycyny zostali psychiatrami. Bukowczyk został nawet profesorem.
   Ja miałem wówczas doskonałą pamięć i nauka nie sprawiała mi większych trudności. Obowiązkowe lektury czytała mi ich koleżanka z roku Barbara Burzyńska /lub Budzyńska/.
   Na kilka dni przed maturą dowiedziałem się, że będę musiał także zdawać z biologii. Na świadectwie o ukończeniu I klasy liceum brak było stopni, a biologia kończyła się właśnie w tej
klasie. W czerwcu 1946 roku zdałem też jako ekstern maturę w szkole im. Kopernika. Maturę pisałem na maszynie, która została w tym celu przywieziona z domu. Matematykę pisałem w ten sposób, że naprzód pisałem słownie "licznik" i jego zawartość, a następnie "mianownik" i także jego zawartość.
   Święta i Nowy Rok 1945/1946 spędziliśmy z całą rodziną w Sudetach - powyżej Karpacza. Udaliśmy się tam razem z państwem Lapierami i Goldlustami.Goldlustowie byli Żydami, a on był jednym z synów łódzkiego fabrykanta. Goldlustowie wkrótce wyjechali do Niemiec Zachodnich, gdzie otrzymał on wysokie odszkodowanie i stałą rentę, a następnie wyjechali do Francji. Słyszałem wtedy, że pani Goldlustowa przemycała przez granicę pończochy - perlony,
pikując nimi kołdrę.
   W tym czasie poznaliśmy także w pensjonacie Witaszewskiego z jego pierwszą żoną. W Jeleniej Górze natomiast byliśmy w domu ówczesnego podwładnego mego Ojca p. Snaja. Wiem, że pani Snajowa w późniejszych latach mieszkała w Łodzi. Słyszałem, że Ojciec mój miał na początku 1946 roku jakieś perypetie z Żydami i następnie przeszedł do spółdzielczości
pracy.
   W roku 1946 pod koniec Sierpnia wyjechaliśmy nad morze. Po krótkim pobycie w hotelu Bristol w Sopocie udaliśmy się do Władysławowa /wówczas nazywało się to Halerowo/ - nad samym morzem.
Prowadziła tam pensjonat pod nazwą Solnare p. Wanda Andrzejewska. Zamiast materacy były tam wówczas tylko sienniki wypchane słomą. P. Andrzejewska miała wtedy w Wielkiej Wsi gospodarstwo rolne. W tym czasie jeszcze nie było ogólnej nazwy Władysławowo dla całego
miasta. Tę nazwę nosił jedynie port. Ponadto była Wielka Wieś, a Solmare mieściło się już na terenie noszącym nazwę Halerowo. W następnych latach także wyjeżdżaliśmy do Solmare. Mój Ojciec znał panią Andrzejewską i korzystaliśmy z jakiejś ulgi. Pierwszym mężem p. Andrzejewskiej był reżyser teatralny p. Hebanowski, z którym miała ona syna Marka. Nie widział on na jedno oko, na którym miał bielmo.
Został on w końcu profesorem urologii we Wrzeszczu. Drugiego syna Piotra miała ona z p. Andrzejewskim. Piotr w ostatnich latach jest senatorem, a z zawodu jest adwokatem. Całkowicie społecznie udzielał on porad prawnych na plebanii kościoła św Aleksandra.  W Solmare poznaliśmy się i z zaprzyjaźniliśmy z p. Wasilewskimi. Mieszkali oni wówczas w Łodzi na ul. Kopcińskiego niemal naprzeciwko nas. P. Tadeusz Wasilewski został profesorem anatomii,
a następnie także dziekanem wydziału lekarskiego w Łodzi. Jego żona miała na imię Hanna. Ponadto mieli oni dwie młodsze od mojej siostry córki. Starsza z nich miała na imię Ewa i została lekarzem dermatologiem, a młodsza Teresa została stomatologiem.
   W Solmare odwiedzali nas także siostra pani Wasilewskiej z mężem Mieszkali oni we wsi pod nazwą Chłapowo. Mówili nam, że ich gospodarze wychodząc z domu zamykali dom jedynie na kołek. Pozostawiali zaś wszystko na wierzchu - bez zamknięcia. Na zapytanie: "Czy się nie boją, że może im coś zginąć", gospodarze /Kaszubi/ odpowiedzieli: "Nikt tego nie ruszy. ...Chyba, że Warszawiacy".
   Prawdopodobnie latem 1948 byliśmy w miejscowym kościele. Z powodu deszczu mieliśmy ortalionowe płaszcze. W przedsionku na ścianie był wieszak, na którym wszyscy pozostawili wierzchnie okrycie. W czasie mszy myślałem "czy płaszcze będą jeszcze przy wyjściu". Okazało się jednak, że wszystko było w porządku. W tym miejscu pragnę wspomnieć o rozbudowie kościoła po "październiku 1956 roku". We Władysławowie poznaliśmy, a następnie zaprzyjaźniliśmy się z miejscowym właścicielem wędzarni oraz małego kutra - panem Leonem Budziszem. W późniejszych latach bywaliśmy nawet u nich w domu. Pan Budzisz był przewodniczącym komitetu budowy kościoła. W tym charakterze pojechał do wojewody
w Gdańsku w wnioskiem na budowę nowego kościoła. Na odmowę oświadczył, że następnego dnia przyjedzie ich trzech, a trzeciego cała wieś, Rozsiądą się na trawniku dopóki nie dostaną pozwolenia. Pozwolenie takie otrzymali, ale tylko na rozbudowę kościoła. W obawie przed jego cofnięciem fundamenty budowali w nocy. Stary kościół pozostał jako prezbiterium, a w przyszłości miał być rozebrany. Nowy kościół był bardzo piękny. Był on w kształcie odwróconej łodzi, a ponadto było wiele motywów rybackich i morskich. Witraże były wykonane ze "stłuczek. Kawałki kryształów lub szkła należało trzymać tak długo dopóki cement nie zastygł.
   Pan Budzisz był doskonałym gawędziarzem. Przed wojną mieszkali oni na Helu. Ponieważ nie chciał uznać się za Niemca, to zostali przesiedleni do Wielkiej Wsi. Przed zamierzoną inwazją na Anglię musiał odprowadzić swój kuter do Holandii, skąd wrócił koleją. Po niedoszłej inwazji kuter ten został mu zwrócony.
Później marynarka wojenna chciała go zaangażować do wyławiania z morza torped, z którymi robili próby na Zatoce Puckiej. Ponieważ nie zgodził się, to kuter ten został mu zabrany. Niemiecka marynarka jednak aż do samego wycofania się płaciła mu miesięczną dzierżawę.
  W okresie świąt Wielkiej Nocy, a także Bożego Narodzenia- wyjeżdżaliśmy często do Witkowa, do państwa Jędrowskich, z którymi moi rodzice bardzo się zaprzyjaźnili w okresie okupacji.
   Krótko przed maturą zatelefonował do mnie ówczesny kierownik szkoły dla niewidomych. p. Józef Buczkowski - w pobliżu mojego domu na ul. Tkackiej. Nie chciałem jednak przyjść, gdyż obawiałem się jakichkolwiek kontaktów z niewidomymi i zdecydowałem się na to dopiero w czerwcu po następnym telefonie. Poznałem wówczas wielu niewidomych uczących się na
poziomie średnim oraz wyższym i zostałem skarbnikiem Koła Uczących się Niewidomych. Spoza Łodzi był tylko p. Modest Sękowski z Lublina, który studiował historię. Był to prezes pierwszej w Polsce spółdzielni niewidomych. Żoną jego została p. Zofia Sękowska, która później była profesorem pedagogiki specjalnej. Jako skarbnik byłem raz na zebraniu koła na ul. Gdańskiej w mieszkaniu sublokatorskim kolegów Edwina Kowalika, Tadeusza Józefowicza oraz
Sztomberka i Sadowskiego. Byłem także w mieszkaniu przewodniczącego koła, Napoleona Nitroszonka /obecnie Mitraszewski/ na ul. Piotrkowskiej. Był on wtedy studentem polonistyki.
   W roku 1947 na ul. Przejazd odbył się koncert niewidomych. Grali muzykę poważną kol. Kowalik na fortepianie i kol. Sztomberek na akordeonie.
   W tym czasie poznałem także ociemniałego dr Włodzimierza Dolańskiego, który stracił wzrok i prawą rękę jeszcze przed I Wojną Światową. Moi rodzice spotkali po wojnie p. Sanojcową i powiadomiła ich wówczas, że jej kuzyn, Włodzimierz Dolański jest niewidomym. Doktor Dolański wybierał się w październiku do Chorzowa na zjazd zjednoczeniowy związków niewidomych. Do Łodzi przyjechał w celu porozumienia się z miejscowym związkiem niewidomych oraz z panem Buczkowskim i panią Kalińską.
   Przypominam sobie także, iż Polska jako drugi kraj w Europie zniosła kartki na żywność i niewidomi mieli z tego tytułu wypłacany jakiś ekwiwalent pieniężny. Po naciskach kolektywizacyjnych na rolnictwo kartki na mięso wróciły na jesieni 1950 r. Będąc po wojnie jeszcze w Łodzi słyszałem, że Bierut odmówił ułaskawienia jakiejś osiemnastoletniej harcerki skazanej na śmierć. Dowiedziałem się także o zamordowaniu w Łodzi na ul. Przejazd działacza PSL Ścibiorka przez "nieznanych sprawców".
   Od października 1946 r. zapisałem się na Uniwersytet Łódzki - na socjologię. Na uniwersytecie obowiązywały przeważnie zasady przedwojenne. Na socjologii, która była na wydziale humanistycznym obowiązkowa była tylko pewna ilość godzin tygodniowo. Poza
przedmiotami obowiązkowymi, można było dowolnie wybierać wykłady. Na całym Uniwersytecie stosowany był system trymestralny, a każdy egzamin należało uprzednio opłacić w kwesturze. We Wrześniu tego roku niewidoma nauczycielka szkoły, p. Sabina Kalińska nauczyła mnie brajla łącznie ze skrótami I i II stopnia. Na studiach mogłem już robić notatki, ale czytanie przychodziło mi z wielką trudnością. Po przeczytaniu jednej dużej strony byłem tak zmęczony, że musiałem odpocząć ok. 10 minut. Dokładnie przypominam sobie, że wtedy wstydziłem się czytać brajlem wobec własnej rodziny. "Jak to  ja mam macać.". Czytałem
zresztą tylko to co sam napisałem i lewą ręką przytrzymywałem arkusze papieru. Po pewnym czasie dostałem do czytania wydaną przed wojną w Paryżu 3-tomową książkę Osendowskiego - Konno przez stepy Azji Środkowej. Przełamałem wówczas zmęczenie, ale nie przyspieszyłem tempa czytania.
   Na wykładach kładłem tabliczkę na teczce, aby nie powodować hałasu przy pisaniu brajlem.
   Naśladując innych niewidomych postanowiłem samodzielnie chodzić na zajęcia na uczelnię. W tym celu wymykałem się ok. pół godziny wcześniej z domu. Moje ruchy paraliżowało wówczas uczucie, że wszyscy patrzą na mnie, jak nieporadnie poruszam się. Przez dłuższy czas używałem jedynie krótkiej laski z drzewa wiśniowego. Szczególną trudność stanowiło dla mnie wtedy przechodzenie bardzo szerokiej ulicy Tramwajowej, która prowadziła do Zajezdni. Trudno było mi utrzymać prosty kierunek i w rezultacie często nie wiedziałem, czy znajduję się na ul. Narutowicza /kierunku mojej drogi/, czy też na ul. Tramwajowej.
   Ja od początku miałem możność słuchania radia - w tym przede wszystkim Londynu i Głosu Ameryki. W pewnym momencie radio to zostało mi zabrane, ale po zwróceniu się z prośbą o interwencję do Moczara /był on wtedy szefem UB w Łodzi/, aparat został mi zwrócony. Mówiono, że zastępcami jego byli Żydzi, którzy w rzeczywistości o wszystkim decydowali.

   Główną katedrę na socjologii miał prof. Józef Chałasiński. Mówił on dosyć monotonnie, nosowym głosem, ale także z humorem. Na jego wykładach było zawsze pełno, bo przychodzili także inni studenci - z innych kierunków, a nawet wydziałów. Kupiłem wtedy świeżo wydaną przez niego książeczkę pt. "Genealogia inteligencji polskiej". Jedna ze studentek powiedziała mi, że ta praca została wydana we Włoszech przez II Korpus z przedmową: "że gdyby nie
była napisana tak ślicznym językiem, to należałoby uznać ją za paszkwil na inteligencję polską".
   Uczyłem się z moją koleżanką Ireną Kisielewską, która z pochodzenia była Żydówką. Była to sympatia Leszka Kołakowskiego, który studiował filozofię, ale przychodził także na seminarium prof Chałasińskiego. Poznałem go wówczas jako bardzo zdolnego. Uważał się on wtedy za marksistę, ale był otwarty na wszelkie dyskusje. Po wielu latach żona moja - Grażyna, zdawała u niego egzamin z historii filozofii. Chwaliła go bardzo jako wykładowcę
i egzaminatora.
   Drugim moim profesorem był Stanisław Osowski. Był on przeciwieństwem Chałasińskiego. Na wykładach podnosił i ściszał głos, wstawał i siadał na krześle. Następnie przeniósł on się na stałe do Warszawy i /nie orientuję się jak długo/ dojeżdżał do Łodzi. Uczęszczałem także na wykłady i ćwiczenia jego Żony prof. Marii Osowskiej. Innym profesorem był Jan Szczepański, który jak pamiętam, w oparciu o badania amerykańskie analizował wpływ środowiska
i dziedziczności - w oparciu o bliźnięta monozygotyczne. Uczęszczałem także na wykłady i ćwiczenia prof. Kamińskiej z podstawowych zasad filozofii ze specjalnym uwzględnieniem psychologii. Pamiętam, że pewnego razu powiedziała nam, że przeliczyła podpisy na liście i obecne osoby. Stwierdziła, że obecnych osób było znacznie mniej niż podpisów. Prosiła ona, aby nadal mogło być to traktowane na zasadach zaufania. Nigdy potem nie wracała do tego. Przed wojną była ona asystentką prof. Kotarbińskiego. Po śmierci jego pierwszej żony zawarła z nim ślub.
   W Łodzi wówczas grasowali tzw "gaciarze". Byli to żołnierze radzieccy wychodzący ze szpitala w piżamach. Przypominam sobie, że ludność wielce się ich obawiała. Jakiegoś dnia pewna studentka została zgwałcona i zamordowana przez żołnierzy radzieckich. Odbył się wtedy demonstracyjny pogrzeb na ulicach Łodzi oraz na cmentarzu. Niektórzy studenci marksiści rozrzucali następnie z ciężarowego samochodu ulotki przeciwko reakcji.
   W Łodzi byłem na przedostatnim roku - na pierwszym, gdy był tylko drugi oraz na drugim roku, gdy był tylko trzeci. Wielu studentów było w starszym wieku, ponieważ całą okupację spędzili w partyzantce. Wszyscy bardzo poważnie podchodzili do studiów. Jak pisałem w materiale o "Rodzinie mojego Ojca" - Ojciec z Przemysłu wełnianego przeszedł do pracy jako prezes Centrali Gospodarczej Spółdzielni Pracy. U nas w domu był wtedy pan Jordan, który był przewodniczącym Związku w Bydgoszczy. Przypominam sobie jak opowiadał on o pewnym zdarzeniu w Bydgoszczy. Otóż do miejscowego prokuratora zgłosiła się jakaś para małżeńska z
oskarżeniem na jakiegoś lekarza. Pani była w ciąży i byli u jakiegoś ginekologa. Powiedział on im, że ciążę trzeba przerwać i dał skierowanie do innego ginekologa-chirurga. Przez ciekawość
otworzyli oni zaklejoną kopertę i w niej był tylko krótki list brzmiący miej więcej tak: "Posyłam Ci pieniądze". Zgłosili się oni do innego ginekologa, który na piśmie stwierdził, że ciąża
jest całkowicie prawidłowa. Pan Jordan mówił także, że po pewnym czasie para ta poprosiła miejscowego prokuratora o wycofanie oskarżenia. Uczynili to pod wpływem nacisków UB, z którym był powiązany wspomniany na wstępie ginekolog.
   Główny Zarząd Centrali Gospodarczej Spółdzielni Pracy przeniósł się do Warszawy i mój Ojciec musiał spędzać czas w stolicy. W związku z tym w dn 8 lutego 1948r. cała moja rodzina z wyjątkiem siostry, która została u cioci Heli, aby nie zmieniać w ciągu roku szkoły - przeniosła się do Warszawy i zamieszkaliśmy w świeżo odbudowanym domu na Nowym Świecie 7. Cała ulica była odbudowywana tylko do 2 piętra, bez oficyn. Ja wziąłem przeniesienie na Uniwersytet Warszawski i natychmiast zacząłem uczęszczać na wykłady i ćwiczenia. Odbywały się one w różnych punktach miasta. Główną katedrę socjologii miał prof. Stanisław Osowski na ul Hożej /o ile pamiętam, to pod numerem 62/. Następnie socjologia przeniosła się na Krakowskie Przedmieście na róg ul. Traugutta. Dobrze przypominam sobie, że na ul Hożej poznałem jakiegoś
studiującego zakonnika. Powiedział wówczas, że porównywał przedwojenne wydania Engelsa z obecnymi. Stwierdził on, że powojenne wydania miały pominięte niektóre partie.
   Z tych czasów utkwiło mi w pamięci, że Warszawie rozpoczęły się nieprzyjemne stosunki pod względem politycznym. Zaczęła się nagonka na niektórych profesorów - jak np. prof. Bystronia za jego poglądy antropologiczne. Na łamach jakiegoś tygodnika kulturalnego prof. Chałasiński wypowiadał się wówczas o potrzebie utrzymania niezależności wyższych uczelni. Na jednym  seminarium prof. Osowski zlecił jednemu ze studentów streszczenie rozdziału z książki włoskiego socjologa Paretto. Student ów napisał wtedy, że teorię Paretto o "krążeniu elit" można zastosować do "aktywu partyjnego". Sprzeciwili się temu gwałtownie studenci marksiści.
Profesor próżno usiłował wytłumaczyć, że jest to zgodne z definicją "elity" przyjętą przez Paretto. Innym razem na ćwiczeniach studentka o nazwisku Osiadacz zacytowała Stalina. Profesor na próżno usiłował wytłumaczyć, że cytat ów należało by inaczej rozumieć. Profesor Osowski, jak pamiętam bardzo czule wyrażał się o swojej żonie prof. Marii Osowskiej nazywając ją koleżanką Niedźwiecką. Wszyscy studenci mogli uczęszczać na tzw konwersatoria przeznaczone zasadniczo dla magistrantów i doktorantów. Pamiętam jeden z takich wykładów o cyganach Ficowskiego. Powiedział on wówczas, że w celu dogłębnego poznania ich życia przebywał z nimi przez cały rok i jeździł z ich taborem.
   Na jednym z wykładów miałem możność poznać pana Aleksandra Hulka, który niedawno wrócił z Anglii i następnie w Ministerstwie Zdrowia zajmował się naukowo zagadnieniami rehabilitacji, a w ostatnich latach był prezesem Towarzystwa Walki z Kalectwem.
Przez parę lat był także wysłany do ONZ-u i zajmował stanowisko kierownika do spraw rehabilitacji inwalidów.
   W Łodzi i w Warszawie uczęszczałem także na wykłady i ćwiczenia prof. Marii Osowskiej. Zajmowała się ona między innymi moralnością burżuazyjną. Na jakiś zajęciach potrafiła ona wyróżnić 8 znaczeń w jakich występowało pewne słowo. Były to zarówno znaczenia stosowane w potocznej mowie, jak i w pracach naukowych.
Nasuwa mi to myśl, że wiele dzisiejszych sporów jest w zasadzie bezprzedmiotowych. Ludzie sprzeczają się o słowa używając ich w odmiennych znaczeniach. Niedługo po przeprowadzeniu się do Warszawy odwiedził mnie ponownie kolega Stanisław Kujawski. Powiedział mi. że bez żadnego powodu został aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa. Następnie został on odbity z transportu kolejowego - wraz z wielu innymi aresztowanymi - i wówczas naprawdę zaczął on działać w konspiracji. Przez trzy dni jeździł on po Warszawie samochodem skradzionym
sprzed gmachu Komitetu Centralnego w alejach Ujazdowskich. Ujawnił się dopiero po ogłoszeniu amnestii po wyborach w 1947 roku. W ostatnich kilkunastu latach miałem z nim kontakty telefoniczne. Skierował on do mnie prof. Tomasza Strzembosza, któremu opowiada łem o moim stryju Józefie.
   Wiem, że Staszek był jakimś dyrektorem w Ministerstwie Pracy i pomógł wielu kolegom. Staszek Kujawski długo chorował na raka /białaczkę/ . Przez ostatnie półtora roku przebywał w szpitalu na Banacha i bardzo cierpiał. Zmarł on 23 lipca 1995 roku.

   W Warszawie odwiedził mnie także mój szkolny kolega z gimnazjum - Andrzej Niewęgłowski. Był on wraz z kol Zbigniewem Gierowskim w liceum o typie humanistycznym. Mówił mi, że na początku Powstania został wysłany do Żyrardowa, ale tamten adres okazał się spalony. Wrócił on do śródmieścia południowego i został ponownie wysłany na Ochotę, na ul. Kaliską, na której walczyły jeszcze oddziały powstańcze. Nie dotarł on jednak tam, gdyż na
polu mokotowskim został złapany przez Własowców. Ponieważ było to w pobliżu jego domu na ul. Filtrowej, to powiedział, że chciał tam właśnie dotrzeć. Następnie został wypędzony z Ochoty wraz z innymi mieszkańcami. /W późniejszych latach ukończył on architekturę, a następnie wyjechał do Francji/.
   Prawdopodobnie w końcu 1949 r. odwiedził mnie w Warszawie mój szkolny kolega, Edgar Milewski, który w okresie okupacji mieszkał w tym samym domu na ul. Filtrowej. Pamiętam, że w pierwszym półroczu 4 klasy gimnazjum prawie stale wagarował. W końcu rodzice jego zaangażowali mu dwóch korepetytorów. Byli to starsi chłopcy mieszkający w tym samym domu. Małą maturę zdał, gdyż był bardzo zdolny.
   Mówił mi, że początkowo dostał się do jakiejś formacji NSZ-u. Gdy się zorientował, to nie mógł się już wydostać. Stało się to możliwe dopiero po interwencji jego rodziców, którzy znali naszego nauczyciela od chemii - Mierzyńskiego. który był pułkownikiem w NSZ.
   Przed powstaniem Edek otrzymał wysokie buty oficerskie. Powiedział mi wtedy, że w okresie Powstania był ranny w nogę na Żoliborzu. Martwił się najbardziej o buty- ponieważ cholewę jednego trzeba było rozciąć. Po wojnie studiował medycynę na Uniwersytecie Poznańskim. Po dwóch latach postanowił przenieść się na socjologię. Pożyczyłem mu książkę Świętochowskiego pt. "Historia Chłopów". Opowiadał mi wtedy w jaki sposób nauczył się
pić. Pragnąc sobie dorobić miał wykłady w Towarzystwie Wiedzy Powszechnej. Po wykładzie na jednej budowie miejscowy inżynier chciał go wziąć do siebie do domu. Podziękował mu stwierdzając, że ma zarezerwowany nocleg w miejscowym hotelu robotniczym. Gdy został skierowany do pokoju, to zastał w nim dwóch mężczyzn. Jeden z nich nalał mu szklankę wódki. Próbował on początkowo odlać wódkę do butelki. Gdy jednak spojrzał na jednego z mężczyzn, to uznał, że musiał by wychodzić w głuchą noc. W rezultacie nie wyjechał rannym pociągiem.
Wkrótce jednak straciłem z nim wszelki kontakt. Pojawił się u mnie dopiero po wyjściu mojego Ojca z więzienia. Powiedział mi wtedy, że usiłował uciekać do Niemiec Zachodnich. Już za granicą został jednak zdjęty z pociągu już na terenie NRD. Śledztwo usiłowało mu przypisać jakieś powiązania organizacyjne. Nie dało to jednak żadnego rezultatu. Został następnie skazany na 3 lata pracy w kopalni. Po tym okresie został uwolniony i pojechał do domu. Tego samego dnia został jednak aresztowany przez milicję jako podejrzany, ale po zbadaniu sprawy wypuścili go. W następnych latach miałem z nim wielokrotnie kontakt. pisał on różne felietony do redakcji zagranicznej w radiu gdańskim. Początkowo tylko niektóre były zamieszczane, ale następnie został zaproszony na naczelnego redaktora tej redakcji. Później pracował on w "Dzienniku Bałtyckim", a następnie został naczelnym redaktorem tygodnika kulturalnego na wybrzeżu pod nazwą "Litery". Gdy został zmuszony do rezygnacji ,ze względów politycznych, to przeszedł na
dyrektora oddziału Ossolineum w Gdańsku. W Ossolineum odwiedziłem go w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych wraz z całą rodziną. Wydał on książkę pt. "Uliczki Gdańska", które były lekturą szkolną na wybrzeżu. Na zajmowanym stanowisku w Ossolineum umarł on na raka płuc. Jak mówił on mi kiedyś, to bardzo dużo palił papierosów.
   W tym miejscu pragnę przytoczyć jedną zabawną historię, którą zapamiętałem. Otóż prawdopodobnie w roku 1959 jechałem wraz z moją siostrą - Basią - do Władysławowa nad morze do pensjonatu Solmare- gdzie przebywali już moi rodzice. W Gdyni Mieliśmy
dłuższą przerwę w oczekiwaniu na pociąg na Hel. Spotkaliśmy się wtedy z Edkiem /Edgarem/ Milewskim w jakiejś kawiarni. Ponieważ stolik się kiwał wyciągnąłem jakiś papierek z kieszeni i podsunąłem go pod jedną nogę i zupełnie o tym zapomniałem.
Następnie na dworcu chciałem wyjąć z kieszeni kwit na bagaż do przechowalni i przypomniałem sobie, że musiałem go podłożyć pod nogę stolika. Edek złapał jakąś taksówkę i szybko pojechał do owej kawiarni. Nie zważając na siedzących już przy stoliku klientach schylił się i wyciągnął kwit spod nogi stolika. Zdążył jeszcze na czas.
   Jak już szczegółowo opisałem w materiale o "Rodzinie mojego Ojca" - został on aresztowany 23 maja 1950 r. W następnym roku akademickim została zlikwidowana socjologia na uniwersytecie, a prof. Stanisław Osowski pozbawiony katedry. Likwidacja socjologii oraz aresztowanie mojego Ojca nie pozwoliło mi ukończyć studiów. Wkrótce po przyjeździe do Warszawy /obecnie nie pamiętam dokładnie może była to wyprawa z Łodzi/ byliśmy w jakiejś miejscowości podmiejskiej u siostry p. Tadeusza Laskowskiego, przyjaciela mego Ojca z czasów konspiracji. Jak pamiętam, to była ona żoną generała Świtalskiego będącego dowódcą AK na okręg lubelski. Powiedziała mi wtedy, że pamięta mnie z okresu Powstania na ul. Kredytowej 9. Okazało się, że przebywałem w jej mieszkaniu, a pasek ów należał do jej syna, który poszedł do Powstania gdzieś na Mokotów.
   Pan Tadeusz Laskowski organizował w czasie okupacji produkcję broni. Było to gdzieś w piwnicy jakiegoś warsztatu. Opowiadał, że Niemcy wpadli na jego trop i poddali warsztat obserwacji. Produkcja broni była zlokalizowana w piwnicy, a dostawało się do niej specjalnie skonstruowaną windą, do której wejście znajdowało się pod paką z węglem. Przebili wówczas mór do sąsiedniego domu i udało im się wszystko na czas ewakuować.
   W roku 1946 lub 1947 poznałem także drugiego przyjaciela Ojca - pana Mariana Płacheckiego, który był odpowiedzialny za ochronę transportów broni. Ojciec mój natomiast organizował owe transporty. Mieli oni też jakieś kontakty z łączniczkami z okresu okupacji, które mieszkały na ul. Mokotowskiej. Od mojego Ojca /prawdopodobnie po Jego wyjściu z więzienia / słyszałem także, że około 100 chłopców z batalionu Zośka zgłosiło się do płk. Radosława z
propozycją rozbicia całego Komitetu Centralnego i pozabijania wszystkich. Musiał on odwodzić ich od tego zamiaru.
Przed aresztowaniem mojego Ojca byłem z nim w Parku Łazienkowskim. Po powrocie moja Matka powiedziała nam, że przyszedł jakiś niski Żyd z UB, aby wziąć go na "przesłuchanie". Przesłuchiwany był na miesiąc przed aresztowaniem na okoliczność rzekomej współpracy jego braci - Józefa i Mariana i wówczas został wezwany tylko na piśmie. Można było się przeto domyślać, że może tu chodzić o aresztowanie - ale oczywiście nikt nie przypuszczał, że będzie to trwało tak długo. Nie było też mowy o jakiejkolwiek ucieczce. Przypominam sobie, że /starszy przyjaciel Ojca/ p. Czarnecki zwrócił się do mojego Ojca z wiadomością, że mój stryj
Marian zostanie aresztowany i radził mu uciekać za granicę. Poza nierealnością tego pomysłu, to mój Ojciec nie miał żadnych kontaktów ze swoim bratem.
   Po powrocie z parku mój Ojciec położył się na kozetce, aby trochę odpocząć. Nie było mu to jednak dane na długo, ponieważ wkrótce zjawił się po niego funkcjonariusz UB.

   Mój Ojciec po przyjeździe do Warszawy załatwił mi moje sprawy związane z inwalidztwem wojennym. Świadkami w sądzie byli moi koledzy z plutonu: Jerzy Cieślak i Adam Pośpiech. /Adam mówił mi, że Prawdopodobnie 2 września po zbombardowaniu szpitala polowego w
gmachu PKO wynosił Jurka Cieślaka./ Będąc w komisji inwalidzkiej dowiedziałem się, że Cieślak jest u nich zarejestrowany. Skontaktowałem się z nim ma ul Hożej i dowiedziałem się że Adam mieszka na ul. Wilczej w sąsiednim domu. Natychmiast odwiedziłem go - tym bardziej, że był on obecny przy moim zranieniu.
   Zapisałem się wówczas także do Związku Ociemniałych Żołnierzy na  Hożej 1 i Związku Pracowników Niewidomych RP na ul. Widok. Mój Ojciec był potem  świadkiem w jak ordynarny sposób Lisowski /Blaufuchs/ eliminował dr Dolańskiego. Analogiczna sytuacja spotkała później Lisowskiego ze strony kuratora Związku mjr Wrzoska. Na owym zebraniu przewodniczył członek prezydium Zarządu Głównego związku niewidomych - Radwański i nie dopuszczał do głosu Lisowskiego. W późniejszych latach Radwański był u mnie w Bibliotece Centralnej. Mówił mi, że przed wojną był komunistą. Przez dłuższy czas przebywał on w Nowym Jorku. Znał dobrze brajlowskie skróty angielskie i Komitet Centralny PZPR przysyłał mu do cenzurowania angielskie czasopisma brajlowskie.
   Byliśmy w tym czasie w mieszkaniu dr Dolańskiego na ul. Grottgera 16. W swoim sublokatorskim pokoju mieścił on wówczas Zarząd Główny Związku. Pomagała mu dzielnie pierwsza jego Żona - Wanda. Zaimponował on mi wówczas, że mając tylko jedną rękę
potrafił rozebrać na części pianino i przenieść je do swojego pokoju i tam je złożyć. Pewnego dnia w r. 1948 dostałem od niego mój pierwszy zegarek brajlowski.
Był to szwajcarski zegarek kieszonkowy. Dr Dolański otrzymał takie zegarki ze szwajcarskiego Czerwonego Krzyża. Osobiście rozwoził je do poszczególnych oddziałów Związku. Trudno mi było wtedy zrozumieć jego niebywałą dzielność. Otóż pewnego dnia miał on jechać z jakimś studentem do Bydgoszczy. W ostatniej chwili student ów odmówił jazdy i dr Dolański pojechał samodzielnie. Żona była wówczas niedysponowana/. W Warszawie także uczęszczałem na koncerty filharmoniczne do sali Roma. Mieliśmy abonamenty i byłem także na koncertach pianistycznych laureatów Konkursu Chopinowskiego. Przypominam sobie, że w późniejszych czasach chodził nieraz ze mną mój Ojciec, chociaż nie był muzykalny. Ponadto wiele czytał
mi na głos książek. W latach sześćdziesiątych na sobotnie koncerty do filharmonii zabierał mnie przyjaciel Ojca - pan Sembrat.
   Z moim Ojcem także wiele spacerowałem. Chodziliśmy przede wszystkim do parków: Łazienek i Ujazdowskiego. Wkrótce po aresztowaniu mojego Ojca rodzice moi obchodzili 25
rocznicę swego ślubu /2 czerwca/. Nie wszyscy zostali powiadomieni i w dniu rocznicy przyjechał z Łodzi przyjaciel Ojca p. Kazimierz Oksza-Strzelecki oraz pani Celichowska z Poznania. Byli oni niezmiernie zaszokowani faktem aresztowania mojego Ojca. Przypominam sobie, że w jakiś czas potem p. Strzelecki wyszedł i /jako słabowidzący/ przez omyłkę wziął na głowę beret p. Celichowskiej. Wrócił się on dopiero z rogu przy Alejach Jerozolimskich, gdy
spostrzegł gumkę zwisającą przy berecie.
   Nie będę tu pisał szczegółowo o pobycie mojego Ojca w więzieniu, ponieważ uczyniłem to w materiale pt. "O rodzinie mojego Ojca". Przed aresztowaniem Ojciec mój zaprzyjaźnił się z panem Aleksandrem Szyćko i jego żoną panią Joanną /Muszką/ z domu Wyszkowska /była to córka właścicieli ziemskich pod Wilnem, a jej Ojczym był adwokatem. Miała ona dwóch rodzonych braci oraz dwóch przyrodnich/. Ponieważ sądzę, że może to być interesujące podam
tu dokładniej relację pana Olka /Aleksandra Szyćko/. Mówił on, że komunistą stał się przez przypadek. Będąc jeszcze w szkole założył na I Maja czerwony krawat. Nie rozumiał
on wówczas znaczenia tego, ale w rezultacie znalazł się na krótko w więzieniu. Tam aresztowani komuniści dopiero poddali go indoktrynacji ideologicznej. Po szkole, pochodząc ze wsi, został
nauczycielem wiejskim. Mówił też, że brał udział w kampanii wrześniowej. Jako kawalerzysta podobno uderzał szablą w czołg, wierząc ówczesnej propagandzie, że są one zrobione z tektury. Po przyłączeniu Wilna do Litwy został aresztowany jako komunista. Władze radzieckie bynajmniej go nie zwolniły, tylko wywiozły na Wschód. W końcu znalazł się w Uzbekistanie. Był tam przedstawicielem rządu Sikorskiego, a w późniejszych czasach był w Związku
Patriotów Polskich. Przez pewien czas ukrywał się w odległym ponad 20 kilometrów kołchozie. Przedtem jednak wpadł na pustyni do ziemianki, w której ukrywali się Uzbecy będący dezerterami z wojska. Udał wtedy także dezertera, a w nocy uciekł. Opowiadał również , iż z kolei został dyrektorem fabryki win i wódek.

Przychodzili do niego nkwd-yści i żądali wódki. Kontrole natomiast sprawdzały poziom alkoholu w kadziach. Na taką okoliczność miał on zawsze pod ręką butelki spirytusu.
   Pochodząc ze wsi został w Polsce skierowany do Stronnictwa Ludowego, z ramienia którego miał podobno zostać wiceministrem bezpieczeństwa. Przypominam sobie, że grał on na gitarze i
śpiewał przedwojenne piosenki lwowskie. Po aresztowaniu mojego Ojca usiłował on interweniować za pośrednictwem znajomego pułkownika z bezpieczeństwa, ale tamten radził mu zaprzestać interesować się tą sprawą. W efekcie nie przychodził do nas w okresie aresztowania Ojca, ale stale bywała u nas jego żona.
   Opowiem tu jeszcze jedną historię, którą słyszałem od Muszki /Joanny Wyszkowskiej-Szyćko/. Pod koniec wojny poznała ona w Moskwie, późniejszą przyjaciółkę, o imieniu Lusia, która była wywieziona na Syberię. Pamiętam, że na Syberii została skierowana
do pracy jako kasjerka w zakładzie fryzjerskim. Szybko jednak zrezygnowała z tej pracy, ponieważ fryzjerzy domagali się od niej, aby szereg rachunków nie przeprowadzała przez kasę. Otóż w Moskwie zakochał się w niej syn Bieruta o imieniu Janek. Nosił on zresztą nazwisko swojej matki - Chyliński. Po wojnie jego ojciec nie chciał się zgodzić na ślub z Lusią, gdyż chciał go ożenić z córką Bermana. Janek zdecydował jednak postawić na swoim i sprzedał złotą papierośnicę z dedykacją, którą otrzymał od Tity. Chciał on za to kupić samochód i zarabiać jako taksówkarz. Jubiler powiadomił o papierośnicy UB i w efekcie Bierut wysłał syna na studia do Moskwy. Uczył on się tam budowy silników odrzutowych. Po powrocie z Moskwy postawił jednak na swoim i ożenił się z Lusią. Gdzieś pod Warszawą wzięli oni nawet ślub kościelny.
Przez dłuższy czas nie mieli oni dziecka i wzięli syna na wychowanie. Wkrótce potem urodził się im własny syn. W późniejszych latach został on wiceministrem. Dostał się następnie pod wpływy
Wrzaszczyka /zięcia żony Jaroszewicza, która była Rosjanką/. Rozpił się wówczas i Rozwiódł z żoną Lusią, a jego własny syn nie chciał wpuścić go do domu W czasie aresztowania mego Ojca, Muszka prosiła go o interwencję u jego ojca. Bierut jednak powiedział mu, aby więcej nie zajmował się tą sprawą. - Wiem, że Janek Chyliński był w roku /prawdopodobnie 1994/ na pogrzebie Lusi. Było to bardzo długie prawosławne nabożeństwo. W 1950 r. mieliśmy zamówiony pobyt latem w Solnare nad morzem. Moja Matka nie pojechała, ale wysłała mnie i moją siostrą. Z nami pojechała ciocia Helenka /Helena Spychałowa - żona kuzyna a/ i pani Muszka. W czasie tego pobytu i w okresie częstych wizyt u nas Muszka opowiadała wiele o swoim pobycie w Rosji. Pochodziła ona mianowicie z zamożnej rodziny ziemiańskiej w
wileńskim. Mieli guwernantkę Francuzkę i biegle posługiwali się tym językiem. W okresie aresztowania matka jej wraz z babcią uciekły od tyłu dworu do lasu, sądząc, że szesnastoletniej
dziewczyny nie wezmą. Gdy funkcjonariusze NKWD mieli już odejść, to jakiś Żyd będący z nimi odezwał się: "Weście ją, a ta stara suka sama się zgłosi". Początkowo przebywała ona na Ukrainie. Zarabiała robiąc na drutach, a czasem brała udział w seansach spirytystycznych kierując w myśli ruchami talerzyka. Wróżyła dla zabawy także z kart. Pewnego razu, aby mieć wreszcie spokój, wywróżyła jakiejś Ukraince, że jej mąż niedługo wróci. Otóż po wybuchu wojny Ukrainiec ten, przebywając w więzieniu, został na trzy dni zwolniony do domu, ponieważ zgłosił się do wojska. Następnie Muszka była wywieziona do Uzbekistanu. Opiekowała się nią tam jakaś polka, a jakiś Uzbek chciał ją kupić za dwa barany. Któregoś dnia została zaproszona na obiad do Uzbeków. Gospodarz chcąc uhonorować gościa odgryzł najlepszy kawałek mięsa
i dał jej do zjedzenia. Opowiadała ona, że w wodę czerpali z rowów nawadniających, w których załatwiało się także bydło. Trędowaci i syfilitycy sprzedawali na ulicach lody. W końcu wyszła ona za Olka /Aleksandra Szyćko/. W pewnym okresie uciekł on z miasta przed aresztowaniem i wpadł na pustyni do ziemianki dezerterów uzbeckich. Udał on także dezertera, a w nocy uciekł i
schronił się w jakimś kołchozie. Muszka odwiedzała go tam idąc nocą przez pustynię wzdłuż słupów elektrycznych. Bała się bardzo, gdyż w pobliżu wyły szakale. Opowiadała także, że w pewnym momencie mieli /wraz z mężem/ ostatnie 50 kopiejek i zastanawiali się, czy kupić sobie bułkę, czy iść do kina. Zdecydowali się iść do kina. Nie wiedzieli z góry co to będzie za film, a okazało się, że był to film o Leninie. W Uzbekistanie było tylko dwa miesiące zimy, w czasie których padały deszcze. Spała ona wówczas na sienniku. W czasie nocy przychodził szczur i wchodził do siennika przez dziurę w nogach. W ciągu roku dokuczały im bardzo moskity.
Uzbecy mieli w podwórzu ogromne łoże na którym spali nago pod moskitierą. Oni natomiast przebywali nocą na płaskich dachach i mogli zasnąć dopiero nad ranem, gdy lekki wiatr odganiał moskity. Jak opowiadała ona lub jej mąż, został on dyrektorem fabryki win i wódek. Przychodzili do niego enkawudyści i żądali alkoholu. Na przypadek kontroli miał zawsze w pogotowiu butelki spirytusu, który dolewał do kadzi.
   Opowiedziałem to dosyć szczegółowo, bo może okazać się interesujące, jak skomplikowane były wówczas losy Polaków. Może zechce to także przeczytać uważnie moja rodzina.

   Jak już pisałem latem 1950 r. byliśmy przez miesiąc w Solmare. Ponieważ padał długo deszcz, to czytaliśmy na głos z książki felietony Wiecha. W późniejszym okresie czytaliśmy na głos - dla podtrzymania ducha - Potop Sienkiewicza.
   Moja siostra Basia przeszła do klasy maturalnej w szkole im. Żmichowskiej. Z powodu aresztowania Ojca szkoła nie chciała mieć jej u siebie,. P.Basia jednak postanowiła nie zmieniać koleżanek i chodziła do kuratorium w Alejach Jerozolimskich z prośbą o interwencję. Przeprowadził ją jakiś pan z kuratorium /zapomniałem nazwiska/ i w końcu po miesiącu została oficjalnie wpisana w klasie na końcu listy. Nam powiedziała o tym dopiero po załatwieniu sprawy. Przed maturą składało się za pośrednictwem szkoły podania o przyjęcie na wyższą uczelnię. Wychowawczyni jej powiedziała w zaufaniu, że jeśli złoży takie podanie, to nie zostanie dopuszczona do matury. W tej sytuacji została zmuszona zrezygnować z pójścia na wyższą uczelnię.
  W ostatniej jej klasie została wprowadzona tzw "lekka kawaleria". Polegało to na donoszeniu do władz o nieprawomyślności rodziców. Przynajmniej w tamtym czasie nie dało to jednak żadnego rezultatu. Władzom komunistycznym zawsze zależało na rozbiciu rodziny i nie dopuszczeniu do przekazywania przez starsze pokolenie wartości religijnych, patriotycznych i wolnościowych.
   Na rok przed podjęciem studiów na medycynie w Łodzi pracowała bezpłatnie jako laborantka elektrokardiografii w 4 klinice internistycznej w Warszawie. Wprowadziła ją tam moja koleżanka dr Elżbieta Łukasik.

   Moja matka chciała za wszelką cenę utrzymać całe mieszkanie i wynajęła część jego. W rezultacie zostaliśmy w jednym dużym pokoju wraz z babcią Marią, która miała niegojącą się ranę żylakową. Nogę tę było bardzo czuć. Niektóre meble znalazły się na strychu, a inne w piwnicy. W dużym pokoju stały na środku szafa biblioteczna, kredens, pianino i stolik. Któregoś roku podczas defilady I-majowej siedział u nas przy oknie jakiś ubowiec. Matka moja nie dała mu nawet wody do picia. Trybuna znajdowała się wtedy w alejach Jerozolimskich przy Komitecie Centralnym i była z daleka widoczna z naszego okna. Matka moja podjęła pracę w Zarządzie Ceramiki Budowlanej, gdzie prowadziła między innymi listy płac. Jednym z dyrektorów okazał się dawny podwładny mojego Ojca. Miała także bliskie stosunki z żoną naczelnego dyrektora panią Brzezińską. Niezwykle dobrze ustosunkowany był do niej także jej bezpośredni kierownik pan Cichocki. Rodowym jego nazwiskiem było Kuchta, ale pod wpływem żony zmienił je na nazwisko swojej matki. Ojciec jego miał do niego pretensję za zmianę rodowego nazwiska.
   Moja Matka wracając od adwokata przewróciła się na schodach i pamiętam, że niezmiernie bolało ją biodro. Była wówczas u reumatologa prof. Reicher, która się na tym nie poznała. Gdy po latach znajomy ortopeda prof Garlicki obejrzał zdjęcie rentgenowskie z tamtego okresu, to stwierdził, że widoczny na nim jest odprysk.
Powiedział wtedy, że należało ją wsadzić na pewien czas do gipsu. W końcu skończyło się to operacją stawu biodrowego. Wskutek obciążania jednej tylko nogi uległ uszkodzeniu w późniejszych latach również drugi staw biodrowy.
   W r. 1951 nie wyjechaliśmy nigdzie latem. Raz byliśmy z siostrą i jej koleżanką Basią Wrońską na dzikiej plaży na Siekierkach. Na zakręcie Wisły prąd wody był jednak tak silny, że
nie sposób było utrzymać się na nogach. Nawiązaliśmy kontakt z państwem  Wasilewskimi, których poznaliśmy nad morzem, a w Łodzi mieszkali oni niemal naprzeciwko nas. Profesor Wasilewski załatwił letnisko w górach na Bukowinie u pani Stachoniowej na drodze do Głodówki i zaproponował nam wyjazd z sobą. Było to za tzw Krzyżówką po prawej stronie drogi na Głodówkę- ostatni dom pod nazwą Przystań. Pojechaliśmy tam na jeden miesiąc wraz z wymienioną wyżej koleżanką siostry. Babcia moja wyjechała na lato do Płyćwy - stacja kolejowa pomiędzy Skierniewicami i Koluszkami. Do pociągu nie dostaliśmy się i postanowiliśmy jechać następnym. Gdy wróciliśmy do domu, to pierwsza osoba powiedziała: "A kto tu jest?". Okazało się, że do mieszkania dostał się kot. Można sobie tylko wyobrazić, co by było w mieszkaniu po naszej miesięcznej nieobecności. Były także inne przygody. Mojej Matce ukradli wtedy legitymację lub dowód w którym było zezwolenie na przebywanie w strefie nadgranicznej. O ile pamiętam, to dokumenty nigdy się nie znalazły. Mnie natomiast z zatłoczonego wagonu kolejowego przez okno podano paczkę z cukrem zamiast z radiem. Wyglądała ona identycznie, ale miała znacznie mniejszą wagę. Zwróciłem na to od razu uwagę i paczka została wymieniona.
   W  następnym roku zwlekaliśmy z wyjazdem na Bukowinę i w końcu doczekaliśmy się uwolnienia Ojca. Przed wyjazdem w góry Ojca ugryzł jakiś pies w bramie, w której kręciło się tam ich mnóstwo. Ojciec na wszelki wypadek brał w Warszawie zastrzyki przeciwko wściekliźnie, a dalszy ciąg miał brać już w górach. Po pewnym czasie profesor Wasilewski zdecydował jednak, że nie ma sensu brać ich do końca.
   Wyjechaliśmy razem z Ojcem i byliśmy tam także w roku 1954 oraz 1955. W roku 1956 wyjechaliśmy na wczasy z pracy Ojca do Niechorza nad morzem województwie Szczecińskim.
   Przypominam sobie, że gdy Ojciec wrócił z więzienia, to zadzwonił do drzwi dozorca Wiktorowski i powiedział "przyniosłem Prezent". Ojca poznałem natychmiast po głośnym oddechu. Mamy nie było w domu i gdy wyszliśmy jej naprzeciw, to spotkanie odbyło
się w bramie na Nowym Świecie pod nr 3. Jak wywróżył Ojcu współwięzień, siostry nie było w domu, gdyż pojechała do Łodzi. Wyjechaliśmy wówczas na Dworzec Główny, ale jakoś rozminęliśmy się i przywitanie odbyło się w drodze powrotnej przy wysiadaniu z tramwaju. W tym czasie mieliśmy także bliskie kontakty z panią Trembaczkiewicz /żoną przedwojennego starosty/ , która miała sklep z pieczywem w pobliżu na ul. Książęcej. Wielokrotnie żartowała ona z mojej Mamy, że tak dba o porządek, że nawet przedmuchuje rurki od gazu. W pokoju przy jej sklepie bywałem z moją Matką na jej imieninach. Kiedyś opowiadała, że za młodu obraziła
się na swojego męża. Poszła do ogrodu i nago tarzała się w śniegu. Następnie położyła się do łóżka i oczekiwała śmierci. Śmiała się, że jedynie tak się zahartowała, że od tego czasu już
się nie przeziębia.
   Ja stale słuchałem radia, a szczególnie wszelkich procesów pokazowych. Przypominam sobie, że nawet przeciwnicy reżimu mówili: "Oni musieli jednak coś robić". Gdy po latach czytałem książkę Hansa Haabe pt, Of Limits, to zrozumiałem co może zdziałać terror połączony z propagandą. Niektórzy znajomi bali się utrzymywać z nami kontakty i przezornie przechodzili na drugą stronę ulicy. Ja w tym czasie starałem się nie utrzymywać kontaktów, aby nikogo nie narażać. Takie były to czasy i młodsze pokolenie nie jest w stanie zrozumieć tego. Nawet w najgorszych czasach Polaków jednak nie opuszczało poczucie humoru. Opowiadano sobie przeróżne dowcipy /kawały/. Najbardziej karane były dowcipy o Stalinie. Istniały w tym czasie tzw kawały fotograficzne - większy wyrok otrzymywało się za opowiadanie i mniejszy za słuchanie. Mówiono wtedy, że dowcipnisie budowali kanał Wołga-Don.
Całe społeczeństwo miało się dzielić na tych co siedzą, siedzieli, będą siedzieć i tych co jeszcze raz będą siedzieć.
   Słuchałem oczywiście także rozgłośni zagranicznych - w tym od pierwszego programu audycji Wolnej Europy.
   W 1953 spotkał mnie niewidomy Donica wraz z żoną i namawiał do skorzystania z Biblioteki Centralnej PZN na ul Foksal /wówczas Młodzieży Jugosłowiańskiej/, a przy następnym spotkaniu do pracy w drukarni brajlowskiej.
   Zgłosiłem się wówczas do niewidomego - Orłowskiego, który był kierownikiem oddziału warszawskiego PZN. Było to na ul. Foksal /prawdopodobnie pod nr 16/. Następnie zaś rozmawiałem z niedawno ociemniałym panem Stanisławem Madejem, który odpowiadał z ramienia prezydium PZN za działalność wydawniczą, a którego znałem jeszcze z terenu Łodzi jako przewodniczącego Komisji Specjalnej.
Już wtedy społecznie udzielał się on w Kole Przyjaciół Niewidomych. Dowiedziałem się, że drukarnia brajlowska właśnie przeniosła się z ul Wolskiej na KRN /Twarda/ 6 i otrzymała trzy nowe niemieckie maszyny do pisania klisz.
   Pracę w drukarni podjąłem rzeczywiście od początku maja 1953./. Przez kilka dni pracowałem dokonując drugiej korekty, ale wtedy czytałem jeszcze bardzo wolno. Zacząłem więc pisać na jednej z nowych maszyn. Pisałem pod dyktando widzącej lektorki. Problemem było to, że nie znała ona większości znaków przestankowych. Zatrudniona została jedynie dlatego, że była kuzynką Madeja.
   Przypominam sobie, że wszystko trzeba było oddawać do cenzury, chociaż były to przedruki z już wydanych książek Tak np. wycofano niektóre wiersze Broniewskiego i trzeba je było usunąć, a uzupełnić książkę o inne wiersze z obszerniejszego wydania. Wkrótce ja zmieniłem lektorkę i zacząłem pisać podręczniki szkolne, szczególnie z geometrii, Rysunki częściowo wykonywane były ręcznie. Inni koledzy maszyniści mieli do mnie pretensję, że piszę za dużo. Warunki pracy były spartańskie. W korytarzu znajdował się piec, a reszta pomieszczeń ogrzewała się zimą dopiero po pewnym czasie. Rano siedzieliśmy w płaszczach. Pracowało się
rano od godz. 6 do 14 i po południu od 14 do 21. Do pracy dowoziła mnie na ogół moja siostra, a wracałem z lektorką- panią Jadwigą Twardowską.
   Prawdopodobnie raz w miesiącu wygłaszane były tzw "prasówki" /przegląd prasy/. Pewnego razu nakłoniono mnie do przedstawienia takiej prasówki. Napisałem ją bez przeczytania jakiejkolwiek gazety, a tylko na podstawie radia. Wszyscy ją wysłuchali ze zrozumieniem - prawdopodobnie jako narzucony obowiązek.

 Powyższe wspomnienia poprawiałem i uzupełniałem do kwietnia
1996 r.