Ze Stanisławem Kotowskim rozmawia Józef Szczurek

 

Źródło: Publikacja własna "WiM"

 

J.S. - Od trzech lat , w każdym numerze "Wiedzy i Myśli" zamieszczana jest ciekawa pozycja: Rozmowa miesiąca, w której przedstawiane są poglądy, zamiłowania, praca i zainteresowania osób chcących podzielić się z czytelnikami swymi doświadczeniami.  Cykl ten cieszy się wielkim powodzeniem i oby istniał jak najdłużej. Dotychczas jednak nie było bezpośredniego spotkania z inicjatorem "rozmów" redaktorem naczelnym pisma - Stanisławem Kotowskim, a przecież, jako wybitny działacz społeczny, dziennikarz i tyflolog, ma bardzo wiele do powiedzenia na rozmaite tematy. Jest więc celowe, aby podzielił się z czytelnikami swymi spostrzeżeniami, odczuciami i poglądami . Postanowiłem więc zmienić tę sytuację i umożliwić mu wypowiedź w konwencji, która już zdążyła się na dobre zadomowić we wspomnianym cyklu publicystycznym.

A zatem witaj Staszku, Jestem przekonany, że Twoje odpowiedzi na postawione pytania skłonią wielu czytelników do nowych przemyśleń, refleksji i wniosków.

 

- Witam Redaktora Szczurka i Czytelników mojego miesięcznika w nieco odmiennej roli. Znalazłem się jakby z drugiej strony biurka. To nie ja będę pytał, lecz będę pytany. Jeżeli Czytelnicy zechcą zastanowić się nad tym, co powiem, będę zadowolony. Od 1958 r. tkwię po uszy w środowisku niewidomych i słabowidzących. Najpierw była to spółdzielczość niewidomych, potem zakład rehabilitacji niewidomych w Chorzowie i wreszcie PZN. Były też inne środowiskowe organizacje - Stowarzyszenie Sportu i Turystyki Niewidomych i Słabowidzących "Cross" oraz Fundacja Polskich Niewidomych i Słabowidzących "Trakt". Nagromadziło się więc sporo doświadczeń i przemyśleń. Chętnie się nimi podzielę z Czytelnikami "WiM", a fakt, że rozmowę tę przeprowadzi redaktor Józef Szczurek jest dodatkowym powodem do zadowolenia.

 

- Najpierw zamierzałem poprosić Cię o podanie kilku najważniejszych wydarzeń z Twojego życia , ale w porę przypomniałem sobie, iż w cyklu: "Cele rehabilitacji", publikowanym w "Wiedzy i Myśli" od lipca 2010 do lipca 2011 znajduje się przedstawiona bardzo interesująco Twoja biografia, z której każdy może wyciągnąć dla siebie istotne wnioski. Nie ma więc sensu omawiać jej na nowo. Aby jednak choć trochę nawiązać do Twej wczesnej młodości , powiedz nam, jak to się stało, że w ciągu czterech lat uzupełniłeś program szkoły podstawowej, ukończyłeś liceum ogólnokształcące i roczny kurs masażu w Krakowie. Takim tempem nauki chyba dotychczas nikt nie może się poszczycić. Warto zastanowić się, jaka idea, jakie motywy leżały u podstaw tego przedsięwzięcia?

 

- Na ten temat również sporo pisałem w cyklu "Cele rehabilitacji". Osoby zainteresowane mogą znaleźć te informacje  "Wiedzy i Myśli". Obawiam się, że nie uniknę powtórek. Jednak pytasz o motywy dużego wysiłku, który podjąłem w celu uzupełnienia, a raczej zdobycia wykształcenia, bo uzupełniać nie było czego. Dodam jednak, że w tych czterech latach zmieściło się również ponad trzy lata pracy przy warsztacie w białostockiej spółdzielni niewidomych.

Pytasz o motywację. Otóż motywacja jest zawsze bardzo ważna, a im większy wysiłek jest niezbędny, tym musi być silniejsza. W moim przypadku była bardzo mocna. Miałem trzy siostry i wszystkie się uczyły. Ja mogłem tylko obserwować kończenie przez nie kolejnych klas i kolejnych szkół. Dla mnie nie było to dostępne, a przynajmniej byłem przekonany, że nie jest i przekonane o tym było moje otoczenie. Siostry kolejno, jedna po drugiej, kończyły szkołę podstawową, następnie liceum i w końcu najstarsza podjęła studia wyższe. Dwie pozostałe, również ukończyły studia wyższe, ale to było już później.

A więc siostry się uczyły, przychodziły do nich koleżanki, przychodzili koledzy, rozmawiali o sprawach, o których pojęcia nie miałem - jakieś iksy, jakieś alfy, jakieś trygenometrie - same niezrozumiałe pojęcia. No i młodzi ludzie, przed którymi świat stał otworem. Przede mną, według ówczesnej mojej wiedzy, świat ten miał drzwi zatrzaśnięte i zamknięte na siedem spustów. Bardo mnie to bolało. Marzyłem o swoich szkolnych sukcesach, których nigdy nie miało być. Dowiedziałem się z radia, że niewidomi w Polsce pracują i uczą się, ale długo w to uwierzyć nie mogłem - wiadomo, komunistyczna propaganda. Kiedy jednak miałem dość bez nadziei, życia bez przyszłości i z nędzną teraźniejszością, postanowiłem sprawdzić tę komunistyczną propagandę. 11 maja 1958 r., z duszą na ramieniu, wystartowałem sprawdzać prawdomówność komunistów. 13 maja stanąłem przed kierownikiem białostockiego okręgu PZN i prezesem białostockiej spółdzielni niewidomych Panem Józefem Stroińskim.

Po długich wyjaśnieniach, dociekliwych i podchwytliwych pytaniach, a także sprawdzeniu mojej wiarygodności na komisariacie Milicji Obywatelskiej Pan Prezes Stroiński oświadczył, że przyjmie mnie do pracy w dziale metalowym spółdzielni, pod warunkiem , że będę się uczyć. Żądanie to jednak nie było czynnikiem motywującym. Zmotywowany byłem już od dawna, ale nic z tej motywacji nie wynikało. Żądanie Pana Prezesa było natomiast potwierdzeniem, że komunistyczna propaganda, tym razem, mówiła prawdę. Powstała więc realna możliwość realizacji moich marzeń.

Jak jednak realizować marzenia o wykształceniu, kiedy ma się 19 i pół roku, świadectwo ukończenia drugiej klasy szkoły powszechnej oraz widzi się tyle, co nic. Jeżeli więc marzenie to zostałoby rozłożone na czas, jaki należało przewidzieć na jego realizację, trzeba by mieć tego czasu bardzo dużo. Ja go nie miałem i byłem bardzo niecierpliwy, spragniony wiedzy oraz chęci dorównania siostrom i nie tylko im.

Chińczycy mówią, że nawet najdłuższą drogę należy zacząć od postawienia pierwszego kroku. Moim "pierwszym krokiem" było włączenie się do grupy uczących się pisma punktowego. Było to niezbędne, jeżeli miałem uczyć się czegokolwiek innego, bo inne pismo nie było dla mnie dostępne. Załapałem się więc w połowie maja na kurs, który trwał od października. Nie miało to znaczenia, bo opanowanie liter, znaków interpunkcyjnych, sposobów pisania cyfr i liczb nie należy do zadań trudnych. Dotyczy to jednak wyłącznie pisania. Czytanie to jednak inna sprawa. Jest to bardzo trudne, wymaga czasu i mnóstwa ćwiczeń. Ja tego czasu nie miałem, bo już w dniu 15 maja podjąłem pracę. Praca pochłaniała większość mojego czasu, a poza tym, jej charakter powodował, że ręce były podrapane, pokaleczone i skóra na palcach robiła się gruba . Wytwarzałem zamknięcia pałąkowe do butelek. Praca ta wymagała dużego, fizycznego wysiłku, a drut i szklane, poszczerbione korki kaleczyły ręce, przede wszystkim opuszki palców.

Nauczyłem się jednak pisać. Mogłem więc robić notatki, a że z ich czytaniem miałem problemy... A kto ich nie ma? Trochę wyczuwałem, trochę się domyślałem, trochę pamiętałem i jakoś szło i było coraz lepiej.

Trudno jednak było zaczynać naukę w klasie trzeciej szkoły podstawowej. Postanowiłem uporządkować wiadomości z różnych dziedzin życia, zdobyte w toku kilku lat wielogodzinnego słuchania Pierwszego Programu Polskiego Radia. Mieliśmy tylko głośnik radiofonii przewodowej zwany kołchoźnikiem lub toczką, który odbierał wyłącznie ten program, więc nic innego słuchać nie mogłem. Ale i tak, nagromadziłem sporo luźnych wiadomości. Ułatwiły mi one samodzielne przerobienie klas piątej i szóstej. Wynajmowałem lektorki, płaciłem i czytałem przy ich pomocy podręczniki. Dziewczyny tłumaczyły mi również zadania matematyczne, z którymi z resztą nie miałem problemów, tłumaczyły chemię i fizykę. Najgorsze było to, że brakowało czasu. Osiem godzin dziennie pracowałem, a w soboty po sześć godzin. Łatwiejsze czytania, tj. lektur szkolnych, organizowałem w ten sposób, że moja lektorka przychodziła do baraku, w którym pracowałem, siadała na koszu z gotowymi wyrobami i czytała. W hali pracowało kilkanaście aparatów do wytwarzania zamknięć, a każdy stukał, głośnik radiowy grał i ludzie rozmawiali, a ja słuchałem mojej lektorki. Teraz mogę tylko wyrazić uznanie dla dziewczyn, które godziły się w takich warunkach czytać i podziękować koleżankom i kolegom, z którymi pracowałem, za to, że godzili się do tego hałasu wprowadzić jeszcze jakieś tam głośne czytanie.

Piszę o tym w związku z poziomem mojej motywacji. Nic nie mogło mnie powstrzymać i nie powstrzymało.

Najtrudniejszy był kolejny krok. Przerobiłem klasę piątą i szóstą, zdałem egzaminy i zostałem przyjęty do klasy siódmej, czyli ostatniej klasy szkoły podstawowej. Regularną naukę więc podjąłem we wrześniu 1958 r. w szkole wieczorowej dla pracujących. Ukończyłem ją w czerwcu następnego roku. I teraz nastąpił ten najtrudniejszy krok. Postanowiłem w wakacje samodzielnie przerobić klasę ósmą (pierwszą licealną) i iść od razu do dziewiątej. Dyrektor szkoły nie chciał mnie jednak do niej przyjąć. Jacyś niewidomi (wiem jacy) dali się wcześniej poznać z nienajlepszej strony. W tej sytuacji, zdawanie egzaminów jako eksternista wyglądało na przedsięwzięcie karkołomne i całkiem niewykonalne. Pan Prezes Stroiński znalazł na to radę. Napisał prośbę do kuratora okręgu szkolnego o wyrażenie zgody na eksternistyczne zaliczenie w drodze egzaminów klasy ósmej i o dopuszczenie do egzaminów w tej szkole, w której mnie nie chcieli przyjąć. Były inne możliwości, tj. inna szkoła, która nie robiła żadnych trudności, nawet dyrektorka tej szkoły namawiała mnie, żeby u niej podjąć naukę. Ale pan dyrektor Grochowski trafił na mnie, czyli na twardego zawodnika. Postanowiłem uczyć się tam, gdzie mnie nie chcieli. Uczyłem się znowu całe wakacje, m.in. w warunkach, o których już mówiłem, lałem wodę na głowę i uczyłem się do późnej nocy. Nie miałem przy tym pewności, czy to się na coś przyda. Pan kurator Łojko zgodził się, ale dopiero gdzieś pod koniec sierpnia. Zgoda jednak była i pan dyrektor Grochowski nie miał innego wyjścia, jak tylko zorganizować mi egzaminy. Były to chyba jedyne egzaminu w moim życiu, a zdawałem ich pewnie ponad setkę, kiedy bałem się niesamowicie. Ze strachu rysikiem w kratki tabliczki trafiać nie mogłem tak mi się ręce trzęsły. Przygotowanie się do tych egzaminów wymagało, nie tylko silnej motywacji, ale również odporności na stres.

Trudne było i to, że w wakacje musiałem pracować po osiem godzin dziennie, a w sobotę sześć godzin. W ciągu roku szkolnego niewidomi uczący się korzystali z dużych ulg, pracowali po sześć godzin dziennie, ale w wakacje nie było podstaw prawnych, żeby spółdzielnia przyznała mi taką zniżkę wymiaru pracy.

Dodam, że kiedy już zostałem uczniem tego liceum, nikt mi wstrętów żadnych nie robił. Ukończyłem klasę dziewiątą i dziesiątą i postanowiłem znowu przyśpieszyć, tj. skończyć szkołę średnią w Krakowie i jednocześnie zdobyć zawód w szkole masażu leczniczego. Udało się i w czerwcu 1962 r. otrzymałem świadectwo maturalne i dyplom masażysty. Oczywiście, nie obeszło się bez problemów i bez pomocy Pana Józefa Stroińskiego, ale udało się. W lipcu zdałem egzaminy na studia i w październiku rozpocząłem je na Uniwersytecie Jagiellońskim, na Wydziale Fizoloficzno-Historycznym, kierunek psychologia. I tak właśnie dokonałem tego, czego, jak twierdzisz, chyba nikt nie dokonał. Nie wiem, może jednak dokonał również ktoś inny, kto miał tak silną motywację, wytrwałość, upór i konsekwencję w dążeniu do celu. Myślę, że bez silnej motywacji, bez wytrwałości i uporu w dążeniu do celu nie jest to możliwe. Łatwo człowiek może uciec w bezpłodne marzycielstwo. Jeżeli jednak jest silna motywacja i wytrwałość, wręcz upór , można wiele osiągnąć. Jednak wielu ludziom brakuje motywacji i wytrwałości.

Kiedy koledzy i znajomi pytali, czy chce mi się tak dużo uczyć i pracować, odpowiadałem, że mi się nie chce, ale ja chcę. I właśnie silna motywacja umożliwia robienie czegoś, jeżeli nie chce się tego robić, ale jest to potrzebne do osiągnięcia celu.

Dodam jeszcze, że studia ukończyłem w 1967 r., już bez żadnych przyśpieszeń. Nie zakończyłem na tym. Raz jeszcze udał mi się sprint w tej dziedzinie. Otóż w październiku 1977 r. bbb rozpocząłem poszukiwanie promotora pracy doktorskiej, a w lipcu 1978 r. odbyła się jej obrona na Uniwersytecie Śląskim. Oczywiście, nie uczęszczałem na studia doktoranckie. Pracowałem samodzielnie, a kiedy już miałem koncepcję pracy, zrobione badania i napisane 90 procent tekstu zacząłem szukać promotora.

Mało kto chce mnie chwalić, więc pochwalę się sam. Praca doktorska napisana pod kierunkiem naukowym prof. dr hab. Lucyny Fronckiewicz, została wyróżniona przez Ministerstwo Pracy, Płac i Spraw Socjalnych drugą nagrodą w konkursie najlepszych prac magisterskich i doktorskich, a ja otrzymałem 7 tysięcy złotych. Były to oczywiście stare pieniądze, których wartość obecnie trudno sobie wyobrazić. Było to jednak więcej niż moje dwumiesięczne zarobki na stanowisku kierownika okręgu PZN. bbb Jacek wódz recenzja

 

JS - . Czy miałeś jakieś wsparcie ludzi bliskich i przyjaciół.

 

SK - Otóż z osób bliskich żadna nie mieszkała w Białymstoku. Nie mogłem więc korzystać z pomocy najbliższych. Na początku nie miałem też w Białymstoku żadnych przyjaciół. Korzystałem natomiast z wielkiej, wszechstronnej, nieocenionej pomocy Pana Józefa Stroińskiego no i z instytucjonalnej pomocy spółdzielni, w której pracowałem. Jak już wspomniałem, spółdzielnia osobom uczącym się obniżała w ciągu roku szkolnego wymiar czasu pracy z ośmiu do sześciu godzin, przyznawała płatne urlopy na egzaminy, przyznawała zapomogi i dotacje na zakup sprzętu rehabilitacyjnego. bbb co z sobotami?

Pomoc PZN-u nie ograniczyła się tylko do tych kilku lat w okresie pracy w białostockiej spółdzielni. Bardzo wysoko cenię sobie udział w obozach sportowo-rehabilitacyjnych organizowanych przez ZG PZN w okresach wakacyjnych. Były to czterotygodniowe obozy. Uczestniczyłem w czterech takich obozach. Była tam możliwość uprawiania sportu, wymiany doświadczeń i poglądów, zdobycia wielu informacji, spotkania z władzami PZN-u. Do dzisiaj zachowały się stosunki koleżeńskie i przyjacielskie z niektórymi uczestnikami tych obozów. Uważam, że była to bardzo cenna pomoc.

PZN pomagał mi przez cały okres studiów. Była to skromna pomoc, ale bardzo przydatna - parę złotych stypendium lektorskiego, papier brajlowski za darmo, ufundowanie maszyny do pisania i magnetofonu przez PZN wspólnie z białostocką spółdzielnią. Dodam, że PZN załatwił z odpowiednimi władzami stypendia lektorskie dla wszystkich niewidomych studentów wypłacane przez uczelnie, na których studiowali. Była to wielka pomoc, a przyznawane przez Związek zapomogi czy stypendia były tylko uzupełnieniem.

Bez pomocy Związku, a w pierwszej kolejności, bez pomocy jego przedstawiciela, prezesa Józefa Stroińskiego, pewnie niewiele bym w życiu osiągnął, a z całą pewnością, przyszłoby mi to trudniej. Dlatego bardzo boli mnie, że obecnie niewidomi nie mogą liczyć na pomoc Związku w podobnym wymiarze i zakresie, z jakiej ja korzystałem, że stowarzyszenie nasze przeżywa tak głęboki kryzys, z którego wyjścia nie widać i może nawet nikt tego wyjścia nie szuka.

 

JS - 02. Masaż lecznicy to dobry zawód dla niewidomych. Pozwala na dużą samodzielność w pracy, zaspokaja potrzebę pomagania bliźnim, stwarza możliwość szerokich kontaktów z ludźmi. Dlaczego więc, po ukończeniu kursu masażu, nie podjąłeś pracy w służbie zdrowia?

 

SK - Dobry jesteś. Przecież Ty również jesteś masażystą i porzuciłeś ten zawód dla dziennikarki. Ja podjąłem pracę jako masażysta. Zostałem zatrudniony w Miejskim Przedsiębiorstwie Przyrodo-Leczniczym Kraków-Swoszowice. Pracowałem tam jednak tylko dwa miesiące i 5 dni. Mogłem podjąć tę pracę dopiero po zdaniu egzaminów na UJ i musiałem ją zakończyć przed rozpoczęciem roku akademickiego. Później, w Chorzowie, pracowałem na pół etatu jako masażysta przez kilka miesięcy. Kiedy jednak zostałem zastępcą dyrektora do spraw rehabilitacji w chorzowskim zakładzie, musiałem zrezygnować z dodatkowej pracy. Nie myło na to już czasu.

Praca masażysty ma rzeczywiście wiele dobrych stron i jest bardzo dobra dla niewidomych. Ja jednak miałem inne plany, a kurs masażu ukończyłem tak tylko na wszelki wypadek. W Białymstoku Spółdzielnia bardzo pomagała niewidomym, którzy chcieli się uczyć. Nie oznacza to jednak, że wszyscy spółdzielcy doceniali ich wysiłki. Mnie od rozpoczęcia nauki w klasie siódmej nazywali studentem, a kiedy poszedłem do szkoły średniej i zamierzałem uczyć się dalej, zapewniali, że miejsce przy warsztacie szczotkarskim będzie na mnie czekało. Pracy dla niewidomych z wyższym wykształceniem nie było tyle, żeby każdy mógł ją otrzymać bez trudu. Chciałem więc zabezpieczyć się przed tym "warsztatem szczotkarskim". Nie, żebym miał coś przeciwko pracy przy warsztacie, ale była to już kwestia ambicji - pokażę wam i sobie, że nie wrócę do szczotek.

 

JS - 03. Czym kierowałeś się, wybierając jako przedmiot studiów w Uniwersytecie Jagiellońskim psychologię. Czy już wtedy miałeś określoną koncepcję na życie?

 

SK - Nie, nawet nie miałem zamiaru studiować psychologii. Jak już wspomniałem, o pracę po studiach łatwo nie było. Usiłowałem więc zorientować się, jaki kierunek studiów może być najbardziej przydatny.

Na ten temat rozmawiałem z wieloma osobami. m.in. panią  Klawe (psycholog zatrudnioną wówczas w biurze ZG PZN) i z dyrektorem Henrykiem Ruszczycem. Józku, może pamiętasz imię tej Klawe i jak się to pisze? Kiedy powiedziałem panu dyrektorowi, że zamierzam studiować ekonomię, zastanowił się i zapytał, gdzie zamierzam pracować po tej ekonomi. Nie wiedziałem. Powiedział więc, że po żadnym kierunku nie ma gwarancji pracy, ale można studiować coś bardziej interesującego niż ekonomia. Zgodziłem się z tą opinią i wybrałem psychologię. Nie potrafię teraz powiedzieć, czy był to dobry wybór, czy może ekonomia albo jakiś inny kierunek byłby lepszy. Nie ma co teraz rozważać, co byłoby lepsze. Skończyłem studia psychologiczne i zdobytą wiedzę starałem się i staram się jakoś wykorzystywać.

 

JS 04. Od kilkudziesięciu lat, obok pracy zawodowej dużo czasu i energii poświęcasz pracy społecznej, z czego wynika to zaangażowanie?

Kiedy i jak narodziła się Twoja pasja społecznikowska?

 

SK W działalność społeczną zacząłem się angażować w czasie studiów. Na uczelni włączyłem się w organizację klubów dyskusyjnych i zostałem kierownikiem jednego z nich. W PZN wstąpiłem do Okręgowej Sekcji Młodzieży Uczącej się w Krakowie i przez jakiś czas byłem jej przewodniczącym. Organizowaliśmy spotkania z "ciekawymi ludźmi", wieczorki taneczne, pokazy pisma punktowego itp. Pamiętam, że stoisko PZN-u na krakowskim Rynku w czasie Dni Książki i Prasy cieszyło się dużym zainteresowaniem. Przesiedziałem wiele godzin za stolikiem, pokazywałem, tłumaczyłem, wyjaśniałem. Podobnie postępowali inni niewidomi studenci.

Zostałem też członkiem zarządu Krajowej Sekcji Młodzieży Uczącej się. To były początki mojej pracy społecznej.

Potem, tak się składało, że praca społeczna, w znacznej mierze, wiązała się z pracą zawodową, była jej rozszerzeniem, uzupełnieniem, wpływała na ukierunkowanie pracy zawodowej a doświadczenia z pracy zawodowej wykorzystywane były w działalności społecznej. I nie jest prawdą, że wykonywanie pracy społecznej było kosztem pracy zawodowej. Tak też bywało, ale nie zawsze i nie w moim przypadku. Tak samo nie jest prawdą, że działalność taka zawsze wiązała się z jakimiś korzyściami materialnymi. Tak oczywiście również bywało i bywa, ale nie było to regułą.

Po studiach, w okresie aktywności zawodowej i po jej zakończeniu, społecznie pracowałem w różnych komisjach, radach i sekcjach, w zarządzie okręgu i w Zarządzie Głównym PZN, w "Crossie", w Fundacji "Trakt" i pewnie to nie wszystko.

Opracowywałem programy działania, wystąpienia do władz, referaty i koreferaty, uczyłem brajla, radziłem, przekonywałem i w ogóle, robiłem to, co było potrzebne. Pełniłem też różne funkcję, niekiedy bardzo wysokie, ale zawsze wolałem prace konkretne, takie które mogłem wykonać sam, bez angażowania zespołów ludzkich, dyskusji, głosowań, uchwał, protokołów itp. Praca ta zawsze dawała mi satysfakcję i daje ją nadal.

 

JS - W dawniejszych czasach praca społeczna w dużej mierze była podstawą działalności PZN, jak ta sprawa powinna się kształtować w w dzisiejszej polskiej rzeczywistości?

 

SK- Myślę, że rola działalności społecznej nie wyczerpała się, że działalność ta nadal jest i będzie potrzebna. Obawiam się jednak, że należy inaczej ją rozumieć. W środowisku naszym przyjęło się tak jakoś, że działaczem jest ten, kto pełni funkcję z wyboru - w zarządzie koła, w zarządzie okręgu, w komisji rewizyjnej, może w sekcjach. Nie jest to właściwe rozumienie tej roli. Oczywiście, taka praca jest również potrzebna, ale chyba nie jest najważniejsza.

Istnieje wiele konkretnych prac, które trzeba wykonywać na rzecz niewidomych i słabowidzących, a najczęściej nie ma pieniędzy na ich opłacanie. Wielu członków PZN-u i innych stowarzyszeń, a także działaczy fundacji, może indywidualnie uczyć brajla, pomagać rozwiązywać problemy komputerowe, osoby słabowidzące mogą pomagać niewidomym jako przewodnicy. Ja miałbym bardzo poważne trudności z komputerem, a raczej z jego numerami, jakie mi wycina od czasu do czasu, gdyby nie Gustaw Żbikowski. Jest on osobą całkowicie niewidomą, ale ma smykałkę w tym kierunku. Pewnie gdyby nie Gustaw, "WiM" nie mogłaby się ukazywać tak regularnie. Proszę zwrócić uwagę na fakt, że Gustaw bez rozgłosu udziela mi pomocy, która umożliwia regularne wydawanie czasopisma. Dodam, że tylko w bardzo trudnych przypadkach muszę szukać pomocy fachowców, mniej poważne i średnio poważne problemy rozwiązuje Gustaw.

Dałem ten przykład po to, żeby wykazać znaczenie takiej konkretnej pracy. Kiedyś słyszałem rozmowę o jednym z działaczy Głównej Komisji Rewizyjnej. Był on członkiem tej komisji przez pewnie ze trzydzieści lat. Pytanie - co on robił w tej komisji przez tyle lat? Odpowiedź, jak to co, był.

Uważam, że poustawianie krzeseł i stolików na imprezę w kole, pozmywanie talerzyków i filiżanek po imprezie, parzenie i podawanie kawy, jest wartościową pracą społeczną, bardziej przydatną niż tylko "bycie" w GKR przez kilkadziesiąt lat. Oczywiście, nie dotyczy to tylko GKR. Podobnie może być z "byciem" członkiem Zarządu Głównego, czy nawet w jego Prezydium.

Jeszcze raz podkreślam, że w stowarzyszeniach ważny jest udział w zarządzaniu, w pracach ich organów decyzyjnych i kontrolnych, ale najważniejsze z punktu widzenia przeciętnego członka są prace konkretne, wymierne, które zaspokajają ważne jego potrzeby. Dlatego uważam, że należy organizować przede wszystkim te konkretne prace i można to robić społecznie. Taki organizator i koordynator wzajemnej pomocy będzie wykonywał bardzo ważne zadanie na rzec wielu osób. Połączenie jego wysiłków z zaangażowaniem wielu osób wykonujących niepozorne, ale bardzo potrzebne prace , będzie miało pozytywny wpływ na ocenę całego stowarzyszenia.

Tak rozumiem pracę społeczną i uważam, że w takim rozumieniu ma ona sens i przyszłość.

Muszę jednak zauważyć, że od dawna istnieją pewne okoliczności, które zamazują jasny obraz działacza. Przez wiele lat były to lektoraty społeczne. Nie kwestionuję potrzeby tej formy pomocy niewidomym działaczom. Niestety, jak wiele innych form pomocy i ta idea została u nas wypaczona. Pomoc lektorską PZN przyznawał nie tylko niewidomym, ale również słabowidzącym, którzy jej nie potrzebowali. Przez wiele lat zajmowałem się lektoratami społecznymi i zawodowymi oraz stypendiami lektorskimi. Opracowywałem regulaminy i w pewnym stopniu kontrolowałem wykorzystywanie tej pomocy. Formą kontroli były przede wszystkim sprawozdania, w których należało podawać nazwiska lektorów. Znalazłem w nich i taki kwiatek, że jeden przewodniczący zarządu koła, który pobierał lektorat społeczny, był zatrudniony jako lektor przewodniczącego zarządu sąsiedniego koła. Podobne nadużycia występowały również w przypadku lektoratów zawodowych. Przez wiele lat walczyłem o wprowadzenie do odpowiednich regulaminów zróżnicowania wysokości lektoratów i stypendiów lektorskich od stanu wzroku. Miałem nawet pewne sukcesy w tej dziedzinie, ale zawsze spotykało się to z wielką krytyką działaczy. Bywało, że trzeba było wycofywać już uchwalone regulacje tych zagadnień.

Piszę o tym dlatego, że lektoraty społeczne niejednokrotnie traktowane były jako forma wynagrodzenia za działalność społeczną. Było to niekorzystne, bo niekiedy powodowało konflikty na tym tle.

Teraz nie ma lektoratów, ale pojawiła się możliwość zatrudniania na etatach np. przewodniczących kół czy innych działaczy. Jak można wyczytać w rocznych sprawozdaniach PZN-u, Związek zatrudnia około 1100 pracowników na około 900 etatach przeliczeniowych , w tym ponad 350 osób z dysfunkcją wzroku.

Nastąpiło dalsze rozmycie pojęcia "działacz społeczny". Poza tym można przypuszczać, że nie zawsze zatrudniane są osoby, które posiadają odpowiednie kwalifikacje. Dotyczy to przede wszystkim osób z wyboru.

Mówię o trudnym problemie. Jeżeli jest możliwość zatrudnienia pracowników, w tym niewidomych czy z innymi niepełnosprawnościami, to dlaczego tego nie robić. Z drugiej strony, wszystkich działaczy pewnie nie da się zatrudnić, a to może prowadzić do nieporozumień, do zazdrości i konfliktów. Ale to może tylko moje przesadne obawy. Nie mam możliwości obserwowania tego zjawiska, więc mogę błędnie je oceniać.

 

JS 05. Z zagadnieniem pracy społecznej wiąże się następne pytanie: Dlaczego redagujesz i wydajesz miesięcznik "Wiedza i Myśl" nie mając z tej działalności żadnej satysfakcji materialnej? Jakie motywy kierują Twoją działalnością?

 

SK - Moja praca redakcyjna ma dość długą historię. Pierwszym czasopismem, które redagowałem był "Biuletyn Informacyjny. Redagowałem go od września 1997 r. do grudnia 2004 r. Był to miesięcznik. Po jego zlikwidowaniu w grudniu 2004 r. miałem przerwę 4 miesiące, ale już w maju 2005 r. zaczął się ukazywać "Biuletyn Informacyjny Trakt". Zredagowałem 43 numery tego miesięcznika, w tym 31 numerów bez honorarium, a za 12 numerów otrzymałem wynagrodzenie. Dodam, że przestałem redagować "BIT" w grudniu 2008 r., to jest wówczas, kiedy były zapewnione pieniądze na jego wydawanie na 2009 r. Od stycznia 2009 r. redaguję "Wiedzę i Myśl". Miesięcznik ten wychodzi bardzo regularnie - do ukazania się tej informacji wydałem wiele numerów.

Uważam, że prasa środowiskowa ma wielką rolę do spełnienia. Jej zadaniem jest propagowanie rehabilitacji, zwalczanie schematów myślowych i stereotypów osób niewidomych, informowanie o ważnych wydarzeniach, o nowych rodzajach sprzętu rehabilitacyjnego, przekonywanie, że utrata wzroku nie równa się końcowi świata.

W mojej publicystyce dominuje troska o takie przedstawianie spraw środowiskowych, żeby zmuszać do zastanowienia, do samodzielnych ocen, do przeciwstawiania się postawom roszczeniowym, mitom na nasz temat, błędnym ocenom, wyobrażeniom niewidomych i przypisywaniu im uogólnionych cech negatywnych oraz równie uogólnionych cech pozytywnych.

Staram się też propagować rzeczywistą działalność społeczną przez publikowanie sylwetek osób, które wniosły liczący się wkład w rozwój ruchu niewidomych w Polsce oraz zamieszczanie krytycznych publikacji, w tym satyrycznych, poświęconych pseudodziałaczom.

Dużo uwagi poświęcam wyjaśnianiu, że osoby słabowidzące to nie niewidomi, że życie niewidomych jest znacznie trudniejsze niż osób słabowidzących, że niewidomym należy więcej pomagać itp. Poglądy te nie spotykają się z życzliwym przyjęciem przez słabowidzących, ale uważam, że propaguję słuszne poglądy, i że w tym przedmiocie prasa środowiskowa ma wiele do zrobienia, że taka jest jej misja. Dodam, że na łamach "WiM" zamieszczam również publikacje, które nie są zgodne z moimi poglądami. Uważam, że tylko swobodna wymiana poglądów i opinii może kształtować bardziej obiektywną wiedzę na temat naszego środowiska i na temat nas samych.

Stary Kocur natrząsa się np. z "Pochodni", jeżeli publikuje bez komentarza fałszywe poglądy osób niewidomych i widzących, które nie mają pojęcia, o czym mówią. Uważam, że jest to szkodliwe. Dodam, że rola naszej prasy nie należy do najłatwiejszych. Działacze na ogół nie lubią nawet cienia krytyki, a niewidomi i słabowidzący, w wielu przypadkach, nie lubią prawdy o sobie. Chcieliby, żeby popierać ich wypaczone poglądy na temat swojej niepełnosprawności, tj., żeby pisać, że są zdolne do wszystkiego, jeżeli chodzi o zatrudnienie, że mogą być pracownikami nawet lepszymi od pracowników widzących. Z drugiej strony, chcą, żeby propagować obraz niewidomego, który w zasadzie nic nie może i ma same wielkie trudności i ograniczenia, to jeśli chodzi o uprawnienia, dotacje i wszelką pomoc. Oczywiście, nie do tyczy to wszystkich, ale wielu. Uważam jednak, że misja naszej prasy polega też na tym, żeby propagować prawdę na nasz temat.

Poważną trudność stanowi dostęp do informacji. W Polskim Związku Niewidomych niemal wszystko jest tajne, poufne i nie nadające się do tego, żeby o tym pisać. Stąd niewidomi i słabowidzący bardzo mało wiedzą, a przez to mało rozumieją i nie identyfikują się ze swoim Związkiem.

Tendencja do tajności, niestety, nie jest tylko przywarą PZN-u. Inne stowarzyszenia i fundacje działające w naszym środowisku również rzetelnie dbają, żeby niewidomi wiedzieli o ich działalności tylko tyle i tylko to, co ich władze uznają za stosowne.

Prasa i inne środki przekazu pełnią bardzo poważną rolę informacyjną, kontrolną i opiniotwórczą. Uznawane są za czwartą władzę. Niestety, nie dotyczy to naszej środowiskowej prasy. Nie pełni ona funkcji kontrolnych, nie patrzy władzom na ręce i nie tworzy obiektywnych, a jednocześnie zróżnicowanych, opinii na temat władz jako całości, poszczególnych ich członków, podejmowanych decyzji i zaniechań.

Lukę tę staram się wypełniać wydając "WiM", ale mam ograniczone możliwości, przede wszystkim z powodu braku dostępu do informacji. Obrady Sejmu RP są całkowicie jawne. Nie rozumiem, dlaczego obrady Zarządu Głównego i jego Prezydium nie mogłyby również być jawne. Oczywiście, zawsze mogą być sprawy, które nie powinny być publicznie omawiane. Sejm tylko tworzy prawo, a to nie wymaga tajności. ZG PZN, a zwłaszcza jego Prezydium, zmuszone są podejmować decyzję natury gospodarczej, kadrowej, taktycznej i strategicznej wynikającej z bezpośredniego zarządzania, a nie wyłącznie przez tworzenie aktów prawnych regulujących kierowanie Związkiem. Jest więc pewna trudność, ale zawsze można się umówić, że coś musi być tajne i nie należy o tym pisać. Tym czasem, u nas wszystko jest tajne, nawet obrady zjazdu. Na dowód prawdziwości tego twierdzenia przypomnę, że Prezydium ZG PZN odmówiło mi akredytacji w czasie obrad Krajowego Zjazdu Delegatów PZN w kwietniu 2012 r.

Trudno, tak jest i żadna siła obecnie tego nie zmieni. Gdyby taka praktyka była spowodowana wyłącznie awersją do informacji przewodniczącego, dyrektora czy innych kilku osób znaczących, można by starać się to zmienić. Niestety, awersję tę odczuwają niemal wszyscy działacze, na wszystkich szczeblach zarządzania Związkiem oraz innymi stowarzyszeniami i fundacjami. Tego niestety zwalczyć się nie da, a przynajmniej nie w czasie dającym się przewidzieć.

Niezależnie od tego, uważam, że należy robić to co można, a nie tylko martwić się tym, czego robić nie można.

 

JS - kto i jak pomaga Ci w redagowaniu czasopisma?

 

SK - Wszystkie prace związane z redagowaniem, pisaniem tekstów, korektą i rozpowszechnianiem wykonywane są bez wynagrodzenia, całkowicie społecznie. Jest to duże czasopismo, zawiera 9 działów - od 120 do ponad 160 znormalizowanych stron maszynopisu. Większość publikacji stanowią przedruki, ale tekstów własnych też jest sporo.

Jest kilka osób, które piszą artykuły, wyszukują informacje, opracowują. To dzięki współpracy tych osób czasopismo jest bogatsze, bardziej wszechstronne i różnorodne.

Niestety, nie wszystkich współpracowników mogę wymienić. Większość z nich pisze pod pseudonimami, ale Jerzego Ogonowskiego wymienić mogę. Na niego zawsze liczyć można, systematycznie pisze cykl "Drogi i bezdroża niewidomych" i inne artykuły. Na Ciebie również można liczyć. Z pewnością, można Cię poprosić o napisanie czegoś trudnego i prośba ta będzie spełniona. To samo dotyczy Marii Marchwickiej.

Wielki wkład wnosi moja żona. Gdyby nie ona, nie podjąłbym się tej pracy. To ona robi korektę, wyszukuję niedoróbki stylistyczne i w rozmieszczeniu tekstu itp. Jest to duża praca, która wymaga czasu i systematyczności. Bez tego nie byłoby czasopisma.

Dodam, że żona jest surowym recenzentem moich tekstów. Czasami wynikają z tego zabawne konflikty. Ja, np. trudzę się, żeby udziwniać teksty Starego Kocura, a żona chciałaby doprowadzać je do kultury, poprawiać, zmieniać, żeby stały się poprawne pod każdym względem.

W rezultacie bezinteresownego zaangażowania kilkunastu osób, "Wiedza i Myśl" dociera do ponad tysiąca czytelników.

 

JS - Czy obok radości tworzenia nie spotykają Cię rozczarowania i daremne oczekiwania?

 

SK - Lubię tę pracę i uważam, że jest ona ważna ze względów rehabilitacyjnych, informacyjnych, organizacyjnych i społecznych dla naszego środowiska. Dla mnie jest ważne, że jest to praca całkowicie społeczna i mogę ją wykonywać w znacznej mierze samodzielnie. Pomoc innych osób jest bezcenna, ale nad całością panuję niepodzielnie.

Oczywiście, że od czasu do czasu nachodzą mnie wątpliwości. Czasami wydaje się mi, że praca ta nie ma sensu, że nie jest nikomu potrzebna. Mało tego, myślę, że przez wielu jest źle odbierana, zwłaszcza moje publikacje. Wielu uznaje je za szkodliwe rozrabiactwo, mącenie, które do niczego dobrego nie prowadzi. Jestem nawet z tego powodu skazany przez środowiska PZN-owskiej władzy na ostracyzm. Mimo to myślę, że w dłuższej perspektywie może okazać się przydatna. Jeżeli nawet nie będzie miała wpływu na bieg spraw w naszym środowisku, mam nadzieję, że pozostanie jako świadectwo, że nie wszyscy stali się obojętni na sprawy ogólne. Cóż, trzeba się jakoś pocieszać i uzasadniać wielki wkład pracy w redagowanie "Wiedzy i Myśli".

 

JS 06. Dziennikarstwo w ogromnej mierze opiera się na polemice. Jak Twoim zdaniem powinna wyglądać dyskusja o problemach stymulujących życie społeczne ? Dlaczego nie ma jej w Związku, jakie są tego konsekwencje?

 

SK - Swobodna wymiana myśli i opinii, uzasadnianie swoich poglądów, polemika z oponentami ma wielki wpływ na jakość życia organizacyjnego, państwowego i społecznego.

Nie do przecenienia jest funkcja kontrolna prasy. Bez tego nie da się w długiej perspektywie unikać błędów. Władza ma to do siebie, że skupia pochlebców, przytakiwaczy, zauszników, wielbicieli i wszelkiej maści karierowiczów. Najlepszym przykładem, do czego prowadzi jednomyślność przy podejmowaniu decyzji były lata dziewięćdziesiąte do 1998 r. Nie było wówczas publicznej dyskusji, polemik, ścierania się poglądów, przekonywania do własnych projektów, argumentowania, uzasadniania, analiz i syntezy. Rezultaty były tak fatalne, że niewielu chce o tym pamiętać.

W PZN i w innych stowarzyszeniach istnieją komisje rewizyjne. Na ogół jednak, nie pełnią one funkcji kontrolnych w należyty sposób. Bardzo szybko stają się częścią władzy wykonawczej i popierają wszystko, co zarządy wymyślą. Kilka osób, członków komisji rewizyjnych czy członków prezydiów zarządów łatwo skorumpować, przekupić wyjazdem na atrakcyjną wycieczkę, na międzynarodowe spotkanie o charakterze turystycznym, jakimś dobrem materialnym, uznaniem, odznaczeniem, pochwałą. Skorumpować nie można natomiast wszystkich członków stowarzyszenia. Jest ich zbyt dużo, żeby było to możliwe, a jeżeli nawet by się to udało, to bardzo dobrze. Oznaczałoby, że stowarzyszenie jest atrakcyjne dla wszystkich lub przynajmniej dla zdecydowanej większości członków. Żeby jednak członkowie mogli oceniać, rozumieć bieg spraw, wiedzieć, co jest możliwe, a co nie, co zależy od władz stowarzyszenia, a co jest poza ich możliwościami, musi istnieć chociaż częściowo niezależna prasa, która ma możliwości informowania również o tym, co nie jest korzystne dla władz. Prasa musi też mieć możliwości krytycznego pisania o poszczególnych członkach władz, o ich roli, aktywności, poglądach, głosowaniach itd.

Niestety, od dawna, a może nawet od zawsze, w PZN prasa nie mogła tego robić, nie mogła pisać o poszczególnych członkach władz, tj. chwalić mogła dowoli, ale krytycznie nie. W rezultacie członkowie Plenum ZG PZN nie wiedzą, jakie role pełnią poszczególni członkowie Prezydium ZG PZN. Nie wiedzą tego również delegaci na zjazdy. A jeżeli nie wiedzą, że pan X sypiał w czasie zebrań, pani Y przeszkadzała w pracy głupimi uwagami, a pan Z wszystko i zawsze popierał, nie mogą podejmować prawidłowych decyzji przy wyborach.

Brak rzetelnych informacji prowadzi też do tego, że władze Związku i cały Związek stały się bardzo dalekie, odległe od zwykłych członków, którzy przestają się interesować własnym stowarzyszeniem. Może i łatwiej wówczas rządzić, ale i z całą pewnością łatwiej można popełniać błędy i to przez bardzo długi czas tak, jak to było w latach dziewięćdziesiątych.

Jak już wspomniałem, nigdy w PZN nie było pełnej jawności. Czasami prasa miała większą swobodę, czasami śrubę przykręcano jej do oporu. Tak było w latach dziewięćdziesiątych i tak jest obecnie. I nie jest to kwestia dobrej woli redaktorów związkowych czasopism. Ja również nie mogłem pisać o wszystkim, kiedy redagowałem "Biuletyn Informacyjny". Każda krytyczna uwaga dotycząca osób znaczących albo firm, którymi kierowały te osoby, a nawet cień takiej krytycznej uwagi, wywoływały pretensje, awantury na posiedzeniach Zarządu Głównego albo jego Prezydium. Jest to kwestia systemu, a nie ludzi. Prasa zależy od władz PZN, a więc władze te nie dopuszczą, żeby głosiła nie odpowiadające im poglądy, krytyczne oceny, niewygodne wnioski, przekazywała informacje, które ich zdaniem, nie powinny interesować szeregowych członków.

Niestety "jednomyślność" zabija wszelką myśl, zabija inicjatywę i ogranicza zdrowy rozsądek, krytyczne myślenie i wszelką samodzielność. Jak się jednak wydaje, celem władz PZN-u jest właśnie taka jednomyślność.

Prasa ma też ważną funkcję propagującą nowe metody działania, organizację interesujących imprez, upowszechniania pomysłów itd. Jej rehabilitacyjna rola jest wielka, a raczej mogłaby być, gdyby celem nie było jedynie zapełnienie określonej liczby kart papieru. Prasa powinna organizować dyskusję na trudne tematy - dziedziczenie ślepoty, postawy roszczeniowe, negatywne oceny ludzi widzących albo takie oceny osób niewidomych, wstyd z powodu niepełnosprawności, szkodliwość niektórych uprawnień, tyflocentryzm itp. To jednak wymaga zaangażowania, pracy, jej planowania, wyszukiwania osób, które mają coś interesującego do powiedzenia i zechcą to wypowiedzieć. Jeżeli jednak władzom PZN-u nie zależy na jakości prasy wydawanej przez Związek, jeżeli wystarczy im, że prasa nie sprawia trudności, to łatwo redakcji uznać te "Wartości" i nie wysilać się wbrew własnym interesom.

Dodam, że redagując "Biuletyn Informacyjny, Biuletyn Informacyjny Trakt" i Teraz "Wiedzę i Myśl" zawsze starałem się zachęcać czytelników do zabierania głosu na ważne środowiskowe, rehabilitacyjne i inne problemy. No i muszę przyznać, że, jak dotąd, nie mogę pochwalić się wielkimi sukcesami w tej dziedzinie.

 

JS 07. Czytelnicy przy różnych okazjach podkreślają, że masz świetne pióro, talent dziennikarski, choć nie studiowałeś ani dziennikarstwa, ani polonistyki. Kiedy i jak kształtowały się Twoje umiejętności publicystyczne.

 

SK - Miło mi słyszeć tego rodzaju pochwały. Nie będę popisywał się skromnością i twierdził, że nie są one uzasadnione. Uważam, że jestem jednym z lepszych publicystów w naszym środowisku. Kiedyś na początku redagowania i wydawania "Wiedzy i Myśli", na liście dyskusyjnej poinformowałem, że można ją prenumerować. Ktoś z uczestników listy wyraził pogląd, że powinienem dokładnie omówić to czasopismo, a nie tylko poinformować o jego powstaniu. Na to inny uczestnik listy odpowiedział, że jeżeli jakieś czasopismo środowiskowe warto czytać, to jest właśnie redagowane przeze mnie.

Pytasz, kiedy i jak kształtowały się moje umiejętności publicystyczne. Otóż chyba to nie one się kształtowały. Moja praca zawodowa i działalność społeczna wymagała opracowywania programów nauczania i programów działania, programów kursów rehabilitacyjnych, opinii i wniosków. Nikt chyba w całym kraju nie musiał napisać i nie napisał tylu wystąpień do władz w różnych sprawach ile ja napisałem. Wiadomo, że ćwiczenie czyni mistrza. Ja tych ćwiczeń miałem znacznie więcej niż chciałem mieć.

Pracując w chorzowskim zakładzie rehabilitacji musiałem też publikować artykuły dotyczące rehabilitacji. Musiałem też pomagać pisać takie artykuły innym pracownikom. Było to niezbędne do ocen, do awansu, do mianowania. Później pojawiły się ekspertyzy i artykuły o charakterze popularnonaukowym.

Czystą publicystykę środowiskową rozpocząłem na łamach "Pochodni". Ty byłeś wówczas jej redaktorem naczelnym. Pamiętam pierwszy artykuł, który wysłałem do "Pochodni". Napisałem króciutki list do Ciebie. Szanowny Panie redaktorze! Wysyłam artykuł, jeżeli uzna Pan, że jest on coś warty, proszę umieścić go w "Pochodni", jeżeli nie - w koszu. Artykuł, którego tytułu nie pamiętam został umieszczony w "Pochodni", a nie w koszu. I tak to się zaczęło.

 

JS -Czy praca dziennikarska, której od wielu lat najbardziej się oddajesz, przynosi Ci satysfakcję i zadowolenie , a jednocześnie czy nie nachodzi Cię czasem zwątpienie , rozczarowanie, jeśli tak jest, to jakie są jego źródła?

 

SK - Już mówiłem , że miewam wątpliwości. Mówiłem też o ich przyczynach. Generalnie jednak, lubię tę pracę. Oprócz prac redakcyjnych, dużo piszę własnych tekstów. Jakoś zawsze znajduję tematy moich publikacji. Najtrudniejsze są te satyryczne podpisywane Stary Kocur. Tu już nie raz wydawało się mi, że nie potrafię napisać coś mądrego i dowcipnie. Jak na razie, udaje się i ciągle jest felieton. Czy jest on mądry i dowcipny, to inna sprawa. Wiem natomiast, że niektóre osoby felietony te doprowadzają do pasji. Jeszcze żeby 7wpływały na ich sposób myślenia o PZN-ie - byłbym bardzo zadowolony. Inni zaczynają czytać "WiM" od felietonu Starego Kocura, chociaż zamieszczany jest on jako ostatni.

Lubię pisać cykle artykułów. Pierwszym takim cyklem był "Jak być powinno w rehabilitacji". Publikowałem go na łamach "Pochodni". W miesięczniku tym publikowałem również kolejny cykl "Pomyślmy i porozmawiajmy" oraz następny - "Tak albo inaczej". Zawsze starałem się zachęcać czy nawet prowokować czytelników do myślenia, do odrzucania utartych poglądów, schematów i stereotypów. Wskazują na te zamiary chociażby tytuły tych cyklów.

W "Życiu naprzeciw" publikowałem cykl "Podpowiadamy, odpowiadamy", w "Biuletynie informacyjnym - "Refleksje" ,  w "Biuletynie Informacyjnym Trakt" - "Co ludzie wiedzą o nas? Co my wiemy o sobie?", w "WiM" "Cele rehabilitacji" i "Ze słownika rehabilitacyjnego".

Oprócz cykli piszę, zwłaszcza przez ostatnie 15 lat dużo artykułów na poszczególne tematy rehabilitacyjne, społeczne, psychologiczne. Nie potrafię powiedzieć, ile napisałem artykułów podpisanych imieniem i nazwiskiem, inicjałami czy pseudonimami. Jest tego naprawdę bardzo dużo.

Staram się też wciągać czytelników do dyskusji, do współtworzenia czasopism, które redaguję. W "Biuletynie Informacyjnym" był to np. "Stały konkurs Biuletynu", w "BIT" - "Czytelnicy pytają, my odpowiadamy", a w "WiM" - dział" Fakty, poglądy, opinie i polemiki". Jestem zadowolony, jeżeli otrzymuję pytania, wypowiedzi, polemiczne artykuły. Jak jednak już wspomniałem, nie mam wielkich osiągnięć w tej dziedzinie.

Redagowanie czasopisma dla niewidomych nie jest łatwym zadaniem. Problemem jest, że nie tylko władze PZN-u czy innych stowarzyszeń łatwo się oburzają i podejmują kontratak. Oburzają się też osoby, z których poglądami się nie zgadzamy. Mało tego, że się oburzają to jeszcze się obrażają i to nawet całkiem prywatnie. Moje poglądy np. na "ślepe krowy" i pochodne, tj. wystawy i teatry w ciemnościach wywołały takie reakcje. Nawet sądem byłem straszony przez osobę, której niekonsekwencję wykazałem. Dodam, że nie podałem jej nazwiska. Gdybym to uczynił, pewnie awantura byłaby jeszcze większa i sprawa trafiłaby do sądu. Oczywiście, oskarżenie nie byłoby skuteczne, ale sam fakt świadczy o wielkiej drażliwości niektórych osób. Tak samo, negatywna opinia o potrzebie specjalnych nakładek na karty wyborcze spowodowała całkiem prywatną obrazę i gniew.

Myślę, że te przesadne i nieadekwatne do sytuacji reakcje wynikają właśnie z przewrażliwienia na punkcie własnej osoby, własnej niepełnosprawności, może z zakompleksienia. Każdy chce być ważny, imponować w swoim otoczeniu, wśród najbliższych. Jeżeli ktoś podważa jego poglądy, kwestionuje celowość jego działania, czy znaczenie jakiegoś jego pomysłu dla niewidomych, nie skłania go do polemiki, do argumentowania, do wykazywania bezpodstawności krytyki, ale wywołuje obrazę i agresję.

Drugim problemem prasy środowiskowej są naciski na zamieszczanie na jej łamach publikacji o charakterze ogólnym. Od lat uważam, że nie jest to celowe, a ostatnio e-Kiosk ugruntował mój pogląd w tej sprawie. "De Facto" udostępnia osobom niewidomym i słabowidzącym chyba już ponad sześćdziesiąt tytułów prasy ogólnodostępnej. Niewidomi mogą czytać do woli i jeszcze nie mają najmniejszych szans, żeby przeczytać nawet połowę tego, co jest udostępniane. Tekstów dotyczących osób niewidomych i słabowidzących, w porównaniu z tymi ogólnymi, jest bardzo mało. Dlatego w czasopismach, które redagowałem i w tym, które redaguję nie pojawiają się takie teksty. Oczywiście, wyjątkiem są publikacje o charakterze prawnym, które dotyczą wszystkich osób niepełnosprawnych, w tym niewidomych i słabowidzących. Takie przyjąłem zasady i trzymam się ich konsekwentnie. To też spowodowało, że dwie czy trzy osoby obraziło się i zaprzestało publikacji w moim miesięczniku. Uważam jednak, że możliwości niewidomych i słabowidzących korzystania z publikacji ogólnych są bez porównania większe niż z tych dotyczących tyfloproblematyki, problemów organizacyjnych, samorządności, działalności stowarzyszeń i instytucji działających w naszym środowisku. Oprócz tych sześćdziesięciu tytułów prasowych udostępnianych w e-Kiosku, istnieje radio i telewizja, przy czym radio jest w stu procentach dla nas dostępne.

Niezależnie od różnych uwarunkowań, w sumie redagowanie mojego miesięcznika i pisanie artykułów daje mi dużo zadowolenia. Oczywiście, wolałbym, żeby ktoś zechciał płacić mi za to, ale skoro nie chce... Tak jest, jak jest.

 

JS 09. W zarządzie Głównym PZN pracowałeś w bardzo trudnym okresie. Na pewno niejednokrotnie myślałeś czy w tym czasie można było zrobić dla dobra niewidomych coś więcej, aby Związek w nowych warunkach politycznych mógł działać bardziej skutecznie , rozwijać się i nadal służyć inwalidom wzroku. Jakie są Twoje przemyślenia w tej mierze?

 

SK- Rzeczywiście, był to niezmiernie trudny okres. W czerwcu   1998 r. podjęliśmy się kierowania Związkiem, któremu groziło bankructwo i było to bardzo realne zagrożenie. PZN był niewypłacalny, ciążyły na nim wielomilionowe długi i jeszcze większe zobowiązania wynikające z udzielonych poręczeń różnym podmiotom, które niekiedy nie miały nic wspólnego z niewidomymi. Wielką trudność stanowiły również nierozliczone, a raczej niedostatecznie udokumentowane rozliczenia kwot, które PZN otrzymywał PFRON-u w latach 1992-1996.  

Odrębnym zagadnieniem było rozliczenie zadań finansowanych ze środków publicznych w 1997 r. W tym przypadku, nie chodziło jedynie o udokumentowanie dofinansowywanych zadań. Pieniądze zostały przeznaczone na inne cele niż określały to umowy z PFRON i może z innymi donatorami. Niewidomi nie mogli otrzymać dotacji na zakup sprzętu rehabilitacyjnego, stypendiów lektorskich, lektoratów społecznych i zawodowych, ponieważ pieniądze, które Związek otrzymał na ten cel zostały wydane na dofinansowanie obłędnej działalności gospodarczej. Nawiasem mówiąc, tylko dzięki temu, zbuntował się Zarząd Główny i zamknął okres upojnej działalności pseudogospodarczej. Stało się tak dlatego, że Zarząd Główny składał się z przewodniczących zarządów okręgów i innych działaczy okręgowych. To u nich niewidomi upominali się wypłaty przysługujących im i przyznanych form pomocy. Spowodowało to, że nie mogli już udawać, że nic nie wiedzą, że to ci tam w Warszawie, że nie oni decydują. No i upadło najwspanialsze w dziejach PZN-u Prezydium ZG PZN wraz z jego superwspaniałym przewodniczącym.

Do tego stowarzyszenie nasze utraciło wiarygodność. Każde nasze pojawienie się w siedzibie PFRON-u czy Ministerstwie Zdrowia wywoływało uśmieszki i jawne docinki. Niekiedy wyliczano nam "nasze" grzechy, które popełniły poprzednie władze. O sprawach tych pisałem niejednokrotnie. Nie będę więc dłużej zatrzymywał się nad nimi. Dodam tylko, że fakt uratowania PZN-u przed upadkiem graniczy z cudem. Udało się dzięki uporowi, wytrwałej pracy, niemal nadludzkim wysiłkom i wyrzeczeniom. I z tego możemy być dumni.  

Niestety osoby, które angażowały się w te wysiłki zostały negatywnie ocenione w marcu 2004 r.

Oczywiście, że zawsze niemal wszystko można zrobić lepiej, szybciej, w optymalnym czasie. Trzeba jednak uwzględnić, że działaliśmy pod straszliwą presją. Nawet pieniędzy nie można było przyjmować na konto, bo komornik czuwał i od razu zgarniał wszystko, co się pojawiło. Groziło nam odcięcie od świata, bo telefony nie były opłacane, utonięcie w śmieciach, bo firma je wywożąca nie była opłacana. Tak samo, zagrożona była dostawa ciepłej i zimnej wody, dostawy energii cieplnej i prądu. Nie było nawet pieniędzy na zakup papieru maszynowego. Robiliśmy różne sztuczki, żeby uniknąć przejęcia przez komornika wszystkich pieniędzy, jakie udało się pozyskać, np. z czynszu czy pożyczyć. Nie będę opisywał tych poczynań, bo jakiś kodeks mógłby mieć zastrzeżenia.

W takich warunkach nie trudno było o błędy i nie udało się ich uniknąć. Można powiedzieć, że błędy popełniliśmy przy sprzedaży pałacyku w Lubczy i spółki "Dianina"  w Ostrowcu Świętokrzyskim. Błędy te zostały wykorzystane przeciwko nam.

To jednak nie wszystkie problemy, z jakimi musieliśmy się borykać. Ówczesne Prezydium ZG nie było monolitem. Istniały w jego łonie silne tendencje do ryzykownych przedsięwzięć. Wyłaniało się kolejno kilka projektów inwestycji przy Konwiktorskiej 9 i 7, z projektem wyburzenia gmachu Biblioteki Centralnej. Na szczęście, większość członków Prezydium podchodziło bardzo sceptycznie do tych projektów i nie doszło do ich realizacji. Wywoływały one jednak napięcia i wzajemne pretensje, co nie ułatwiało działania na rzecz członków PZN-u ani tych, których celem było jego ratowanie przed upadkiem.

Zwróć uwagę na fakt, że nawet teraz, po kilkunastu latach nie używam nazwisk osób, które skłonne były do nadmiernego ryzyka. Jest to rodzaj samocenzury. Nie chcę bowiem mieć zbędnych kłopotów, a ponieważ jest to już historia, mogę sobie na to pozwolić.

I tu dochodzę do pewnych, szkodliwych praktyk obowiązujących w naszym Związku. Otóż nikt oficjalnie nie wiedział, kto usiłuje lansować te ryzykowne inwestycje, a kto się im przeciwstawia. Tego można było dowiedzieć się tylko z poufnych rozmów, czyli bez możliwości konfrontowania informacji, gdyż najczęściej były one poufne i każdy, kto je przekazywał, czynił to tak, żeby wypaść korzystniej. A więc nie było wiedzy na ten temat. Była za to wiara, a ta jest zawsze bardzo subiektywna.

Dam jeden tylko przykład. Prezydium ZG PZN rozpatrywało sprawę zadłużenia wobec banku w Ostrowcu Świętokrzyskim. Zadłużenie wynosiło kilkaset tysięcy złotych, a wyniknęło z poręczenia kredytów chyba spółce PZN-u - nie pamiętam. Otóż poręczenie to zostało udzielone z pominięciem wymogów wynikających ze sławetnego artykułu 80 Kodeksu Cywilnego, czyli nie było udzielone notarialnie. PZN od lat starał się o likwidację tego artykułu, gdyż w jakimś sensie ubezwłasnowolniał on niewidomych. Zdaniem władz Związku i wielu niewidomych, niewidomy powinien odpowiadać za to, co podpisuje na równi z innymi ludźmi. Najwyżsi przedstawiciele PZN-u podpisali to poręczenie, ale nie w formie aktu notarialnego. Była więc podstawa do jego unieważnienia. Czy jednak była? Z jednej strony mieliśmy kilkaset tysięcy złotych, a z drugiej godność niewidomych, równość wobec prawa, możliwość wyrażania woli i jej potwierdzanie własnoręcznym podpisem. Były też starania o wyeliminowanie tego artykułu 80 z Kodeksu . W czasie obrad toczyła się merytoryczna i emocjonalna dyskusja. Padały różne argumenty. Wreszcie Prezydium pięcioma głosami przeciwko jednemu postanowiło wykorzystać postanowienia artykułu osiemdziesiątego i uniknąć konieczności spłaty tego zobowiązania. Tylko ja byłem przeciwny, a popierał moje stanowisko mec. Władysław Gołąb, który nie był członkiem Prezydium i nie głosował, był radcą prawnym ZG PZN.

Celowo przytoczyłem ten przykład. Po pierwsze dlatego, że wcale nie jestem pewien, że to ja miałem rację. Skoro istniało takie prawo to może należało z niego korzystać. Wówczas jednak zająłem inne stanowisko niż pozostali członkowie Prezydium. Uważałem, że wiarygodność i godność niewidomych jest więcej warta niż kilkaset tysięcy złotych. Przegrałem i bank ich nie otrzymał. I nikt oficjalnie nie wiedział o tym sporze.

Na plenarnym posiedzeniu ZG PZN moje argumenty przyczyniły się do uratowania przed sprzedażą ośrodka w Muszynie. Znowu nie wiem, czy dobrze się stało, czy źle. Sentymenty zwyciężyły ekonomię. Nie wiem, czy ośrodek ten jest nam potrzebny, raczej nie. Tak czy owak odegrałem liczącą się rolę w jego ratowaniu i mało kto o tym wie.

Powiem o jeszcze jednej sprawie, przy rozwiązywaniu której również zaważyły moje argumenty. Otóż powstał projekt powołania fundacji, która miała budować osiedle dla samotnych niewidomych. Na osiedlu tym miały być mieszkania i opieka. Wydawałoby się, że dobra sprawa. Niestety, osiedle to miało być "integracyjne", tj. osoby widzące, które jakoś zasłużyły się dla instytucji działających na rzecz niewidomych miały otrzymywać działki, żeby mogły tam budować swoje domy. A osiedle to miało powstać na dwóch działkach PZN-u w Piasecznie o powierzchni około jednego hektara. Działki te PZN miał przekazać fundacji nieodpłatnie. Moim zdaniem, w pomyśle tym tkwił grzech wrodzony, który mógł prowadzić do nadużyć. Kosztem własności PZN-u miały być uwłaszczane jakieś nieokreślone osoby zasłużone dla niewidomych. M.iN. dzięki moim argumentom projekt upadł. I tu już nie mam wątpliwości, że była to słuszna decyzja. Ale o tym też prasa szeroko nie pisała.

Prezydium ZG PZN wówczas i wcześniej, a także obecnie, czyli zawsze traktowane było jako monolit, z którego wyłaniał się tylko przewodniczący i sekretarz generalny, ale ten ostatni to raczej z powodu zatrudnienia na stanowisku dyrektora generalnego. A piszę o tym dlatego, że przy ocenie działalności i przy wyborach delegaci nie wiedzą, kto jaką rolę spełnił w dobrych działaniach, ale również w złych. Pisałem już o tym wcześniej. Podkreślam to obecnie dlatego, że chcę powiedzieć kilka zdań na temat nie udzielenia absolutorium w 2004 r. całemu Prezydium przez Krajowy Zjazd Delegatów. .

Otóż o podobnych poczynaniach delegaci nie wiedzieli, a nawet jeżeli coś wiedzieli, to niedokładnie. Nie wiedzieli również o wielu innych dobrych i złych działania poszczególnych osób z prezydium, którym odmówili absolutorium.

Jak już wspomniałem, nie dało się uniknąć błędów, a raczej może by się udało, ale myśmy nie potrafili ich uniknąć. Załatwiliśmy dobrze sto spraw, a dwie źle. GKR, o dziwo, działała bardzo aktywnie. Wykryła te błędy i wyolbrzymiła je. I takie było jej prawo, a może raczej obowiązek. ZG PZN powołał zespół w składzie Ryszard Cebula, Piotr Dudek i Piotr Łożyński, no i ci panowie doszli do wniosku, że dopuszczono się wielkich nadużyć, że były to sprawy prokuratorskie. Oczywiście, były to błędy, ale nie przestępstwa. Jeżeli ktoś dał się oszukać to nie oznacza, że jest oszustem. ZG PZN zawiesił przewodniczącego ZG PZN Sylwestra Peryta w pełnieniu tej funkcji. ZG nie miał prawa odwołać przewodniczącego z pełnionej funkcji. Mógł tylko zawiesić i wnieść do Zjazdu o odwołanie. No i sprawą tą zajął się Zjazd w kwietniu  2004 r. Nie będę wyjaśniać dlaczego tak się stało, ale nikt z członków ustępującego Prezydium ZG nie stanął w obronie przewodniczącego i Zjazd go odwołał. Nie mogę wypowiadać się za wszystkich byłych członków Prezydium. Mógłbym uzasadniać swoje stanowisko w tej sprawie. Nie ma to już obecnie sensu. Piszę o tym dlatego, żeby pokazać przyczyny, dla których większość delegatów opowiedziała się za odmową udzielenia absolutorium wszystkim członkom ustępującego Prezydium.

Jak już wspomniałem, na skutek działań GKR powstała komisja do spraw zbadania błędnych decyzji. Powstała też opozycja. I słusznie. To jest prawo i obowiązek członków ZG i delegatów na Zjazd. Odwołany przewodniczący ZG PZN miał dość liczną grupę zwolenników. Kiedy członkowie ustępującego Prezydium ZG nie stanęli w jego obronie, opozycja połączyła siły ze zwolennikami odwołanego przewodniczącego i to wystarczyło do nie udzielenia absolutorium wszystkim członkom ustępującego Prezydium.

Chciałbym w tym miejscu wyraźnie powiedzieć, że zrozumiałe jest, iż delegaci, którzy uważali, że członkowie ustępującego prezydium dopuścili się poważnych nieprawidłowości, może nadużyć, głosowali przeciwko nim. Takie postępowanie jest słuszne, uzasadnione i zrozumiałe. Gorzej jest z tą drugą grupą, osób, które z sympatii do odwołanego przewodniczącego głosowały przeciwko wszystkim członkom ustępującego Prezydium ZG PZN. Tu zaważyły nieczyste intencje.

Takie są uroki demokracji, niestety niepełnej demokracji. Nie może być i nie ma demokratycznych mechanizmów sprawowania jakiejkolwiek władzy bez rzetelnej informacji, bez niezależnych środków przekazu, bez kontroli opinii społecznej. A tego wszystkiego nie było i nie ma w PZN-nie. Dlatego podobne błędy jak te, które popełniono w latach dziewięćdziesiątych mogą się powtórzyć w przyszłości. Obecnie również Prezydium Zg PZN stanowi monolit i utajnia wszystko, co tego wymaga i wszystko, co wymaga jawności.

Dodam jeszcze, że w okresie, w którym staraliśmy się ratować PZN przed upadkiem, tj. w latach od czerwca  1998 do kwietnia  2004 r. z jawnością i demokracją też nie było dobrze. Było znacznie lepiej niż obecnie, ale daleko nam było do pełni jawności. Takie są tradycje PZN-u, taka jest wola członków władz i może nawet członków stowarzyszenia. Starałem się na łamach "Biuletynu Informacyjnego" przeciwstawiać zachowania ówczesnych członków ZG PZN porównując je z wcześniejszymi, tj. tymi z lat dziewięćdziesiątych kiedy to ZG przyjmował wszystko bez zastrzeżeń co mu proponował ówczesny przewodniczący. Przełykał nawet tak bzdurne tłumaczenia, że konwertory wynalezione w USA muszą być produkowane w Polsce przez niewidomych, bo w Ameryce Żydzi mają silne wpływy w przemyśle paliwowym i nie dopuścili do wdrożenia tego wynalazku do produkcji. A prawda była taka, że ten wynalazek do niczego się nie nadawał. Odrzucili go amerykańscy specjaliści i odrzucili go polscy specjaliści. Nie uzyskał wymaganych atestów i nie mógł być produkowany. ZG PZN jednak zatwierdzał wszystko bez zastrzeżeń - handel węglem i długami kopalnianymi, produkcję podeszew do butów, handel drewnem z Białorusią, tworzenie spółek, których powstało aż 17, w tym nonsensowne Centrum Gospodarcze i Intergra.

W latach, kiedy byłem członkiem Prezydium tak nie było. Zarząd Główny analizował wszystkie poczynania Prezydium, domagał się wyjaśnień, dodatkowych analiz i opini, wyliczeń, dowodów itd. Było to bardzo niedogodne dla Prezydium i dla pracowników biura ZG PZN, ale było słuszne, uzasadnione i prawidłowe. Dlatego na łamach "Biuletynu Informacyjnego" podkreślałem z zadowoleniem, że ZG PZN przestał być bezwolną maszynką do głosowania i zaczął pełnić swoją rolę, tę rolę, do pełnienia której został powołany.

Moje starania jednak były tylko kroplą potrzeb w tej dziedzinie. Nawet ja nie mogłem im poświęcić należytej uwagi. Były ważniejsze sprawy, od których zależało być albo nie być PZN-u. Na nich trzeba było się skupiać i starać się unikać konfliktów o ile to tylko było możliwe. Niestety, pisanie o ludziach, o ich błędach zawsze powoduje konflikty. Chwalić można do woli, krytykować nie i to niezależnie od tego, jak uzasadniona jest ta krytyka.

Na zakończenie rozważań różnych aspektów pracy społecznej, muszę dodać, że nie mam cech dobrego działacza, nie mam charyzmy, która umożliwia łatwe przekonywanie ludzi, zjednywanie zwolenników, uzyskiwanie akceptacji i poparcia swoich propozycji. Jeżeli ktoś ma taką charyzmę może przekonać niemal wszystkich, niemal do wszystkiego, np. do konwertorów.  Ja takich zdolności nie posiadam. Dlatego wolę pracę konkretną, taką, którą mogę wykonywać niemal samodzielnie, np. redagowanie czasopisma.

 

JS 11. Ruch zwłaszcza na świeżym powietrzu, aktywny wypoczynek, ma olbrzymie dodatnie znaczenie dla zdrowia człowieka. Wiem, że codziennie wychodzisz na długie samodzielne spacery. jakie o ma znaczenie dla Twojej sprawności oraz kondycji fizycznej i psychicznej. Co w tej mierze radziłbyś innym ludziom z uszkodzonym wzrokiem?

 

SK - Stwierdzenie czy coś jest skuteczne, czy nie, pożyteczne czy szkodliwe zawsze nasuwa pytanie, jak by to wyglądało, gdyby nie było interesującego nas czynnika. Czuję się bardzo dobrze, jak na moje lata. Nie wiem natomiast, jak bym się czuł, gdybym nie zażywał tych przechadzek. Myślę jednak, że gorzej niż teraz.

Codziennie, z wyjątkiem podłej pogody, staram się spacerować po mojej "puszczy" około dwóch godzin. Czasami jest to trochę mniej, czasami więcej, a bywa, że wychodzę dwa razy. Wówczas przechadzka trwa około trzech godzin. A moja "puszcza" - jest to lasek, może dwa, może trzy hektary, otoczony dzielnicami mieszkalnymi. Mam do niego zaledwie 5 czy 6 minut drogi. Biorę długą laskę, sztywną z włókna węglowego, odtwarzacz z radioodbiornikiem do kieszeni, słuchawkę w ucho i hajda do "puszczy". Po takim spacerze, czuję się dobrze. Mogę już kłaść się na tapczanie, włączyć komputer, klawiaturę na brzuch i do roboty.

Każdej niewidomej osobie, jeżeli ma tylko takie możliwości, radzę przełamać opory i lenistwo i hajda w teren. Nikomu jeszcze świeże powietrze nie zaszkodziło. Radzę też korzystać z kąpieli słonecznych, ale nie zbyt intensywnie, niezbyt długo. Ja, niestety, słońca muszę unikać. Mam jakąś dziwną skórę, która jak tylko poczuje trochę słońca, pokrywa się wysypką, a nawet bąblami i swędzi bez miłosierdzia. Na szczęście, mało kto ma takie przyjemności, więc niewielu musi uciekać przed słońcem.

Oczywiście, nie każdy ma takie dogodne warunki do spacerów, bo ulice, zwłaszcza ruchliwe, nie nadają się do tego celu, ale trzeba szukać kawałka ustronnego miejsca z zielenią i śpiewem ptaków. Bardzo lubię taki śpiew i zapachy różnych roślin, kwiatów i żywicy sosen. To z pewnością dobrze wpływa na samopoczucie, na stan psychiczny.

 

JS 12. Przy tej okazji warto zastanowić się, jakie znaczenie ma samodzielne poruszanie się dla normalnego życia niewidomych. Nie wszyscy doceniają ważność tego zagadnienia. Świadczyć o tym może, między innymi - obszerny artykuł na ten temat autorstwa prof. Ewy Nowickiej, przedrukowany również niedawno w "Wiedzy i Myśli". Jakie jest Twoje zdanie w tej sprawie?

 

SK - Stanowczo uważam, że jest to jedna z fundamentalnych umiejętności, która upoważnia do oceny poziomu zrehabilitowania. Nie może być rehabilitacji psychicznej i społecznej bez samodzielnego poruszania się po ulicach miejscowości, w której się mieszka. Drugą taką fundamentalną podstawą jest umiejętność korzystania z informacji, z literatury pięknej i prasy, z opracowań naukowych, popularnonaukowych i opracowań fachowych, czyli ze słowa pisanego.

Oczywiście, osoby wybitne, których praca zawodowa, działalność artystyczna czy inna forma działalności daje im wielkie dochody, mogą sobie poradzić i bez takiej samodzielności. Przykładem może tu być Stevie Wonder, którego stać na zatrudnienie tuzina asystentów, pomocników, przewodników czy jak kto woli. Stanisława Bukowieckiego też służący odprowadzał do pracy i zabierał do domu. No ale nie każdy z nas może być Stevie Wonderem czy Stanisławem Bukowieckim. Dlatego każdy powinien starać się być samodzielnym pod tym względem. Oczywiście, mówię o zwykłych niewidomych, nie o wybitnych i nie o tych ze specjalnymi trudnościami. Znałem niewidomą Olę, która przez całe długie lata nie mogła się nauczyć, że po wyjściu z warsztatu należy skręcać nieco w prawą, żeby dojść do hotelu robotniczego i skręcała ciągle w lewo. Była wyjątkowym antytalentem, a może nawet było to jakieś mikrouszkodenie mózgu. Tak czy owak, z pewnością nie mogła ona być samodzielna w zakresie poruszania się i podróżowania. Ginęła na dziedzińcu spółdzielni w której pracowała i siły na to nie było. W takim przypadku należy zrezygnować z samodzielności. Tak samo, brak wzroku z jednoczesną głuchotą czy częstymi atakami padaczki poważnie ogranicza   samodzielność. Są to jednak wyjątki, te wybitne i znacznie częściej występujące te z poważnymi, dodatkowymi ograniczeniami. Pozostali mogą i powinni być samodzielni.

Uważam, że opanowanie umiejętności samodzielnego chodzenia i podróżowania jest jednym z najtrudniejszych zadań rehabilitacyjnych. Uwikłane jest bowiem w lęki, w opory psychiczne, wstyd z powodu niepełnosprawności, niekiedy naraża na rzeczywiste niebezpieczeństwo, a zawsze na zagrożenie niebezpieczeństwem. Mimo to, jest koniecznością, której nie należy unikać.

Dodam, że żeby swobodnie poruszać się po ulicach trzeba często wychodzić z domu. W przeciwnym razie niewidomy będzie się tak zachowywał na ulicy, jak "niedzielny kierowca". Wiadomo, że ćwiczenie czyni mistrza. Trzeba więc ćwiczyć.

 

JS 13. należysz do niewielu niewidomych mających tytuł naukowy. czy praca doktorska pomogła Ci w dalszej pracy zawodowej?

 

SK - Nie pomogła. Do prac, jakie wykonywałem nie był wymagany stopień naukowy doktora. Nigdy nie podpisywałem z dwiema literkami przed nazwiskiem. Literek tych nie miałem też na żadnej służbowej pieczątce. Doktorat zrobiłem dla własnej satysfakcji, dla udowodnienia sobie, że potrafię. Może to i dało trochę prestiżu, ale i na tym koniec.

 

JS - Twoja praca doktorska nasuwa pytanie czy zachęcałbyś młodych inwalidów wzroku, aby kontynuowali po studiach pracę naukową i jakie to może mieć znaczenie w całokształcie życia.

 

SK - Praca naukowa od każdego wymaga nieco wyższej inteligencji niż przeciętna, znacznie większego zaangażowania, wytrwałości, konsekwencji. Na ogół natomiast nie daje kokosów w postaci zarobków.

Żeby odpowiedzieć na Twoje pytanie, należałoby zapytać o inteligencję niewidomego, o jego poziom motywacji, o cechy osobowościowe i o poziom wymagań materialnych. Jeżeli osobę niewidomą charakteryzuje wysoki poziom inteligencji, zamiłowania do cichej, długoterminowej, wytężonej pracy bez należytego wynagrodzenia, to praca naukowa jest dla niej dobra. Jeżeli natomiast jest człowiekiem pod każdym względem przeciętnym, lepiej jeżeli zajmie się innym rodzajem działalności. Rada ta dotyczy również osób widzących. Pamiętać jednak należy, że im wszystko przychodzi łatwiej niż nam. W pracy naukowej nie jest inaczej.

Tak jest i pewnie jeszcze długo nie da się tego zmienić, ale trzeba pamiętać o takich osobach jak January Kołodziejczyk, jak Helena Keller, jak Michał Kaziów. Im złożona, bardzo ciężka niepełnosprawność nie uniemożliwiła pracy naukowej.

 

JS - Czytelnicy na pewno chcieliby dowiedzieć się, jakie prace książkowe napisałeś, czy są wydrukowane lub skopiowane w technice cyfrowej, a także jaki jest do nich dostęp?

 

SK - Napisałem tylko dwie prace wydane drukiem, tj. "O naszych sprawach pomyślmy i porozmawiajmy" oraz "Przewodnik po problematyce osób niewidomych i słabowidzących". Są one dostępne w zwykłym druku w BC PZN., są w zapisie cyfrowym.

Oprócz tych pozycji napisałem mnóstwo artykułów, w tym popularno-naukowych. Jednym z nich jest duży artykuł pt. "Inwalidzi wzroku, mity i fakty".

 

JS 14. Tu naszła mnie nieco smętna myśl, nie wiem, czym można wytłumaczyć fakt, że w latach minionych, kiedy istniały o wiele trudniejsze warunki pracy naukowej - nie było komputerów, skanerów, elektronicznych notatników, na uczelniach nie działali pełnomocnicy studentów niepełnosprawnych, była dość liczna grupa niewidomych pracowników naukowych z tytułami profesorskim, a teraz nic się nie słyszy o młodych pracownikach naukowych. Jakie jest Twoje zdanie na ten temat?

 

SK - Myślę, że jest tu wiele przyczyn. Trudno je wszystkie wymienić i omówić. Wymagałoby to właśnie pracy naukowej, wymagałoby przeprowadzenia badań socjologicznych i psychologicznych. Myślę jednak, że obecnie jest więcej innych możliwości, chociażby prowadzenie własnych firm. Jest też więcej możliwości korzystania z literatury, z prasy, podróżowania po świecie. Oczywiście, to wszystko dla tych ponadprzeciętnych, ale przecież praca naukowa wymaga również ponadprzeciętności.

Myślę też, że obecnie obniżył się poziom motywacji osób właśnie ponadprzeciętnych. Praca naukowa wymaga wielkiego wysiłku intelektualnego. Myślę, że wiele osób, których stać na taki intelektualny wysiłek, woli łatwiejsze zadania, zwłaszcza takie, które dają szybko korzyści.

Obawiam się jednak, że mogę mylić się w tych ocenach. Jak już powiedziałem, konieczne są badania naukowe tego zjawiska. Bez nich można domniemywać, dojść do prawidłowych wniosków, ale można też całkowicie się pomylić.

I jeszcze jedno - obecnie poważnie osłabione zostały więzy niewidomych z PZN-em. Wielu niewidomych zrezygnowało z członkowstwa, a są i tacy, którzy niby należą, ale niczym się nie interesują, nie kontaktują się ze Związkiem i nie informują o swoich osiągnięciach. Więc być może, że są młodzi niewidomi naukowcy, ale my o nich nie wiemy.

 

JS 15. Jesteś już w wieku emerytalnym, a przecież wykonujesz pracę, która w innych instytucjach i warunkach rozdzielana byłaby na kilka osób. Jak to pogodzić z Panującą powszechnie opinią, że na emeryturze ma się nadmiar czasu. Ja ciągle tego czasu mam za mało, aby zrealizować plany, aby spełnić oczekiwania moich bliskich. Jak Ty widzisz to zagadnienie - czy emerytura musi być czasem bezpłodnym, straconym, od czego to zależy? Wśród moich znajomych niewidomych, a także widzących emerytów prawie nie ma takich, którzy mieliby nadmiar czasu i nie wiedzieli co z nim zrobić, albo nadal pracują zawodowo lub społecznie, albo pomagają członkom rodziny albo realizują pasje artystyczne. Jak sądzisz, od czego to zależy?

 

 

SK - No, chyba od wielu czynników. Ja miałem nadmiar wolnego czasu tylko do dwudziestego roku życia. Później zawsze miałem więcej pracy i więcej obowiązków niż bym chciał. Tak jakoś się składało, że obowiązki zawodowe wymagały ode mnie poświęcania im dużo czasu. Do tego były też obowiązki rodzinne i społeczne. Zainteresowania również wymagały czasu, wciśnięcia ich gdzieś między obowiązki. Jeżeli ktoś żył przez 45 lat z czasem wypełnionym po brzegi to i na emeryturze znajdzie sobie dobry wypełniacz czasu.

Ty się nie nudzisz, ciągle coś opracowujesz, ciągle coś publikujesz, z pewnością jesteś zadowolony, jeżeli otrzymasz jakieś honorarium, ale i bez tego potrafisz pracować, m.in. dla "Wiedzy i Myśli". Ja, jak byłeś uprzejmy zauważyć, wykonuję pracę, która gdzie indziej byłaby rozdzielona na trzy osoby. Dodam, że "Wiedza i Myśl" ukazuje się co miesiąc, a więc nie korzystam z żadnych od niej urlopów.

Twoi znajomi angażują się w różne prace społeczne, działalność artystyczną, w jakieś hobby. Przynosi im to satysfakcję i są zadowoleni. Ty również czerpiesz zadowolenie z tego, co robisz. Ja o swojej pracy mówię, że jedynym honorarium jakie za nią otrzymuję, jest zainteresowanie czytelników. I to cała odpowiedź.