Pamięci tej, co uczyła kochać

Anna Kaźmierczak

Motto: „Nie wszystek umrę”

 

25 maja bieżącego roku odeszła spośród grona żywych Stefania Skiba (urodzona 11 października 1924 roku w Górach koło Pińczowa), wybitny niewidomy pedagog, muzyk, wielki wychowawca młodzieży w Laskach.

Po raz pierwszy zetknęłam się z nią w wigilię Bożego Narodzenia w 1951 roku na opłatku w infirmerii w Laskach. Byłam wówczas pacjentką, jak ona. Wokół nas skupiło się tylko szczupłe grono personelu infirmerii. Wszyscy inni, łącznie z moją rodziną, spędzali tę uroczystość wśród swoich najbliższych. Było smutno i jakoś nikt, łącznie ze Stefą (tak ją młodzież nazywała) nie potrafił tego wówczas ukryć.

Stefa od wczesnego dzieciństwa nie miała matki i ten fakt tkwił w niej jak wiecznie kłująca drzazga. Wpajała w nas miłość i szacunek dla rodzin, interesowała się, jacy są nasi rodzice. Kiedy otrzymywałam z domu paczki z mniej lub bardziej potrzebnymi drobiazgami, mówiła o sobie ze smutkiem, że ona nigdy nie miała takiej paczki z drobnymi rzeczami, wrzuconymi rękami matki. Podkreślam to zdarzenie, gdyż niejednokrotnie przecenia się rolę szkoły w wychowaniu niewidomego dziecka, z jednoczesnym lekceważeniem roli rodziców w tym względzie. Stefa od wieku przedszkolnego wychowywała się w szkole specjalnej, a jednak nosiła w sobie niezaspokojony głód macierzyńskiego serca i rodzinnego ciepła.  

Naukę muzyki w Laskach pobierała u dr. Włodzimierza Dolańskiego, wybitnego niewidomego pianisty, znanego psychologa, tyflologa i społecznika, a następnie, również w Laskach, współpracowała ze znanym w środowisku niewidomych doskonałym skrzypkiem i kompozytorem - Włodzimierzem Bielajewem jako jego akompaniatorka. Od Bielajewa przejęła bardzo wiele w formowaniu swojej osobowości muzycznej. Przekazywała następnym pokoleniom jego pieśni, cieszące się ogromną popularnością, zaś jej własne lub tylko harmonizowane przez nią utwory miały coś ze stylu Bielajewa: były śpiewne, proste, a jednak urzekające swym wdziękiem, co sprawiało, że dzieci i młodzież  chętnie ich się uczyły.  

Dalsze  wykształcenie muzyczne zdobywała najpierw pod kierunkiem Jerzego Lefelda, potem Władysława Kędry, zaś w roku 1953 ukończyła z doskonałym wynikiem Konserwatorium Łódzkie jako studentka Marii Wiłkomirskiej.

W tym samym roku rozpoczęła pracę w Laskach, gdzie uczyła śpiewu w poszczególnych klasach, prowadziła małe, kameralne zespoły śpiewacze, a w późniejszym okresie chóry, uczyła gry na fortepianie i muzykografii. Dla ostatniego z wymienionych zadań wspólnie z Edwinem Kowalikiem przetłumaczyła podręcznik z języka niemieckiego.

Ponadto z prawdziwą radością udostępniała zainteresowanym uczniom swoje zbiory nagrań i sygnalizowała ciekawsze audycje radiowe z dziedziny muzyki, wykraczając w stawianych wymaganiach poza granice obowiązku szkolnego, co jednak nie wywoływało u nas uczucia przymusu i nacisku.

Jej dynamiczna osobowość sprawiała, że chyba nigdy nie odbierała życia w barwach szarości, przerzucając się od entuzjastycznych radości do głębokich tragedii. Wszystko, co ją obchodziło, przeżywała do samego dna duszy. Jej natura podobna była do osobowości mistrza Beethovena, którego wielbiła i którego dzieła grała chyba najwspanialej. Radość umiała również znajdować w drobiazgach, takich, jak małe prezenty dzieci czy drobne dowody przywiązania. Jej życie było jednym wielkim porywem, który sprawiał, że skupiała wokół siebie wielu młodych, obdzielając ich swoją wielką miłością do muzyki. Każda miłość jednoczy, więc i my byliśmy ze Stefą zjednoczeni w sztuce i przez sztukę. Z nią słuchaliśmy, w nastroju kontemplacji, dzieł wielkich mistrzów, i teraz, mimo upływu lat, ile razy słucham ich znowu, czuję, jakby ona stała tuż obok, jakby jej osobowość emanowała pięknem utworów Beethovena, Mozarta czy Schuberta.  

Była wielką erudytką. Znała doskonale łacinę, francuski i niemiecki oraz skróty brajlowskie w tych językach. Czytała mnóstwo literatury tak polskiej, jak i obcej. Na maszynie czarnodrukowej pisała z szybkością doskonałej, zawodowej maszynistki. Wymagała od nas wiele, dając nieraz mocny wyraz swemu niezadowoleniu z naszych postępów, ale  gorącość jej  uczuć łagodziła zawsze przykrości, jakie mogły sprawić słowem. Jej słowa były zawsze tak mocne i proste, jak jej sposób przeżywania świata. Zachwyt był zachwytem, bunt - buntem, wzruszenie - wzruszeniem. Dowcipna, błyskotliwa, szybka, energiczna, sprawiała, że zawsze było jej pełno, wszędzie, gdzie się zjawiała, wnosiła życie i ruch. Pozostały mi po niej listy i wpis w pamiętniku szkolnym. Otwieram dziś ten pamiętnik i nie mogę powstrzymać długo tłumionych łez. Kto po niej potrafi tak mocno ukochać piękno, ukochać je tak żarliwie, żeby tą gorącą miłością obdzielić wielu ludzi, rozpalić w nich wielki płomień zachwytu nad światem, który oni przekażą następnym pokoleniom? Kto po niej to potrafi?  

       Pochodnia Grudzień 1979

       Przedruk z „Magazynu Muzycznego” nr 11/ 1979