Stefania Skibówna

z cyklu "Sylwetki z przeszłości"

s. H.

Koncert

Moje wspomnienia o Stefanii Skibównie będą wspomnieniami osobistymi, bo o muzyce

już pisali inni.

Zbliżał się koniec roku szkolnego 1949-50. Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w

Laskach obchodziło tego roku 40-lecie i rocznicę tę zamierzało uczcić m.in. koncertem

absolwentów. W świeżo wyremontowanej sali ćwiczyło na fortepianie na zmianę dwoje

dawniejszych absolwentów naszej szkoły, wówczas studentów konserwatorium w Łodzi.

Moje ucho uwiódł ze wszystkim Mazurek a-moll Chopina i Campanella Liszta, grane przez

Edwina Kowalika, wyróżnionego później w Konkursie Chopinowskim. Prócz niego grała

także Stefania Skibówna, o której słyszałam już od starszych sióstr. Nazywały ją

Stefunią, a najcieplejszym tonem mówiła o niej s. Monika, mimo że wymawiała to imię

energicznie i w mniej czułej formie: "Stefka".

Skończyło się święto, przebrzmiał wielki koncert i wkrótce nadeszły wakacje.

Nauczycielka

Przeszedł jeszcze jeden rok i drugi, i po powrocie z wakacji znowu usłyszałyśmy w

internacie dziewcząt z pasją grane mazurki Chopina, sonaty Beethovena i pogodną muzykę

Mozarta. To Stefania Skibówna zamieszkała na galerii nad salą i stała się mieszkanką

naszego domu, a wkrótce jego artystyczną duszą. Było wspaniale o różnych porach dnia

słyszeć najpiękniejsze utwory wielkich mistrzów w jej wykonaniu. Z czasem dowiadywałyśmy

się o Pani Stefie - tak o niej mówiłyśmy - coraz więcej i stawała się nam coraz bliższa.

Urodziła się na Kielecczyźnie 11 października 1924 roku w rodzinie inteligenckiej.

Matkę straciła jako półtoraroczne dziecko. Od trzeciego roku życia wychowywała się

w Laskach, dokąd przywiózł ją ojciec. Bardzo wcześnie odkryto jej talent muzyczny

i w wieku czterech lat zaczęła się uczyć gry na fortepianie u Włodzimierza Dolańskiego.

Po ukończeniu szkoły podstawowej uczęszczała do gimnazjum Kowalczykówny na Wiejskiej

i do szkoły muzycznej w Warszawie. Nie przerwała nauki muzyki nawet w czasie wojny.

Po jej zakończeniu kontynuowała naukę w szkole średniej w Łodzi i tam też studiowała

w konserwatorium. Uczyła się języków, co potem otworzyło jej dostęp do literatury

europejskiej i czasopism w brajlu, a z czasem zaowocowało przyjaźnią z ciekawymi

ludźmi. Powojenną biedę i złe warunki (jakiś czas mieszkała w sklepie) przypłaciła

chorobą płuc. Po wyleczeniu jednak skończyła studia wspaniałym koncertem dyplomowym

w czerwcu 1953 r. - zagrała Koncert G-dur Beethovena z orkiestrą pod batutą Bogdana

Wodiczki. Jesienią tego samego roku rozpoczęła pracę w Zakładzie dla Niewidomych

w Laskach. Już w czasie studiów pracowała przez rok jako nauczycielka w krótko istniejącej

szkole dla niewidomych w Łodzi.

Laski stały się jej domem, do którego wróciła i nie opuściła go już do śmierci, służąc

swoimi talentami i obdzielając nas radością życia. Tu dała się poznać jako bardzo

zdolna nauczycielka muzyki. Znała świetnie muzykografię, zarówno w brajlu jak i w

czarnym druku. Dawało jej to możliwość porozumiewania się z osobą widzącą, kiedy

trzeba było przepisać jakiś utwór dla ucznia. Znajomość języka francuskiego, a jeszcze

bardziej niemieckiego pozwalała jej korespondować z bibliotekami, z których pożyczała

nuty tak dla siebie jak i dla uczniów. Skibówna zdawała sobie sprawę, że wierne odtworzenie

tekstu muzycznego bez dobrej znajomości zapisu jest praktycznie niemożliwe. Dlatego

też, żeby ułatwić to innym, przetłumaczyła niemiecki podręcznik do muzykografii Reussa.

Podręcznik ten - duże 4 tomy brajlowskie - wydany przez PZN, służy niewidomym do

dziś.

Kiedy miała do czynienia ze zdolnym uczniem, oddawała mu swój czas i siły bez miary

i rachuby, ale też wymagała. Tak było z wyjątkowo uzdolnionym Arturem, którego uczyła

nie tylko muzyki, ale i języka francuskiego. Znał z domu nieźle niemiecki, wobec

tego rozmawiała z nim w tym języku, żeby nie zapomniał. Uczyła go także skrótów.

Zakładała, że może on studiować za granicą, co się też i stało. Studiował na akademii

muzycznej w Kolonii, gdzie po otrzymaniu dyplomu uzyskał stypendium wirtuozowskie.

Stefania Skibówna uczyła śpiewu chóralnego. W programie chóru znajdowały miejsce

piosenki dziecięce, pieśni ludowe, a także utwory wielkich mistrzów: Mozarta, Schuberta,

Mendelssohna etc. Umiała zachęcić młodzież do śpiewania utworów trudniejszych i umiała

ich nauczyć.

Chór nie był jedyną dużą grupą, z którą pracowała z zapałem. Kochała przedstawienia

teatralne i słuchowiska. Pełne poezji baśnie: "Słowik" Andersena, "Brzydkie kaczątko",

a także polskie baśnie, np. "O Jaśku, co szedł na szklaną górę" w jej reżyserii obfitowały

w muzykę i ciekawe efekty dźwiękowe. Przygotowywała je starannie i sama świetnie

się tym bawiła.

Za swoją pracę Stefania Skibówna została wyróżniona odznaką Zasłużonego Działacza

Kultury, Medalem Pamiątkowym Komisji Edukacji Narodowej i Złotym Krzyżem Zasługi.

Brajl i literatura

Muzyka była, oczywiście, największą pasją Skibówny, ale nie jedyną. Ogromnie lubiła

czytać, zwłaszcza że znając języki obce miała większy dostęp do literatury niż wielu

niewidomych. Czytała brajlem bardzo prędko i ładnie. Ceniła niesłychanie pismo brajlowskie,

a jego wynalazcę po prostu czciła. Przekonała kierownictwo szkoły do wprowadzenia

wymyślonej przez siebie metody pisania na maszynie brajlowskiej jedną ręką, dającej

możliwość sprawdzenia, co się napisało albo też dyktowania sobie brajlowskiego tekstu.

Było to bardzo przydatne przy przepisywaniu nut albo rozwiązywaniu dłuższych zadań

matematycznych. Wielką radość sprawiała też Stefanii codzienna głośna lektura, którą

obdarzała ją każdego dnia ukochana przez nią od dzieciństwa s. Monika.

Konkursy i zabawy

Od czasu do czasu Stefania organizowała jakiś konkurs - niekoniecznie muzyczny. Pamiętam

jeden z muzycznych, w którym brali udział zarówno dorośli, jak uczniowie. Z góry

wykluczyła z niego s. Monikę, bo twierdziła, że wtedy byłoby wiadomo, kto zdobędzie

pierwsze miejsce. Zdobył je ks. Tadeusz Fedorowicz i natychmiast oddał nagrodę jednemu

z uczniów.

Nagrody przeważnie fundowała sama. Kiedy na zjeździe wychowanków po śmierci Matki

Założycielki z powodu żałoby zamiast zaplanowanego balu był konkurs śpiewaczy, główną

nagrodę (zegarek brajlowski jej fundacji) otrzymała gościnnie występująca Litwinka,

Bożena Hryncewiczówna.

Pani Stefa umiała się cieszyć i lubiła sprawiać radość innym. Kiedy niewidomy nauczyciel

- Leon Lech obchodził jakiś okrągły jubileusz pracy, na przygotowane z tej okazji

przyjęcie napisała kantatę, która prócz gratulacji zawierała zabawne strofy wychwalające

kolejne potrawy.

Stefania Skibówna obdarzała swoją przyjaźnią wielu ludzi. Chętnie widywała ich u

siebie i także odwiedzała. Spotkania miały rozmaity charakter: od wspólnej pracy,

słuchania muzyki na żywo albo z płyt, poważnych rozmów aż po czysto towarzyskie pogawędki

i zabawę. Lubiła gry towarzyskie wyrabiające pamięć i refleks. To z nią przyjechał

do Lasek tzw. "kwartet", którego spróbuję nauczyć chętnych w kolejnym numerze czasopisma.

Radości i przyjaźnie

Wielką radość sprawiało Stefanii obdarowywanie bliźnich i ogromnie wdzięcznie przyjmowała

prezenty. Zwierzyła mi się kiedyś (już wtedy pracowałam, a ona była na dorobku i

nie miała jeszcze płytoteki), że chciałaby mieć V Symfonię Beethovena. Na najbliższe

imieniny przyniosłam jej tę płytę. Nie chciała założyć na talerz gramofonu, bo bała

się, że nie pozna utworu i będę się śmiała. Na moje zapewnienia, że pozna po jednym

takcie, założyła płytę. Nie mogła wiedzieć, która jest strona A. Kiedy zabrzmiała

III część upragnionej Symfonii, mało mnie nie przewróciła z radości.

Bawiły ją także mniej artystyczne prezenty. Kiedyś w internacie "chodził św. Mikołaj"

i powieszono jej na drzwiach menażkę z łazankami z kapustą, które były jej przysmakiem.

Lubiła też zwierzęta. Nasz domowy kot ją cieszył, a kiedy łańcuchowa suka Aza miała

szczeniaki, Stefania bawiła się z nimi tak jak dzieci. Zaprzyjaźniła się nawet z

dwoma wielkimi owczarkami, które wieczorami pilnowały zakładu. Raz Chyży wskoczył

jej, wracającej wieczorem do domu, na plecy, powitała go radośnie: "Chyży, czyś ty

zgłupiał? Przewrócisz mnie!".

O zmierzchu Stefa odrobinę widziała i właśnie ta pora była jej ulubioną na spacery

po Laskach. Często kierowała swe kroki na miejscowy cmentarz, gdzie były groby Założycieli,

sióstr, które kochała, kolegów oraz arystokraty Baranowicza, który chołubił ją w

dzieciństwie. Rosjanin ten kochał muzykę. Chcąc mu więc sprawić przyjemność Stefania

wyprawiła się kiedyś wieczorem w Zaduszki na cmentarz i wzięła mały magnetofon z

jego ulubioną muzyką. Potem się śmiała, bo napędziła wielkiego strachu stróżowi,

który usłyszawszy muzykę na cmentarzu, bał się tam wejść.

Swoimi umiejętnościami i talentem muzycznym Stefania służyła ludziom, ale nade wszystko

oddawała cześć Bogu. Kochała chorał gregoriański i śpiewała go bardzo pięknie. Dla

mnie i, jak sądzę, dla wielu innych dużą radością i przeżyciem była Msza św. Wielkanocna

z udziałem Stefanii. Radość wyrażana przez Kyrie, które ona zaczynała, była każdorazowym

wyznaniem wiary w Zmartwychwstanie. Modliła się sama i pomagała modlić się obecnym

na liturgii. Grywała po Komunii św. Largo z "Kserksesa" Haendla lub "Ave verum" Mozarta

tak jakoś uroczyście, że pobudzało to do modlitwy.

Jesienią 1978 roku Skibówna zaczęła szybko zapadać na zdrowiu. Lekarze zdiagnozowali

chorobę nowotworową. W grudniu poszła do miejscowego szpitalika, gdzie zmarła 25

maja następnego roku.

Na wiadomość o bliskiej śmierci Stefanii przyjechał jej serdeczny przyjaciel z Belgii.

Zdążył tuż przed śmiercią. Poznała go jeszcze i poprosiła o gregoriański śpiew paschalny.

Śpiewał bardzo pięknie. Zaśpiewał też jakąś pożegnalną pieśń flamandzką. Dwa dni

później odbył się pogrzeb w laskowskiej kaplicy i na miejscowym cmentarzu, dokąd

tak często chodziła. W czasie pogrzebowej Mszy św. (tylko w czasie Mszy) była burza,

jakby pożegnanie z ziemią. Stefania bardzo lubiła burzę. Teraz czasami w okolicach

rocznicy jej śmierci, imienin, czy jakichś świąt widuję na grobie charakterystyczną

wiązankę ze sztucznych róż z zieloną szarfą i francuskim napisem. Niewątpliwie od

jej belgijskiego przyjaciela. Tablica na grobie prócz koniecznych informacji zawiera,

na prośbę Stefanii, klucz wiolinowy i paschalne "Alleluja", oczywiście z nutami gregoriańskimi.

(Wycinek z artykułu "Na zimowe wieczory")

Grę przywiozła do Lasek wspomniana już na kartach "Magazynu" Stefania Skibówna. Przyszła

kiedyś do naszej grupy internatowej i zaprosiła mnie z koleżanką do siebie. Powiedziała,

że brakuje jej dwóch osób do kwartetu. Zdziwiłyśmy się, bo żadna z nas nie grała.

Byłyśmy jednak ciekawe, o co chodzi, a poza tym zaproszenie do nauczycielki w niedzielne

popołudnie uważałyśmy za nie lada zaszczyt.

Okazało się, że nie o muzykę chodzi, lecz o geografię. W grze uczestniczyły cztery

osoby. Pani Stefa rozdała potasowane uprzednio kartki - niepodobne do kart brydżowych

ani żadnych mi znanych. Na każdej karcie u góry była napisana nazwa państwa i podkreślona

kreską, pod którą znajdowała się nazwa miasta w tym państwie, także podkreślona.

Poniżej umieszczone były (jedna pod drugą) nazwy trzech innych miast w tym państwie.

Zadaniem gracza było skompletowanie jak największej liczby kwartetów. Kwartet składa

się z czterech kart, przy czym na każdej znajduje się nad kreską inne hasło należące

do tego zestawu. Pod kreską na każdej karcie znajdują się pozostałe trzy hasła wchodzące

w skład kwartetu.

Po rozdaniu kart gracz stwierdza stan posiadania na podstawie hasła znajdującego

się nad kreską. Jego zadaniem jest poszukiwanie brakujących haseł u dowolnego uczestnika

zabawy.

Oczywiście każdy zna tylko swoje karty. Jeżeli ktoś ma kartkę zatytułowaną Polska,

a między kreskami Warszawę, to może prosić dowolnego uczestnika gry o któreś z miast

znajdujących się pod kreską. Nie wie, rzecz jasna, u kogo to miasto znajdzie, więc

przydają się bardzo zdolności telepatyczne. Jeżeli trafi, otrzyma kartę i może prosić

dalej, niekoniecznie zresztą tę samą osobę. Jeżeli karty nie otrzyma, teraz prawo

głosu uzyskuje osoba ostatnio pytana. Warto zapamiętywać, o jakie hasła prosili poszczególni

uczestnicy zabawy, gdyż często umożliwia to szybkie zebranie kwartetów.

Każdy odkłada na bok skompletowane kwartety i gra toczy się dalej, aż wszystkie karty

zostaną wyczerpane. Wygrywa ten, kto zbierze najwięcej kwartetów. Powinny grać co

najmniej cztery osoby, lecz atrakcyjność gry wzrasta wraz z liczbą uczestników i

przygotowanych kwartetów.

Treścią kartek nie musi być geografia. Mogą być kwartety historyczne, literackie,

muzyczne, a nawet można sobie wyobrazić kwartet przydatny w nauce języków obcych.

Spotkałam kiedyś kwartet kwiatowy, ale nie pisany, tylko w formie wypukłych obrazków

wytłoczonych na grubej folii.

Można też rozbudować grę np. do sekstetu czy oktetu. Aby grać z osobami widzącymi,

dobrze jest mieć karty opisane również czarnym drukiem.

Kwartet znakomicie ćwiczy pamięć i koncentrację. Jest grą, która prędko się nie znudzi,

zwłaszcza że, przy odrobinie pomysłowości, można tworzyć sobie coraz to nowe wersje.

Można też samemu wykonać karty, które będą służyły równie dobrze jak wszelkie gry

kupione w sklepie.