Michał Kaziów   

A jednak w pamięci   

Opowieść biograficzna o ociemniałym kapitanie wojsk austriackich i  polskich - Janie Silhanie     

Wstęp     

Dziesiątki listów otrzymałem już w swoim życiu, których  treść trudno byłoby mi przywołać w pamięci. Jeden jednak wciąż  tkwi jak obraz tak wyrazisty, że przypominając go sobie, widzi się  miejsce, wyobraża ludzi, całą aurę i panoramę i w niej obecne  wszystkie rzeczy. I ta pamięć nie jest zawodna.  Opiera się na fragmentach, szczegółach, strzępach zdań, czyichś  uwagach, płaczu i swobodnej rozmowie.  Oto któregoś lipcowego dnia, bardzo ciepłego dnia, kiedy ogarnął  mnie jakiś rodzaj rozleniwienia, jak zawsze w letnich miesiącach,  które z natury rzeczy są radosne, listonosz przyniósł mi pięć  listów, a wśród nich jeden od Wiesi, koleżanki ze studiów. Od  dawna zajmuje się ona epoką baroku. Szuka śladów tego okresu,  odwiedza kościoły i cmentarze, a tam ze starych tablic spisuje  słowa kwieciste, barokowe, zaskakujące współczesnego przechodnia  rozmową ze zmarłym. Ci, którzy zostali, odwołują się do życia i  wieczności, łączą piękno z brzydotą, radość życia z żalem.  Wyrytymi słowami okazują skruchę wobec nicości.  Moja koleżanka zawędrowała na cmentarz Rakowicki w Krakowie. Szła  wśród zabytkowych grobowców i wypatrywała najbardziej oryginalnych  epitafiów, gdy nieoczekiwanie spostrzegła to, o czym właśnie  napisała mi w liście: "Nieco dalej od miejsca, w którym stałam,  zauważyłam przesuwające się grupki ludzi. Nie był to kondukt  pogrzebowy. Szli bez śpiewu, bez krzyża, bez księdza. Wszyscy  podążali w tę samą stronę. Nieśli kwiaty w rękach. Z początku nie  zwracałam na nich uwagi. Pomyślałam - jacyś tam sobie ludzie.  Zwykły przypadek, jak na cmentarzu. W pewnym momencie jednak,  kiedy uważniej zaczęłam się im przyglądać, spostrzegłam, że wielu  z nich trzyma w rękach białe laski. Kilkadziesiąt metrów dalej był  grób, do którego zmierzali i długo później stali w zadumie. Więc  zorientowałam się, że byli to niewidomi w towarzystwie swoich  przewodników. Przy grobie stali dość długo, a zebrało się ich  sporo. Zaciekawiona, również podeszłam do grobu. Na płycie leżały  wiązanki kwiatów, płonęły świeczki. Mimo dość dużej grupy  niewidomych udało mi się dotrzeć w pobliże pomnika. I wtedy  przeczytałam, że spoczywa tu kpt. Jan Silhan, urodzony 1 listopada  1889 roku, a zmarły 29 czerwca 1971 roku. A więc już dwadzieścia  lat temu. To zadziwiające, że po tylu latach w tak wielu osobach  zachowała się jeszcze jego żywa pamięć. Ty zapewne znasz tego  człowieka, bo przecież jesteś z tego środowiska. Napisz mi parę  słów o nim. Przypominam sobie jak przez mgłę, że wspominałeś mi o  jakimś ociemniałym żołnierzu, który w pierwszej wojnie światowej  stracił oczy, a później tak wiele dokonał dobrego."  Przeczytałem ten list i ogarnęło mnie wzruszenie. Bo przecież  znałem osobiście tego człowieka i jego małżonkę, Margit. Chętnie  tu i ówdzie o nich mówiłem. Teraz był ciepły lipiec. Moje myśli  pochłaniał całkowicie przeczytany list. Za oknem świergotały ptaki  i hałasowały bawiące się dzieci. To dziwne czytać list o kimś  umarłym, kogo się kiedyś znało. Postać Jana Silhana jak żywa  stanęła mi przed oczami. Przypominałem sobie moment, kiedy go  poznałem.  Było to jesienią w 1954 roku. Ja wtedy zaledwie wydostawałem się  na szerszy świat, wychodziłem ze swojej zapaści i izolacji.  Odważyłem się pojechać z ojcem z mojej wsi aż do stolicy. Tam  bowiem odbywał się zjazd korespondentów miesięcznika "Pochodnia".  Było to wielkie wydarzenie w moim życiu, choć może dla innych  niewiele znaczące. Kogo bowiem tam, w stolicy, gdzie dzieje się  tak wiele ważnych spraw, obchodzić mogło spotkanie jakichś tam  amatorów, i to w dodatku niewidomych korespondentów? Dla mnie  jednak były to wielkie dni. Przeżyłem je bardzo. Miałem nawet  wątpliwości, czy właśnie ja powinienem uczestniczyć w tym  zgromadzeniu.  Niewidomych było wielu. Mój ojciec przeżył ten wyjazd jeszcze  bardziej niż ja. Zauważyła to nawet pewna pani, która podeszła do  nas, prowadząc innego mężczyznę, również ociemniałego.  - Janku - powiedziała z nieco obcym akcentem w głosie, ale zarazem  ciepło i serdecznie - przed tobą są ci panowie, których pragnąłeś  poznać.  Usłyszałem: - Kolego, nazywam się Jan Silhan.  Jednocześnie poczułem uścisk jego dłoni na moim ramieniu. Po  przywitaniu się z ojcem zapytał o miejsce mojego urodzenia.  - Bo przecież, gdy słyszę, jak kolega mówi, to coś mi się wydaje,  że jest kresowiakiem.  Tak rzeczywiście było. Zrobiło mi się od razu raźniej i trochę  lżej na duszy. Ojciec był ogromnie zaskoczony, gdy Silhan, po  usłyszeniu miejscowości naszego urodzenia z miejsca powiedział:  - Koropiec? Tam nad Dniestrem? Gdzie się znajdują posiadłości  hrabiego Badeniego? Byłem w ich pałacu podczas pierwszej wojny  światowej, skupując konie dla żołnierzy. A pan, panie kolego,  powinien dużo, bardzo dużo pisać. Z uwagą czytam wszystko, co pan  drukuje w "Pochodni". Bardzo bym pragnął poznać jeszcze panią  Halinę Lubicz, która nauczyła pana brajla. To nadzwyczajne. O  pańskim dokonaniu życiowym napisałem już do kilku czasopism  esperanckich. Pan pisze obrazowo.  Byłem pod wielkim wrażeniem tych słów. Poczułem się wręcz  oszołomiony. Kiedy zachęcał mnie do pisania, wymienił nagle  nazwisko jakiegoś pisarza afrykańskiego, również ociemniałego.  Było tego wszystkiego w tamtym momencie zbyt wiele dla mnie. Jego  wschodni akcent, o lirycznej tonacji, zdradzał człowieka gotowego  obdarzyć przyjaźnią każdego, kto potrzebuje życzliwej rady i  pomocnej dłoni.  Takie właśnie wspomnienie tego pierwszego spotkania przywołałem w  pamięci po przeczytaniu listu mojej koleżanki Wiesi. Wtedy  przebywałem w Bogaczowie, w tej samej wsi, z której niegdyś,  kilkadziesiąt lat temu, jako młody człowiek wybierałem się w swoją  wielką podróż do Warszawy. Wtedy nie wiedziałem, kogo tam spotkam.  A poznałem Jana Silhana.  Myślałem o nim, o jego dramatycznym życiu, a moje myśli mieszały  się z zapachem kwitnących bogaczowskich łąk. Czułem niezwykłość  kolei losu - rodzenia się, spotykania na swej drodze ludzi, a  potem ich definitywnego oddalania. I tylko słowa listu mogą na  chwilę przywrócić w pamięci to, co bezpowrotnie minione.  Na moment przeniosłem się w myślach na ów krakowski cmentarz,  który jeszcze widziałem w 1944 roku. Pod powiekami zaczęły  majaczyć cmentarne alejki, a na nich jakbym widział Wiesławę  odczytującą napisy, epitafia i jakieś nagrobne wierszyki.  Zobaczyłem nawet tych opisanych w liście ludzi, którzy spotkali  się, by położyć na płycie pomnika kwiaty, postać chwilę, zapalić  świeczki, pomilczeć, powspominać, pomodlić się.  Dwadzieścia lat temu, kiedy liczni przyjaciele odprowadzali  zmarłego Kapitana na wieczny spoczynek, była wielka ulewa, ale  nikogo nie wystraszyła. Wytrwali wszyscy. Zjechali się niewidomi z  całej Polski, osoby młode i starsze.  Dziś, dwadzieścia lat później, jest bardzo pogodny dzień. To  oczywiście tylko przypadek. Myślę, że powinienem opowiedzieć  Wiesławie o życiu Jana Silhana, gdyż był to człowiek niezwykły.  Nie będzie to łatwe. Pozostał w pamięci wielu ludzi, którym za  życia tak chętnie pomagał. Wiem, że całej o nim prawdy nie będę w  stanie przekazać, bowiem życie zawsze jest większe ponad słowa,  pamiątki, rzeczy. Przeglądając biograficzne teczki, pełne  materiałów dokumentarnych pozostałych po Janie Silhanie - listów,  zapisków i urzędowych druków - mam świadomość, iż w te kartki jest  wpleciony także wzrok Margit Silhan, jego żony, z pochodzenia  Austriaczki, która poprzez to małżeństwo tak wytrwale służyła  polskim niewidomym.    I   Dzieciństwo i lata studenckie   Rodzi się człowiek. Słońce rzuca cień i księżyc rzuca cień a  gwiazdy nigdy. Człowiek rodzi si pod jakąś gwiazdą i ona naznacza  drogę, po której idzie narodzony. A czy życie jest bez cienia,  choć się żyje pod gwiazdą?  Przeglądam dokumenty Jana Silhana. Szukam dnia, miejsca jego  przyjścia na świat. Pragnę dostrzec w tym dniu jego rodziców,  bliskich krewnych i rodzeństwo.  Urodził się w Kijowie, w dniu dla katolików świątecznym, we  Wszystkich Świętych, a to jest prawie święto narodowe. Urodził się  wśród Tatarów, Rosjan, Ukraińcńów. Wyobraźnia podsuwa nam mglisty  zimowy dzień - szron, chłód, padające liście. Jest rok 1889.  Księdzem udzielającym chrztu był prałat Jan Skalski. Jan  przychodzi na świat w rodzinie inteligenckiej - Franciszka Silhana  i Anny, z domu Paczowskiej. Matka jest nauczycielką, a ojciec  urzędnikiem bankowym, czyli pracownikiem bardzo poważnej jak na  owe czasy instytucji. Ojciec to bez wątpienia człowiek pracowity.  Jak się dowiadujemy z dokumentów, z pochodzenia jest Czechem, ale  od paru pokoleń spolonizowanym. Na dobre i złe mocno zżyty z  kijowską Polonią. Poprzez żonę jego związki sięgały do wielkiego  rodu Paczowskich, licznie zasiedlonego na Wołyniu i Białorusi, o  czym pisze Mieczysław Harusewicz w książce biograficznej o swoim  ojcu Janie, zatytułowanej "Za czasów carskich i wyzwolenia". Matka  Jana Silhana i matka Mieczysława Harusewicza były ze sobą blisko  spokrewnione, jako że pochodziły właśnie z rodu Paczowskich. W obu  rodzinach żywo kultywowano pamięć o udziale w kolejnych  powstaniach narodowych, za co spotkały je represje carskie.  Łatwo sobie wyobrazić, że w kijowskim domu rodziców Silhana często  rozprawiano o wielkich patriotycznych narodowych sprawach. W tej  atmosferze, w klimacie wspominania przodków i losów bliższych i  dalszych krewnych, a było ich bardzo wielu, wyrastał młody Silhan.  Przysłuchiwał się rozmowom politycznym i na swój sposób  przemyśliwał je na nowo, w samotności. Dojrzewała w nim myśl i  zabarwienie przekonań społecznych, które jak się później okazało,  związane były z żywym w ówczesnym czasie nurtem socjalistycznym, o  czym będzie mowa później. Rodzice, myśląc o jego przyszłości i  widząc wielkie zdolności syna, oddali chłopca najpierw do Szkoły  Realnej Świętej Katarzyny. Po jej ukończeniu Jan uczy się w  Kijowie, w gimnazjum matematyczno-fizycznym. Następnie podejmuje  studia na Politechnice im. cara Aleksandra II. Są to lata  1907-1911.  Za czasów młodzieńczych wielonarodowościowa metropolia, jaką był  Kijów, tętniła życiem zgodnie ze sobą współżyjących narodowości.  Taki stan i układ narodowościowy miał również swoje  odzwierciedlenie w szkołach kijowskich. Nie dochodziło w nich do  większych konfliktów między młodzieżą polską, rosyjską, ukraińską  czy żydowską. Zgoda narodów obowiązywała podówczas na całym  obszarze kresów wschodnich i nadawała niepowtarzalny koloryt  stosunkom międzyludzkim, które bezpowrotnie już dziś odeszły w  przeszłość. Dotyczy to wielu miast, zwłaszcza takich jak Wilno czy  Lwów. Do szkół zjeżdżali synowie polskiego ziemiaństwa czy jeszcze  liczniejszych oficjalistów dworskich i inteligencji technicznej,  skupionej wokół dobrze rozwijającego się przemysłu cukrowniczego  na tych żyznych ziemiach. W czasie, kiedy 22-letni młodzieniec  wstępuje na politechnikę, na Wydział Budowy Maszyn, było już po  rewolucji 1905 roku. Malała fala strajków, manifestacji,  rozbijania fabryk monopolu spirytusowego. Rozwijał się natomiast  ruch socjalistyczny.  Wysoki, jasnowłosy, przystojny, o bystrej umysłowości i pogodnym  usposobieniu młodzieniec jest ciekaw świata. A lata studenckie  stwarzały wiele okazji, by taką ciekawość i śmiałość wewnętrzną  podsycać i żywić. Młody student okazuje się bardzo wrażliwy na  wszelkie nowinki ideologiczne. Pamiętajmy, że po roku 1905  następuje rozkwit ruchu socjalistycznego, w którym udział biorą  środowiska studenckie - jak zawsze i wszędzie na świecie - z  wielką chęcią i odwagą. Trudno to dziś stwierdzić dokładnie, lecz  jedno jest pewne - młody Silhan silnie zaangażował się w  działalność Socjal-Demokratycznej Partii Robotniczej Rosji.  Przypłaca za to dziewięciomiesięcznym pobytem w więzieniu, w  okresie 1911-12. Toteż siłą rzeczy zostają przerwane studia  politechniczne. Skutki tego odczuł bardzo boleśnie. Władze  szkolne, zapewne pod naciskiem władz carskich, nie zaliczają mu  nakazanych obowiązków uczelnianych i usuwają go z uczelni.  Oficjalnie decyzja uczelniana brzmi następująco: "Ponieważ  wymieniony nie ukończył kursu, nie wykonał projektu dyplomowego,  ani nie przedłożył pracy dyplomowej, nie otrzymuje on ani stopnia  naukowego, ani tytułu i nie może przeto korzystać z praw i  przywilejów przysługujących osobom, które ukończyły politechnikę  ze stopniem i tytułem naukowym." Można tu między wierszami  doczytać się nie tyle stwierdzenia niewywiązania się z terminowych  prac dyplomowych, co zawiadomienie o wyrzuceniu ze studiów.  Samopoczucie wewnętrzne Janka musiało być bardzo złe. Dla  uzmysłowienia, jak dalece był on w tym okresie już człowiekiem  politycznie ukształtowanym, może świadczyć relacja Mieczysława  Harusewicza, który tak oto wspomina pewien wakacyjny epizod ze  swojego dzieciństwa: "Oboje, Helena i Janek, byli z przekonania  socjalistami, każde na swój sposób, po krakowsku i po kijowsku, na  odmianę bardziej polską oraz bardziej międzynarodową. W swym  późniejszym życiu też pozostawali wierni socjalizmowi, ale  zabarwienie ideologii odwróciło się u nich diametralnie."  Doktor Harusewicz (ojciec Mieczysława - przyp. mój) lubił  dyskutować z młodzieżą wyznającą odmienne od niego poglądy,  zwłaszcza że ich młodzieńcza szczerość i bezinteresowność nie  ulegały wątpliwości. Gdy Miecio w oczach Janka dojrzał do dyskusji  politycznych, to znaczy gdy doszedł do wieku siedmiu czy ośmiu  lat, kuzyn-student próbował zainteresować nimi malca, a może i  pozyskać go dla ideologii socjalistycznej. W trakcie tych  politycznych zabiegów wynikł kiedyś następujący dialog:  - Endek dba tylko o siebie, a socjalista o cały lud.  - A co to jest Endek?  - To taki gruby burżuj z wielkim brzuchem.  Nie wiadomo, czy Miecio zapamiętał dokładnie tę "polityczną"  dyskusję ze starszym kuzynem, ale z całą pewnością można  stwierdzić, że Silhan był oddany sprawie idei socjalistycznej i  otwarcie głosił swoje przekonania także wobec małoletniego,  młodszego kuzyna. Pierwszą swoją wysoką cenę życiową, związaną z  działalnością polityczną, przyszło mu zapłacić bardzo wcześnie.  Trzeba pamiętać, że ruch socjalistyczny w ówczesnej Rosji carskiej  był zabroniony i mógł rozwijać się wyłącznie konspiracyjnie.  Oznaczało to, że policja miała obowiązek przeciwdziałać rozwojowi  tego ruchu, co też starała się sumiennie czynić, zresztą nie bez  efektów. Władze carskie w Kijowie trafiają na trop i dokonują  aresztowań wśród członków ugrupowań socjalistycznych. Tak więc  nasz student zostaje aresztowany w 1911 roku wraz z licznymi  kolegami z politechniki. Jednak mając po ojcu obywatelstwo  austriackie, a zapewne w głównej mierze dzięki zabiegom matki,  unika procesu politycznego, który mógł zakończyć się nawet zsyłką  na Syberię. Nie opuszcza go więc w tym momencie łut szczęścia,  choć zapewne cierpienie w imię idei stanowi marzenie każdego  konspiratora. Zgodnie z prawem carskim, jako obywatel obcy zostaje  deportowany do Austro-Węgier, do Lwowa, w którym mieszkała jego  dalsza rodzina.  Całe to wydarzenie stanowi dla Silhana wewnętrzny wstrząs, który  zmusza do wielu przemyśleń. Lwów jest jednak miastem polskim, więc  czuje się tu zdecydowanie lepiej, panuje w nim bowiem duża swoboda  polityczna. Ponadto dookoła widzi zabytki polskiej kultury.  Pociąga go teatr. Od razu też dodajmy, że nie porzuca nauki, nie  marnuje lat pracy i nadziei swoich rodziców. Natychmiast wstępuje  do C. K. Szkoły Politechnicznej we Lwowie na Wydział Budowy  Maszyn, gdzie językiem wykładowym jest język polski. Panują tu  liberalne stosunki. Studiuje w roku akademickim 1912/13. Czas ten  spędza bardzo pracowicie. Nie zarzuca działalności społecznej,  uczestnicząc w pracach Akademickiego Zrzeszenia Młodzieży  Lewicowej "Spójnia". Na terenie Lwowa kieruje działalnością  emigracyjnej grupy SDPRR. Oznacza to, że nadal pozostał wierny  swoim kijowskim ideałom. Natomiast jeśli chodzi o studia, to  zachował się odpis świadectwa egzaminu państwowego, który Silhan  złożył jako zwyczajny słuchacz wiosną 1913 r. Wyniki są znakomite.  Z matematyki, geometrii wykreślnej, rysunku geometrycznego  uzyskuje oceny bardzo dobre, a z mechaniki ogólnej, mechaniki  technicznej i fizyki ogólnej i technicznej - ocenę celującą. Ten  fakt świadczy, że nie przygniotło i nie złamało wewnętrznie  Silhana doświadczenie kijowskie. Jakże inne jest świadectwo z  egzaminów złożonych we Lwowie od decyzji, którą wydała  politechnika kijowska. Jest więc rok 1913 i życie przed młodym  Janem Silhanem stoi otworem.    II   Szkoła Podchorążych w Libercu   Dwudziestoczteroletni mężczyzna, kawaler, jest już na tyle  dojrzały by myśleć poważnie o tym co będzie robił w życiu, jakie  będą jego dalsze losy. Teraz jednak jest chwila, że czuje się  bardzo swobodnie. Zdany egzamin przynosi mu satysfakcję i  wewnętrzny spokój. Poniżenia kijowskie, miesiące udręk i  przesłuchiwań, łzy i niepokój matki blakną w tych ciepłych  miesiącach wiosny 1913 roku. Spaceruje teraz beztrosko ulicami  Lwowa, który wydaje mu się przez te życiowe okoliczności i  osobiste satysfakcje jeszcze piękniejszy, po prostu swojski. Nie  ma nic lepszego na świecie, kiedy po trudach osobistych, po dobrze  spełnionym wysiłku przychodzi czas zażywania urody życia i można  nieograniczenie dysponować samym sobą. Myślami przenosi się do  swojego domu rodzinnego w Kijowie. Jakże tęskni do matki, do ojca,  starszych braci - Sławka i Jurka, do wujków i kuzynostwa, kolegów  i dziewczyn, z którymi flirtował. Wsiadłby natychmiast do pociągu  jadącego w tamte sielskie strony, by się znowu znaleźć w dobrze  sobie znanych starych miejscach. Było to jednak niemożliwe dla  niego, tak niedawno deportowanego stamtąd właśnie.  Wolny czas po egzaminach nie miał jednak trwać wiecznie. Na ferie  letnie przewidziany został wyjazd dojrzałego młodzieńca, o bystrym  usposobieniu, na studencką praktykę do Fabryki Maszyn w Pradze.  Praga swoim niepowtarzalnym kolorytem wywiera na nim duże  wrażenie. W czasie praktyki poznaje bliżej swój zawód. Przykłada  się do zajęć z wielkim entuzjazmem, ponieważ nie tylko z  zamiłowania wybrał właśnie mechanikę maszyn, ale wie, że już  blisko jest czas, w który musi wejść bardzo dobrze przysposobiony  do życia, gdyż nowoczesność odgrywa coraz większą rolę. Na klimat  pobytu w Pradze niewątpliwie ma wpływ świadomość, że jego  korzenie, poprzez dziadka, łączą się z czeską ziemią. Nie jest to  bez znaczenia. Nie całkiem czuje się tu obco. Przyswaja sobie  kolejny słowiański język, utrwala jego brzmienie i znaczenie.  Dziewczęta są równie piękne, a wolnych przecież chwil mu nie brak.  Znajomość języka przyda mu się już w niedalekiej przyszłości, o  której, jak każdy człowiek, nic nie wie. Nie wie, że czai się w  niej groza, dlatego w danej chwili nic nie mąci jego radości  życia.  Po pięknej wiośnie i pracowicie spędzonym lecie w Pradze  przychodzi złocista, ciepła, łagodna jesień 1913 roku. Jeszcze nic  złowróżbnego nie zbiera się na nieboskłonie nad Europą. Jana  Silhana czeka jeszcze, jak każdego mężczyznę, wypełnienie  życiowego obowiązku - odbycie służby wojskowej w wojsku  austriackim. Ta perspektywa nie napawa go entuzjazmem, ale  przyjmuje ją ze spokojem, zdając sobie sprawę, iż taka kolej  rzeczy składa się na porządek tego świata, a więc trzeba jej  sprostać. Jan Silhan jesienią 1913 roku zgłasza się na jeden rok  do służby wojskowej w szkole oficerskiej w Libercu. Służba ta - do  pewnego stopnia - stanowi przedłużenie i pogłębienie wiedzy z jego  specjalizacji. Nie wiemy nic szczególnego o jej przebiegu. Zapewne  była typowa. Bez wątpienia jednak można stwierdzić, że wojsko  ujmuje w karby młodego człowieka, hartuje jego zmysły, wykształca  wolę i być może wzmacnia dzielność osobistej natury. Przyswaja  sobie w wojsku znajomość języka niemieckiego, tego języka, którym  przez dziesiątki lat będzie posługiwał się w swej korespondencji z  wieloma wybitnymi ludźmi w Europie. Oczywiście młody podoficer nic  jeszcze o tej nieświadomie odnoszonej korzyści wiedzieć nie może.  Nie przeczuwa, że właśnie w tym polu wypełni się jego całe życie.  Szkoła Oficerska oczywiście nie stwarzała nowego człowieka. Nawet  nie wiemy, na ile w tym okresie jest jeszcze, choć można  przypuszczać, że nadal tak - socjalistą. Byłoby niedorzecznością  twierdzić, że szkoła stanowiła rodzaj wydarzenia całkowicie  zmieniającego życie wewnętrzne Janka i plany na przyszłość. Mogła  jedynie uwypuklić i wzmocnić te cechy, które stały się podstawą  jego dzielności i późniejszego wielkiego autorytetu.  Mijały miesiące i wiosną roku następnego, czyli 1914, mocą  pułkowego rozkazu nr 73,6/a z 14 marca zostaje Silhan mianowany w  drodze awansu do stopnia tytularnego gefrajtra, czyli  podchorążego. Stanowi to dla Jana moment zdobycia jakiegoś  kolejnego, ważnego w swoim życiu punktu odniesienia, który staje  się już na zawsze jego własnością, potwierdzającą nabyte  umiejętności. Coraz bardziej otwiera się piękna perspektywa  życiowa.  Pamiętajmy jednak, że rok 1914, to jest jednak rok wybuchu I wojny  światowej. I można sobie wyobrazić, że zbliżające się jej widmo  było wyraźnie przeczuwane. Kadra oficerska wdawała się teraz w  różnego typu militarne dyskusje i przewidywania. Nakreślmy tu choć  w kilku zdaniach sytuację polityczną ówczesnej Europy, która w  owym roku gwałtownie się zaostrza i wkrótce wchłonie w swój wir  miliony ludzi różnych narodów, zniszczy miasta, wsie, przyniesie  nieopisaną nędzę, stanie się przyczyną tragedii setek tysięcy  ludzi, a Jana Silhana na zawsze naznaczy swoistym piętnem.  Główne ugrupowania państw europejskich coraz gwałtowniej zawierały  różne pakty i układy, mając nadzieję, że dokonają nowego,  korzystniejszego dla siebie podziału świata. Niemcy, czyli  ówczesne Cesarstwo Niemieckie, dążyły jawnie do ściślejszego  uzależnienia od siebie Europy oraz do powiększenia swoich  kolonialnych posiadłości w Afryce i na Dalekim Wschodzie.  Bezczynnie nie pozostawała również Rosja, dążąca do opanowania  cieśnin tureckich. Zagrożone czuło się też Zjednoczone Królestwo  Anglii, ze względu na wzrost niemieckiej floty, a także Francja,  obawiająca się ponownego najazdu Niemiec. Politycznie Europa  podzieliła się już pod koniec XIX wieku na dwa przeciwstawne  bloki. Z jednej strony trójprzymierze tworzyły: Niemcy,  Austro-Węgry i Włochy, a z drugiej: państwa Ententy, czyli: Rosja,  Francja, Anglia, Serbia, Czarnogńóra, Belgia. Wobec faktu  pogłębiających się sprzeczności interesów i wzajemnych obaw,  wybuch wojny stawał się coraz bardziej nieunikniony. W sztabach  wojennych rozpatrywane były strategie, które mogły dać możliwość  zwycięstwa. Układano najprzeróżniejsze scenariusze rozegrania  zwycięskich bitew na tysiącach pól i na morzu. Każda ze stron,  każde z mocarstw w swoich kalkulacjach przewidywało dla siebie  określoną pomyślną opcję. Kiedy wojenne machiny były już  wystarczająco rozpędzone, a ambicje mocarstw pewne realizacji  swych celów, wybuch wojny był jakby przesądzony. Musi ona nadejść  niechybnie, gdziekolwiek by się to nie miało stać. Pod koniec  czerwca austriacki następca tronu, młody arcyksiążę Franciszek  Ferdynand d’Este, wybiera się w podróż do Serbii. W Sarajewie -  jak wiadomo powszechnie - 28 czerwca zostaje zamordowany. Ta  prowokacja stanowi już bezpośredni pretekst do wybuchu wojny,  która później została nazwana pierwszą światową. W miesiąc później  Austro-Węgry wypowiadają wojnę Serbii. Na jej teren wkraczają  wojska austriackie. W sierpniu 1914 roku dwa bloki militarne są  już w stanie konfrontacji. Całą Europę pokrywają pola bitew  toczonych z różnym tempem. Wysiłki cesarza Franciszka Józefa, by  uniknąć przy pomocy półśrodków wojny, nie wytrzymują próby czasu.  Podchorążemu Janowi Silhanowi nie było więc dane, po rocznej  służbie, wrócić do cywila, by kontynuować studia inżynierskie.  Jego jednostka zostaje skierowana na południowy front serbski.  Groza wojny zagląda mu bezpośrednio w oczy. W te oczy, którymi  przyjdzie mu patrzeć na barwny świat zaledwie dwa, trzy miesiące.  Tymczasem chłonie obrazy okrucieństwa, patrzy na zabitych, na  rozrywaną pociskami ziemię, zranione konie, poranionych ludzi,  pokaleczonych niemiłosiernie, którzy mają urwane nogi, ręce, tracą  oczy, wykrwawiają się bez możliwości uzyskania skutecznej pomocy,  jęczą w wielu swoich ojczystych językach, wzywają Boga na pomoc,  wołają rodziców, swoich kolegów, żony. Wszystko to zapada w jego  chłonną, młodą wrażliwą pamięć. Dają mu się też we znaki, jak i  jego kolegom, ciężkie warunki bytowania na froncie - deszcz,  zimno, niewygoda, a przede wszystkim niepewność, czy nagle nie  zostanie się zaskoczonym przez wroga. Wszystkiemu temu towarzyszą  wybuchy pocisków, granatów i świst kul karabinowych. W tych  nieskończonych tygodniach widzi wojnę w całej okazałości, poznaje  jej smak tak blisko i bezpośrednio, że już bardziej nie można.  Zachowuje jednak wielkie opanowanie, jak przystoi na oficera.  I tak zbliża się pamiętny dla Jana Silhana dzień - szósty  listopada 1914 roku. Wśród ciężko toczonych tego dnia bojów pod  Szabacem na jego kompanię przychodzi krytyczny moment. Załamuje  się inicjatywa strony austriackiej. Dowódca ginie. W wyniku  zaistniałej sytuacji powstaje groźba utraty strategicznego punktu.  Zewsząd nasila się natarcie serbskie. Podkomendni wpadają w  popłoch. Silhan, widząc rosnące, śmiertelne zagrożenie, przejmuje  dowództwo, podrywa grupę żołnierzy do brawurowej walki i ratuje w  ten sposób przed utratą ważny dla Austriaków punkt strategiczny. W  czasie tego starcia, nagle, przez ułamek sekundy czuje w skroniach  ostry piekący ból, chwieje się, upada na ziemię i traci  przytomność. Natarcie zostaje odparte. Wśród rannych tego dnia do  punktu szpitalnego zaniesiono także Jana Silhana.    III   Wyrwać się z ciemności   Oto pociemniało niebo nad głową Jana Silhana. Przychodzi w życiu  człowieka taki właśnie straszny i wszystko determinujący moment,  który nieodwracalnie stawia tę straszną kropkę nad "i", tak jak  teraz z nim czyni właśnie, bezwolnym już wobec wszystkich zjawisk,  zdarzeń i wypadków świata, toczącego obok straszną wojnę. Nic nie  wie o kolegach, z którymi był tak zżyty. Niosą go, wycofują się z  jego ciałem na tylne pozycje. Gdzieś, to bliżej, to dalej, padają  artyleryjskie pociski, ale bezpośrednie zagrożenie powoli już  mija. Kotłowisko koni, ludzi, karabinów, armat, okopów, transzei,  granatów jest już daleko poza nim.  W szpitalu polowym jęczą to ciszej, to głośniej, wzywając Boga i  złorzecząc mu, to płacząc podobni jemu żołnierze. Lekarz i dwie  pielęgniarki zajmują się rannym natychmiast. Cały opatrunek  założony na głowę jest już przesiąknięty krwią. Trzeba natychmiast  go zdjąć i dokonać oględzin rany. Poza tym zbadać całe ciało. Puls  osłabiony. Ranny jest nieprzytomny. Dokładne oględziny nie  uwidaczniają szerokich okaleczeń, wyraźnie jedynie widać, że kula  karabinowa przeszła na wylot część skroniową głowy. Lewe oko jest  silnie uszkodzone. Jeszcze nie wiadomo, jakie poczyniła dalsze  spustoszenia. Czy nie uszkodziła mózgu? W tym jednak momencie nie  można było tego stwierdzić. Rannemu zaaplikowano niezbędne w  takich sytuacjach medykamenty i należało czekać na dalsze reakcje  ciała. Najważniejsze, że rana nie była rozległa, a oddech zachował  równomierny rytm. Ustało również krwawienie.  Po jakimś czasie sanitariuszka zauważyła, że ranny daje znaki,  które świadczą o odzyskiwaniu przytomności. Zaczęło się od ruchu  palców, które z wolna przesuwały się po ciele, jakby sprawdzały  fakt jego istnienia. Ranny Silhan wracał do stanu półświadomości.  Obolały i obandażowany, zdziwiony był ogromnie panującą wokół  niego ciszą, choć w szpitalu wojennym trudno to, co się dzieje  nazwać ciszą. Nie rozumiał jeszcze dokładnie, co się z nim stało.  Jego gesty świadczyły, że odczuwa ból, i to ból ogromny. Zaczął  obmacywać swój bandaż na głowie. Przez moment wydało mu się, że  jest w serbskiej niewoli. Ale mylił się. Głosy, które dobiegały z  różnych stron uświadomiły mu, że tak się nie stało. Był wśród  swoich. Siostra podbiegła raczej niż podeszła, delikatnie kładąc  ręce na jego rękach, próbujących nerwowo i zbyt gwałtownie  obmacywać głowę. Ten delikatny dotyk młodych kobiecych rąk  uspokoił rannego. Chciał unieść się z posłania. Był jednak nazbyt  osłabiony i nie miał sił tego uczynić. Jął wypytywać siostry i  przybyłego do niego lekarza, gdzie jest i co się z nim stało, a  zwłaszcza, co jest z jego głową. Mówił cicho i bez wysiłku, jakby  mimo wszystko przełamywał duże przeszkody. Lekarz wyjaśnił, iż ma  zranioną skroń, ale to nic wielkiego i po niedługim czasie rana  będzie zagojona. W głosie mówiącego o tym wojskowego doktora nie  było jeszcze zapowiedzi strasznych konsekwencji postrzału na  dalsze życie. Niewątpliwie nie chciał doktor dzielić się swoimi  przeczuciami, aby nie przygnębiać rannego swą medyczną wiedzą.  Toteż w tym momencie Silhan nie wiedział, jak sprawy naprawdę  wyglądają. Mimo, że czuł się bardzo osłabiony, poprosił by  przyniesiono mu coś do picia. Przyniesiono letnią herbatę.  Rozgorączkowanymi wargami chłonął krople upragnionego napoju.  Później znowu poczuł się słabiej i zasnął. Następnego dnia już  wypytywał o szczegóły wypadku, a jednocześnie i jego pytano.  Powoli, bardzo powoli opowiadał urywanymi zdaniami. Przed lekarzem  był moment najcięższy, gdyż ocalałe prawe oko reagowało na światło  bardzo słabo. O uratowaniu lewego oka nie było już nawet co  marzyć. Jeszcze jednak nie chciał tego uświadamiać porucznikowi,  by nie wywoływać emocjonalnego wstrząsu, tym bardziej, że w  szpitalu polowym zajmowano się ratowaniem życia i opatrunkami, a  nie leczeniem. Jednak następna diagnoza wskazywała, że trzeba  będzie przetransportować rannego porucznika do innego,  specjalistycznego szpitala. Zdecydowano się na transport do  Budapesztu, do słynnej kliniki ocznej profesora Grossa. Nastąpiły  przygotowania do transportu. Przed wyjazdem przybył do Silhana  dowódca sztabowy. I to z jego ust potoczyły się zdania, których w  tym momencie nie spodziewał się usłyszeć. Dowódca podkreślił wagę  bohaterskiego czynu, który nie zostanie mu zapomniany, gdyż  uratował w ten sposób życie dziesiątków innych żołnierzy. Słuchał  tych słów i próbował z nich budować otuchę dla siebie, ale  przychodziło mu to z niejakim trudem. Ta rozmowa nadwerężała jego  wyobraźnię i wątłe siły. Powiedział, że jego czyn był podyktowany  żołnierskim obowiązkiem i nie widzi w tym jakichś swoich  szczególnych zasług. Zrobiło to na dowódcy duże wrażenie. Poznał  osobiście dzielność młodego człowieka. Zapewnił więc, że postara  się złożyć o tym wszystkim meldunek do najwyższego dowództwa, z  wnioskiem o nadanie mu złotego medalu za odwagę i zasługi wojenne.  Jeszcze nie minął rok, a dla Silhana wojna już się skończyła.  Podczas transportu do Budapesztu myślał tylko o jednym. Już zdołał  się bowiem zorientować, iż dopiero na miejscu będzie rozwiązana  największa niewiadoma, dotycząca jego oczu. Myślał na różne  sposoby, jakby sama ta czynność mogła wpłynąć na odmianę  zaistniałej sytuacji. Bał się, że powiedzą mu o ślepocie.  Przeszywał go lęk i tliła się przez siebie samego podsycana  nadzieja. W końcu udawał się do legendarnego, jak mu powiedziano,  czyniącego cuda profesora Grossa. Może ocali i jemu wzrok? Toteż  chciał się znaleźć w Budapeszcie jak najszybciej, a transport, jak  na złość, wlókł się nieskończenie długo. Mimo niekiedy gwałtownie  rosnących obaw starał się na zewnątrz zachowywać spokój i  cierpliwość. Każdy tu jechał z jakimś cierpieniem. Może nie  pozwalała mu użalać się nad własnym losem jego ranga wojskowa?  Toteż raczej słuchał innych rannych.  W klinice budapesztańskiej podobnych jemu było już wielu. Badania  trwały przez pewien czas. Profesor podejmował różne próby  lecznicze. W końcu diagnoza została postawiona jednoznacznie i  zdecydowanie - nerwy wzrokowe zostały uszkodzone i nic się nie da  już zrobić. Nic innego orzec konsylium lekarskie nie mogło.  Zawodowy lekarz wie o tym najlepiej, taka diagnoza zawsze sprawia  mu przykrość, tak jakby sam ją sobie zadawał. Jest to rodzaj  okrucieństwa, którego muszą doświadczać i lekarz, i chory. Przez  pewien czas leczono więc jeszcze raczej gałkę oczną, jednak  widzenia nie dało się zachować, ani przywrócić. Jan Silhan jeszcze  o tym nie miał ostatecznej wiedzy, mimo że zadawał natarczywie  ciągle te same pytania. Prowadzono go co jakiś czas na kolejne  badania, ale wyczuwał, że mają one złowieszczy charakter.  Najgorsza była ta niepewność, z jaką człowiek chwyta się resztek  nadziei, a jednocześnie czuje lęk, że nadaremnie.  Otaczała go zewsząd ciemność. Myślami najczęściej sięgał do  rodzinnego domu, do kolegów, bo były to wspomnienia, które w nim  tkwiły jako konkretne, widzialne obrazy. Miały w sobie ten  największy skarb - słońce, jeziora, drzewa, lasy, łąki, oświetlone  wnętrza pokoi, rysy matczynej twarzy, sylwetki braci, dziewczyn.  Tak nadszedł kolejny dzień oględzin jego oczu i zdejmowania  opatrunków. Konsylium nie trwało długo i przebiegło, jak się  zdołał zorientować, w dość nerwowej atmosferze. Kiedy lekarze  wyszli z pokoju, niemal natychmiast zjawiła się pielęgniarka,  która zapowiedziała Silhanowi wizytę kapelana szpitalnego. Zdziwił  się wielce tym faktem, wiedział już bowiem, że musi dziać się coś  wyjątkowego, o czym do tej pory nikt mu nie mówił. Przemknęła mu  nawet myśl o śmiertelnym zagrożeniu życia. Czy to możliwe? - pytał  samego siebie. Przecież czuł się na ogół dobrze. Tylko ta  ciemność, jak senna, straszna zjawa, która nie opuszczała go ani  na chwilę.  Przed wieczorem przyszedł do niego zapowiedziany kapelan. Wziął  młodego oficera pod rękę i wyszli na przechadzkę po hallu kliniki.  Silhan wyczuwał, że jest coś ważnego, o czym kapelan chce mówić, a  jednak nie mówi. Wypytywał go o jego sprawy rodzinne, jakby  próbując zbliżyć się do niego i przyjąć na siebie część jego  życia. Najczęściej wracał do jednego motywu, iż nawet z  największym kalectwem i nieszczęściem, nawet bez wzroku, człowiek  też musi żyć. Duszę Silhana jakby poraził lodowaty prąd. Napięcie  jego nerwów wzrosło gwałtownie, sięgając szczytu. Nie wytrzymał.  Nie mógł znieść dłużej tej łagodnej perswazji, kiedy w grę  wchodziło dla niego coś tak ważnego, jak dla płuc powietrze. Był  przy tym aż nadto młody, aby w takim momencie zachować spokój.  Domagał się więc całej prawdy. Nie później, teraz i natychmiast  chciał wiedzieć, co z nim jest, czy będzie widział, czy też nie.  Kapelan nawet nie próbował, słuchał jego naglących skarżeń. Widać  było, że naprawdę nie znajduje dla niego słów pocieszenia. Teraz,  przyparty do muru, widząc, że jego duchowe przygotowania nie  zapobiegną szokowi, kiedy cała prawda zostanie wyjawiona,  przekazał Silhanowi gorzką prawdę. Nigdy nie będzie widział.  Ta wiadomość jak lawina zwaliła się na jego głowę. Wiedział, że  może runąć, nie przypuszczał jednak, że tak się stanie. Odebrano  mu nadzieję. Teraz innego rodzaju ciemność owładnęła jego głowę i  całe ciało. Zaczął się skarżyć, dlaczego właśnie jego spotkał taki  straszny los. Może lepiej byłoby umrzeć! Nic nie jest w stanie  przekazać gwałtowności jego myśli, tej nieodwracalności, wobec  której żadna już siła nic uczynić nie może. Zawaliło się wszystko.  Ginęło bezpowrotnie. Nie widział dla siebie miejsca na tym  świecie, nie widział żadnej przyszłości. Wszystko stracone. Całe  życie!  Myślał o tym wszystkim z prędkością światła. W jednej sekundzie  przecinały się te okropne obrazy. Wbijał palce w oczy, jakby  chciał wydrzeć z nich tę gniotącą je czerń. Kapelan jeszcze coś  mówił, ale do Silhana nie docierały już jego słowa. Poczuł się  okropnie samotny, był tylko ze swoim nieszczęściem, które teraz  rosło i rosło. Czuł bolesne bicie serca i zalepiający gardło  kleisty, rozgorączkowany, dyszący oddech. Czuł się zagubiony,  niemal jak dziecko. Teraz żałował wszystkiego. Mówił do siebie  najgorsze rzeczy i się dziwił, że przychodzą mu one do głowy.  Wspominał sobie wszystkie okoliczności, począwszy od włączenia się  do politycznych grup w Kijowie, które doprowadziły go do tej  służby w austriackim wojsku. I przychodziło mu to bardzo łatwo.  Wszystko doskonale układało się w fatalistyczny ciąg  przyczynowo-skutkowy. W tym rozgorączkowanym jakby śnie ujrzał  linię zdarzeń, która prowadziła wyraźnie do tego jednego momentu,  do tej jednej sekundy na serbskich wzgórzach, gdzie został  trafiony. Przeraziło go nawet przypuszczenie, czy aby nie jest to  jakaś kara za grzechy. Bolało go całe ciało. Bolało go myślenie.  Płonął i nie mógł znaleźć siły, by się uspokoić.  O kolacji nie było mowy. O śnie również. W nocy opanowały go lęki,  złe przeczucia, że już niczego nie zdoła w życiu zrobić. On,  młody, dziarski, pragnący zmieniać świat, wprowadzać w nim  sprawiedliwość, nie mógł się pogodzić, że do końca pozostanie  pacjentem, do końca. Wszystkie marzenia i plany zapadły w jakąś  nierealną przestrzeń, w której ulegały rozmyciu i rozproszeniu. I  znowu wracał do tej myśli, że lepiej, gdyby pocisk rozerwał go  wtedy na strzępy. Przypominały mu się obrazy ślepców, nędzarzy  żebrzących o kawałek chleba. Nie wiadomo, dlaczego nagle utożsamił  się całym swoim istnieniem z tymi często widywanymi w różnych  miastach ludźmi ubranymi nędznie, obszarpańcami świata,  prześmiewanymi i pogardzanymi przez dorosłych i dzieci. Takie to  myśli tłukły się w jego wyobraźni. Jeszcze widział siebie tak  niedawno śmiejącego się, w podniosłym nastroju, wykrzykującego  radośnie z powodu rocznicy urodzin, którą przypadło mu obchodzić w  wojennych okolicznościach. A teraz szpital. Za oknem Budapeszt,  którego nie może zobaczyć. Zdołał już poznać język madziarski, ale  stan psychiczny uległ gwałtownemu pogorszeniu. Następnego dnia  odwiedził go znowu kapelan. Mówił do niego, a on nie mógł skupić  się na jego słowach. Kapelan odniósł wrażenie, że nie dotarł do  wnętrza Jana Silhana. Mówił o Chrystusie, który nigdy nie opuszcza  człowieka, w jakiejkolwiek sytuacji by się nie znalazł. Ale  Silhanowi, tak silnie skrzywdzonemu Silhanowi, wydawało się to  wszystko jakby zbyt dużą nieprawdziwą sytuacją. Słusznie więc  zaczęto obawiać się, że zapaść duchowa może być groźniejsza niż  jego stan fizyczny. Równie trudne były rozmowy, które prowadził z  Silhanem profesor Gross. I nikt nie wie, jakie struny zostały w  nim poruszone. Może pod wpływem zbliżających się Świąt Bożego  Narodzenia i Wigilii nagle powiedział sobie, iż nie może dać się  złamać, dalej upadać, że musi żyć i wytrwać? Pierwszym objawem,  który został przez personel zauważony, było pragnienie kolejnych  rozmów z kapelanem. Następnie Silhan, z człowieka wymagającego  pocieszenia sam zaczyna aktywnie pokrzepiać innych chorych i  rannych. Znikł też z twarzy jakiś obecny wcześniej rys. Nareszcie  jego oblicze złagodniało.   IV  Pierwsze próby   Profesor Gross cierpiał, ponieważ nie mógł swojemu pacjentowi  uratować wzroku. Szczerze jednak ucieszył się, kiedy zauważył, że  u Silhana zaczyna budzić się nowe jakby tchnienie życia. Nie mogąc  przywrócić mu wzroku, podnosił go jednak na duchu. Do Silhana  powoli docierała jego argumentacja. Nie bez znaczenia musiało być  także to, że nie on jeden jest obciążony tak nagłym kalectwem. W  klinice w Budapeszcie podobnych jemu przebywało wielu. Jednych  wysyłano po zaleczeniu ran do rodzinnych domów, innych do zakładów  ociemniałych w Czerniowcach lub we Wiedniu. Kim mogli zostać?  Nauczyć się szczotkarstwa, wyplatania mat, koszyków z wikliny? I  to miało dać im szansę podołania życiu, jego wszystkim wymaganiom  i ciężarom?  Z uwagą słuchał wywodów o sprawach wcześniej zaledwie szczątkowo  zasłyszanych. Bał się tej nowej, ciągle mu obcej przyszłości. Nie  chciał też pogodzić się, że całe lata studiów przepadły. Ileż to  dni i nocy ślęczał nad zawiłymi i skomplikowanymi wzorami i  prawami fizyki, matematyki, mechaniki, ileż to miesięcy w szkole  wojskowej w Libercu musiałoby teraz zostać obróconych wniwecz. Nie  mamy przecież wątpliwości, że Silhan to człowiek zarazem zdolny i  niezwykle ambitny. Najbardziej dokuczał mu fakt, iż samodzielnie  niczego nie może przeczytać. Gazetę, książkę musi mu czytać drugi  człowiek. Wiadomość, że niewidomi mają swoje pismo, które można  czytać, zaczęła go frapować. Widząc tę odradzającą się energię  życiową profesor Gross poczuł się zachęcony, by zetknąć Jana  Silhana z zawodowym nauczycielem dla ociemniałych, wybitnym  teoretykiem Jerzym Halarewiczem z Czerniowiec. Ten kontakt okaże  się niezwykle owocny i można bez obaw powiedzieć, że nawet  zbawienny. Wybitny tyflopedagog Halarewicz wyprowadza - ujmując to  poetycko - Silhana z domu wewnętrznej niewoli i niedoli na drogę,  która nie jest pozbawiona promyków światła. Zawiąże się między  nimi przyjaźń na wiele lat. Już po wojnie w 1918 roku Halarewicz  ofiaruje mu z dedykacją swoją książkę pt. "Die fursorge fur die  Kriegsblinden". Silhan dopiero teraz poznaje tajniki pisma brajla.  Choć słyszał o nim, to nigdy nie przypuszczał nawet, że kiedyś w  życiu będzie musiał nauczyć się czytać palcami, dotykiem, aby  właśnie żyć i być ludziom potrzebny. Teraz staje się to twardą  koniecznością i szansą.  Niewątpliwie sposób oddziaływania Halarewicza na Silhana nie  pozostawał bez znaczenia. Jako specjalista, zna bardzo dokładnie  świat ludzi ociemniałych i niewidomych, zna ich kłopoty i bóle,  ale też zna możliwości praktycznej samorealizacji, czyli powrotu  do społeczeństwa mimo kalectwa. Tacy ludzie jak profesor Gross i  Halarewicz chcieliby każdemu z pacjentów oddać serce, aby  udowodnić światu nieograniczony wręcz zakres ludzkich możliwości.  Wydaje się, że żyją nie własnym życiem, ale ideą dawania życia.  Nasłuchał się Silhan wiele tragicznych zwierzeń i dobrych  opowieści o losach ludzi niewidomych, niosących swoje piętno i  ciężar. Powoli coraz wyraźniej dostrzegał, jak wiele trzeba by  zrobić dla polepszenia ich niedoli, gdy przyjdzie z pomocą w ich  udręce. Halarewicz zaszczepia tę ideę w sercu Silhana. Nowi  ociemniali przybywają z frontu. Nie ma wątpliwości, gdzie może być  przyszłe pole jego pracy. Takim duchem przenika i umacnia się  jeszcze w Budapeszcie. Rozbite kawałki jego duszy składają się na  nowo. Idea służenia społeczeństwu, przynoszenia ludziom ulgi w  cierpieniu wydaje mu się najbliższa i najpiękniejsza. W takim  właśnie najmniej spodziewanym momencie odnajduje w pamięci zręby  swoich młodzieńczych fascynacji z okresu studiów, z powodu których  już raz ucierpiał. Halarewicz widzi tylko jedną perspektywę, a  jest nią zajęcie się tyflopedagogiką. Podjęcie decyzji nie  przychodzi Silhanowi łatwo. Mijają dni, tygodnie. Decyzje  narastają, upadają, ale w jego sytuacji możliwości wyboru  określonej drogi życiowej są bardzo wąskie. A przecież nie jest  Silhanowi obce zamiłowanie do pedagogiki. Nieco wprawił się do  tego typu zajęcia, choćby korepetycjami, udzielanymi przez wiele  lat. Toteż o czymkolwiek by nie myślał, wraca w końcu do tego  samego. A teraz jeszcze stają mu się tak bliscy towarzysze jego  losu, ociemniali żołnierze, oczekujący pomocy. Tu odsłania się  szlachetny rys duszy Jana Silhana - przywrócić im miejsce w  społeczeństwie, ratować przed psychiczną ciemnością, ułomnością,  ludzkim lekceważeniem i pogardą. Więc o czymkolwiek by nie myślał,  myśli na poły marzycielsko, że przywróci sobie sens i wiarę w  życie, jeśli i tym skrzywdzonym zdoła to samo przywrócić.  Swoimi postępami w opanowywaniu alfabetu brajla, który tak  niedawno wywarł na nim w pierwszym spotkaniu szokujące wrażenie,  teraz sam się zdumiewał, nie mówiąc już o podziwie samego  Halarewicza. Uwierzył, że jest w tej chropowatej - jak ją nazwał -  tekturze zawarte pismo, nadzieja, oręże. Uczył się swojego dotyku  na nowo, zarówno kiedy wyciskał przyrządem do pisania punkciki,  jak i wtedy, kiedy musiał je odczytywać. Daje się Silhan poznać  jako człowiek wielkiego formatu intelektualnego - oczytany,  taktowny, kulturalny i zaangażowany w to, co robi.  Jego pragnienie, raczej już marzenie, by stać się pomocnym innym  ludziom, jest już nieodwołalne.  W Budapeszcie uświadamia sobie, że tu, na miejscu, wyczerpują się  możliwości zdobycia życiowego celu. Budapeszteńscy przyjaciele  wysuwają więc propozycję wysłania go do Wiednia. Istnieje tam  słynny instytut dla niewidomych, równie słynny jak istniejący w  Paryżu, w którym mógłby zdobyć wiedzę teoretyczną i praktyczną  jako przyszły nauczyciel niewidomych.  Postanowienie o wyjeździe zapadło. Na początku marca 1915 roku Jan  Silhan udaje się w swoją kolejną życiową drogę - do Wiednia. Jest  ciepła wiosna, ciągle trwa wojna światowa. A on ma ją już jakby za  sobą. W drodze myśli tylko o tym, co go będzie czekać w stolicy  Austro-Węgier. Zarazem cieszy się jak i niepokoi perspektywą  poznania zakładu w Wiedniu.    V   Wiedeńskie doświadczenia czyli życie od nowa   Marzec 1915 roku jest dla Jana Silhana, mimo wszystkich cierpień,  jednym z tych miesięcy w jego życiu, które można zaliczyć do  bardzo znaczących. Jeszcze gdzieś w świadomości pobrzmiewa ferwor  frontowego wydarzenia z listopada ubiegłego roku, ale teraz,  usadowiony w pociągu do Wiednia, skupiony jest na swych myślach,  na swym nowym etapie życia. Odprowadzony na dworzec przez  kapelana, profesora Grossa czuje, że żegna ludzi, którzy zrobili  dla niego bardzo wiele. Dali mu podstawę, by mógł wierzyć, że nie  zginie w życiu, że nie będzie pozostawiony samemu sobie.  Pamiętajmy też, że w tę życiową podróż do Wiednia wybiera się  Silhan jako oficer opromieniony sławą wojennego czynu pod Szubach.  To jest również ten kapitał, który lekceważony być nie może. Akt  poświęcenia i odwagi odciśnięty został na jego ciele jako akt  prawdy.  To miasto Wiedeń, tę stolicę cesarstwa, bajeczne miasto, osnute  legendarnymi opowieściami, miasto walców Straussa, filozofów,  kompozytorów, opery i operetek, teatrów, miasto nad Dunajem, z  jego mostami i pałacami, ogrodami, katedrą Świętego Stefana tak  bardzo chciał kiedyś koniecznie zobaczyć, napatrzyć się do syta,  do odurzenia pięknem architektonicznym, przepychem, bogactwem i  lekkością. Teraz przybywa tu jako ociemniały. To go jednak  bardziej trzyma w napięciu, bowiem jedzie tu po swoją szansę  życiową. Tylko to wyzwala w nim upór i zapał, a przede wszystkim  pragnienie, by nie zawieść niczyich oczekiwań.  Z każdą godziną pociąg zbliża się do stolicy cesarstwa. Ale czasu  jest dużo, by oddawać się różnym myślom. Gdy tylko skupi się nad  perspektywą pracy w zawodzie nauczyciela, opiekuna, wychowawcy  ociemniałych, to zaraz jakiś dziwny zapał, jakby stan podniecenia  opanowuje jego wnętrze. Dostrzega w swej zapowiedzianej mu drodze  swoistą romantykę, której warto się poświęcić.  W sobotę, 15 marca 1915 roku, pociąg z Budapesztu wjeżdża na peron  Wiedeńskiego Dworca Centralnego. Dzień jest bardzo ciepły. W  powietrzu czuje się już ożywioną wiosnę. Słońce grzeje w twarz.  Gwar, ruch, otwarte sklepy, restauracje, nawoływanie gazeciarzy,  dorożki i auta. Wydawać by się mogło, że nikt tu nie myśli o  wojnie, ale i tu ona trwa, ukryta wstydliwie jakby w murach  szpitalnych i w magazynach wojennych. Dochodzą też niestety z  frontu dramatyczne wieści.  Przed dworcem czekało nań auto armii austriackiej. Silhan udaje  się na miejsce swego zakwaterowania - do Szpitala Rezerwy nr 2,  który znajduje się w koszarach arcyksięcia Albrechta. Tu zostaje  mu przydzielona kwatera z wygodami przewidzianymi dla oficerów.  Następnie dochodzi do wielu spotkań, potrzebnych na samym  początku, by ustalić wiele szczegółów. Znany jest na miejscu w  szczegółach bohaterski czyn Silhana, za który został odznaczony  złotym medalem, ale fakt, iż jest on człowiekiem ociemniałym,  który ma być wykształcony na wychowawcę, powoduje, że jest pilnie  przez rozmówców obserwowany. Wyczuwa się tę napiętą atmosferę,  która momentami wprowadza go w niepewność. Austriacy, choć z  natury życzliwi, nie mogą wyzbyć się w pierwszej fazie swojego  niedowierzania. Oczywiście wszystko to wisi jakby w powietrzu,  choć głośno nikt tych obaw nie formułuje. Merytorycznie Jan Silhan  podlegać będzie Kuratorium Opieki nad Ociemniałymi Żołnierzami. I  wszystkie dalsze decyzje odnośnie jego losów tu będą zapadać.  Prawdziwy egzamin dopiero się zacznie. Pilnie będzie obserwowany  każdy jego postępek, każdy sukces i potknięcia, ale i zarazem  towarzyszyć temu będzie życzliwość. Musi jednak upłynąć trochę  czasu, aby Silhan zdołał przełamać, czy raczej zdobyć wiedeńczyków  i udowodnić swe nieprzeciętne zdolności w kontaktach z ludźmi,  zdolności organizatorskie, przyswajania sobie metod kształcenia  osób niewidomych, wytwarzania serdecznej atmosfery, a przede  wszystkim oddziaływania w sposób krzepiący na otoczenie, co jest  jednym z podstawowych warunków odniesienia efektów na polu pracy z  niewidomymi dziećmi, a i z ludźmi starszymi również. Bariery  psychicznych stresów, załamań, rozpaczy, jakie trzeba pokonać, są  niewyobrażalnie wielkie. Problem kalectwa wzroku, problem  ociemniałych żołnierzy stał się wielkim problemem właśnie w  okresie I wojny światowej. Ta wojna zrodziła ich bardzo wielu,  uczyniła to zagadnienie jednym z naczelnych w ówczesnych latach.  Kiedy już przekonano się, że człowiek ociemniały może w tych  okolicznościach być pomocny jako ten, który będzie rehabilitował  do życia innych żołnierzy, którzy utracili wzrok, zaczęto patrzeć  na decyzję władz wojskowych z większą aprobatą, a na samego Jana  Silhana z rosnącym entuzjazmem. Staje się on często tematem rozmów  w środowiskach lekarsko-wojskowych. Nie były tu bez znaczenia jego  cechy charakteru - pogodny w usposobieniu, opanowany i serdeczny  wobec każdego rozmówcy, a przy tym dobry kompan, który w  towarzystwie potrafi żartować.  Okres wiedeński wspominać będzie Silhan jako jeden z  najpiękniejszych w swoim życiu. Tu ostatecznie pokonał wszystkie  bariery, jakie stały na jego drodze. Przełamał osobiste lęki i  niewiarę wobec jego otoczenia. Mówiono wszędzie z uznaniem o jego  frontowym, bohaterskim czynie. Powoli otwierano przed nim drzwi, z  wielką satysfakcją goszczono u siebie takiego właśnie człowieka. I  czy mógł ten Wiedeń dla niego nie być piękny i szczęśliwy, jeśli  już na drugi dzień po swym przybyciu tutaj poznaje przyszłą i  nieodstępującą od niego towarzyszkę na całe życie, czyli Margit  Silhan? A dla człowieka ociemniałego jakie to ważne i budujące  całą psychikę, zwłaszcza teraz, na nowym miejscu.  Oto więc stało się, że w drugim dniu po przybyciu do Szpitala  Rezerwy w Wiedniu nagle posłyszał obok siebie miły i delikatny  głos pielęgniarki. I wtedy to, dość zachłannie, bo jakże mógłby  inaczej, dość gwałtownie i przekonywająco zaczął przekomarzać się  ze stojącą przy nim kobietą. Tak zaczęła się przyjaźń, a później  wielka miłość, która połączyła obojga na długie lata. Taki moment  trzeba nazwać szczęśliwym darem losu. Wielki niepokój i  przyszłość, wyobrażana sobie jako niepojęty trud, zmieniła się  nagle w najpiękniejsze zadanie, o którym już wie, że je jak  najlepiej będzie wykonywał, że wszystko uda się. Im dwojgu sprzyja  i pora roku. Margit w momencie poznania Janka była już - trzeba to  powiedzieć - dwudziestodziewięcioletnią kobietą. Drobnej budowy,  raczej nawet filigranowa, delikatna, umiejąca przy tym objawić  wielką pracowitość, zaradność i opiekuńczą, dyskretną naturę. Jest  jej głos wesoły, pogodny, nienatarczywy. To też podoba się  Jankowi. Pochodziła z Budapesztu, gdzie wcześniej była księgową.  Margit i Janek spędzali ze sobą bardzo dużo czasu i zdawało się,  że z każdym dniem coraz więcej tego czasu rezerwowali dla siebie.  A pora roku dla mających się ku sobie ludzi stawała się coraz  piękniejsza i sprzyjająca. Byli w sobie zakochani. Teraz oczy  Margit były jego oczami. Zwiedzał Wiedeń, chodził do teatru,  uczęszczał na zajęcia w Instytucie Wychowawczym dla Niewidomych.  Jakże inaczej, trudniej mogłoby się toczyć tutaj w Wiedniu jego  życie i szkolenie, gdyby nie ta osoba. Ileż zapału i sił przybyło  mu, hospitantowi, do realizowania programu przyszłego  tyflopedagoga. Teraz, w tym właśnie momencie czuje już, że jest  komuś naprawdę potrzebny. A cóż dopiero w przyszłości, kiedy  będzie potrzebny przyszłym wychowankom, którym chce nieść pomoc,  ratować ich życie, wyrywać z rozpaczy? Którzy będą czekać na jego  słowa, porady i konkretne poczynania?  Lekarz pułkowy, dr Konrad Bayer, jest szczerze uradowany  zawiązaniem się uczuć między Silhanem a Margit Krausz. On  doskonale wie, co w praktyce to oznacza. Toteż uśmiecha się,  żartuje, podpytuje, niekiedy czyni aluzyjne uwagi. W Wiedniu  Jankowi wszystkie sprawy układają się bardzo pomyślnie. W  Zakładzie dla Niewidomych Dzieci bywa bardzo chętnie. Zwiedził  wszystkie pomieszczenia. Dyrektor Zakładu Aleksander Mell,  cesarsko-królewski radca stanu, okazuje się być fachowcem wysokiej  klasy, o bardzo przystępnym i przyjacielskim usposobieniu, na co  już na samym początku Silhan zwrócił uwagę. Tu poczuł się niemal  swojsko, jak u ojca w rodzinnym domu. Czuje się też mile  akceptowany przez innych pracowników Instytutu, którzy w każdym  momencie służą mu radami, wskazówkami i wyjaśnieniami. Nauka ma  więc charakter rzeczywistego zdobywania zawodu. To stąd przeniesie  całą wiedzę, a chce jej przyswoić i zapamiętać jak najwięcej, do  zakładu we Lwowie. Tu przybliżane są sposoby nauczania zawodu  koszykarza, wyplatania mat, powroźnictwa. Wśród zajęć sporo  miejsca poświęca Silhan zagadnieniom deklamacji, nauki śpiewu oraz  gry na instrumentach. Proces wychowawczy nie może bowiem  zaniedbywać kwestii ćwiczeń duchowych. Uświadamia sobie, iż  niewidome dziecko bardzo spragnione jest wytworzenia wokół siebie  dobrej atmosfery, a dać ją może tylko kultura, nie tylko nauka  zawodu. Musi ona być życzliwa, by nie zgasić wewnętrznej zachęty  do pokonywania trudności. Wkłada więc wiele wysiłku, by poznać  psychikę dziecka i człowieka w ogóle. W jakimś sensie przychodzi  mu to z pewną łatwością, nie musi się bowiem jak widzący wczuwać w  drugiego, niewidomego człowieka, bo przecież sam jest ociemniały i  ma możność sprawdzić teorię na własnej skórze. Ten sprawdzian ma i  tę korzyść, że wpływa na szybsze przyswojenie wpajanych zasad.  Nieustannie odnosi je do samego siebie. Poprzez własne  doświadczenie staje się ich weryfikatorem. Cechuje go przede  wszystkim wiara w możliwości człowieka. Człowiek, nawet tak  strasznie przez los doświadczony, nie może być pozbawiony  istotnych szans życiowych. Przykład Helen Keller, amerykańskiej  niewidomej i jednocześnie głuchej, bardzo długo nie dawał mu  spokoju. Nie potrafił się oprzeć jakiemuś niedowierzaniu, ale i z  tego powodu, że gdzieś w głębi wyzwalały się w nim ambicje dojścia  do niepospolitych pułapów. I on pragnął z całego serca zostać  kimś, o kim by mówiono z podziwem. Chciał przecież z całej mocy  przezwyciężyć ten swój upokarzający stan.  Wielokrotnie zwierzał się z tych tęsknot swojej Margit. Razem  łatwo przychodziło im wierzyć, że tak właśnie się stanie. Z każdym  miesiącem coraz lepiej ugruntowywał swoją wiedzę, tak więc jako  praktykantowi pozwalano mu włączać się bezpośrednio do zajęć. Czuł  powoli, że czas pracy i nauki, czas przysłuchiwania się radom nie  zostaje zmarnowany.  Niewątpliwie Jan Silhan przekraczał kolejny ważny próg  psychicznego opanowywania własnego kalectwa, a także powoli stawał  się specjalistą w sferze pracy z niewidomymi. Spotyka się też w  Wiedniu z wieloma polskimi żołnierzami, wielorako okaleczonymi,  również pozbawionymi wzroku. Głęboko odczuwa ich nieszczęście.  Powoli przyjmuje na siebie rolę wychowawcy, który wyprowadzi ich  bezpiecznie na dalszą drogę w życiu. Nie jest przesadą powiedzieć,  że dostrzega w tej swojej przyszłej misji dużą porcję romantyki.  Co do tego jest z nim całkowicie zgodna bliska mu duchowo Margit.  Zauważał, że coraz częściej myślami zaczął bywać przy Margit. To  ona rozumiała jego problemy, pośpieszała z pomocą, podtrzymywała  go na duchu. Przylgnęli do siebie wzajemnie. I inni też patrzyli  na nich dwoje, łącząc w zgodną parę. Stanowili dla otoczenia  piękny, budujący przykład ludzkiego zrozumienia i serdeczności. W  owych latach obdarzanie ociemniałego żołnierza troską było  poczytywane za szczególnie szlachetny czyn. Wojna toczyła się w  całej Europie, toteż ludzie spragnieni byli dobrych, przykładnych  postaw. Nie tylko on jeden, Jan Silhan, oczekiwał pomocnej ręki i  pocieszenia. Transporty rannych nieustannie szły z frontu. Rodzice  odbierali okaleczonych synów, żony mężów. A ta młoda asystentka  chirurgiczna wiąże swój los z człowiekiem tak ciężko  poszkodowanym, któremu musi poświęcić również całe swoje życie, by  uratować i jego życie. Dzielna jest Margit Krausz. Nie szczędzi  sił, nie skarży się na nadmiar pracy. Ona również walczy z  okrucieństwem tej wojny. Jej zaangażowanie w pracy i pomoc Jankowi  budziła zewsząd wielkie uznanie. Zapewne w uznaniu tych wszystkich  walorów osobistych i świadectw wytrwania zostaje jej - posłużmy  się cytatem z dokumentu - "przyznany przez c. k. Wysokość Jaśnie  Oświeconego Arcyksięcia Franciszka Salvatora, zastępcę Protektora  Czerwonego Krzyża w Monarchii, w imieniu Jego c. k. Apostolskiego  Majestatu Srebrny Medal Czerwonego Krzyża z wojennym odznaczeniem.  Wiedeń 12. 8. 1915 rok". Wyrńóżnienie to jest jak najbardziej  zasłużone. Przynosi radość Margit, a zarazem Jankowi. W niedługim  czasie i jego samego spotyka znaczący zaszczyt. Oto: "Jego  Cesarsko-Królewska Apostolska Mość najłaskawszą decyzją z dnia 21.  8. 1915 mianowała jego wielmożność z dniem 1. 9. 1915 porucznikiem  rezerwy". Nie trzeba dodawać, że i ten akt wysoko nobilituje  młodego człowieka. Stanowi cenny zadatek na przyszłą drogę  życiową.  Radosne są, mimo wszystkich niepokojów osobistych i wojennych  okoliczności, te sierpniowe dni 1915 roku dla Margit i Janka.  Jakże muszą się czuć umocnieni przez te wyróżnienia. A oni w ten  sposób najwięcej pamiętają o sobie, jakby już wkraczali na drogę,  kiedy wzajemnie sobie zaczynają coś zawdzięczać.  Korzystają z uroków lata. Wyjeżdżają często na łąki nad Dunajem,  odpoczywają i cieszą się sobą. Wchłaniają w siebie woń parków i  kwitnących skwerów. Nie zagraża im wojenna machina. Już nie  zagraża. Wobec apokalipsy cementuje się ich związek. Jednak Margit  i Janek nie są ludźmi oderwanymi od konkretnego, ciężkiego - bądź  co bądź - życia. Oni nie są modernistycznymi pięknoduchami, którzy  żyją tylko marzeniami i ułudą. Widzą, codziennie dostrzegają  bezmiar cierpienia, kalectwa, bólu, nieszczęścia, okropności.  Odsłania się przed nimi widmo śmierci. Czyż to wszystko nie  kształtuje ludzkiego spojrzenia na sprawy tego świata? Nie zmusza,  by patrzeć przenikliwiej i z pewną mądrością? Jednocześnie ten  tragizm nie osacza ich, nie odbiera sił do działania, zwłaszcza w  tej - wydawać by się mogło - beznadziejnej sytuacji. Wiedzą, że  kiedyś wojna musi się skończyć i ludzie wrócą do swych zwyczajnych  spraw. Silhan pilnie nasłuchuje wiadomości z Polski. Jeszcze nie  przypuszcza, że z każdym miesiącem przybliża się dzień odzyskania  niepodległości.  Tymczasem w związku z jego pracą w Zakładzie Niewidomych  przychodzi konieczność studiowania zagadnień z filozofii na  wiedeńskim uniwersytecie. Uczęszcza tam przez zimowy semestr  1915/16. Bierze udział w czterogodzinnym kolegium z propedeutyki  filozofii, prowadzonym przez docenta Wilhelma Jerusalem i 10 marca  1916 roku zdaje kolokwium z wynikiem bardzo dobrym. Były to  wszystko fakty ważne i jak się okazuje pilnie przez austriackie  władze obserwowane. Czy byłby taki wynik możliwy, gdyby nie moc,  obecność, troska Margit? Margit kopiuje w brajlu niezbędne teksty  i całe popołudnie spędza na obowiązkowych wykładach, które musi  zaliczyć Janek. Ma on głęboką świadomość tych faktów, które w  kilkadziesiąt lat później w swoim życiorysie wspomni z wielką  czułością.  Po zdaniu egzaminu, po nominacji na porucznika, podnosząc  nieustannie swoją wiedzę praktyczną i teoretyczną w nauczaniu  niewidomych i kierowaniu zakładem, staje się Silhan coraz bardziej  przygotowanym do wykonywania swej przyszłej misji. Toteż 11 maja  1916 Janowi Silhanowi powierzono funkcję hospitanta - kierownika  Wojennej Szkoły Niewidomych we Lwowie, umieszczonej w owym czasie  w dawnym Zakładzie Ciemnych. Jego życie wypełnia się coraz  istotniej nowymi realiami.  Warto ciągle mieć na uwadze, że w owym czasie w Wiedniu przebywa  duża liczba ociemniałych żołnierzy. Wielu pochodzi z Galicji i  Bukowiny, czyli z kresów wschodnich. Daleko od domu, tu w Wiedniu,  czuli jeszcze większą niedolę swojego losu. Po zaleczeniu ran  czuli się niepotrzebni komukolwiek. Narastał problem rehabilitacji  zawodowej. Po wyparciu Rosji ze Lwowa Zakład Ciemnych świecił  pustkami i nadawał się jak najbardziej na stworzenie szkoły, co  też uczyniono. Do wyjazdu przygotowano grupę około pięćdziesięciu  ociemniałych frontowców. Fakt ów ma miejsce 29 kwietnia 1916 roku.  Dzień jest wiosenny, podniosły. Wszystko zostaje precyzyjnie  przygotowane. Wśród żołnierzy odzywają się różnorakie nastroje.  Znamionuje je raczej nadzieja, co wynika z szansy przeniesienia  się w bliskość rodzinnych stron. Toteż mimowolnie wlewała się w  ich serce otucha. Do odjeżdżających "moich dzieci" przemówił w  podniosłym duchu Arcyksiążę Karol Stefan. Margit tak w przyszłości  wspomni ów moment, cyt.: "Arcyksiążę przemówił wówczas do  inwalidów po polsku, ciepło, serdecznie, nazywając ich bohaterami  i swoimi dziećmi. Obiecał mieć ich zawsze w swej pieczy i  odwiedzać we Lwowie". Którego to słowa dotrzymał. Wyjazd tej grupy  żołnierzy do Lwowa ma bezpośredni związek z ustanowieniem Silhana  hospitantem-kierownikiem tej nowej placówki. Jeszcze pozostaje w  Wiedniu, celem uzupełnienia wiedzy. Wie jednak, że w taki oto  sposób powracać ma do znanego mu Lwowa. Zanim przeniesie się tam  na stałe, będzie przybywał z krótkimi wizytami. O swoich  spostrzeżeniach i potrzebach dokładnie informuje Kuratorium Opieki  nad Ociemniałymi Żołnierzami w Wiedniu. Przygotowuje też nowe  miejsce, nową siedzibę ich stałego pobytu.    VI   Uśmiech szczęścia   Pięknym uwieńczeniem przyjaźni, a następnie miłości, stało się  zawarcie związku małżeńskiego, o którym Silhan w przyszłości  powie, że był to "dar nieba". Ona, asystentka chirurgiczna,  wychodzi za mąż za swojego pacjenta. W Wiedniu, znękanym ponurym  klimatem wojny, ta wiadomość nabrała pewnego rozgłosu. Zadbały o  to niewątpliwie również władze wojskowe. Wydrukowano na  okoliczność tego wydarzenia ozdobne zaproszenie, powiadamiające,  iż 14 czerwca 1916 roku w kaplicy Szpitala Rezerwy ślub biorą  wyżej wymienieni, czyli Jan Silhan i Margit Krausz, przyjmująca  dla siebie nazwisko męża. Zachowało się kilka dokumentów z tej  właśnie uroczystości. Między innymi piękne ślubne zdjęcie  szczęśliwej pary w otoczeniu zaproszonych gości.  Musimy sobie wyobrazić piękną, wiosenną atmosferę czerwcowego  dnia: gorączkę przygotowań, kwiaty, suknie, ubrania, obrączki,  osobiste zaproszenie gości i urządzenie samego przyjęcia. Wszystko  to jest na głowie dwojga młodych ludzi, oddalonych od swych domów  rodzinnych. Oni żyją tą nadchodzącą chwilą, cieszą się już nią. Na  świadków zostają poproszeni: dyrektor Zakładu Niewidomych  Aleksander Mell i szef Szpitala Rezerwy nr 2 c. k., emerytowany  lekarz pułkowy dr Konrad Bayer. Nastrój jest podniosły, liczne  grono żołnierzy zbiera się w kaplicy, by uczestniczyć w tym  podniosłym momencie. Musi on na zawsze pozostać w pamięci Jana  Silhana, zwłaszcza ów podniosły akt przysięgi małżeńskiej.  Najpierw on wypowiada sakralną formułę, a następnie Margit.  Jeszcze nie bardzo radzi sobie z językiem polskim, wypowiada  poszczególne słowa szeleszcząc i jakby zdrobniale, co nadaje im  wymowę większej subtelności i szlachetności. Ślubu udzielał  kapelan polowy dr Henryk Dobrożewski. Odprawienie mszy świętej,  śpiew, wojskowa orkiestra, kwiaty, uściski, pocałunki, piękny  dzień na progu nowej drogi tych dwojga wszystkich jakoś  szczególnie podniósł na duchu. Ślub Janka z Margit nabrał pewnego  publicznego rozgłosu, o czym świadczy notatka prasowa, jaka  ukazała się w wiedeńskiej gazecie. W dzień później pod nagłówkiem  "Wojenny ślub niewidomego porucznika" "Wiener Journal" donosił:  "14 bm. odbył się w kaplicy Szpitala Rezerwy nr 2 we Wiedniu  (koszary arcyksięcia Albrechta) uroczysty ślub odznaczonego za  odwagę, ociemniałego wskutek postrzału w czasie wojny porucznika  Jana Silhana z 74 pułku piechoty, z zatrudnioną od początku wojny  siostrą oddziału chirurgicznego tegoż szpitala, panną Margit  Krausz. Ślubu udzielił oraz wygłosił do narzeczonych podniosłą i  chwytającą za serce przemowę dr Henryk Dobrożewski. Jako  świadkowie byli: dyrektor Zakładu Wychowawczego dla Niewidomych  radca Aleksander Mell i komendant szpitala - lekarz pułkowy dr  Konrad Bayer. Na ślubie byli obecni: rodzice narzeczonych, a z  zaproszonych gości: hrabina Irena Polffy, Mikołaj Felete de  Balajalos wraz z małżonką, radca handlowy Maks Schneller, pani  rotmistrzowa Auaber, rzeźbiarz Emanuel Bendl, funkcjonariusze  szpitalni z małżonkami i wiele innych".  Ta niewinna, rutynowa notatka prasowa po latach stanie się  przedmiotem dość ostrej polemiki. Otóż we wzmiankowanej już  książce Mieczysława Harusewicza, który rodzinnym dziejom, wielu  ich wątkom, poświęcił sporo miejsca, znajdujemy takie oto uwagi:  "Władze austriackie dla celów wojenno propagandowych zorganizowały  ślub na wielką skalę z udziałem arcyksięcia Karola Habsburga,  który właśnie świeżo został następcą tronu po morderstwie  Franciszka Ferdynanda w Sarajewie". Do tak jednostronnego  naświetlenia tamtego wydarzenia, już po śmierci swojego męża,  ustosunkować się uznała za konieczne Margit. Gwoli oddania  sprawiedliwości - myślę - trzeba przytoczyć tekst jej  "Sprostowania", cyt.: "Panujący w Austrii od 1848-1916 r. był  Franciszek Józef I, następcą tronu po zamordowaniu arcyksięcia  Franciszka Ferdynanda, arcyksiążę Karol, który dwa lata panował  nad Austrią, jako Karol IV. Tego nigdy nie widzieliśmy. Kuzynem  Franciszka Józefa I był arcyksiążę Karol Stefan, admirał floty  austrowęgierskiej, ożeniony z hrabianką Zamoyską zamieszkał na  stałe ze swoją rodziną w Żywcu, mówił dobrze po polsku i był  polonofilem. Podczas pierwszej wojny światowej 1914-18 odwiedzał  często szpitale i zakłady, w których przebywali ranni. Był on  często gościem we Wiedeńskim Zakładzie Niewidomych, w którym Janek  hospitował i gdzie byli polscy oficerowie i żołnierze różnych  frontów. Janek został mu przedstawiony, a nieraz arcyksiążę  rozmawiał z nim po polsku, wypytując go o jego studia i dalsze  zamiary. Janek witał go raz oficjalnie w trzech językach: po  niemiecku, po polsku i po czesku.  Ja byłam temu arcyksięciu też przedstawiona podczas jego wizytacji  mego zakładu pracy w sali operacyjnej w Szpitalu Wojennym, całkiem  niezależnie od Janka. Byliśmy wtedy jeszcze nie złączeni.  Arcyksiążę Karol Stefan każdej narzeczonej ociemniałego żołnierza  ofiarował jako prezent ślubny wyprawę: bieliznę stołową i  pościelową. Ale nikt z Habsburgów nie był na naszym ślubie. Nasz  ślub nie był żadną "propagandą wojenną", a tylko bardzo uroczystym  i poważnym związkiem serc, poświęconym przez kapelana wojskowego  Henryka Dobrożewskiego w małej, pięknie udekorowanej i rzęsiście  oświetlonej kaplicy szpitalnej ".  Warto było przytoczyć to dość obszerne sprostowanie po to  chociażby, by dowiedzieć się, z jakim to szacunkiem odnoszono się  do narzeczonych ociemniałych żołnierzy. Domyślać się tylko można,  że coraz liczniejsza rzesza ociemniałych żołnierzy stanowić  musiała nie lada problem dla władz austriackich. Narastał problem  ociemniałych żołnierzy, kalek, problem samotnych kobiet. To  dlatego Harusewicz, pisząc o kwestii propagandy, dotknął w duszy  Margit tak czułego punktu, zapewne nie rozumiejąc, że traktuje  rzecz zbyt powierzchownie.  Byłoby jednak nonsensem twierdzić, że zwyczajna uroczystość była  poddana daleko idącej manipulacji. Raczej piszący winien  podkreślić zwyczajność owego zaślubionego dnia. Zeszło się spore  grono osób, śpiewano, wznoszono w różnych językach toasty, które  wprowadzały nieco zamieszania i wesołości. Na pewno zeszli się  również i żołnierze. Niejeden z tych ociemniałych czy okaleczonych  chłopców musiał zazdrościć Silhanowi, czując że chciałby również  być takim szczęściarzem. Niejeden ukrywa kładącą się na powiece  łzę. Nie może uciec od myśli o sobie, z lękiem patrzy w swoją  przyszłość, z obawą, bo kto zechce dzielić los z człowiekiem  upokorzonym przez wojnę, kto chce nieść czyjś jeszcze ciężar?  Widzieli ci młodzi ludzie piętrzące się przed nimi góry i  przepaście jakby nie do pokonania. Ilu z nich nie było w stanie  podnieść się spod wojennych ciosów.  Silhan czuł swoim sercem ten ból. Czuł ich problemy, które były i  jego problemami. Każde ich słowo odnosił do siebie. Podobnie  odbierał ograniczenia. Taką samą drogę przebywał codziennie, by  żyć. Ile cierpienia i upokorzenia musiał i on wytrzymać, choćby z  powodu niemożliwości swobodnego poruszania się w przestrzeni.  Także w najprostszych sprawach był bezradny. Choćby nauka  posługiwania się sztućcami, szukania ich palcami obok talerza na  obrusie, tak aby nie zrzucić ze stołu na podłogę. Następnie  umiejętność trafiania do ust. Ciągła niepewność, czy każdemu  krokowi nie zagraża bezpośrednio jakieś niebezpieczeństwo. Ileż to  razy trzeba się potknąć, rozbić sobie czoło, upaść, zwichnąć rękę,  nie wiedzieć czy ktoś obok nas stoi, czy patrzy na nas, kto to  jest i jak wygląda. Nagle jakby odpłynął cały świat zewnętrzny.  Zostały tylko dźwięki jako jedyny po nim ślad i świadectwo. Bez  przełożenia tych dźwięków na obrazy poczucie świata byłoby jeszcze  bardziej ubogie, jałowe i psychicznie osaczające.  Ociemniały wie najlepiej, ile musi włożyć wysiłku, by odczuć tę  przestrzeń. Że zawsze będzie to tylko odczucie cząstkowe. Musi też  oswoić się z samym sobą, z sobą buntującym się, natrafiającym na  siebie jako na przeszkodę, natrafiającym na dorosłego, już  ukształtowanego człowieka, mającego określone plany życiowe i  przyzwyczajenia. A tu nagle wszystko to jest nieważne, mąci  spokój, łamie wyobrażenie dalszego życia. A to rodzi zawsze ból,  jest mozołem trudnym do zniesienia. Zwłaszcza ta nauka siebie w  nowej sytuacji. I Silhan wszystko to odczuwał i znosił. Teraz  czuł, że znalazł kobietę, która dzieli jego życie. Niewielu  żołnierzom jednak przydarzało się coś podobnego. Już się czuli  uradowani, kiedy znajdowali choćby ciepłe słowo ze strony którejś  z sióstr. Widział ich wszystkich swoim wewnętrznym wzrokiem Jan  Silhan, wesoły, szczęśliwy w tym dniu, obdarzony przez los. Teraz  wszyscy czynili mu wielkie względy, troszczyli się o niego i jego  Margit. Czegóż chcieć więcej?  Próbował gromadzić w swej pamięci każdy dźwięk szklanki,  kieliszka, każde słowo, szelest obrusów, serwet, stukot krzeseł,  jakby to wszystko miało być w przyszłych dniach ważne i potrzebne.  Cała ich tonacja, odcienie, barwy i plastyka opływała jego głowę.  Wokół dźwięczał, szumiał świat, jakby był cały jedną wielką rzeką,  która upływa. Pokrzepiony potrawami, spełnionymi toastami, nie  starał się zbytnio myśleć o głębi tych zagadnień. A również i nie  pragnął oddawać się myślom trudnym, na których dnie znajdował się  oścień. Czyż byłoby pożądane odczuć go teraz wśród życzliwych i  radujących się wraz z nim? Wolał więc smakować uniesienie  atmosferą swojskości i weselnego żartu. Ponadto czuł się w jakimś  wymiarze bardzo zobowiązany, a więc odpędzał jak tylko mógł te  czarne myśli, które jednak i teraz chciałyby zająć naczelne w jego  głowie miejsce. Myślał o siedzącej tuż obok Margit. W jednej  sekundzie starał się wyobrazić sobie całą dobroć, którą musi ją  obdarzyć, nigdy nie sprawić bólu ani żadnej przykrości. Był pewny  tych swoich marzeń.  Był przede wszystkim bez wyjątku akceptowany. Jego zdolności,  zapał i zaangażowanie w poznawaniu zawodowych sekretów pracy nad  niewidomymi wzbudzały uznanie różnych gremiów. W oczach dyrektora  Mella można było odczytać zadowolenie ze swojego pupila. Jan  Silhan był po części i jego zawodowym osiągnięciem. Toteż nikt nie  odważył się już kwestionować możliwości powierzenia ociemniałemu  zadania prowadzenia placówki dla innych ociemniałych.  Przekonywająca stała się argumentacja, że ktoś obciążony takim  samym losem najszybciej nawiąże z podopiecznymi kontakt, a więc i  rozwiąże wiele ich problemów. Zawsze przecież może powiedzieć, że  sam również jest okaleczony, a jednak trzyma się, nie upada.  Takie właśnie argumenty pojawiały się w rozmowach wiedeńskich.  Ponadto ciągle przybywało ludzi strasznie okaleczonych,  obciążonych inwalidztwem różnego rodzaju, w związku z tym  narastała potrzeba zaradzenia w jakimś stopniu piętrzącemu się  problemowi. I samemu Silhanowi teraz, kiedy czuł, że ma przy sobie  tak oddaną osobę, znającą cały splot bardzo trudnych lekarskich  zagadnień, najbliższa przyszłość, związana zwłaszcza z  prowadzeniem zakładu we Lwowie, wydawała się jaśniejsza i  prostsza.    VII   Chwile wytchnienia   W pierwszych dniach lipca 1916 roku dyrektor Mell w porozumieniu z  Kuratorium wysyła już zaślubionych Jana i Margit w - nazwijmy to  tak - podróż naukową po austriackich zakładach niewidomych i  ociemniałych. Jadą więc młodzi razem do Pragi, Linzu, Insbruka,  Salzburga, Grazu i Ujścia nad Łabą. W tych zakładach obecnie  przebywali najczęściej ociemniali żołnierze. Postanowiono bowiem,  aby przyszły kierownik, zanim sam obejmie stanowisko, zapoznał się  z metodami prowadzenia rehabilitacji jeszcze poza Wiedniem. Ta  podróż nie ma jednak dla młodych ludzi tylko naukowego wymiaru, bo  jest jednocześnie czymś romantycznym dla ich dusz. Poznawanie  nowych miast, nowych ludzi, wymiana doświadczeń, przyglądanie się  różnym metodom, to jakby przestępowanie różnych kręgów ciągle  zaczarowanego świata. Więc interesują się tym światem z dużym  zapałem. Margit robi notatki z poczynionych obserwacji. Zapisuje  wszystko to, co i jej samej może przydać się w niedalekiej  przyszłości. Trudno sobie wyobrazić, aby osoba mająca takie  kwalifikacje, nie miała okazji spożytkować ich wśród niewidomych.  Toteż ona i on wbijają w pamięć wszystkie przekazy o pozytywnych  osiągnięciach w odwiedzanych zakładach uzyskanych. Widząc w tylu  miejscach taki ogrom nieszczęść, może właśnie w czasie tej podróży  podejmują decyzję, bardzo świadomą decyzję, polegającą na  wyrzeczeniu się dzieci na rzecz pracy przez całe życie dla innych,  czyli dla niewidomych i ociemniałych. Tamte, już odległe w  przeszłości, bo u zarania wieku poczynione sobie nawzajem  ślubowania, można rzec zostały wypełnione z wielkim naddatkiem.  Powoli Wiedeń, choć jeszcze w nim przebywali, nabierał kształtu  tymczasowości. Teraz Silhan mógł o nim powiedzieć, że stał się dla  niego miastem wielkiego ocalenia osobistego, akademią jego  przyszłego, pracowitego życia. Tu w jakimś sensie rozpoczął swoje  życie na nowo. Objazd zakładów dla niewidomych, który dopiero co  odbył z Margit, natchnął go do pracy. Głęboko zrozumiał, że  poświęcenie się dla drugiej osoby może wypełnić bez reszty sens  życia człowieka. Pokrzepianie ludzi dobrym słowem, obdarzanie  nadzieją, wyprowadzanie na dobre drogi może stanowić najwyższą  nagrodę od życia.  Tak to jasno widział on ociemniały. I w pewnym sensie zadziwił się  sam swoimi przekonaniami. Niedawno jeszcze wszystkie wizje zwykł  budować na materialistycznym fundamencie. A teraz? Teraz jakby z  innego naczynia czerpał natchnienie. Myślał o darach duchowych, o  psychice ludzkiej, o zwycięstwie nad ułomnościami, miłosierdziu,  nędzy ludzkiej, modlitwie i Chrystusie. Wydarzenia osobiste jakby  zerwały ułudną kurtynę. Zobaczył pewien niezachwiany porządek  świata, w jego centrum stał Chrystus. Chrystus jako dający się  naprawdę objąć, towarzyszący codziennemu trudowi człowieka.  Przychodził w nieoczekiwanych momentach i mówił w tym czasie  wielkiego zwątpienia, co jest naprawdę ważne. Kłębiły się tu  wszystkie myśli, gdyż nowe ścierało się z dawnym, składając się w  inną całość. Przymierzał prostotę ewangelicznych przesłań do  filozoficznych teorii, które jeszcze tak niedawno rozważał na  kolokwium u docenta Jerusalema. Miał wiele czasu i w Wiedniu i w  czasie podróży, by przymierzać te różne sprawy do siebie i do  zadania, jakie przyjdzie mu pełnić. Mówił o tym też z przejęciem z  dr. Mellem, kiedy zdawał relację z tej podróży. Doktor Mell nie  mógł oprzeć się przekonaniu, że po raz kolejny odkrywa  szlachetność jego duszy i otwartość szczerego serca. Cieszył się,  że może dochodzić do takich właśnie wniosków. Czułby się zapewne  głęboko zawiedziony, gdyby musiał weryfikować negatywnie  którekolwiek ze swoich wyobrażeń o Janie Silhanie.  Dużo miejsca w tych jego rozmowach było dla rozważań o Bogu, o  jego obecności i działaniu. O Bogu, który staje się oparciem w  najcięższych chwilach, otwiera perspektywę człowiekowi  cierpiącemu, samotnemu, choremu. Zawsze, niemal zawsze. A tyle  przeszkód jest, by umieścić go w swoim sercu. Nie każdy mógł, bo  nie każdy był w stanie dokopać się do takich ocalających  przeświadczeń. Tym bardziej, że często musiały to być  przeświadczenia zupełnie osobiste, nie wykraczające poza obszar  własnego wnętrza. Ludzi okaleczonych jakże często zaledwie  tolerowano w świecie, a więc więcej było w świecie i w osobistym  doświadczeniu dowodów na bezlitosne urządzenie świata, niż na  dobroć. Cóż można jeszcze innego powiedzieć ociemniałemu, który  tuła się po zaułkach, żebrze, siedzi na skraju chodnika, wystaje u  wejścia do kościoła, dworca lub cmentarza? A młodzi ociemniali  żołnierze płakali, przeklinali swój los, modlili się o nagłą  śmierć, o cud. Jakże często żony nie chciały ich przyjąć z  powrotem do swoich domów. Iluż to nie potrafiło opanować swoich  emocji, swojej rozpaczy. Byli tak często już tylko kłębkami  nerwów. Nie panowali nad sobą, snuli w nieskończoność opowieści o  tym, jak nagle zapadła noc, mimo pełni życia i dnia. To wszystko  nie było łatwe do zniesienia. Silhan znał te sprawy od środka. Nie  trzeba mu było niczego objaśniać. Chwytał je natychmiast. Nie  musiał się w cokolwiek wczuwać, gdyż najadł się do syta tego  samego co inni doświadczenia, które niekiedy łagodniało, ale  jednocześnie jego postać ciągle mu towarzyszyła. Teraz wiedział,  że jedną z wielkich rzeczy będzie ocalenie tych ludzi przed  zwątpieniem, bo kiedy ustrzeże ich przed psychicznymi załamaniami,  to osiągnie już wielki sukces.  Ociemniałych najbardziej przygniatała bezczynność. Chcieli coś  robić, a nie byli w stanie. Pragnęli być użyteczni, chętnie więc  garnęli się do jakichkolwiek dla siebie możliwych zajęć. Chętnie  uczyli się na przykład wyplatania koszyków, mat. Wtedy innym  rytmem mijały godziny. Kto miał choćby odrobinę talentu,  podejmował grę na instrumencie muzycznym. Silhan wiedział, że  podstawą jego przyszłej pracy musi być stworzenie tym ludziom  odrobiny ciepła rodzinnego, dobrego klimatu we wspólnocie  podopiecznych. Długo w tym stylu prowadzona była rozmowa w  gabinecie dyrektora Mella, który przekonywał się coraz bardziej,  że ma przed sobą dojrzałego już do podjęcia samodzielnej pracy  partnera, który opanował wiele zawodowych spraw. Janek i Margit w  Wiedniu coraz częściej przygotowują się duchowo, by udać się na  nowe miejsce pracy. Odbywają liczne wizyty i spotkania u swoich  przyjaciół, obwieszczając o nadchodzącym, bliskim wyjeździe.  Jeszcze trwają ustalenia z władzami. Załatwiane są sprawy  urzędowo-formalne, konieczne w takich sytuacjach. Czują, że  otwiera się właśnie teraz nowy etap ich życia, nowa perspektywa,  czas prawdy. Powoli oddala się Wiedeń, piękny Wiedeń, Dunaj, mosty  nad Dunajem i promenady. Tu spędzili tak wiele pięknych chwil, ale  upływ czasu jest nieubłagany. Rozpoczęli już pakowanie swojego  skromnego dobytku. Zbliżał się czas wyjazdu do Lwowa. Teraz nagle  zrobiło im się żal zostawiać tak dobrze już wygrzane kąty,  oswojone miejsca i zaprzyjaźnionych ludzi. Margit opuszczała swój  Szpital Rezerwy. Janek żegnał się z dyrektorem Aleksandrem Mellem  i wszystkimi jego pracownikami. Odjeżdżali od ludzi, którym też  żal było ich już żegnać. Cóż znaczyłoby jednak osiąganie  czegokolwiek w życiu bez tego smaku? Osiągali Lwów, a tracili  Wiedeń. Nie ma rzeczy wiecznych na tej ziemi. Nie mogą w  nieskończoność trwać te same miejsca, zajścia, ani nawet spotkania  z bliskimi, najbliższymi ludźmi. W końcu nadeszła godzina wyjazdu.  Kropka nad "i" została postawiona. Spakowane rzeczy odniesiono na  peron, zastukotały koła, dworzec wiedeński powoli znikał im z  oczu. I znikali też ludzie, którzy ich odprowadzali.    VIII   Na ulicy Kleparowskiej nr 27   Wyposażony w odpowiednie uprawnienia, a zarazem przez Ministerstwo  Wojny powtórnie powołany do czynnej służby w wojsku austriackim,  mimo ciężaru inwalidztwa wzrokowego, w połowie września 1917 roku  porucznik Jan Silhan wraz ze swoją żoną Margit przybywają do  Lwowa. Pierwsze swe kroki kierują do Zakładu Ciemnych na ulicy  Świętej Zofii, w którym to znaleźli swe siedlisko ociemniali  żołnierze, przed ponad rokiem wyekspediowani z Wiednia. Na  początku było ich około pięćdziesięciu, później liczba ta  zwiększyła się do 105, gdyż przywożono ciągle nowe ofiary wojny.  Wielu z nich tylko na tymczasowy okres, by następnie skierować ich  do rodzinnych domów. Był wśród nich jeden oficer, stu szeregowców  i czterech cywilnych. Ale teraz czy to ma jakieś większe  znaczenie? Ból i cierpienie zjednało ich wszystkich do jednej  kategorii.  Tak się złożyło, że kiedy we wrześniu z nominacją na komendanta  szkoły przyjeżdża Silhan, narasta potrzeba przywrócenia Zakładowi  Ciemnych dawnego charakteru, czyli objęcia troską wychowania i  przysposobienia do życia niewidomych dzieci. Tym bardziej, że  Zakład Ciemnych pierwotnie zbudowany został właśnie z myślą o  niewidomych dzieciach. Warto tu przypomnieć, że został on  ufundowany w 1845 roku i otwarty w 1851 r. z inicjatywy hr.  Wincentego Zaremby Skrzyńskiego, który pragnął w ten sposób  utrwalić pamięć swojego niewidomego syna. Następnie, dzięki wielu  fundatorom i ofiarodawcom, mógł się rozwijać i prowadzić swoją  merytoryczną działalność. Z początku przyjmuje tylko chłopców, w  dalszym zaś okresie podjęto decyzję przyjmowania również  niewidomych dziewcząt. Najbardziej dramatyczny okres przypada na  pierwsze miesiące I wojny światowej, kiedy to do Lwowa wkroczyły  wojska rosyjskie i zamieniły zakład na koszary. Dopiero w kwietniu  1916 roku Zakład Ciemnych mógł wznowić działalność, gdyż w 1915  został przez wojska austriackie ponownie odbity, a wojska  rosyjskie wyparte. Teraz zadanie Silhana polegało na stworzeniu  szkoły dla ociemniałych żołnierzy. Był do tego formalnie  uprawniony i fachowo przygotowany.  Na miejscu już wraz z nim zwołano ważną naradę. Wrzesień był  ciepły. Fragmenty długiej i szczegółowej dyskusji wybiegały hen  przez otwarte okno poza mury budynku. W rozmowie udział wzięli:  inspektor szkoły hr. Kazimierz Radwański, dyrektor Zakładu hr.  Stanisław Mycielski, skarbnik Eugeniusz Barczak, a także  przedstawiciele wojska austriackiego. Zostaje omówiony plan  przeniesienia 48 osób na nowe miejsce, czyli do budynku Domu  Inwalidów na ulicę Kleparowską 27. Następnie Silhan spotyka się z  żołnierzami, by im obwieścić wszystkie szczegóły przedsięwzięcia.  W ich serca wlewa iskry nowego ducha. Oni również cieszą się, że  przełożonym będzie ktoś taki sam jak oni. Liczą przecież na  większe wczucie się w ich niedolę. Cieszą się przede wszystkim, iż  plany stworzenia szkoły nareszcie się ziściły. Zapowiadano im  bowiem, że niebawem do Zakładu Ciemnych powrócą niewidome dzieci,  więc rósł mimowolny niepokój, czy aby na pewno będzie się ktoś  nimi samymi zajmował. Nie, nie będą odesłani do domów. Wszyscy  przeniesieni zostaną na nowe miejsce. Ta wiadomość, podana przez  porucznika Silhana, uciszyła wszystkie najgorsze przypuszczenia.  Wrześniowe słońce, ciepłe dni, pachnące dojrzewającymi owocami,  pełne rozmów o urodzaju, sypiące śliwkami i jabłkami, których  pokaźne ilości różni bezimienni ofiarodawcy przywozili ociemniałym  żołnierzom, wszystko to przywracało poczucie swojskości tych  rodzinnych stron. Któż nie pamięta i nie oczekuje, kiedy może  zanurzyć się w przydomowy warzywnik, by sięgnąć po dojrzałe  pomidory, truskawki, maliny i inne owoce. Ile stąd płynie radości.  Odczuwano, że taki właśnie panuje teraz czas, sezon winogron,  brzoskwiń, gruszek, śliwek, kopru, marchwi i wszelkiej innej  słodyczy. Dla Silhana nastał czas wielkiej pracy. Wziął się od  pierwszego dnia solidnie do wypełniania tych nowych obowiązków.  Czuje na sobie powinność wykazania się zwłaszcza teraz. To dobrze,  że Margit jest przy nim nieustannie. Dokładnie ilustruje budynek  na Kleparowskiej 27. Cieszy się zwłaszcza przylegającym do gmachu  ogrodem. Tu będą mogli jego pupile - jak pieszczotliwie nazywa  swoich podopiecznych - bezpiecznie wypoczywać po nauce i zajęciach  warsztatowych.  Budynek na Kleparowskiej, kiedy słuchał relacji Margit, wydał mu  się bardzo odpowiedni. Masywny, swym architektonicznym kształtem  przypominał zakład wychowawczy, który poznał w Wiedniu. Przez  moment to skojarzenie wydaje mu się nawet zabawne. Chce jak  najszybciej wszystkie sprawy dograć, by jego żołnierze mogli wejść  do nowej siedziby. Po latach tak sam komendant będzie ten czas  wspominał: "Ministerstwo Wojny poleciło mi zorganizować specjalny  zakład reedukacyjny dla Małopolski we Lwowie. Urządzenie zakładu  nie było zadaniem łatwym, gdyż przypadło ono na czasokres, w  którym braki i nędza spowodowane wojną na każdym kroku dawały się  coraz bardziej we znaki. Nie zrażając się piętrzącymi się  trudnościami, zabraliśmy się z zapałem do pracy. Stworzony przez  nas zakład, obliczony na 50 miejsc, ogółem udzielił swej opieki  185 inwalidom ciemnym. Szkolenia zawodowego udzielało się z całą  gruntownością przez rutynowanych fachowców w szczotkarstwie i  koszykarstwie, w poszczególnych wypadkach w korespondencji i  masażu. Przeciętny okres szkolenia zawodowego trwał dwa lata.  Inwalidzi uczyli się chętnie i z dobrym wynikiem. Wyroby ich  cieszyły się dużą wziętością na rynku krajowym. Prócz tego pupile  zakładu uczyli się pisma Braillea, inteligentniejsi pisania na  maszynie, muzykalni zaś muzyki (fortepian, skrzypce, mandolina).  Chwile wolne od zajęcia urozmaicali oni sobie grą, czytaniem  książek z biblioteki zakładowej lub słuchaniem czytanych im  codziennie gazet i książek. Uczęszczali też do teatrów, które  udzielały zakładowi bezpłatnych biletów. Urządzano zabawy w  świetlicy zakładowej. Przyjaciele inwalidów odwiedzali ich często  i dbali o uprzyjemnienie im pobytu w zakładzie."  Tyle w największym uproszczeniu mówi o tym trudnym zadaniu jego  bohater. Czytelnikowi może się wydać dziwne pomieszczenie  wielkiemu ogromu spraw w kilku zdaniach zaledwie. A tak jest  przecież zawsze. Czyjś trud, czyjś wysiłek może zostać sprowadzony  do kilku liczb, faktów i zdarzeń. A pomiędzy nimi jest wielka  realność, żywy człowiek, dziesiątki ludzi, ich wysiłek, zmęczenie,  drżenie mięśni, oddech, radość i smutek, chwile namysłu, tysiące  spraw koniecznych codziennie do podjęcia. Po prostu kosmos życia,  kołowrót, który trzeba codziennie obejmować i przyjmować, gdyż  inaczej jakże człowiek zasługiwałby na miano człowieka.  Żywioł, jaki musiał opanować Silhan, nie był prosty. Ociemniali  żołnierze nie zawsze chcieli się poddać należnej dyscyplinie,  argumentując, że nadto już wycierpieli, by jeszcze teraz znosić  jakieś obowiązki. A przecież bez respektowania określonego  porządku nie można by prowadzić należycie rehabilitacji. Choćby w  nauce Braillea przekonanie o korzyści i potrzebie jego opanowania  dotarło skutecznie tylko do 40 procent ociemniałych. Reszta wolała  nie trudzić się w tym kierunku. Trzeba o tym wspomnieć, by ukazać,  iż zadanie Silhana we Lwowie nie było wcale łatwym. Wiele razy  zwykłe zmęczenie dało się we znaki.  Silhanowie w Domu Inwalidów mieli swoje mieszkanie. Od pierwszego  dnia pobytu uczynili je otwartym dla wszystkich. Toteż chętnie  przybywało tu wielu tych, którzy mieli jakąś sprawę do omówienia.  W gospodarzach znajdowali szczerych rozmówców, zawsze skłonnych  udzielić dobrej porady. Stało się ono przez najbliższe dziesięć  lat świadkiem wielu spotkań lwowskiej inteligencji, ludzi  znaczących, wspierających ociemniałych żołnierzy. Silhan cieszył  się każdą taką rozmową, każdym pozyskanym ofiarodawcą. Sprawiał to  jego pogodny, łagodny i nieskomplikowany charakter. Odwiedzający  czuli się tu jak u siebie w domu. Pani Margit umiała świetnie ten  nastrój przychylności wytwarzać i pielęgnować.  Tak więc w pierwszych dniach października do czterech sal  szpitalnych wprowadzili się nowi lokatorzy. Ogółem było ich  czterdziestu ośmiu. Sporo czasu poświęca Silhan, by każdego z  osobna poznać, jego osobiste, rodzinne sprawy, okoliczności  wypadku, jego zainteresowania, stan wewnętrznego samopoczucia. Z  biegiem czasu znał na pamięć wszystkich po imieniu. Wystarczyło mu  usłyszeć czyjś głos, by wiedzieć natychmiast, z kim ma do  czynienia. I podopieczni odczuwali jego pośród siebie stałą  obecność. On to przecież nie opuszczał ich nigdy duchowo,  zwłaszcza w momentach trudnych, a takich każdemu przydarzało się  niemało. Związane były nie tylko z bolesnym odczuciem własnej  sytuacji, ale też bardzo często z wieloma konkretnymi sprawami,  jak na przykład trudem opanowywania zawodowych umiejętności.  Zawodu uczono się w trzech warsztatowych salach. Zakład dysponował  także magazynem, biurem, salą jadalną, która służyła również za  miejsce zebrań, odczytów czy jakichś imprez kulturalnych.  Wyżywienie zostało ustalone według III grupy diety szpitalnej.  Silhan jako komendant szkoły bardzo szybko zyskał wielki autorytet  wśród swoich podopiecznych. Jego wysiłek w kierunku stworzenia  uczciwej koleżeńskiej atmosfery, połączonej z niezbędną karnością,  nie poszedł na marne. A miał do czynienia z charakterami i  skłonnościami do rzetelnej nauki bardzo różnymi. Wszystkim tego  typu problemom trzeba było umieć zaradzić. Wiedział, co w danych  sytuacjach trzeba czynić. Przede wszystkim działać energicznie, w  porę, by kłopoty w jakiejkolwiek dziedzinie nie przeradzały się w  kryzysy. Wiedział, że wtedy często bardzo trudno się z nich  podnieść. Ci dorośli mężczyźni byli teraz na poły dziećmi jako  ociemniali, niekiedy może nawet bardziej niż dzieci wyolbrzymiali  każdy osobisty problem, doznane upokorzenie czy niepowodzenie.  Wymagali więc zwyczajnie prostych pocieszeń, słów pokrzepienia,  pochwał, nawet wtedy, kiedy obiektywnie rzecz biorąc nie było ku  temu zbyt dużo powodów. Wiedział Silhan jednak, że lepiej  pochwalić nawet na wyrost niż ganić, bo efekt uzyskuje się lepszy  wtedy, gdy budzi się otuchę ludzką. Bywało więc tak, że ociemniali  więcej jemu samemu wierzyli, niż własnym doznaniom. A to już jest  sukces wychowawczy. Jego jasne usposobienie zaprowadziło wszędzie  atmosferę spokoju. Pracowitość Silhana, zaradność i chęć  pokonywania trudności, nie mogły być ignorowane ze strony jego  podopiecznych. Nie mogli przecież nigdy użyć argumentu, że są w  sytuacji innej, którą trudno odczuć lub zrozumieć. Potknięcia  ociemniałych żołnierzy nie stawały się przeto nigdy przerażającymi  klęskami. Silhan rozdawał siebie tym ludziom w pokrzepiających ich  ducha słowach. Toteż bez lęku garnęli się do wyplatania koszyków,  mat, do wyrabiania szczotek. Palcom jakby lżej było wędrować po  omacku po witkach wikliny. Taką samą postawę nakazał przyjąć i  stosować również nauczycielom.  Ważnym też problemem było wytworzenie wokół Szkoły dla  Ociemniałych Żołnierzy przychylnej atmosfery. W znacznym stopniu  dowodem rosnącego zainteresowania społecznego był reportaż, duży,  ze zdjęciami, który ukazał się w prasie. Margit Silhan pełni w  szkole funkcje pielęgniarki, sekretarki i pracownicy oświatowej.  Widzimy ją na zdjęciu w białym kitlu. Młodzi żołnierze patrzą w  stronę obiektywu, trzymając demonstracyjnie w rękach swe wyroby,  czyli koszyki. Inni zaś skupiają się na czynności wyplatania. A  jeszcze inni demonstrują swe instrumenty-mandoliny. Na zdjęciu  grupowym utrwalony zostaje pośrodku także porucznik Silhan z żoną  Margit. Czuje się tu odległość czasową epoki, która już odeszła w  nicość. Zdjęcie pożółkło, jakby ono samo swoją istotą o tym fakcie  chciało nas powiadomić. Tego typu nagłośnienie miało dobry wpływ  na wzrost hojności różnych ofiarodawców. Silhan miał na uwadze,  jako najważniejszą sprawę, kwestię dobrego imienia swojej  placówki. Nie dopuszczał więc, by w odczuciu zewnętrznym  powstawała jakaś rysa na tym wizerunku. Wiedział, że narobiłaby  wiele szkody, rozszerzałaby się w społecznych kręgach wprost  zaraźliwie. Nawet nie decydował się zbyt wiele mówić o trudzie  pracy, żeby nie spowodować pytań wścibskich i dociekliwych,  dotyczących skuteczności prowadzonego przedsięwzięcia. A przecież,  gdyby odsłonił obraz, to niejeden uznałby, że wiele w nim trudnego  do zniesienia koszmaru. Przeżywanie własnego losu nie miało w  wielu przypadkach łagodnego przebiegu. Rodziły się lęki, obawy o  przyszłość. Te powracały w rozmowach jako najtrudniejsze do  przełamania. Różnymi osobistymi uwarunkowaniami byli obciążeni  ociemniali żołnierze. Myśl, że za dwa, trzy lata będą już zdani na  samych siebie i wyłącznie od ich sprawności zależeć będzie los,  nie była łatwa do zaakceptowania. Wielu z nich było bohaterami  wojennymi, a teraz z trudem pokonywali kolejny, zwyczajny dzień.  Kto oglądał obraz Breugla "Ślepcy", ten wie, w czym tkwi istota  zewnętrznego wizerunku człowieka ślepego. Wie, że może budzić  odruchową niechęć i odrazę. Nikt bowiem nie chce bliżej obcować z  zewnętrznie manifestowaną nędzą, przywołującą niezliczone myśli o  beznadziejności ludzkiego losu. A tenże odsłaniał się nawet w  samym zachowaniu, nieskoordynowaniu ruchów, ich niepewności czy  dziwacznym odchylaniu głowy do tyłu. Oczywiście Breugel nie drwi  ze ślepców, a raczej napomina patrzącego, by nie dopuszczał się  zbyt daleko idących uzurpacji. Przedstawia mu wyłącznie pewną  prawdę losu, wobec którego trzeba zachować pokorę, bo również  wynoszenie się ponad ten świat jest żałosne.  Toteż ociemniali żołnierze, za każdym razem, kiedy wyruszali na  Lwów, podlegali niezwykle bacznej lustracji ze wszystkich stron.  Nie mógł ani jeden szczegół wzbudzić niczyjego pogardliwego  spojrzenia czy krytycznej uwagi z powodu niedbalstwa. To się  wydarzyć nie mogło. Zapięci po ostatni guzik, ustawieni w zwarte  dwójki lub czwórki, dopiero wtedy mogli wyruszać. Zawsze skupiali  na sobie wzrok przechodniów. Cichły rozmowy. Zdarzało się słyszeć  tylko raczej kobiece miłosierne westchnienia na ten widok bólu.  Chodzili do teatru, do kościoła, na przechadzki poza miasto. Nie  było to wojsko, choć chłopcy byli w wojskowych mundurach. Nie  takich chciało się ich widzieć. Kto był wewnętrznie wrażliwy i  choć przez chwilę próbował wyobrazić sobie małą skalę ich losu, a  wraz z tym obraz wojny, musiał odczuć wstrząs wewnętrzny.  Wybitny polski poeta Jan Kasprowicz, poruszony do głębi skalą  okrucieństwa, napisał o żołnierzach Silhana bardzo piękny wiersz,  pełen żałości i współczucia, a zarazem wielkiego szacunku. Jest to  utwór zamieszczony w "Księdze dla ubogich". Przytaczam jego  obszerne fragmenty:  Okrutny mam co dzień widok,  Co snać mi duszę rozdepcze:  Obok mych okien przechodzą  Biedni żołnierze - ślepce.   Parami idą pod rękę,  Kijkiem macają ziemie - Wspomnienie zgasłego słońca  Pod pustą powieką drzemie.   (...)  Na krwawą ruszyli wojnę,  Nadzieja powrotu mami:  Czas przyszedł, iż z pola wrócili,  Ale wrócili - ślepcami.   (...)  Wita ich matka i żona,  Dzieci witają rodzone:  "Hej, synu, hej mężu, hej ojcze  W rodzinną wróciłeś stronę.   Krzyż masz na piersi i medal,  Wart jesteś największej chwały,  Tak mówią, tak wielbią twe czyny,  Lecz gdzież się twe oczy podziały?"   Szeroko we Lwowie był znany ten wiersz. Wielokrotnie czytano go  publicznie. Również ociemniałym żołnierzom czytała go Margit  Silhan. Jakże ich wzruszał. Porucznik Silhan znał go na pamięć. A  i nie on jeden przecież. Ociemniali żołnierze czuli się serdecznie  przez poetę dostrzeżeni i zapewne niejeden ze swoich niewidzących  oczu uronił łzę. Mógł też każdy przyjąć ten wiersz do siebie  bezpośrednio. A już zwłaszcza ci, co byli odznaczeni. Oni mogli  słowa Kasprowicza: "Krzyż masz na piersi i medal" traktować jako  bezpośrednio zaadresowane. Wiele dobrego uczynił Jan Kasprowicz  tym wierszem dla sprawy niewidomych i ociemniałych w owym okresie.  Jakże przekonywająco trafiał do ludzkich serc w latach wojennego  znękania. Znany był w wielu co bardziej światłych domach w  mieście. Do niczego nie nakłaniał, a jednak czynił ludzkie serca  łaskawszymi, gdy chodzi o ofiarność. Został wydrukowany w formie  ulotki, i wykorzystywany w czasie publicznych kwest. Trzeba się od  razu zastrzec, że niemożliwe byłoby funkcjonowanie zakładu tylko  na bazie - jak byśmy to dzisiaj określili - charytatywnych kwest.  Główny ciężar wydatków ponosiły wiedeńskie instytucje, ale były to  wydatki obliczone na zupełne minimum istnienia. Utwór Kasprowicza  odgrywał propagandowo dużą rolę. Bronił najbardziej  pokrzywdzonych, którzy stawali najczęściej na samym dnie życia,  którymi też często najzwyczajniej pogardzano lub bano się ich.  W tym miejscu trzeba oddać sprawiedliwość i powiedzieć, że spore  było grono osób, które śpieszyły ze stałą ofiarą. W broszurce  wydanej w 1918 roku, zatytułowanej "Ociemniali inwalidzi wojenni w  galicyjskim Zakładzie dla Ciemnych we Lwowie w roku 1916-1917",  której autorem jest dyrektor hr. Stanisław Mycielski, znajdujemy  sporo nazwisk godnych przypomnienia. Bo przecież warto i dla  przykładu i dla unaocznienia i dzisiaj bogacącym się sferom  polskiego społeczeństwa przypomnieć, co było honorem dawnego  ziemiaństwa lub przemysłowców. Pamiętano o słabszych i  potrzebujących. Do strefy takiej pomocy i pamięci należały także i  takie gesty, jak odwiedziny, chwile rozmowy, towarzyszenie w  wyjściu do teatru, na wycieczkę poza miasto. Jakże ważne było  takie rozpraszanie ludzkiej samotności. Stanisław Mycielski tak o  tym pisze: "Liczne grono pań z naszego miasta otoczyło swą opieką  biednych inwalidów, odwiedzając ich codziennie i spędzając z nimi  czas na głośnym czytaniu książek i gazet lub zabierając na  przechadzki, lub wreszcie urządzając wspólne wycieczki za miasto".  Dowiadujemy się, że oto pewnego razu hrabina Włodzimierzowa  Dzieduszycka podejmuje u siebie na ulicy Kurkowej we Lwowie całe  grono ociemniałych. Zaś były komendant miasta generał Riml von  Altrosenburg posyła co pewien czas do ociemniałych żołnierzy  orkiestrę wojskową. Panie Burzyńska, Janowa Kremerowa, Aniela  Radzymińska, Stefania Szwedzicka, Helena Lesińów i inne zajmowały  się przepisywaniem książek dla ociemniałych pismem brajla, co  pozwoliło zaoszczędzić określone fundusze i przeznaczyć je na inny  cel. Stanisław Sobolewski z Miechowa regularnie przesyła jabłka,  Malczewska kupuje gitarę, Jurkiewicz harmonię w futerale,  bezimienni ofiarodawcy posyłają dwa gramofony.  Ta lista nazwisk nie jest wyczerpana. Również miejscowi lekarze  troszczyli się o zdrowie podopiecznych porucznika Silhana. Są to:  Adam Bednarski, Hilary Schram, Henryk Halban. Nad sprawnym  przeprowadzaniem aprowizacji, wielce utrudnionej przez wojenne  okoliczności i zniszczenia, czuwa wspomniany już komendant miasta.  Chciałoby się zapytać, jak będą wspominane i w jakich  okolicznościach nazwiska współczesne?  Aby jednak nie powstało złudzenie, że Silhan mógł prowadzić swoją  szkołę tylko w oparciu o dobrowolne ofiary społeczeństwa, trzeba  podkreślić, iż jej byt zapewniały głównie rozwiązania systemowe.  Akcje społecznej pomocy, choć odzwierciedlające najlepsze strony  ludzkich charakterów, nie były zdolne podołać skali comiesięcznych  wydatków. Władze austriackie, mając świadomość wzrostu wielkiej  liczby ociemniałych żołnierzy, utworzyły na samym początku wojny,  bo już we wrześniu 1915 roku, Kuratorium Opieki nad Ociemniałymi  Żołnierzami. Jego historycznym zadaniem było tworzyć, a następnie  prowadzić domy opieki, zakłady i szpitale, które leczyłyby i  przysposabiały do zawodowego życia naznaczonych przez wojnę  ociemniałych żołnierzy. Szkoła we Lwowie jest więc dotowana przez  Kuratorium, którego honorowym prezesem był właśnie wspomniany już  arcyksiążę Karol Stefan. Powstały też w pierwszym okresie wojny  dwie inne instytucje-towarzystwa, żeby wymienić:  Kriegsblinden-Heimstatten, kierowane przez radcę Henryka Grimma.  Jest to stowarzyszenie nakierowane głównie na kupowanie dla  ociemniałych, bezdomnych żołnierzy, domów, ogrodów i parceli  rolnych. Natomiast typowo pomocny charakter ma instytucja powołana  przy ministerstwie spraw wewnętrznych - Kriegsblindenfonds pod  przewodnictwem ekscelencji Wolfa. Nastawiona była na finansowanie  remontu budynków, spłacanie zadłużenia itp. Tego typu działania  wyświadczone ociemniałemu żołnierzowi miały wręcz zbawienną  wartość. Wyrywały go z beznadziejności, otwierały szansę na  znośniejszą przyszłość. Zdobycie stałego miejsca w postaci domu,  poletka gruntu, czy sfinansowanie remontu ratowało tych  nieszczęśników od wielkiej niedoli. Dodajmy wreszcie, że w  wypadkach, kiedy zakup jakiejś nieruchomości - jak podaje w swej  książeczce Stanisław Mycielski - nie był możliwy, każdemu  ociemniałemu wypłacano odsetki od sum przeznaczonych na ich  wyposażenie. Mogły one być przeznaczone na spłacanie czynszu za  lokale mieszkalne.  Silhan, będąc bardzo wrażliwy na wszystkie te sprawy, uznając je  za niezwykle ważne w życiu ociemniałych żołnierzy, ani przez jedną  chwilę nie zaniedbuje starannych kontaktów z Wiedniem. On też  potrafi poruszać się między wymienionymi wyżej instytucjami. Wielu  ich urzędników zna przecież osobiście, co bardzo ułatwia  załatwianie wielu spraw. Prowadzi regularną korespondencję.  Dyktuje swojej żonie listy w języku niemieckim, w których wylicza  potrzeby i czyni sprawozdania z bieżących realizacji.  We Lwowie akcję wyposażania inwalidów w zagrody powierzono hr.  Maurycemu Mycielskiemu. Jest on prezesem Towarzystwa Zagród dla  Ociemniałych Żołnierzy. Działa w tym Towarzystwie również od  początku Jan Silhan. Hrabia Mycielski, gdy trzeba, wyjeżdża w  teren i załatwia z powiatowymi władzami lub pertraktuje z osobami  prywatnymi sprawy zakupu nieruchomości. Podkreślić trzeba, że  państwo Austro-Węgier, mimo wojennych warunków, stara się w tym  zakresie jak najlepiej wypełniać swoją funkcję. Do 1918 roku  zakupiono 23 nieruchomości, wielu ociemniałym żołnierzom udzielono  pomocy finansowej na zakup różnorakich rzeczy.  Pierwszy rok pracy komendanta porucznika Jana Silhana w szkole na  Kleparowskiej 27 przebiegł bez zakłóceń. Był zadowolony, że udało  mu się reedukacyjny program wcielić w życie. Wewnętrznie ubolewał  tylko, że mógł objąć swoją działalnością tylko 48 osób  jednorazowo. Potrzeby przecież były znacznie większe. Na froncie  bowiem nowi żołnierze ciągle tracili wzrok.   IX   W niepodległej Polsce   Jesienią 1918 roku już wyraźnie było widać, że zbliża się koniec  wojny. Ale jednocześnie docierały groźne wieści z Rosji, w której  rozszerzał się i zbierał obfite, krwawe żniwo zamęt  październikowej rewolucji. Tu, we Lwowie, odczuwało się te  niepokoje jako zagrożenia szczególnie silnie. W ludzkich sercach i  myślach radość i lęk mieszały się ze sobą. Nastrój oczekiwania  udzielał się wszystkim. Już powstają instytucje polskiej władzy,  wyłania się po upadku mocarstw zaborczych coraz silniejsze  przekonanie o możliwości swobodnego kształtowania bytu narodowego.  Aspiracje te dają o sobie znać w całej Europie. Polska staje u  progu niepodległości. Miasto Lwów wydaje się być wolnym miastem po  abdykacji cesarstwa Austro-Węgier. Lwowianie muszą przeżyć jednak  w tym momencie inwazję ukraińską. Oto w nocy z 31 października na  1 listopada Ukraińcy zajmują miasto. Na gmachach rankiem  wywieszone zostają niebiesko-żółte flagi. Zaskoczenie ludności  polskiej jest ogromne. Szybko jednak szok mija i całe  społeczeństwo przystępuje do obrony swego miasta. Szkoła dla  ociemniałych żołnierzy przez trzy tygodnie jest w stanie  oblężenia. Niemal całkowicie ustaje możliwość prowadzenia zajęć.  Trzy tygodnie krwawych działań, w których zasłynęła młodzież,  nazwana później "orlętami", stanowiły ciężki okres w dziejach  zakładu na Kleparowskiej. Wojna o Lwów jeszcze trwała do końca  lutego 1919 roku. Wykrystalizowało się politycznie państwo  polskie, odzyskując miano bytu niepodległego. Jednak nie oznaczało  to zakończenia wszystkich trudów i niebezpieczeństw. Największe  perturbacje szkoła miała dopiero przed sobą. Wraz z odrodzeniem  się państwowości polskiej, który to fakt Silhan wraz ze swoimi  podopiecznymi radośnie wita, pojawia się pilna kwestia nawiązania  kontaktu z nowymi władzami. Odtąd lwowska szkoła przestaje  podlegać formalnie wiedeńskiej centrali. Silhan nawiązuje kontakt  z polskimi władzami wojskowymi w Warszawie, które przejmują w  zakres swojej działalności opiekę nad szkołą. Teraz systematycznie  wszelką korespondencję i sprawozdania Silhan będzie nadsyłał na  ręce podpułkownika lekarza dr Nikodema Kołłątaja - szefa Sekcji  Opieki Ministerstwa Spraw Wojskowych w Warszawie. Będzie ona  prowadzona regularnie, w duchu wzajemnego zrozumienia przez cały  czas, z wyjątkiem czasu wielkiego zagrożenia dla państwa  polskiego. Bo oto w lutym 1919 roku mają miejsce pierwsze starcia  wojsk polskich z Armią Bolszewicką, które szybko przekształcały  się w wojnę polsko-radziecką. Latem 1920 roku, mimo że Lwów nie  zostaje zdobyty, poczucie zagrożenia jest ogromne. Oblegane przez  oddziały Budionnego miasto nie zostaje zdobyte. Wiele instytucji  zostało jednak ewakuowanych, w tym również Szkoła dla Ociemniałych  Żołnierzy. Silhan wraz z całym dobytkiem szkoły udaje się do  Krakowa. Trudy tego czasu były wielkie. Po załamaniu się ofensywy  bolszewickiej i odrzuceniu przez Piłsudskiego wojsk rosyjskich na  wschód, minęło śmiertelne zagrożenie. Dopiero teraz można mówić o  nastaniu czasu pokoju i swobodnego kształtowania się polskiej  państwowości.  Ociemniali żołnierze mogą powrócić z powrotem do Lwowa na  Kleparowską i podjąć przerwane zajęcia. Napisze o tych przejściach  Silhan następująco: "Trzeba było kilku lat, aby można było  powetować stracony czas. Nie zaniedbywaliśmy przytem kwestii  skupienia dookoła naszej sprawy wszystkich tych, którzy byli  gotowi poświęcić jej gorące serca i ofiarny czyn. Grono tych  szlachetnych przyjaciół na terenie Małopolski było od dawna  liczne, a wśród nich we wdzięcznej pamięci ociemniałych żołnierzy  na zawsze zostaną takie imiona, jak: hr. K. Dzieduszyckiej, M.  Komorowskiej, Stanisława i Maurycego Mycielskich i wielu innych."  Zdania te oddają sprawiedliwość i nie przemilczają ofiarności i  serca wielu osób. Utworzone zostało we Lwowie Towarzystwo Opieki  nad Niewidomymi, które starało się gromadzić fundusze, celem  wsparcia potrzebujących żołnierzy. Równocześnie z odzyskaniem  niepodległości władze polskie przejęły nadzór administracyjny nad  lwowską placówką. Niewątpliwie jest to zasługa Silhana, który  natychmiast w zmienionej sytuacji politycznej dociera do władz  wojskowych w Warszawie i przedstawia całą złożoną problematykę,  związaną ze Szkołą dla Ociemniałych Żołnierzy.  Pierwsze sprawozdanie, do złożenia którego porucznik Silhan jest  zobowiązany, ma charakter globalnej informacji z okresu dwulecia.  Datowane jest na 1 października 1919 r. Dotyczy nie tylko prac i  programu szkolenia, ale sytuacji niewidomych i ociemniałych w  całej Galicji. I tu warto by przytoczyć następujące fakty, które  ukazują rozmiar wysiłku i przedsięwzięć podejmowanych przez  Silhana. Przez zakład w okresie wymienionych wyżej dwóch lat  przeszło 137 ociemniałych żołnierzy. Wynika więc stąd, że wielu z  nich zostało ulokowanych na bardzo krótki termin, w którym byli  zapoznawani z najważniejszymi zagadnieniami reedukacyjnymi. Inni  zaś, z cięższymi przypadłościami inwalidzkimi, zostawali tu przez  dłuższy okres czasu. W sprawozdaniu tym Silhan liczbę ociemniałych  w byłej Galicji określa na około 300. Dowiadujemy się też, iż  Polaków było 57, Ukraińców 69, Niemców 2, Żydów 4, Rumunów 1. Pod  względem zamożności - biednych 89, niezamożnych 36, zamożniejszych  8. Jeżeli chodzi o stopień kalectwa wzroku - zupełnie ociemniałych  76, rozróżniających dzień od nocy 20, słabowidzących 77,  ociemniałych wskutek poranienia granatem 62, eksplozji 22,  postrzału karabinowego 20, wskutek choroby 26, nieszczęśliwych  wypadków 3, analfabetów 45 procent. Również znajdujemy tu  informacje o akcjach prowadzonych przez wiedeńskie instytucje, np.  dotyczących zakupu domków. Takich domków nabyto ogółem 31.  Wspomina też Silhan o trudach związanych z ich pozyskiwaniem, ze  względu na bardzo nikłą podaż. Fakt ten warty jest odnotowania,  gdyż będzie miał istotny związek ze zgłoszonym Ministerstwu Spraw  Wojskowych projektem zbudowania osady-kolonii dla ociemniałych  żołnierzy. Możemy się też ze sprawozdania dowiedzieć, iż w  przeciągu dwóch lat zostało przepisanych społecznie 20 książek w  piśmie Braillea, co dało początek bibliotece ociemniałych  żołnierzy. Czyż nie była to jedna z pierwszych w Polsce kolekcji  książek pisanych systemem Braillea? Trzeba tu powiedzieć rzecz  następującą. W tym momencie Silhan jako wojskowy, mimo że  ociemniały w czynnej służbie, staje się bardzo potrzebnym w  sprawach inwalidztwa wzrokowego człowiekiem. W roku 1921 zostaje  awansowany do stopnia kapitana sanitarnego. Ministerstwo Spraw  Wojskowych orientuje się w tej sytuacji, że ma nie tylko do  czynienia z komendantem lwowskiej szkoły, lecz w ogóle z kimś, kto  może uchodzić w Polsce za eksperta, gdyż uzyskał najlepsze z  możliwych do wyobrażenia wykształcenie w zawodzie tyflopedagoga w  renomowanej placówce wiedeńskiej. Nie mówiąc już o tym, że Silhan  zaprezentował sobą człowieka o dobrym rodowodzie, wykształceniu  politechnicznym i bohatersko zasłużonego na polu walki w czasie  wojny, a także o osobistych cechach charakteru. Od samego początku  tych kontaktów widać, że ambicje i intencje Silhana wykraczają  poza wąski interes prowadzonej szkoły. Już wtedy widzi potrzebę  objęcia całego zakresu problemów instytucjonalnym działaniem. W  piśmie z 4 IX 1920 pisze: "Wszelkie akcje skierowane ku  rozwiązaniu interesującej nas kwestii muszą być oparte na możliwie  dokładnej i wszechstronnej znajomości położenia inwalidów  ciemnych. Upraszam o łaskawe wzięcie pod rozwagę, czy zebranie  statystycznych dat w tym celu przez okręgowe ekspozytury nie  byłoby wskazane. Bogaty materiał statystyczny zebrany przy  rejestracji inwalidów przez pomienione instancje, może być  wykorzystany dla ujęcia ociemniałych żołnierzy w ścisłą  ewidencję."  Świadomość podjęcia takich przedsięwzięć nie była jednostronna.  Ugruntowała się za przyczyną osoby Silhana również w Sekcji Opieki  MSW, którą kierował wymieniony już podpułkownik szkoły Nikodem  Kołłątaj. Rozumiano, że problem ociemniałych żołnierzy, jako ofiar  wojny, jest aż nazbyt palący, aby można było nie myśleć o jego  systematycznym i systemowym rozwiązywaniu. Za wzór służy system  opracowany i realizowany przez Kuratorium Funduszu Inwalidów  Ciemnych we Wiedniu. Silhan zna jego istotę doskonale. Składa więc  bardzo dokładną informację o Stowarzyszeniu Zagród dla Inwalidów  Ciemnych (Kriegsblindenheimstatten). Dowiadujemy się, że MSW  wysyła do Lwowa swoich wizytatorów. Komendant Silhan, w  międzyczasie awansowany do stopnia kapitana, inicjuje, a zarazem  opracowuje system "jednolitej opieki nad ociemniałymi w Polsce".  Nie trzeba tu mylnie twierdzić, że jest jedynym wtajemniczonym w  merytoryczne zagadnienia, ale na pewno odgrywa rolę wielce  znaczącą. Za najważniejsze uznaje tworzenie na wzór lwowski  zakładów reedukacyjnych, w których ociemniali mogliby zdobywać  odpowiedni do własnej sytuacji zawód. Konieczne jest pośrednictwo  pracy i regulacja stosunków majątkowych człowieka poszkodowanego,  który staje się bezradny wobec problemów życiowych i finansowych.  Taki właśnie kształt miał model wiedeński. Silhan proponuje MSW  "opiekę tę ująć w pewien oparty na dotychczasowym doświadczeniu  system i czuwać nad racjonalnym jego rozwojem. (...) Należy  powołać do życia komitet opieki nad inwalidami ciemnymi przy  S.O.M.S.W w Warszawie, w skład którego weszliby reprezentanci  władz i społeczeństwa. Komitet ten, zorganizowany na wzór  zagranicznych instytucji, z odpowiednimi modyfikacjami do naszych  stosunków, mógłby wcielić do zakresu swej działalności jako  specjalny dział akcję wyposażania inwalidów ciemnych we własne  zagrody: (...) niewidomy więcej niż kto inny przywiązuje się do  swego ogniska domowego, ceni stałość miejsca swego zamieszkania,  gdzie z czasem oswaja się z okolicą." (Pismo z dnia 5 sierpnia  1920).  Ważne jest powyższe pismo, ponieważ wskazuje, że nie wystarczały  Silhanowi ambicje bycia lokalnym działaczem, tylko z obowiązkami  komendanta szkoły. Ta skala potrzeb dyktuje mu działanie na rzecz  zaradzania wszystkim trudom tych, których los tak dotkliwie  odczuwa i współczuje. On doskonale rozumie, że tylko przejęcie  idei tej szerokiej pracy przez władze państwowe może zaowocować  satysfakcjonującymi rozwiązaniami. Wkrótce też zostaje zlecone  kapitanowi Silhanowi opracowanie projektu osady dla inwalidów  ciemnych. Pracuje więc intensywnie nad jego kształtem, bo to jest  w jego przekonaniu szansa przezwyciężenia wielu trudności, jakie  napotykał inwalida zwłaszcza po opuszczeniu szkoły. Ociemniali nie  zawsze mieli gdzie się podziać, w niewystarczającym zakresie  możliwe było wyposażenie ich w zagrody. Rozwiązanie takie dawało  szansę wielce pozytywną społecznie.  Do zbudowania kolonii Silhan zapalił się bardzo i zdołał do tego  nakłonić władze wojskowe. W projekcie Silhan kreślił: "Kolonia  miałaby się składać z co najmniej 30 osobnych domków z ogródkami,  internatu na 20 inwalidów, wytwórni z urządzeniami, domu rządcy i  terenu wiklin. Osadnicy spłaciliby wartość poprzez potrącanie  jednej trzeciej reszty przez 10-15 lat. Mogliby przy okazji  korzystać z pewnych ulg i umorzeń. Kolonia funkcjonowałaby na  zasadach stowarzyszenia spółdzielczego, które utrzymywałoby dwóch  majstrów i jednego kierownika. Praca byłaby tu połączona z  uprawianiem własnego małego gospodarstwa lub ogródka."  Ta idea została podjęta i zaakceptowana, a przede wszystkim  zrealizowana. W 1926 roku Silhan przenosi się na tę właśnie osadę,  która usytuowana zostaje koło Radziechowa. Tam pozostanie przez  dziesięć lat jej administratorem. Będzie prowadził tu własne  gospodarstwo. Zanim to jednak nastąpi, jeszcze piastując  stanowisko komendanta szkoły we Lwowie, Silhan bardzo wiele robi  na rzecz nawiązania stałych kontaktów z ociemniałymi żołnierzami w  różnych regionach Polski. Głęboki charakter mają więzi  zadzierzgnięte ze Związkiem Ociemniałych Wojaków na Wielkopolskę,  Pomorze i Górny Śląsk. Tylko konsolidacja szerszych kręgów,  zwłaszcza tych już wykrystalizowanych, mogła przyczynić się do  postępu sprawy ociemniałych żołnierzy. Pamiętajmy, że różne  organizacje działały w rozproszeniu i wzajemnym małym kontakcie.  Toteż trzeba było dopiero sporo wysiłku włożyć, aby przyczynić się  do opracowania szerokiego programu. Do tego zadania aktywnie  włączał się, a raczej w znacznym stopniu je inicjował i programowo  opracowywał, właśnie kapitan Jan Silhan. Państwo nie było w stanie  zaspokoić wszystkich potrzeb ociemniałych żołnierzy. Konieczne  okazało się szukanie możliwości pomocy wszędzie tam, gdzie  pojawiała się realna szansa.    X   Powstanie Związku Ociemniałych Żołnierzy RP   Sytuacja ociemniałych żołnierzy musiała być jednak tego rodzaju,  że nieustannie myślano, jak polepszyć ich dolę. Szkoła, którą  prowadził Silhan, miała duże potrzeby i ograniczone możliwości.  Wielu ociemniałych żołnierzy, najczęściej samotnych i bezradnych,  nie miało żadnej pomocy materialnej oraz szans na życiową  stabilizację.  We lwowskim gronie społeczników i osób wspierających szkołę  zrodził się więc pomysł, by wystąpić do Polonii amerykańskiej z  prośbą o wsparcie. Pomysł ten zaowocował świetnymi wynikami. Ale  oddajmy w tym miejscu głos samemu kpt. Janowi Silhanowi, cyt.:  "Ciekawym szczegółem pracy owych czasów będzie może fakt, iż  geneza Tow. "Latarni" bierze swój początek w naszym zakładzie  ("Latarnia - Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi Ofiarami Wojny  "Latarnia" w Nowym Jorku, w Europie powstawały w różnych krajach  lokalne filie Towarzystwa - przyp. autora). Oto w roku 1921, za  inicjatywą i pośrednictwem p. Komorowskiej, wydaliśmy do posła  ks. K. Lubomirskiego w Waszyngtonie werbujące listy wraz z  fotografiami zakładowymi, pragnąc uzyskać dla sprawy większe  fundusze. Za jego staraniem zebrano 6 mln marek, które przywiozła  do Polski znana działaczka amerykańska miss Holt. Znalazłszy w  Małopolsce już zorganizowaną i planową pracę na polu opieki nad  ociemniałym żołnierzem, prowadzoną od szeregu lat, oraz  dowiedziawszy się od nas o istnieniu Domu Ociemniałego Żołnierza w  Bydgoszczy i świetnie zorganizowanego Związku Ociemniałych Wojaków  w Wielkopolsce, miss Holt zainicjowała na terenie podówczas  jeszcze biernej Warszawy założenie "Latarni". (Miss Holt  przywiozła do Polski drukarnię brajlowską. Była to pierwsza  drukarnia tego typu w Polsce.) W dalszej konsekwencji wspólnem  staraniem pp. ks. T. Sapieżyny, hr. R. Tyszkiewiczowej, M.  Komorowskiej i naszem powstała filja "Latarni", istniejąca obecnie  pod prezesurą p. dr.I. Dembowskiego." ("Jednodniówka Wojaków  Wielkopolskich", Wizyta wspomnianej wyżej amerykańskiej działaczki  miss Holt znacząco przyczyniła się do powołania w Małopolsce, na  wzór istniejącego już w Wielkopolsce, Związku Ociemniałego  Żołnierza "Spójnia" z siedzibą we Lwowie. Inicjatywa komendanta  związku, kpt. Silhana, jest tu bezsporna.  Organizacja małopolska inauguruje swoją działalność 11 lutego 1922  roku. Pierwszym jej przewodniczącym zostaje mjr Edwin Wagner,  który stracił wzrok podczas wojny polsko-bolszewickiej i dostał  się do niewoli. Po powrocie do kraju przeszedł, jak wielu, przez  szkołę Silhana. Przyszły przewodniczący Małopolskiego Związku  Ociemniałego Żołnierza tak o Wagnerze napisze, cyt.: "dzielny,  zasłużony legionista, ideowiec, społecznik" (por. S. Kłak). Cele  "Spójni" są dwojakie: 1. Związek począł stopniowo przejmować  agendy opieki społecznej, aby z czasem skupić je całkowicie w  swych rękach, 2. nawiązywał żywą współpracę z innymi lokalnymi  związkami, występując we wspólnych delegacjach wobec władz i  społeczeństwa.  Przykład bardzo pomyślnej pracy i współdziałania organizacji z  Wielkopolski i Małopolski mobilizuje działaczy także w byłym  zaborze rosyjskim do społecznej pracy, choć nie było to łatwe, ale  w końcu w kwietniu 1925 roku, z inicjatywy Mikołaja Wroczyńskiego,  utworzono Związek Inwalidów Wojennych i Ofiar Wojny. Wyłonił się  więc trzeci - brakujący do tej pory człon, by z wielkim zapałem i  determinacją przystąpić do współpracy na rzecz powołania  Ogólnopolskiego Związku Stowarzyszeń Ociemniałych Żołnierzy RP, co  miało miejsce 11 maja 1929 roku. Stowarzyszenie to w 1934 roku  przekształca się w Związek Ociemniałych Żołnierzy RP, który już ma  bardziej jednolity i scentralizowany charakter. Mjr Edwin Wagner  zostaje jego przewodniczącym. Równocześnie w latach 1930-35 jest  dwukrotnie wybierany na posła do Sejmu R.P. Jego autorytet i wkład  na rzecz spraw inwalidów jest ogromny. W 1935 roku zostaje  prezesem ZG Związku Inwalidów Wojennych RP. Można rzec, iż Wagner  jest światłym działaczem i że chlubnie świadczy o ideach, z  którymi zetknął się we Lwowie, w placówce Jana Silhana.  Nieprzypadkowy to przecież fakt, że kiedy 7 września 1926 kpt. Jan  Silhan zostaje przeniesiony w stan spoczynku z czynnej służby  wojskowej (zakończono bowiem akcję szkolenia ociemniałych  żołnierzy), to komendanturę Domu Inwalidów przy Kleparowskiej 27  na pewien czas obejmuje jego podopieczny, mjr Edwin Wagner. Te  dwie osobowości w międzywojennym okresie bardzo systematycznie ze  sobą współpracowały. I odegrały bez wątpienia wielką rolę nie  tylko w emancypacji ociemniałych żołnierzy, ale wszystkich  niedowidzących. Myślę, że entuzjazm pracy w odrodzonej Polsce był  w owym okresie jedyny w swoim rodzaju.  Władze polskie, widząc wielkie postępy w przykładnym organizowaniu  się ociemniałych żołnierzy (mają do czynienia z żołnierskimi  społecznikami), nie są obojętne na wszelakie ich postulaty. A te  powoli już się właśnie wykształcają. Kiedy 21 października 1928  roku odbywa się II walny zjazd członków "Spójni" w Krakowie, to  fakt ten doceniają czynniki rządowe, wysyłając swoich  przedstawicieli dla podkreślenia oficjalnego uznania zasług.  Depeszę przysyła sam prezydent Ignacy Mościcki. Do komisji  rewizyjnej nowych władz zarządu, jako jej prezes, wchodzi kpt.  Silhan.  Fakty te są istotne, świadczą bowiem, że mamy do czynienia z  owocną pracą wielu oddanych, bezinteresownych działaczy, których  zapał i idea służenia była najważniejszą wartością i cnotą. W  gronie takich działaczy jak: Wagner, por. Stanisław Kłak - prezes  Małopolskiego Związku Ociemniałego Żołnierza "Spójnia" (również  wychowanek i pensjonariusz szkoły prowadzonej przez Silhana) czy  inż. Perzyński jest ciągle również obecny Jan Silhan. Trudno to  sobie dzisiaj może uzmysłowić, ale tak było naprawdę. Na przykład  chyba trudno sobie wyobrazić, że Silhan, prowadząc szkołę we  Lwowie, dość znacznie obciążony obowiązkami, jednocześnie  systematycznie - jak pisze Ewa Grodecka w książce "Historia  Niewidomych Polskich" - docierał do Warszawy do pensjonariuszy  Szkoły Reedukacyjnej dla Ociemniałych Żołnierzy z książkami i  międzynarodową prasą brajlowską, a w internacie prowadził gorące  dyskusje, w których agitował na rzecz utworzenia organizacji w  Warszawie, którą jak wiadomo będzie kierował wspomniany już  Wroczyński. Te wysiłki nie poszły na marne. Organizacja powstała i  mogło dojść do zespolenia wysiłków. Nie tylko to jest jego pasją,  ale też wiele czyni na rzecz ujednolicenia systemu Braillea,  którego różne wersje były podówczas stosowane.  I kiedy w 1926 roku zostaje przeniesiony w stan spoczynku i  decyduje się osiąść w Radziechowie jako osadnik wojskowy na  gospodarstwie rolnym, również tam nie pozostaje bezczynny. Nie  wystarcza mu spokojne zażywanie wiejskiego życia, ale ono właśnie  daje mu impuls do pracy nad nową ideą. A jest nią pragnienie  stworzenia w Polsce organizacji dla cywilnych niewidomych. Nie  jest to zresztą sprawa mnożenia pomysłów, lecz raczej nakaz umysłu  i serca. Wystarczyło mieć oczy otwarte i logicznie wnioskować, by  prędzej czy później dojść do przekonania, że cywilni niewidomi i  ociemniali są w dalece gorszej sytuacji niż ociemniali żołnierze.  Nie posiadali bowiem żadnych uprawnień: renty, możliwości  nabywania koncesji, bezpłatnego lecznictwa itp. Działały wyłącznie  różne stowarzyszenia filantropijne i związki regionalne,  dysponujące jednak nikłymi możliwościami w świadczeniu szerokiej  pomocy i zatrudnienia. To cywilni niewidomi stanowili żebraczą  rzeszę polskich miast, ich nieodłączny pejzaż świadczący o  bezradności, chorobie i nędzy takiej, że tylko naprawdę litujące  się serce potrafi ją odczuć i zbliżyć się, choćby w geście  jałmużny. Praca, którą pragnął się zająć Silhan, nie miała w  żadnej mierze nawet przypominać smaku jałmużny. Miała dotrzeć do  sedna beznadziejności po to, by upominać się o godność tych  nieszczęśników.  Dla podjęcia już konkretnych poczynań organizacyjnych w celu  utworzenia "centralistycznie zbudowanej organizacji" (słowa  Silhana) datę graniczną wyznacza 1932 rok. Od tej daty możemy  mówić o wyrażeniu się woli współpracy wielu lokalnych instytucji.  Rolę wiodącą, pionierską, odegrał tu Związek Pracowników  Niewidomych, skupiający cywilnych niewidomych, który we współpracy  i ścisłym współdziałaniu ze Związkiem Stowarzyszeń Ociemniałych  Żołnierzy RP wystąpił do władz państwowych w 1932 roku z  inicjatywą zrzeszenia różnych związków niewidomych w jedną  organizację. Władze ustosunkowały się do tego pomysłu przychylnie,  stając się na najbliższe lata koordynatorem wielu narad i  konferencji.  Pierwsza konferencja miała dojść do skutku w gmachu Ministerstwa  Pracy i Opieki Społecznej w dniu 30 czerwca 1932 roku. Zanim  przybliżony zostanie w największym skrócie jej przebieg i  uczestnicy, trzeba powiedzieć, że wcześniej w różnych środowiskach  - jak pisze Silhan - "Idea samopomocowa kiełkowała w głównych  kilku ośrodkach, skupiających naszych cywilnych towarzyszy  niedoli. (...) Lokalny charakter związków i stosunkowo mały zasięg  ich wpływów spowodowały, że sprawa niewidomych w Polsce rozwala  się poniekąd i niezależnie od tak ważnego współczynnika, jakim  może i powinna być świadoma celu zbiorowa wola samych niewidomych.  (...) Toteż z uznaniem należy powitać myśl zrzeszenia istniejących  w Polsce wyżej wspomnianych związków w jedną federację. (...)  Ogromne zdobycze ustawowe, społeczne i materialne, którymi  poszczycić się mogą ociemniali żołnierze w Polsce, zrzeszeni w  Związku Stowarzyszeń O.Ż.R.P., są zbyt dobrze znane. (...) Zdajemy  sobie sprawę z tego, w jak niewspółmiernie cięższych warunkach  walczyć muszą o polepszenie swego twardego losu nasi cywilni  towarzysze i jak dużo mają oni do odrobienia za czas swej  niezawinionej bierności" (z materiału archiwalnego).    XI   Nowe idee - klęska   Pierwsza wzmiankowana konferencja, która doszła do skutku 30  czerwca 1932 roku, była istotna, nie zebrano się bowiem wyłącznie  w celu zapoznawczym, by wytyczyć cel pracy na najbliższą  przyszłość. Cel i istota spotkania została już wcześniej w wielu  środowiskach dokładnie zasygnalizowana. Na czerwcowe spotkanie Jan  Silhan przybył już ze szczegółowym zarysem statutu przyszłej  organizacji. Ale nie ubiegając przebiegu spraw, które toczyć się  będą przez kilka miesięcy, przybliżmy pokrótce przebieg tej  pierwszej konferencji.  Obecni byli: J. Zasadzki - Zjednoczenie Pracowników Niewidomych z  Warszawy, dyrektor Stanisław Łopatto - Towarzystwo byłych  Wychowańców Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie,  por. Stanisław Kłak - Małopolski Związek Ociemniałych Żołnierzy  "Spójnia" we Lwowie, mjr Edwin Wagner i kpt. Jan Silhan - Związek  Stowarzyszeń Ociemniałych Żołnierzy R.P., inż. Czesław Perzyński -  Związek Ociemniałych Wojaków z Bydgoszczy, Z. Mally - Koło  Przyjaciół Niewidomych z Warszawy, Matka Przełożona Czacka -  Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi z Warszawy (Laski) i siostra  Teresa (Laski), profesor Stanisław Bytner - Sekcja Nauczycieli  Szkół Specjalnych Związku Nauczycielstwa Polskiego z Warszawy, dr  W. Kępiński. Jak widać grono ludzi jest szacowne. Zebrani  postanawiają, aby to pierwsze spotkanie nie miało jeszcze  charakteru zbyt zobowiązującego jeśli chodzi o daleko idące  deklaracje. Traktowane jest więc bardziej jako informacyjne i  konsultacyjne jednocześnie. Mjr Edwin Wagner stara się jednak  przekonać zebranych, że nie należy niczego odkładać na czas  późniejszy i natychmiast przystąpić do konkretnej pracy, bo tylko  to może okazać się owocne. Referentem sprawy niewidomych na tym  ważnym spotkaniu jest kpt. Jan Silhan, który po odczytaniu szkicu  teoretycznego, pobudzony licznymi pytaniami, jeszcze ustnie  udziela wyjaśnień na interesujący temat. Tak więc i tu rola  Silhana - jak widzimy - jest znacząca. Należy podkreślić, iż zapis  z tego pierwszego zebrania, jak uwidacznia to protokolant -  urzędnik W. Kortylewicz, brzmi bardzo zachęcająco, cyt.: "Zgodzili  się na ogół bez zastrzeżeń w kwestii pilnej potrzeby utworzenia  Zrzeszenia Centralnego, wyrażając przy tym zadowolenie z obecnej  inicjatywy i konkretnego jej ujęcia" (z protokołu). Ta wyrażona  wtedy zgodna wola otworzyła drogę do przyszłych kolejnych narad.  Pamiętajmy, że nie miało to być wcale takie oczywiste, gdyż  żywiono wielkie obawy, czy w wyniku powołania takiej centralnej  organizacji poszczególne związki i organizacje nie utracą istotnej  w ich pracy autonomii. Taka obawa determinowała czerwcowe i  następne spotkania i chyba do końca ważyła na losach długotrwałych  narad w przyszłości. Już w pierwszej części protokołu protokolant  Kortylewicz skrupulatnie odnotowuje, cyt.: "Matka Przełożona  Czacka zastrzegła się przed statutowym uprawnieniem do ewentualnie  zbyt daleko idących ingerencji w życie wewnętrzne poszczególnych  organizacji i przed ewentualnym ograniczeniem samorządu tych  organizacji" (z protokołu). Tak więc nie trzeba zbyt dużej  wnikliwości, by nie dostrzec pewnego dramatu czerwcowego  spotkania. Widzimy, że istniały bardzo poważne obawy, bariery i  zastrzeżenia, a te mają skłonność z czasem urastać do  wyolbrzymionych rozmiarów. Toteż Silhan, chcąc zażegnać  niebezpieczeństwo fiaska, przystępuje do wyjaśnienia, iż takie  intencje nie wchodziły tu w grę. Rzecz polega tylko na  skoordynowaniu "wszystkich czynników", które sprawie niewidomych  mogłyby przynieść polepszenie losu. Przyszłe Centralne Zrzeszenie  miałoby być strukturą złożoną z trzech wzajemnie pozostających i  uzupełniających się czynników. A mianowicie wchodziłyby w jego  skład: zakłady opiekuńcze dla niewidomych, związki samopomocowe  niewidomych i personel pedagogiczny (nauczycielstwo). Taki projekt  wydał się Siostrze Teresie z Lasek "sztuczną kombinacją". Na te  obawy zareagował dyr. Łopatto. Także inni dyskutanci nie żywili  podobnych zastrzeżeń. To przeważyło szalę i można było myśleć o  kolejnym spotkaniu. Wobec wielu głosów za kontynuowaniem prac  niemożliwe było okazywanie złej woli. Na przykład Towarzystwo  Pomocy Ociemniałym Ofiarom Wojny "Latarnia" w Polsce ze swej  strony przygotowało nawet na naradę już wręcz gotowy statut  przyszłej organizacji. Został przedłożony zebranym pod rozwagę.  Głównym rezultatem czerwcowej narady było postanowienie o  kontynuowaniu dalszych prac, a konkretnie zlecono Silhanowi  opracowanie "drugiej redakcji statutu, który byłby następnie  rozesłany do wszystkich instytucji opieki nad niewidomymi w  Polsce, w celu zapoznania się, poczem nastąpiłaby druga  konferencja ogólna wszystkich instytucji dla ostatecznego  przyjęcia statutu i przystąpienia do Zrzeszenia". Konkluzja ta  brzmi nader optymistycznie i zapowiada jakby rychły postęp w  sprawie. A przecież miał to być początek ciągle rodzących się  trudności nie do pokonania.  Po wakacjach, w czasie których Silhan i Margit świetnie wypoczęli,  Ministerstwo Opieki Społecznej, które przyjęło na siebie rolę  koordynatora narad, rozesłało do 13 instytucji materiały, w celu  uzyskania ich opinii. Nie miejsce tu na szczegółowe przedstawienie  treści napływających uwag i odpowiedzi. Były one streszczone i już  w postaci zwięzłych wyciągów przesyłano je kpt. Janowi Silhanowi  do Radziechowa. Tu mógł spokojnie, przy nieodłącznej pomocy  Margit, intensywnie nad nimi pracować. Opinie najczęściej były  pozytywne, zapewne dlatego, że w wielu ośrodkach dojrzewała myśl o  konieczności powstania takiej postulowanej organizacji. Natomiast  pewne rozbieżności głosów wynikły z zamiaru włączenia do struktury  Centralnego Zrzeszenia przedstawicieli nauczycielstwa, gdyż  "obowiązek nauczania niewidomych w wieku szkolnym należy do  państwa". Przy okazji zgłaszano postulaty dotyczące szkolnictwa  oraz zatrudnienia. Praca, z początku rokująca osiągnięcie dużych  efektów, miała się więc niebawem przekształcić w swoisty maraton  korespondencyjny i kolejnych nie dobijających do celu narad i  dyskusji. Niewątpliwie jest Silhan tym wszystkim już zmęczony i  rozgoryczony. Dostrzega bowiem fakt, iż lęki, obawy i niechęć  otwartej współpracy stają na przeszkodzie konstruktywnego  podejmowania decyzji. Ale ciągle jeszcze bierze w przedsięwzięciu  udział, nie uchyla się, nie odwraca plecami, nie przyjmuje postawy  zrezygnowanego i sfrustrowanego.  Druga konferencja ma miejsce 24 i 27 lutego 1933 roku. W  komunikacie do prasy czytamy: "Konferencja, której przewodniczył  poseł Wagner, opracowała definitywny, uzgodniony projekt statutu,  który przedłożony będzie pierwszemu zjazdowi delegatów  zainteresowanych czynników do zatwierdzenia". Z treści tych kilku  zdań wynika, że tylko moment, a będzie można ogłosić niewidomym,  że teraz już mają swoją organizację, która będzie występować w  obronie ich życiowych spraw. Zjazd przewidziano na jesieni tego  samego roku, a do tego czasu zostaną dopracowane jeszcze wszystkie  elementy kształtu statutu przyszłego Zrzeszenia. Bowiem mimo  uzgodnienia gotowego już projektu, były zgłaszane jakieś uwagi. Na  lutowym spotkaniu przydzielono różne obowiązki poszczególnym  osobom. A spraw było dużo do zrobienia, jeśliby miał być ów zjazd  dobrze przygotowany. Myślano o finansach, co nie było łatwe do  rozwiązania, przewidziano nawet prowadzenie w radiu audycji  propagandowych. Silhan przykłada się do pracy ze zdwojoną energią.  Wygłasza pogadanki radiowe, ułatwia bieżące sprawy. Pilnuje, by  odpowiednie komisje przygotowały swoje wystąpienia. Rzecz powinna  być przygotowana wzorowo. Ma to przecież być pierwszy kongres  niewidomych w Polsce. Przewidziano wygłoszenie referatów z  następujących zagadnień: nauki, profilaktyki, pomocy technicznych,  bibliotekarstwa, drukarstwa, ustawodawstwa i opieki lekarskiej.  Postanowiono, że każda delegacja będzie miała tylko jeden głos na  zjeździe nauczycielskim.  Na jesieni jednak okazało się, że do zjazdu nie dojdzie. Zbiera  się tylko Komisja Organizacyjna Głównego Komitetu dla Sprawy  Niewidomych. Silhan czuje niepokój i spodziewa się, że ciężkie  chmury gromadzą się nad podjętą pracą. Celem zebrania, które  odbyło się 13 listopada 1933, staje się tylko uwzględnienie kilku  kolejnych uwag merytorycznych, kolejne przedyskutowanie statutu i  wyznaczenie nowego terminu zjazdu. "Przygotowany projekt statutu  jest po raz kolejny odczytywany, zostają zgłaszane poprawki. Tym  razem, po uwzględnieniu kilku uwag, następnego dnia projekt  przedłożono zebranym do podpisania, celem przedłożenia go w  następnej fazie do zatwierdzenia przez Komisariat Rządu m.  Warszawy, tak aby w ciągu kilku najbliższych tygodni można go  wydrukować i rozesłać zainteresowanym organizacjom" (z protokołu).  Wyznaczono także nowy, już ostateczny, termin zjazdu na 22  kwietnia 1934 roku. Ponieważ termin był dość odległy, postanowiono  wcześniej odbyć robocze zebranie informacyjno-organizacyjne w celu  ustalenia kilku szczegółów. Ciągle bowiem trwają zabiegi, by  wystarać się o potrzebne na ten cel fundusze.  Trzeba w tym miejscu koniecznie podkreślić, że Jan Silhan we  wszystkich protokołach sporządzonych z zebrań postrzegany jest  jako osoba, ktńórej powierza się przygotowanie "odpowiednich  materiałów", istotnych dla całej sprawy. W międzyczasie  skorygowano datę zjazdu na 7 kwietnia. Silhan powiadamia  zebranych, że byłoby to bardzo korzystne, albowiem w dniach 3-6  kwietnia 1934 roku odbywać się będzie zjazd nauczycieli szkół dla  niewidomych, co warto spożytkować. Tak więc korelacja terminów  byłaby korzystna. Ta data zostaje zaakceptowana. Sprawy kancelarii  zjazdu powierza się Silhanowi. Ma on także wygłosić referat  programowy, wskazujący na główne kierunki działania komitetu.  Zapowiedziano jeszcze odbycie kolejnego spotkania, 10 lutego 1934  roku. Ustalono liczbę członków, którzy będą mieli prawo głosu i  tych, którzy będą na zjeździe obecni w charakterze zaproszonych  gości. Według pierwszego kryterium przewidziano delegatów 18 i 6  zaproszonych gości. Na kolejnym zebraniu - 12 marca 1934 roku -  okazuje się, że Laski rezygnują z wygłoszenia referatu, co - jak  się później okazuje - jest oznaką, iż wycofują się całkowicie z  organizacji Głównego Komitetu dla Sprawy Niewidomych w Polsce.  Jednak sam statut zostaje w tym samym czasie zatwierdzony przez  Komisariat Rządu m. Warszawy w dniu 21 marca 1934 roku, lecz nie  może, w wyniku zaistniałego impasu, być wprowadzony w życie. I  sprawa konsolidacji ruchu niewidomych znów utknęła w martwym  punkcie.  Można sobie wyobrazić zawód wywołany tak nieoczekiwanym i  zadziwiająco przeciwstawnym obrotem spraw. Trzy lata pracy, które  doprowadziły do wspólnego w zasadzie porozumienia środowisk  niewidomych w Polsce, przepadają jakby rzucone na marne. Trudno  też pominąć odczucia psychiczne samego Silhana, który tyle serca i  pracy włożył w całe przedsięwzięcie. On i jego Margit żyli tą  ideą, płonęła w ich sercach, żywiła ich nadzieją i motywowała trud  każdego następnego dnia, czyniąc go lżejszym. Teraz to wszystko  miało okazać się nieistotne, odłożone "na półkę". Radziechów stał  się więc miejscem koncepcyjnego myślenia, miejscem nawiązywania  kontaktów i pracy dla całego środowiska niewidomych w Polsce.  Idea i jej organizatorzy doznali poczucia klęski. I to w sferze  psychologicznej, bowiem tak właśnie, a nie inaczej musiało to w  duszach poszczególnych osób wyglądać. Na pewien czas idea została  odłożona. Wróci się do niej w nowej sytuacji  społeczno-politycznej, jaka się wytworzy po drugiej wojnie  światowej. Głównym skutkiem, o którym z pewnością można  powiedzieć, że miał pozytywny charakter, było rozbudzenie  świadomości społecznej co do potrzeby powołania w Polsce  ogólnopolskiej organizacji niewidomych.  Wszystko zmierzało ku temu, by przerwać prowadzone prace.  Trudności zaczęły piętrzyć się z różnych stron, a każdą z nich  starano się wykorzystać dla poparcia własnego punktu widzenia. Do  tego doszło jeszcze nieporozumienie wokół Towarzystwa Opieki nad  Ociemniałymi w Warszawie, w które to wplątano właśnie Jana  Silhana. Toteż zmuszony był 16 kwietnia 1934 roku skierować  specjalne pismo do Komisji Organizacyjnej Głównego Komitetu Sprawy  Niewidomych. Towarzystwo oskarżyło Silhana, jako członka Komisji i  głównego referenta, o nielojalność, albowiem dążył jakoby do fuzji  Zjednoczenia Pracowników Niewidomych i "Latarni". Do tego doszedł  jeszcze konflikt, który wynikł na tle opracowywania systemu  skrótów brajlowskich.  W wyniku powyższych incydentów w łonie komisji organizacyjnej  powstała kryzysowa sytuacja. Silhan zdawał sobie sprawę z powagi  zakulisowych działań, a zwłaszcza z ich głównego celu, którym było  niedopuszczenie do Kongresu Sprawy Niewidomych. Jako mający  prowadzić kancelarię zjazdową, aby oddalić wszelkie podejrzenia,  dotyczące jego osoby, decyduje się na ocalające w swoim  przekonaniu posunięcie, a mianowicie na złożenie oświadczenia.  Czytamy w nim między innymi, cyt.: "Odpierając powyższe  tendencyjne zarzuty oświadczam, iż - aczkolwiek nie poczuwam się  do żadnej winy - gotów jestem ustąpić z Komisji Organizacyjnej, o  ile Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w Warszawie uważałoby  dalszą współpracę z moją osobą za niemożliwą" (z listu do  Komitetu).  Powtórzyła się więc historia jeszcze sprzed 1932 roku, kiedy to  również z powodu różnych tarć i niemożliwości uzgodnienia  wspólnego stanowiska, nie doszło do nawiązania współpracy, a  zarazem powołania jednej organizacji dla niewidomych. Również  wtedy okazało się, że "prócz tarć międzyorganizacyjnych i prywaty,  nie było tam niczego, co mogłoby dać niewidomym iskierkę nadziei  na polepszenie ich coraz to trudniejszych warunków bytowych.  Oburzeni w głębi duszy faktem, że konferujący, zarówno niewidomi,  jak i widzący, nie stanęli na wysokości zadania, rozpoczęliśmy  między sobą rozważać możliwości powołania takiej organizacji przez  samych niewidomych" (za: Ewa Grodecka: "Historia niewidomych w  Polsce", str. 56). Różnica jest jednak zasadnicza pomiędzy  ówczesnym fiaskiem a tym, z którym z poparciem Ministerstwa Opieki  Społecznej wystąpił Związek Ociemniałych Żołnierzy. Polega ona na  storpedowaniu prac doprowadzonych już faktycznie do finału. Można  więc mówić o autentycznym zaprzepaszczeniu wielkiej szansy. Jan  Silhan mógł czuć się tym faktem szczególnie rozgoryczony i  dotknięty. Jego działalność była w Polsce znana i doceniana. Był  człowiekiem otwartym na każde środowisko potrzebujące pomocy. Choć  ta porażka była głęboka, nie wycofuje się Silhan z pracy  społecznej. W Radziechowie nadal udziela się społecznie jako  radny. Wiele czasu poświęca także działalności zorganizowanego  przez siebie kółka rolniczego. Jest bowiem przez cały czas jego  prezesem. Dodajmy też, że oprócz tego jest również prezesem  powiatowej sekcji Związku Inwalidów Wojennych RP. Zakłada też w  Radziechowie Powiatowy Związek Osadników.  Ogrom obowiązków duży i niepojęty, jak na jednego człowieka,  zwłaszcza ociemniałego. A na każdym polu daje się poznać jako  dobry i sumienny organizator. Wiele więc dobrego świadectwa wydaje  o sobie żona Margit, bo to przez jej ręce i oczy przetacza się  pełne pomysłów życie męża.    XII   UABO   Po fiasku prac w Komitecie z większą energią i ufnością poświęca  się Silhan kontaktom zagranicznym. A już zwłaszcza, kiedy w roku  1936 przenosi się z Radziechowa do Lwowa, gdzie nabywa dom. W  kontaktach zagranicznych, a utrzymywał je przez cały czas swojego  pracowitego życia, pomocna okazała się, wręcz zbawienna, znajomość  siedmiu języków obcych. Nie wykorzystywał jej dla własnych celów.  Wielokrotnie najzwyczajniej służył pomocą różnym organizacjom.  Warszawskie Zjednoczenie Pracowników Niewidomych, założone przez  Stefana Brewińskiego w 1923 roku, właśnie poprzez osobiste  kontakty Jana Silhana ma stałą współpracę z organizacjami i  instytucjami zagranicznymi niewidomych. Czynnikiem, który je  ułatwiał, był język esperanto.  We lwowskim okresie działalność Silhana na polu międzynarodowym  nasiliła się. Ma on teraz coraz większe możliwości działania  poprzez udział w pracach Światowej Federacji Związków  Samopomocowych Niewidomych, tzw. UABO, z siedzibą w Szwecji. W  roku 1934 został jej wiceprezesem, a w dwa lata później jest już  prezesem tej Federacji, posługującej się językiem esperanto jako  swym językiem urzędowym.  Teraz Silhan wyznaczył sobie nowy cel. Jego ambicją stało się  zwołanie w Warszawie Międzynarodowego Kongresu Niewidomych, do  którego dochodzi latem 1937 roku. Jego kamienica na ul. Ptaśnika  45 staje się kolejnym punktem dowodzenia wieloma pracami.  Zorganizowanie Międzynarodowego Kongresu Niewidomych jest  przedsięwzięciem ogromnym, ale dla człowieka o niespożytej  energii, a takim jest Silhan, to zadanie jest realne. Rzecz jest  niebagatelna, chodzi bowiem o uczczenie 50 rocznicy istnienia  języka esperanto, którego podręcznik i słownik Zamenhoff wydał w  1887 roku.  Niewidomi, którzy w swej organizacji posługują się tym właśnie  językiem, nie mogą o takim fakcie zapomnieć. Powołano kilka  komisji. Mają one przygotować wystąpienia referatowe w wielu  dziedzinach. Ponownie Silhan zwraca się do swego kolegi, wybitnego  działacza i znawcy sprawy niewidomych - Włodzimierza Dolańskiego,  z którym już zetknął się w ramach przygotowań Centralnego  Zrzeszenia, w Komisji Pomocy Technicznych i Naukowych. Teraz  Silhan usilnie zabiega u zamieszkałego w Laskach k. Warszawy  Dolańskiego o przygotowanie i wygłoszenie na warszawskim kongresie  referatu, znanego już z rozprawy naukowej pt. "Czy istnieje zmysł  przeszkód u niewidomych". Dolański przygotował ten referat i  przesłał Silhanowi do przetłumaczenia na esperanto. Jednak w  dniach 11-12 sierpnia 1937, z powodu niedyspozycji zdrowotnej i  zalecanego przez lekarza wypoczynku, tego referatu osobiście nie  wygłasza. Zostaje on przeczytany przez lektora. W każdym bądź  razie referat wywarł duże wrażenie na delegatach zagranicznych.  Informował o tym Silhan Dolańskiego w jednym z listów, cyt.:  "obudził nie tylko żywe zainteresowanie, ale i rezolucję,  względnie uchwałę, by referat ten, wydrukowany przez UABO w  brajlu, został rozpowszechniony wśród zrzeszonych organizacji i  był streszczony w odnośnych czasopismach brajlowskich (list z  dnia: 7 IX 1937). Kongres się odbył i można z pewnością ocenić go  w kategoriach sukcesu, ale i tu nie obyło się bez trudności. Nie  wszystko płynęło gładko. Z listu datowanego na 7 maja 1937 roku,  również adresowanego do Dolańskiego, dowiadujemy się, cyt.:  "Kongres zapowiada się bardzo sympatycznie, gdyż Państwowy  Instytut Pedagogiki Specjalnej czyni wszelkie starania, aby  należycie podjąć naszych zagranicznych gości. Zgłoszenia dalszych  delegacji i referatów trwają. Polskie instytucje również bardzo  mile potraktowały sprawę, tylko z Lasek nie mamy jeszcze żadnej  wiadomości... Nawet instytucje zagraniczne już dawno odpisały.  Także Valentin Hauy nie grzeszy skrupulatnością w korespondencji,  a jednak jesteśmy w posiadaniu ich miłej, serdecznej odpowiedzi  (...) Nie chcę sobie milczenia Lasek tłumaczyć inaczej, jak  tylko brakiem czasu. Byłbym jednak wdzięczny za taką czy owaką  odpowiedź".  Prezesowanie UABO nie oderwało Jana Silhana od spraw brajlowskich.  Jego celem jest nieustannie zmieniać świat, a przede wszystkim  polepszać dolę tych, którym jest w tym świecie żyć najtrudniej.  Pracuje np. nad zjednoczeniem dwóch towarzystw opiekuńczych dla  niewidomych dzieci żydowskich. Wygłasza na ten temat prelekcje w  Krakowie i Warszawie. Przyczynia się do likwidacji znajdującej się  w złym stanie szkoły w Bojarowie i przeniesienia znajdujących się  tam dzieci żydowskich do Państwowego Instytutu Głuchoniemych i  Ociemniałych w Warszawie. Odbywa podróże po krajowych ośrodkach  sprawy niewidomych. Utrzymuje korespondencję z wieloma  niewidomymi. Nie zaniedbuje spraw małych i dużych. Interesuje się  kłopotami pojedynczych ludzi w takim samym stopniu, jak problemami  instytucji. W Towarzystwie Pomocy Ociemniałym Ofiarom Wojny  "Latarnia" współorganizuje bibliotekę brajlowską. Wcześniej  podobną założył w szkole we Lwowie. Również po drugiej wojnie  światowej na tym polu wykaże duże zaangażowanie. Jest jednym z  inicjatorów budowy domu ociemniałego żołnierza w Muszynie. Decyzja  zapadła, jak wiadomo, w 1932 roku.  Jego życie stanowi splot różnych, jednocześnie kontynuowanych prac  i inicjatyw. Choć z wiekiem prowadzi coraz bardziej unormowane  życie, to jednak stara się niczego nie zaniedbać. Obecnie głównie  absorbuje go, jeśli chodzi o kraj, praca w Związku Ociemniałych  Żołnierzy RP. Współpracuje z takimi wybitnymi społecznikami,  nauczycielami niewidomych, jak: Władysław Winnicki, Józef  Buczkowski, prawnik Stanisław Bukowiecki, a także Róża Czacka,  Maria Krzemińska, niewidomy poeta ze Lwowa - Stanisław Barącz i  wiele, wiele innych.  Kierowanie UABO stanowi dla Jana Silhana nie byle jakie  doświadczenie, gdyż daje możliwość bliskiego poznania sytuacji  niewidomych w wielu krajach. Z racji stanowiska jest najlepiej  poinformowany o postępie sprawy niewidomych. Dowiaduje się o  bardziej korzystnym jej rozwiązaniu w innych krajach, aniżeli w  Polsce. Zabezpieczenie materialne w Niemczech, Francji, Anglii  jest lepsze niż w Polsce. Te porównania musiały rodzić gorzkie  refleksje.  Z pracą UABO wiążą się też kontakty z międzynarodową prasą  brajlowską i czarnodrukową, którą mu czyta systematycznie jego  żona Margit. Współpracuje też z esperanckimi czasopismami dla  niewidomych. Na przykład publikuje swoje artykuły we włoskim  piśmie esperanckim "Esperanta Ligillo", wygłasza pogadanki  radiowe, odbywa spotkania z odczytami w kręgach towarzystw  społecznych, studenckich. Przy tej okazji prowadzi akcję zbierania  funduszy na działalność wydawniczą. W ten sposób uzyskano  pieniądze na wydanie pierwszego brajlowskiego podręcznika do nauki  języka esperanto. Wierzył ciągle, że uda się w jakiś sposób  powołać ogólnopolską samorządową organizację niewidomych.  Miał dużo atutów, by żywić taką nadzieję. Skupiał wokół siebie  ludzi światłych i ofiarnych. Niewidomi mają do niego wielkie  zaufanie. Często piszą do niego listy, w których przedstawiają  trudy swojego losu. Nie pozostawia nikogo bez odpowiedzi, własnej  porady i słów pokrzepienia. Nadal utrzymuje ścisłe kontakty z  majorem Edwinem Wagnerem, konsultuje z nim wiele zagadnień. Ale  porządek zwyczajnych zajęć coraz bardziej zakłóca pogarszający się  klimat stosunków międzynarodowych. Niepokojący nastrój towarzyszy  publicystyce prasowej i radiowym programom. Buńczuczne hasła o  nieoddaniu ani jednego guzika przyjmuje z nieukrywaną irytacją.  Wie dobrze, jaka to potęga wyrosła na zachodniej granicy Polski.  Było już w jego życiu wiele kataklizmów wojennych i doskonale  zdawał sobie sprawę, z czym ewentualny wybuch kolejnej zawieruchy  się wiąże. Wiedział, że znowu popłynie kolejna wielka fala ludzi  okaleczonych.    XIII   I znowu wojna   Pierwszego września 1939 roku runęła nawałnica żelaza na Polskę.  Wszędzie biegła jak grom z jasnego nieba ta okropna wiadomość, a  wraz z nią komunikaty o zabitych. Do Lwowa było daleko. Wieści  wojenne dotyczyły ciągle terenów zachodniej i środkowej Polski.  Lwów na jakiś czas wydawać się mógł miastem spokojnym. I to przez  dłuższy czas. Tymczasem i tu wypadki potoczyły się niespodzianie  szybko.  Już 17 września okazuje się, że pakt o nieagresji został przez  Armię Czerwoną zdeptany. Wojska sowieckie wkraczają na tereny  wschodnie. To wtedy właśnie Stanisław Ignacy Witkiewicz ujrzy  swoisty koniec świata, mając świadomość, iż pożerają Polskę dwie  mocarstwowe bestie.  W różnorakim stopniu takie uczucia były udziałem wszystkich  Polaków na kresach wschodnich. Silhan, widząc co się dzieje,  zaczął snuć bolesne refleksje. Zastanawiał się, kiedy i czy  jeszcze kiedykolwiek będzie mógł powrócić do swych zajęć. Nowa  sytuacja oznaczała dla niego podwójną utratę wzroku. Jego  kamienica na ulicy Profesora Ptaśnika została przejęta przez  władze sowieckie i jakby z dnia na dzień stał się zwykłym  lokatorem we własnym domu. Wszystko systematycznie zostaje  wytrącane z dawnego ładu i porządku. Teraz pierwszoplanową sprawą  jest zabezpieczenie sobie środków na utrzymanie. Gwałtownie rosła  groza każdego dnia. Silhan dowiaduje się z różnych stron o  stopniowych aresztowaniach i wywózkach ludzi, których osobiście  znał. Byli wywożeni do więzień i dalej, do łagrów. Konstatuje to  wszystko z wielkim zatrwożeniem. Obawia się o swój los. On jednak  pozostawiony został w spokoju. Docierają jednocześnie wiadomości o  bombardowaniu polskich miast. Wstrząsające wrażenie robi na nim  zbombardowanie Zamku Królewskiego w Warszawie.  Czas był dla niego pod każdym względem ciężki. W tej sytuacji  zbawiennym rozwiązaniem okazała się spółdzielnia niewidomych  "Kondytor", założona przez niewidomego Antoniego Starczewskiego.  Zajmowała się ona produkcją ciastek i cukierków. Zaopatrywała w  swoje wyroby 19 lwowskich kawiarń. W ten sposób wielu niewidomych  mogło zapewnić sobie utrzymanie. Kierowniczką jednej z kawiarń  została Margit Silhan.  W 1941 roku Lwów zajmują wojska niemieckie, które rozpoczęły wojnę  z Sowietami. W okresie okupacji niemieckiej Silhan zajmował się  udzielaniem lekcji języków obcych i matematyki w tajnym nauczaniu  podziemnym. Nie są to lata całkiem jałowe. Związek Ociemniałych  Żołnierzy RP nie został przez Niemców zdelegalizowany. Pod szyldem  spraw związkowych możliwa staje się niejednokrotnie działalność  wymierzona przeciw okupantowi.    XIV   Trudne lata w Krakowie   Wiosną 1945 roku, kiedy już stało się jasne, iż Lwów nie będzie  należał do Polski, Silhanowie, jak i całe rzesze kresowiaków,  podążyli w wielkiej wędrówce ludów na Zachód. Celem wędrowców  najczęściej były Ziemie Odzyskane. Tam czekały puste zagrody i  domy dla przymusowych przesiedleńców. Silhan z początku zamierzał  osiedlić się w Warszawie, gdzie bywał tak często w okresie  międzywojennym, ale Warszawa leżała gruntownie pobita. I nawet w  późniejszym okresie nie zdołał zrealizować tego zamierzenia. Jego  droga powiodła w tym radosnym, a zarazem bolesnym okresie wiosny  1945 roku przez Muszynę i Kielce do Krakowa. Tu Silhanowie  zamieszkali w małym mieszkanku przy ulicy Widok 1.  W pierwszym okresie pobytu w Krakowie udaje się Silhanowi nawiązać  wiele kontaktów, odszukać dawnych kolegów i przyjaciół. Jednym z  nich był Włodzimierz Dolański. Nawiązują ze sobą ścisły kontakt i  przystępują do współpracy. Według Dolańskiego istnieje wielka  szansa nadania pomyślnego biegu sprawie niewidomych w Polsce, gdyż  nowe władze są zainteresowane emancypacją i równouprawnieniem  wszystkich grup społecznych dotąd upośledzonych. Sprzyjającym jest  też fakt, iż ministrem oświaty został kolega Dolańskiego -  Skrzeszewski. Dolański organizuje więc środowisko niewidomych w  Warszawie, a Silhan w Krakowie.  Kraków znany był Silhanowi jeszcze z okresu przedwojennego. Pod  względem zorganizowania środowiska niewidomych było to jednak  miasto puste. Spotkał się więc od początku z ogromem zadań pracy  podstawowej. Jednak zapał towarzyszył mu od początku. Przychylność  centralnych władz odgrywała tu ogromne znaczenie. Nowy ład  społeczny w pierwszym okresie wychodzi zdecydowanie naprzeciw  potrzeb środowiska niewidomych. Przystępuje więc Silhan do  systematycznej rejestracji niewidomych, zbierając przy okazji  wszystkie dane statystyczne. W swoim maleńkim pokoju gromadzi  niemałe archiwum. Jego praca obejmuje trzy województwa:  krakowskie, kieleckie i rzeszowskie. W tym bardzo trudnym okresie  stara się o przydziały żywności i odzieży, a przede wszystkim o  pracę, zakwaterowanie i przysposobienie do zawodu wielu osób. Od  razu też na terenie Krakowa inicjuje akcję społecznych kopistek,  które przepisują brajlem książki ukazujące się w czarnym druku. Na  tej bazie i przy współpracy Miejskiej Biblioteki Publicznej tworzy  jedną z pierwszych bibliotek brajlowskich w Polsce.  Z grona tych bardzo ofiarnych kopistek należy wymienić niezwykle  pracowitą, przybyłą ze Lwowa Józefę Kremerową, jako kopistkę  czynną już od 45 lat, mającą na swym koncie przepisanych około 100  książek. Jan Silhan w tym okresie występuje zarazem z inicjatywą  ponowienia działalności Związku Ociemniałych Żołnierzy RP, która  to organizacja potrzebna teraz była nie tylko dawnym ociemniałym  żołnierzom, ale nowym ofiarom z frontów II wojny światowej. Już na  jesieni 1945 roku zwołany zostaje zjazd delegatów i wybrany Zarząd  Główny, natomiast Silhan przejmuje kierownictwo delegatury ZOŻ w  Krakowie. Nazwie ją żartobliwie "moim alter ego". Obok Silhana do  pracy staje jego żona Margit, która kieruje biurem i biblioteką.  Uczestniczy w organizowaniu i załatwianiu wszystkich spraw. Będą  to dzieło prowadzić do 1951 roku, czyli do momentu zjednoczenia.  Również jesienią 1945 roku, z polecenia Ministerstwa Pracy i  Opieki Społecznej, Silhan objeżdża Ziemie Odzyskane, w celu  zabezpieczenia księgozbiorów brajlowskich i nieruchomości  instytucji niewidomych w Gdańsku-Wrzeszczu, Szczecinie i  Wrocławiu. Podobną misję podejmie powtórnie w dwa lata później,  nawiązując w Warszawie kontakt z ministerstwem, w celu przejęcia  bogatych zbiorów brajlowskich organizacji niewidomych w Lipsku.  Silhanowi chodzi o to, by Polska mogła przejąć te zbiory tytułem  rekompensaty za poniesione w czasie wojny straty. Prowadzi w tej  sprawie korespondencję z Ministerstwem Spraw Zagranicznych.  Proponuje wyeliminować wszystkie dzieła o treści nazistowskiej, a  resztę księgozbioru włączyć do mającej powstać Centralnej  Biblioteki Niewidomych w Warszawie. Dąży jednocześnie do tego, aby  zbiory brajlowskie z Wilna również znalazły się w tejże centralnej  bibliotece. Wraz z Dolańskim zabiega o uruchomienie drukarni  brajlowskiej, nadesłanej przez Amerykańską Fundację Opieki nad  Niewidomymi. Występuje o jej zabezpieczenie przed dewastacją,  pisząc w tej sprawie do Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej  specjalne pismo.  W czerwcu 1947 roku miała miejsce w Polsce straszna tragedia.  Doszło do masowego zatrucia spirytusem drzewnym. W jego  następstwie 150 osób straciło wzrok. Było to wydarzenie niezwykle  bolesne. O tajnym handlu i gorzelnictwie, które przynosiły  nieszczęścia, słychać było tu i ówdzie, ale dopiero ten fakt  poruszył do głębi całe społeczeństwo. Silhan czuje się  wstrząśnięty. Występuje z pismami i memoriałami do Sejmu, Związku  Niewidomych w Bydgoszczy, Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej,  a także zamieszcza teksty w prasie, apelując w nich przede  wszystkim o wzmożenie akcji uświadamiającej oraz kontroli.  Społeczeństwo narażone jest na zbyt duże zagrożenie trwałym  kalectwem. W piśmie do Związku Niewidomych w Bydgoszczy Silhan  pisze: "Stosownie do tego proponuję, by produkcja rozwinęła już w  chwili obecnej własną inicjatywę i aktywność, by ustalono doraźny  plan działania. (...) Ze swej strony będę informował o  ewentualnych wynikach dalszej akcji koordynacyjnej, jaką zamierzam  zainicjować."  Jak widać, Silhan znajduje się na pierwszej linii społecznych  bojów o sprawy niewidomych. I co istotne - czyni to wszystko z  wielkim entuzjazmem. Na pewno na takie bezgraniczne zaangażowanie  niewielu byłoby stać. Być może wielkie doświadczenie, wyniesione  jeszcze z okresu przedwojennego, było tu decydujące. Świadomość  ogromu potrzeb i upokorzeń, na jakie byli ciągle narażeni  niewidomi, głęboko przenikała Silhana i wyzwalała w nim, zdawać by  się mogło, niewyczerpane pokłady sił. I coś więcej trzeba tu brać  pod uwagę, aniżeli wzruszenia. Jest to konsekwentne realizowanie  obranej niegdyś w Wiedniu drogi wraz z mocnym postanowieniem, a  nawet ślubowaniem, że będzie to droga na całe życie, wielkie  osobiste posłannictwo i służba drugiemu człowiekowi.  W październiku 1946 roku na zjeździe delegatów stowarzyszeń  cywilnych niewidomych, dzięki staraniu i inicjatywie Włodzimierza  Dolańskiego, dochodzi do powstania ogólnopolskiego Związku  Pracowników Niewidomych RP. Lokalne oddziały powstały głównie tam,  gdzie jakieś organizacje lub instytucje istniały już w okresie  przedwojennym. Kraków był pod tym względem białą kartą. Toteż  Silhan musiał włożyć wiele wysiłku, aby i tutaj, w Krakowie, taki  oddział mógł powstać. Jego pionierski wysiłek na tym polu zostaje  uwieńczony efektem powołania w czerwcu 1948 w Krakowie nowego  oddziału ZPRP. Jemu też powierzona została funkcja  przewodniczącego. I tu do pracy włącza się żona Margit. Jest  sekretarką, bibliotekarką i skarbniczką jednocześnie. Pracuje  społecznie, bez żadnego wynagrodzenia.  W Warszawie wznawia swoją edycję "Świat Niewidomych", obecnie pod  nazwą "Przyjaciel Niewidomych", redagowany przez Henryka  Piotrowskiego. Silhan zaczyna w nim publikować swoje artykuły.  Zabiega jednocześnie, aby w Krakowie przy Spółdzielni "Robotnik"  na Stradomiu, mógł powstać zakład dla niewidomych szczotkarzy.  Staje się to później podstawą do założenia spółdzielni  niewidomych. Pracującym zapewniała ona w przyszłości, prócz pracy,  także zakwaterowanie. Tę spółdzielnię przejmie potem Władysław  Poleski.  Lata niezwykle wytężonej i konstruktywnej pracy Silhana w Krakowie  trwają do roku 1952. Walka polityczna, nasilająca się szczególnie  w okolicy roku pięćdziesiątego, spowodowała, że zmiany są  wprowadzane i tutaj wśród niewidomych. Główne uderzenie przychodzi  w marcu 1950 roku. W Warszawie z funkcji przewodniczącego ZG ZPN  RP zostaje zdjęty Włodzimierz Dolański. Założyciel organizacji  niewidomych nie tylko zostaje odwołany z funkcji, ale i  bezpodstawnie pozbawiony członkostwa. Na jego miejsce został przez  władze ustanowiony, jako kurator z ramienia PZPR, major Leon  Wrzosek. On to stanie się teraz gwarantem nowego ładu w tej  organizacji. Doprowadzi do całkowitego scentralizowania i  ujednolicenia politycznego, a co za tym idzie - zdyscyplinowania  ideologicznego. Dotychczasowych działaczy zastępują nowi ludzie,  zdecydowani gorliwie realizować wytyczne i odgórne instrukcje.  Oddziały terenowe pracują teraz w oparciu o systematycznie  odbywane ogólnokrajowe odprawy.  Trzeba w tym miejscu zauważyć, że stosunkowo długo takim  radykalnym zmianom opierał się, choć młody, oddział krakowski.  Jednak i tu dochodzi do zmian. Jak pisze Wiesława Grochota w eseju  o Silhanie, zatytułowanym "Sercem widzi się więcej" - patrz:  "Niewidomy Spółdzielca" nr 11/1984): "Latem 1949 roku miał się  odbyć krajowy zjazd Związku, który z niewiadomych przyczyn został  odwołany. Silhan w imieniu krakowskiego oddziału domaga się od  prezydium Zarządu Głównego wyjaśnienia tej sprawy bez skutku."  Otóż w Krakowie zostaje 6 maja 1951 zwołane zebranie ZPH RP i ZOŻ  RP. I to jest już zebranie zapowiadające akcję połączeniową.  Wybrani zostają delegaci na zjazd do Warszawy. Jednocześnie  wiadomo, że chodzi o coś bardziej znamiennego, albowiem  zapowiedziano "walkę o nową formę i nową socjalistyczną treść", a  także dalsze pogłębianie procesu przemian społecznych, jakie  dokonały się w naszym związku oraz rozbudowywanie i usprawnianie  na tej bazie roboty związkowej ".  W miesiąc później, 16-17 czerwca, dochodzi w Warszawie do zwołania  zjazdu połączeniowego delegatów. Zostaje powołana nowa organizacja  pod nazwą Polski Związek Niewidomych. Delegatem z Krakowa był  między innymi Jan Silhan. Dla niego właśnie fakt ten będzie miał  daleko idące skutki. Otóż, aby swobodniej mogły nowe władze  poczynać sobie w Krakowie, nie omieszkano wywrzeć na Silhanie  nacisku, by tenże lubiany, uczciwy i pracowity działacz dał  gwarancję rezygnacji z kandydowania do władz oddziału w Krakowie.  I tak w życiu Silhana skończyła się na wiele lat epoka tolerancji  i pluralizmu.  Po wakacjach, 30 września 1951 roku, dochodzi w Krakowie do  walnego zjazdu, który miał dramatyczny przebieg. Trudno sobie  wyobrazić, aby zebranym łatwo było pogodzić się z politycznymi  nowinkami, krążącymi wcześniej w środowisku, a obecnie na samym  zjeździe, w kuluarach. Władze, mimo iż wcześniej uzyskały zgodę  Silhana na rezygnację z kandydowania do władz oddziału, obawiając  się, iż cały plan może napotkać na trudności w realizacji,  zdecydowały się w trakcie tego zebrania na bezprecedensowy nacisk.  Otóż przedstawiciel PZN - wiceprezes Radwański, w trakcie obrad  publicznie podał do wiadomości zebranych proponowany skład osobowy  władz oddziału, jaki byłby akceptowany przez władze wojewódzkie  Krakowa. Oczywiście nie było wśród "zaproszonych" osób Jana  Silhana. Zaś na pierwszym miejscu widniał wyeksponowany Władysław  Poleski, ten sam, któremu Silhan w trudnych chwilach udzielił  wiele pomocy. Pomógł mu np. znaleźć pracę, zakwaterowanie w  Krakowie w spółdzielni, której następnie został prezesem.  W okresie poprzedzającym krakowskie zebranie nie oszczędzono  starym działaczom brutalnych form postępowania. Silhan zmuszony  był z takimi obyczajami ostro polemizować. Zebrani 30 września  1951 roku nie przyjęli obojętnie wyraźnej ingerencji czynników  zewnętrznych. Protokół z walnego zebrania jest bardzo oględny, nie  oddaje dokładnie całego dramatu tego dnia. Nie zgadzano się, aby  wykreślić nazwisko Silhana z Listy kandydujących do władz oddziału  krakowskiego. Doszło do tego, że sam Silhan musiał uprzytomnić  zebranym, iż dużo wcześniej, jeszcze podczas jego pobytu w  Warszawie, takie określenie zostało dokonane. Tak to wyjaśniał:  "To kwestia porozumienia się z ZG PZN jest przeszkodą wejścia w  skład ZG PZN w Krakowie". Szantaż personalny jednak nie odniósł  spodziewanego skutku. Nie zgniótł krytycyzmu i cywilnej odwagi  wielu zebranych. Walka bowiem o Silhana trwała nieustannie, choć  była bezskuteczna. Silhan nie wszedł już do żadnych władz  oddziału, nawet do sądu koleżeńskiego, czyli komisji rewizyjnej. Z  sali zaczęły padać różne postulaty. Olesiak zaproponował  rezolucję, wyrażającą żal (a raczej zakamuflowany protest), iż tak  zasłużony człowiek zostaje brutalnie wyeliminowany.  Człowiek-pionier zostaje odsunięty na margines Związku. Pojawiła  się też propozycja ustanowienia dla Silhana tytułu honorowego  prezesa. Nie dało to jednak żadnego pozytywnego skutku. Mocno  wsparty politycznie Poleski zauważył, że zebrani, miast  zastanawiać się nad zasługami jednego człowieka, powinni pamiętać,  "że przede wszystkim należy podziękować Partii, która umożliwiła  budowę socjalizmu". Możemy sobie tylko wyobrazić, iż słowo  "należy" brzmi tu już w trybie rozkazującym.  Silhan, zdając sobie sprawę, że w nowe ręce przechodzi krakowski  oddział, musiał czuć się bardzo rozgoryczony. Spotyka się z  przyjaciółmi w swoim maleńkim, zatłoczonym mieszkaniu. Wszyscy  widzą czarno najbliższą przyszłość, czując że rozpoczyna się  ideologiczna dominacja. W listopadzie tego samego roku mają już  miejsce tylko zwykłe formalności. Komisyjnie z rąk Silhana zostaje  przejęta biblioteka, a także biura oddziału. Przejmującym jest  Władysław Poleski.  Po brzemiennych w skutkach przejściach jesieni 1951 roku  Silhanowie odczuli gwałtownie, jakby coś odpłynęło z ich życia.  Nadeszła niepewność i zagrożenie. Żal osobisty z powodu odsunięcia  splótł się z poczuciem grozy nowej rzeczywistości i obyczajowości  stalinowskiej. W takich okolicznościach trudno było znaleźć się na  co dzień. Nadeszły więc trudne dni, tygodnie i miesiące dla wielu  ludzi. Margit i Jan wspierali się duchowo. Czynili w tych dniach  obrachunek swoich spraw i wiedzieli, że mogą iść z podniesioną  głową. Liście żółkły na gałęziach klonów, jakby wtórując ich  rozmyślaniom i przypominając o marnościach tego świata. Nie czuli  się załamani, a już tym bardziej złamani. Raczej głęboko  poirytowani. W swoim życiu wiele już zdołali przejść i znieść  niejedne trudy i niebezpieczeństwa, tak więc te, które teraz ich  spotykały, były jednymi z wielu. Potrafili oceniać to, co działo  się wokół. I ta zdolność stała się ich orężem w obronie samych  siebie.  Silhan znalazł pracę w repetytorium matematyki w krakowskiej  Akademii Górniczo-Hutniczej, co przyniosło niejaki zarobek. Okres  totalnej niełaski nie miał trwać jednak zbyt długo z kilku  powodów. Przede wszystkim wielki autorytet moralny i zasługi  Silhana nie mogły być przekreślone, ponadto należało coś uczynić  dla złagodzenia nastrojów w krakowskim środowisku niewidomych, a  także wielkie zdolności Silhana należało potraktować jako  niezwykle pomocne w funkcjonowaniu Związku. Znajomość języków  obcych, wykształcenie, osobowość - to były jego atuty obiektywne.  Po kilku miesiącach doszło do pierwszych reakcji ze strony Zarządu  Głównego PZN. Postanowiono, iż Silhan stanie się użyteczny w  dziale zagranicznym PZN w kwestiach związanych z prowadzeniem  korespondencji, głównie z powodu znajomości języków obcych, a  także znajomości wielu działaczy w Europie. Powierzono mu także  obowiązki kompilatora kartoteki tyflologicznej. Prowadzi nie tylko  przegląd prasy zagranicznej na łamach "Pochodni", ale i rubryki  dotyczące masażu, techniki, esperanto, z których to wyłonią się  nowe periodyki. Niewątpliwie wzrosły pewne, choć skromne,  możliwości działania i pozycja Jana Silhana. Na tyle jednak, by  mógł myśleć o podejmowaniu określonych inicjatyw.  W 1952 roku przystępuje do starań (kieruje memoriał do władz) o  przekształcenie istniejącej od 1948 roku szkoły specjalnej w  Państwową Szkołę Muzyczną dla Niewidomych w Krakowie. W tymże  samym roku powołano również Szkołę Masażu dla Niewidomych. Jej  pierwszą dyrektorką została Maria Urbanowa. Ponadto zakłada  esperanckie czasopismo "Pola Stelo", a także kwartalnik "Niewidomy  Masażysta".  Mylnie jednak sądziłby ten, kto by uważał, że wszystkie łaski  zostały Silhanowi przywrócone. Świetnym komentarzem do jego  sytuacji, charakteryzującym stalinowskie czasy, może być epizod z  1954 roku. Zarząd Oddziału PZN wysunął jego kandydaturę na radnego  Dzielnicowej Rady Narodowej Kraków-Podgórze. Silhan musiał jednak  zrezygnować z tej propozycji, gdyż Związek Młodzieży Polskiej  przewidział inną osobę na tę funkcję. Jest to epizod, który nie  zmienia jego osobistej sytuacji. A on sam nie zraża się  drobiazgami. Gwarantuje mu to jego - jak to określali przyjaciele  - "promienna" i aktywna osobowość. Trzeba tu powiedzieć, że Silhan  z uporem realizował swoje zamierzenia, gdy tylko uznał je za  potrzebne społeczeństwu, a że spotykały go na tej drodze  najczęściej niezasłużone trudności, jakby automatycznie wpisywał  to w koszta swoich zamierzeń. Tak było np. z przekładem biografii  o życiu Braillea "Czytające palce", francuskiego autora Jana  Roblina. Przez cały rok 1952 ustalał Silhan warunki publikacji z  francuskim autorem. W 1953 Wydział Wydawniczy przystępuje do  opublikowania w brajlu tekstu przekładu, a następnie również w  wersji czarnodrukowej, tyle tylko, że z pominięciem nazwiska  tłumacza, czyli właśnie Jana Silhana. Natomiast już nie do  przebrnięcia kłopoty spotkały Silhana, gdy przystąpił do próby  opublikowania własnego przekładu książki czeskiego autora Lubomira  Nopta pt. "Uratowane życie" ("Zachraneny zivot"). Pragnienie  Silhana, by wydać tę książkę, było ogromne, ale nigdy się nie  ziściło. Zabiegał o to przez wiele lat, lecz ciągle stawały mu na  drodze jakieś przeszkody gdyż książka zawierała w sobie "wartości  chrześcijańskie".  Tajemnica żywotności i optymistycznego nastawienia do świata  tkwiła w tym, że Silhan mimo wszystko niczego nie traktował  zachłannie, a zawsze zachowywał pewien dystans do własnych  zamierzeń. Poza tym działał z myślą o szerszej sprawie, mającej  jakąś społeczną rangę. Ponadto odsunięcie od jednej pasji czy  funkcji nie pociągało katastrofy osobistej. Jego szeroki horyzont  duchowy, poczucie akceptacji własnego postępowania przez rozległe  grono ludzi pozwalały Silhanowi nie upaść na duchu.  Kiedy przyszedł czas złagodzenia systemu stalinowskiego po 1956  roku, on, jak i wielu innych działaczy (Włodzimierz Dolański)  zostaje zrehabilitowany. Przez dwie kadencje pełnić będzie funkcję  sekretarza ZG PZN. Teraz już ma pełną możliwość załatwienia  dziesiątek konkretnych spraw dla niewidomych. Nowy entuzjazm staje  się udziałem wielu działaczy, zwłaszcza tych jeszcze niedawno  odsuniętych.  Jedną z podjętych wspólnie z Włodzimierzem Dolańskim, a także  Stanisławem Żemisem w tym okresie inicjatyw było powołanie przy ZG  PZN Centralnego Ośrodka Tyflologicznego (w sierpniu 1956), którego  program naukowo-badawczy obejmować będzie bardzo szeroki zakres  prac związanych z całokształtem zagadnień naukowych i  praktycznych. Zostaje opracowany statut, regulamin i dokładny plan  działania. Nawiązano kontakt z Polskim Towarzystwem Tyflologicznym  w Poznaniu. Kiedy w 1965 roku powołana zostaje Naukowa Rada  Tyflologiczna, Silhan jest już w podeszłym wieku, a mimo to nie  uchyla się od współpracy. Nieustannie udziela potrzebującym pomocy  i rady. Żywo interesuje się problemami młodych, nie stroni od  rozmów z nimi. Na naradach, zebraniach, zjazdach pamięta, by z jak  największą ilością osób zamienić choćby kilka słów, wypytać o  strony rodzinne, życiowe trudności, zdolności praktyczne czy  choćby uścisnąć dłoń. Wszystko to zbliżało ludzi do Silhana, a  także do Margit, która, podobnie jak i on, emanowała pozytywnym  nastawieniem do świata ludzi niewidomych. Było to niezwykle  harmonijne małżeństwo.  Z pierwszego spotkania korespondentów "Pochodni" w 1954 roku  pamiętam, jak żywo objawiał zainteresowanie moimi sprawami. I  jeszcze na długo, zanim się tego podjąłem, nakłaniał mnie do pracy  publicystyczno-literackiej.  Silhan przywiązywał ogromną wagę do rozwijania tkwiących w  człowieku zdolności, zachęcał do tego każdego, u którego takie  dostrzegł. Leżały mu te sprawy na sercu, jakby były osobiście jego  sprawami. Wiele uwagi poświęcał sprawom podwójnego kalectwa.  Pragnął bowiem przyczynić się do możliwie daleko idącej  rehabilitacji, zwłaszcza przez zatrudnienie tych ciężko  poszkodowanych inwalidów. Nie myślał o swoich zasługach, nigdy nie  zabiegał, by być wychwalanym. Raczej starał się propagować  interesujące wydarzenia i fakty w prasie zagranicznej. Natomiast w  "Pochodni" przybliżał sylwetki wybitnych niewidomych z całego  świata. W esperanckim "Pola Stelo" naświetlał wybitne postaci  polskiego świata niewidomych. Pisał - jak już wspomniałem we  wstępie - i o mnie niejeden raz. Tak więc nie mogę ukryć, że i ja  jestem dłużnikiem kpt. Jana Silhana. Był wzorem i przykładem nie  tylko dla mnie.  W podeszłym wieku Silhan, kiedy już zapasy sił wyczerpywały się,  nie podejmował zbyt wiele działań. Zrezygnował ze wszystkiego,  czemu nie był w stanie podołać. Zrezygnował z redagowania  kwartalnika "Niewidomy Masażysta", który później prowadził  Zbigniew Sitko, a obecnie mnie przypadł ten zaszczyt. Zrezygnował  także z prowadzenia kwartalnika "Pola Stelo".  W tych późnych latach jego kontakt z ludźmi był przez niego  pieczołowicie pielęgnowany. Zaufanie, przyjaźń, dobra rada,  zatroskanie nigdy nie przestały być cechą jego życia, jego  życiowej skłonności. Jednak teraz napływały do niego z różnych  stron coraz częściej tylko smutne wieści o zgonach tych, których  znał osobiście lub z którymi korespondował przez lata. Niebawem  też i Silhan podupada na zdrowiu, często wyjeżdża wraz z małżonką  na leczenie sanatoryjne, ale nie zawsze po tych kuracjach wraca  zdrowszy. W czerwcu 1971 roku jego wieloletni przyjaciel  Włodzimierz Dolański otrzymuje telefoniczną wiadomość, że Silhan  zostaje umieszczony w szpitalu. Wiadomość tę potwierdza także  wieloletni przyjaciel Silhanów - Czesław Czekalski, który donosi  jednoznacznie, że ostatnie godziny swego życia kapitan znosi  bardzo dzielnie. 29 czerwca 1971 roku z krakowskiego Okręgu PZN do  Zarządu Głównego i okręgów wojewódzkich dociera bolesny komunikat  o śmierci kapitana Jana Silhana. Wieść ta wywołuje skurcz serca  nie tylko u przyjaciół w kraju, ale daleko poza jego granicami.  Silhanowie nie mieli własnego potomstwa, ale pogrzeb Jana Silhana  zgromadził wielką rodzinę - rodzinę niewidomych z całego kraju.  Przybyli, by pożegnać człowieka wielkiego formatu, wielkiego serca  i dobroci. Kiedy odprawiano modły nad otwartą jeszcze mogiłą,  padał ulewny deszcz, tak jakby całe niebo płakało, wszyscy jednak  wytrwali do końca. Kilka lat później, 1 listopada 1978 roku w  rocznicę urodzin ukochanego męża, umiera jego żona Margit. Mimo,  że od śmierci Silhana upłynęło już ponad 20 lat, pamięć o nim jest  wciąż żywa. Co roku na jego grobie - w rocznicę śmierci -  niewidomi kładą naręcze pięknych kwiatów.  Życie i działalność kpt. Jana Silhana jest dowodem sensu życia,  mimo utraty wzroku. Silhanowie bowiem, nie mając własnych dzieci,  całkowicie poświęcili się dla niewidomych. Ich postawa jest wzorem  i przykładem, jak można znieść własne cierpienie, jak nieść pomoc  tym, którzy są bezradni i osamotnieni. Działalność Silhanów nie  może pójść w zapomnienie. Wiele z tych inicjatyw zmaterializowało  się, choćby powstała w Krakowie Szkoła Muzyczna czy Szkoła Masażu.  Do dziś ukazują się założone przez niego czasopisma: "Pola Stelo"  i "Niewidomy Masażysta". Pamięć o tych zasługach trwa nadal.  Objawia się to rocznicową mszą w jego intencji czy choćby w  postaci powołanej przez Zarząd Główny PZN fundacji, nazwanej jego  imieniem. Zalążkiem tej nagrody stały się oszczędności zgromadzone  przez Silhanów, a przekazane w testamencie przez Margit z myślą o  zdolnych niewidomych, którzy podejmą dalszą naukę. To jeszcze  jeden z wielkich i niebanalnych odruchów jego serca.    Posłowie   Napisałem książkę o ociemniałym żołnierzu kpt. Janie Silhanie,  którego pozytywnej osobowości i zasług nikt nie jest w stanie  zakwestionować. Starałem się ukazać tę postać od strony pracy i  dokonań, mających swój początek jeszcze w czasie I wojny  światowej, najpierw w Wiedniu, we Lwowie, a później kontynuowanych  w Krakowie. Ale tyleż samo bliski był mi Jan Silhan jako człowiek,  zmagający się z trudnościami osobistego życia, z własną psychiką.  Z jednej strony nie mogłem zbyt daleko ani zbyt swobodnie  traktować biograficznych faktów, gdyż wtedy już li tylko  pretekstem byłaby ta postać, czego wolałem uniknąć, a z drugiej  strony chciałem odwołać się do swojego doświadczenia pisarskiego,  wybierając formę opowieści, a więc kładąc w znacznym stopniu  nacisk na prywatność. Muszę przyznać, że wewnętrzne bogactwo Jana  Silhana, jawi mi się nieustannie jako wartość równorzędna  dokonaniom społecznym. Nie mogłem więc zrezygnować z ukazania  wielu drgnień wewnętrznych bohatera, tych których Czytelnik nie  znajdzie w żadnych dokumentach ani sprawozdaniach. Więc pozostała  mi tylko możliwość wyboru literackiej formy dla ich odtworzenia i  stworzenia.  Nie chciałem, aby ktoś uległ złudzeniu, że trudy i zwątpienia,  chwile słabości i poczucia zawodu - na co dzień nie miały dostępu  do bohatera tej opowieści. Byłoby bezdusznością z mojej strony  zaprezentować Czytelnikowi tylko zobiektywizowany portret. Jeśli w  monografii konieczne jest ścisłe przestrzeganie precyzji  wszystkich biograficznych faktów, to w literackiej opowieści nie  mają już one pierwszoplanowego znaczenia. Ważny jest raczej zamysł  pisarski, czyli w moim przypadku po prostu pragnienie ukazania  człowieka.  Taki wybór podjąłem, przywołując z pamięci moje spotkania z Janem  Silhanem, a także zapoznając się z materiałami archiwalnymi, które  udostępniła mi Biblioteka Centralna PZN. Jest to biografia  niezwykle barwna, bogata, pełna ciągłych zmian. Myślę, że  Czytelnikowi nie "suche" opracowanie pozwoli odczuć żywość i  witalność, intelekt i wielkość serca Jana Silhana. Ta fascynująca  osobowość wręcz prowokuje, by zbliżyć się do obszarów jej  konkretności. Przypuszczam, że z powodzeniem można byłoby zrobić  interesujący film lub napisać utwór dramatyczny. A w każdej takiej  artystycznej formie konieczna jest niekiedy daleko idąca selekcja  informacji i faktów. Zauważmy, że każdy film biograficzny zajmuje  się tylko wybranymi przez reżysera i autora scenariusza  fragmentami życia. Inne pozostają w cieniu, że nie wspomnę już o  różnorodnej ich interpretacji. Swoboda jest możliwa, oczywiście  pod warunkiem, że nie zmienia się istoty samego zagadnienia.  Przyznam, że niekiedy tego typu nastawienie przyświecało i mojemu  wysiłkowi. Formułuję wyjaśnienie ze względu na prosty fakt. Otóż  żyje jeszcze wiele osób, które znały i pamiętają Jana Silhana.  Mogę więc nie bez pewnej słuszności zastanawiać się, na ile mają  do czynienia z dokładnym zwierciadłem całości żywota. Dlaczego  pewne sprawy są mniej, a inne dokładniej przedstawione? Każdy  pamięta co innego i co innego chciałby utrwalić. I ja to rozumiem.  Jednak przedstawienie całości jest niemożliwe do spełnienia.  Trzeba to też mieć na uwadze. Mnie chodziło raczej o przekazanie,  a jest to w przypadku życia Jana Silhana bardzo wyraźne,  przełamania się wewnętrznego, ponadludzkiego jakby przedarcia się  ze stanu totalnej klęski, ze skazania losowego "na stracenie" w  kogoś, kto dokonał bardzo wielu dobrych rzeczy dla ogółu  społeczeństwa, pracował przy tym jak tytan, do czego nie byłby  zdolny niejeden nie obciążony kalectwem człowiek. Myślę, że ta  strona prawdy o Janie Silhanie może być ciągle aktualna, a więc i  w jakimś stopniu użyteczna.  Nie ukrywam też, że traktuję snucie owej biograficznej opowieści  jako szansę ukazania pewnego wzorca moralnego i duchowego, który  jest mi osobiście, ze zrozumiałych względów, bliski. A jego  upowszechnienie i rozwijanie, nie tylko w środowisku niewidomych,  mogłoby przynieść wiele dobrego. Poza tym książka ta jako pamięć -  powiedzmy szczerze - temu właśnie działaczowi się należała. I  sprawia mi ogromną radość, że nie tylko ja tak tę rzecz pojmuję. A  jeśli jeszcze okaże się pomocna w przezwyciężeniu czyichś  kłopotów, o które nietrudno u człowieka niewidomego lub  ociemniałego, to myślę, iż spełni się mój pisarski wysiłek aż  nadto.  Wiem, że jest to książka-opowieść o wielkim i niezwykłym  człowieku, który przygarnia do siebie bardzo wielu ludzi. Bardzo  wielu zachowuje Jana Silhana w pamięci. Więc każde moje zdanie  może zrodzić pokusę konfrontacji. Jest to dla mojej pracy pewnego  rodzaju utrudnieniem. Myślę jednak, że pragnienie oddania wzorca  duchowego, jakim był Jan Silhan dla wielu pokoleń niewidomych,  okaże się wystarczająco przekonywające.  Muszę też dodać, że w związku z powyższym nie interesowały mnie  metody dydaktyczne, ich analiza i porównywanie, gdyż nie  podręcznikiem ma być ta opowieść, lecz czymś więcej. Także  wskazaniem drogi duchowej, jaką warto w życiu podążać i  kształtować, zwłaszcza teraz, w czasie tak trudnym.  Czytelnik zauważy też zapewne, że okres lwowski, wiedeński, lata  przedwojenne i tuż powojenne, uzyskały tu pełniejszy obraz niż  dekady lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. A to dlatego, że  obfitowały w wiele dramatycznych i ważnych, realizowanych  przeważnie ciągle nowych inicjatyw. Za wystarczające uznałem  podkreślenie, już ogólniejsze, że Jan Silhan był aktywny  społecznie do końca swego życia. Nie pozwoliłby sobie na bierność  ktoś o jego pokroju. Nawet odmienna sytuacja polityczna w Polsce  po 1945 roku nie stała się dla niego argumentem do zaniechania  pracy na rzecz innych. W ten sposób pozostawał zawsze sobą. Umiał  widzieć drugiego człowieka, a to, jak wiemy, nie zawsze ludzie  potrafią. W wielu konkretnych losach jest część, okruch jego  życia, dobre słowo, umacniające na duchu, mądra rada, konkretna  pomoc, nie mnie w tej chwili wyrokować.  Michał Kaziów  

7 / 1