Marek Bachulski

Jan Silhan /1889 - 1971/  

 

Życie wypełnione  służbą  

Jana Silhana trudno byłoby nazwać działaczem niewidomych , jeśli termin „działacz” kojarzy się komuś co najwyżej z typem urzędnika lub funkcjonariusza, któremu zalecono zajęcie się takim czy innym resortem, a który z tej racji rości sobie tytuł do chwały. Można by go nazwać raczej wybitną osobistością ruchu niewidomych w Polsce.  

Z metryki chrztu możemy się dowiedzieć, że pochodzi z rodziny inteligenckiej. Ojciec Franciszek był urzędnikiem bankowym, matka Anna z Paczoskich - nauczycielką. Ich przynależność państwowa do monarchii austrowęgierskiej miała w przyszłości zaważyć na losach syna. Nawiasem warto wspomnieć, że księdzem udzielającym chrztu był prałat Jan Skalski - autor ciekawych wspomnień z tamtych czasów.

 Jan Silhan urodził się w Kijowie 1 listopada 1889 roku. Ojciec jego, jak sam pisze, był spolszczonym Czechem, matka Polką i w polskim duchu był wychowywany. W swym mieście rodzinnym ukończył średnią szkołę realną - gimnazjum matematyczno - fizyczne.  

W latach szkolnych Silhana stolica Ukrainy - dawniejszej Rusi, nie była terenem tak polakożerczej kampanii, z jaką polska młodzież musiała stykać się w szkołach ówczesnej Kongresówki. Ze wspomnień szkolnych nie tylko Polaków, lecz i Rosjan, na przykład Konstantego Paustowskiego - wynikało, że w szkołach kijowskich nie dochodziło wówczas do większych zadrażnień między młodzieżą polską, rosyjską, ukraińską czy żydowską. Kijów, choć nie objęty granicami Polski sprzed pierwszego rozbioru, zasiedlała liczna kolonia polska, a do szkół zjeżdżali tu synowie polskiego ziemiaństwa czy jeszcze liczniejszych oficjalistów dworskich i inteligencji technicznej, skupionej wokół dobrze rozwijającego się przemysłu cukrowniczego na tych żyznych ziemiach.  

Kiedy wysoki, jasnowłosy, przystojny Jan Silhan, mający niewątpliwie uzdolnienia matematyczno-techniczne (na późniejszym świadectwie z egzaminu państwowego we Lwowie widać same bardzo dobre i celujące stopnie) wstępował na politechnikę, na wydział budowy maszyn w rodzinnym mieście, było już po rewolucji 1905 roku. Odpływała fala strajków, manifestacji, rozbijania fabryk monopolu spirytusowego i wylewania ich produktów do rynsztoków. Okres studiów Jana Silhana (1907-1911) zbiega się z wprowadzeniem na terytorium państwa carów tzw. reakcji stołypinowskiej. Mianem tym określano politykę premiera i ministra spraw wewnętrznych Piotra Stołypina, która zmierzała do odebrania społeczeństwu niewielkiego marginesu swobody zdobytego podczas rewolucji 1905 roku.

 Młodemu studentowi nie dane jest jednak ukończyć wybranej przez siebie uczelni, choć niewiele mu do tego brakuje. Kończy tylko osiem semestrów. Wrażliwość na krzywdę społeczną skłania go do działalności w szeregach Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej Rosji, co przyjdzie mu przypłacić dziewięciomiesięcznym pobytem w więzieniu w latach 1911-1912. Niezależnie od tego, na politechnice jest członkiem Korporacji Polskiej Młodzieży Demokratycznej. Starania matki Jana zostały uwieńczone powodzeniem i krnąbrnego studenta wypuszczono z więzienia pod warunkiem, że natychmiast opuści granice Rosji.

 Sprawa była o tyle prosta, że jak już powiedziano, rodzice Jana byli poddanymi monarchii austrowęgierskiej, podobnie zresztą jak prawie wszyscy Polacy zamieszkujący wtedy wschodnią i zachodnią Małopolskę. Wkrótce Jan Silhan immatrykulowany został w poczet studentów politechniki lwowskiej, gdzie panowały bez porównania liberalniejsze stosunki, a językiem wykładowym był polski. Studiował tu cztery semestry, do 1913 roku.

 Nie przerwał swej działalności społecznej, uczestnicząc w pracach Akademickiego Zrzeszenia Młodzieży Lewicowej „Spójnia”. Na terenie Lwowa kierował też działalnością emigracyjnej grupy SDPRR. Ale tymczasem to, co nazwano potem zbrojnym pokojem, a co wkrótce miało się przerodzić w wielką wojnę, wymagało nowych sił ludzkich i świeżo upieczony lwowianin zostaje powołany do austriackiej armii.

 Austriacka - była to armia więcej z nazwy, strategii dowodzenia i mundurów, niż ze składu narodowościowego jej żołnierzy. Była to niewątpliwie najbardziej zróżnicowana pod względem narodowościowym armia europejska. Prócz rdzennych Austriaków spotykało się tam Węgrów, Polaków, Czechów, Słowaków, Niemców, Chorwatów, chłopów z Bośni i Hercegowiny, Rumunów, Żydów, Ukraińców, których wtedy jeszcze nazywano Rusinami, a nawet Tyrolczyków, którzy - choć używali między sobą niemieckiego dialektu - uważali się za odrębnych od Austriaków z niżej położonych rejonów. Wojna zastaje porucznika Jana Silhana w macierzystym pułku w Libercu w północnych Czechach. Stamtąd zostaje on wraz ze swym pułkiem wysłany na front serbski, gdzie dochodzi do bitwy pod Szabacem.  

  Wojna ma swe żelazne prawa, które zmuszają żołnierza do walki, niezależnie od tego, czy żywi wrogość lub nienawiść do człowieka ubranego w inny mundur, po tamtej stronie linii frontu, czy też przeciwnie - współczuje mu lub żywi do niego sympatię. W późniejszej korespondencji kapitan Silhan wyrażał się o serbskich żołnierzach z życzliwością, choć za walkę z nimi otrzymał austriacki złoty medal za waleczność. Ponadto serbska kula karabinowa wybija mu lewe oko, wychodząc w okolicy prawego przy skroni. W efekcie Jan Silhan traci obie gałki oczne.  

 Dla każdego człowieka jest ciężkim przejście, zwłaszcza nagłe, od stanu pełnej sprawności fizycznej do ciężkiego inwalidztwa. Pomocą w psychicznym przełamaniu przygnębienia, w jakim się znalazł młody oficer, był niewątpliwie ordynator szpitala w Budapeszcie, dokąd, go przewieziono - prof. Gross, który sprowadził do Jana Silhana znanego tyflopedagoga z Czerniowiec - Jerzego Halarewicza. Ten nauczył nowo ociemniałego alfabetu Braille`a i pomógł mu w wyrobieniu przeświadczenia o możliwości dalszego działania na tym właśnie polu - w kształceniu młodzieży pozbawionej wzroku.  

 Z myślą o poznaniu metod nauczania w świecie ciemności, w którym znalazł się tak nagle, udaje się Silhan do Wiednia, aby tam uczęszczać, jako hospitant (rodzaj wolnego słuchacza) na zajęcia w Instytucie Wychowawczym Niewidomych Dzieci, który pod kierownictwem dyrektora Aleksandra Mella ma sławę drugiej po paryskiej tego rodzaju placówki w Europie. Chcąc pogłębić swą wiedzę, uczęszcza na wykłady pedagogiczne na wydziale filozoficznym trzeciej swej kolejnej wyższej uczelni - Uniwersytetu Wiedeńskiego, wkrótce też spotkać ma oferującą mu swą pomoc przy przepisywaniu ze stenografii na alfabet Braille`a notatek z wykładów, starszą o trzy lata od siebie, pannę Margit Krausz. Urodzona w Budapeszcie i pracująca jako księgowa, zgłosiła się na okres wojny do pracy w szpitalu wojskowym jako asystentka chirurgiczna, by nieść pomoc rannym. Niedługo zostanie, mimo niechętnie patrzącej na ten mariaż rodziny, panią Silhanową, by towarzyszyć swemu mężowi aż do jego śmierci.

 O tym spotkaniu tak napisze po latach, w styczniu 1968 roku, Jan Silhan: „Współpraca ta datuje się właściwie z okresu jeszcze wcześniejszego, albowiem rozpoczęła się niemal nazajutrz po zawarciu naszej z mą Margit znajomości na terenie jednego ze szpitali wiedeńskich, gdzie Margit była asystentką chirurgiczną. Było to w marcu 1915 roku, gdy żona moja miała już za sobą dobrych parę miesięcy ochotniczej służby niesienia pomocy rannym. Do służby tej zgłosiła się przerywając, jak przypuszczała, na parę miesięcy, swoją pracę biurową buchalterki w jednej z tamtejszych firm (...).  

Z kolei i ja zgłosiłem się do podobnej pracy, z tym tylko, że obejmować miała zarówno ociemniałych wojennych, jak i dzieci niewidome. Hospitalizowałem już w Państwowym Instytucie Wychowania Niewidomych, studiując odnośną literaturę fachową. A Margit z miejsca oświadczyła, że byłaby gotowa przyjść mi w tej pracy z pomocą, oczywiście - bezinteresownie. Toteż po wyczerpującej, bądź co bądź, pracy szpitalnej, w której zresztą wyróżniała się zarówno gorliwością, jak i techniczną i merytoryczną sprawnością, całe popołudnia poświęcała czytaniu na głos, kopiowaniu brajlem niezbędnych tekstów, towarzysząc mi na popołudniowe wykłady tamtejszej wszechnicy na wydziale filozoficznym i sekundując mi w zabiegach o stworzenie Związku Ociemniałych Inwalidów Wojennych i w trosce o pozostających w ówczesnej Centrali Ociemniałych Inwalidów Wojny Polakach”.  

 A tak okoliczności ich ślubu opisała po wielu latach Margit Silhanowa:  „Nasz ślub (...) był bardzo uroczysty i poważny związek serc, poświęcony przez kapelana wojskowego Henryka Dobrożeńskiego w małej, pięknie udekorowanej i rzęsiście oświetlonej kaplicy szpitalnej. Obecna była tylko z rodziny moja matka, świadkowie nasi, dyrektor radca Mell i dr Bayer (nasi przełożeni), wszyscy z mojego szpitala pracujący lekarze z żonami, tamtejszy personel i nasi przyjaciele”. Nawet po latach pobytu w Polsce nie pozbyła się pani Margit drobnych, czasem zabawnie brzmiących dla polskiego ucha błędów językowych. Bo oprócz lekkiego obcego akcentu używała go w mowie i w piśmie na ogół poprawnie.  

 Pewne poczucie obcości wobec polskiego otoczenia musiała Margit odczuwać jednak przez czas jakiś, gdy znalazła się z mężem na terytorium Polski we Lwowie. Porozumiewała się początkowo z mężem noszącym mundur polski, po niemiecku, co po odzyskaniu niepodległości wywoływało wśród przypadkowych słuchaczy nieprzychylne komentarze. Był to przecież język byłego zaborcy.  

 Rodzina panny młodej odnosiła się niezbyt życzliwie do jej małżeństwa, co zresztą wynika ze stwierdzenia Margit Silhanowej, że na ślubie była tylko jej matka. Niewątpliwie jednak małżeństwo to miało dla Jana Silhana wielkie znaczenie, gdyż abstrahując od sfery uczuciowej - tak niezmiernie ważnej w życiu każdego człowieka, a tym bardziej inwalidy - ułatwiało mu pracę, a co za tym idzie, lepsze przystosowanie się do zmienionych warunków życia.  

 We wrześniu 1917 roku Silhanowie udają się w podróż po różnych ośrodkach tyflopedagogicznych rozrzuconych na terenie monarchii. Inne państwa, oprócz wilhelmowskich Niemiec nie byłyby i tak dostępne, z racji toczących się działań wojennych. A więc: Praga, Linz, Insbruck, Salzburg, Graz, Usti nad Łabą.  

 Tymczasem na wniosek dyrektora Instytutu Wychowawczego Niewidomych Dzieci prof. Aleksandra Mella, Ministerstwo Wojny powołało ponownie ociemniałego porucznika do służby czynnej, polecając mu zorganizowanie we Lwowie na bardziej nowoczesnych zasadach niż to robiono dotychczas, szkoły inwalidów wojennych dla Galicji i Bukowiny. Dotychczas działalnością tą zajmował się Związek Ciemnych we Lwowie. Na początku października 1917 roku porucznik Silhan powrócił z żoną do miasta znanego mu dobrze z czasów studenckich, którego nie mógł już więcej oglądać. Było ono malowniczo położone na starym szlaku kupieckim w połowie drogi między Morzem Bałtyckim a Czarnym. Ze swymi katedrami trzech obrządków katolickich miasto miało jakiś specyficzny klimat, który kazał ludziom wspominać je po latach z rozrzewnieniem.  

Teraz do szkoły, która była raczej, jakbyśmy to dziś powiedzieli - ośrodkiem rehabilitacji podstawowej i zawodowej zarazem - zjeżdżali żołnierze w niebieskawych mundurach, w szkopkowatych czapkach z austriackim bączkiem, którym gaz bojowy wyżerał oczy, którzy stracili wzrok od kontuzji i ran od kul, odłamków granatów i szrapneli. Po trzech latach wojny armia ta zatraciła już swego bojowego ducha, bo czy zresztą mogła go mieć walcząc za sprawę, do której żołnierz nie miał przekonania?  

„Bośmy żołnierze jako psy,  

bezdomni są włóczędzy.  

Trapi nas Moskal, gryzą wszy  

za Austrii skrawek nędzny” - śpiewano w okopach. Teraz, gdy ciężkie kalectwo wyłączyło ich z wojny, może wyrwało z grozy śmierci, zrezygnowani i przygnębieni, nie bardzo chcieli się poddać nawet temu minimum dyscypliny, którą musiał im narzucić kierownik szkoły.  

 Porucznik Silhan był zdania, iż nawet zasługi wojenne nie powinny zwalniać żołnierza po utracie wzroku od postawy czynnej, zamiast biernego oczekiwania na renty i apanaże. Zamiłowanie do pracy pedagogiczno - społecznej, studia na uniwersytecie wiedeńskim, a także obserwacje poczynione w charakterze hospitanta w Instytucie Wychowawczym Niewidomych Dzieci, ułatwiały niewątpliwie por. Silhanowi zadanie.  

Nowy program ośrodka rehabilitacyjnego w dziedzinie zawodowej i społecznej (poprzedni program prowadzony był przez rok i organizowany w formie szkolenia ociemniałych żołnierzy przez Związek Ciemnych) zaplanowano na okres trzyletni. Obejmował on szkolenie w produkcji szczotkarskiej i koszykarskiej. Nie zapomniano o nauczaniu ociemniałych żołnierzy pisma Braille`a. Zapewne większy, niż w obecnych czasach, procent analfabetyzmu wśród żołnierzy wpływał na to, iż tylko czterdzieści procent kończących szkolenie w ośrodku umiało się posługiwać pismem poznawanym dotykiem.   

 Uczono również pisania za pomocą zwykłej maszyny czarnodrukowej. By wypełnić ciszę bezradiowego prawie jeszcze świata zharmonizowanymi dźwiękami, a przy tym dać im samym rozrywkę kulturalną w postaci uprawiania muzyki, prowadzono naukę gry na mandolinie, skrzypcach i fortepianie, wspólnie chodzono do teatru. Myślę, że był to naprawdę nowoczesny program rehabilitacji, skoro bez mała w pięćdziesiąt lat później program kursu rehabilitacyjnego, jeśli nie liczyć kilku gorzej lub lepiej zorganizowanych wykładów i tego, że koszykarstwo i szczotkarstwo zastąpiono zajęciami warsztatowymi w metalu, drewnie i robotach ręcznych, nie różnił się od tamtego.  

Okres nauki w szkole trwał, jak wspomniałem, trzy lata - z tym, że dwa ostatnie były właściwie dobrowolnym pobytem uczniów starszych dla pomocy nowo przybyłym na kurs. W ciągu dziewięciu lat istnienia szkoły wykształcono w tych niewielkich pomieszczeniach stu osiemdziesięciu uczniów. Zakład składał się z trzech pokoi warsztatowych, pokoju szkolnego, magazynu, biura, sali jadalnej i czterech sal sypialnych na dwanaście osób każda. Przy zakładzie znajdował się duży ogród. Trzeba się też było zatroszczyć o przyszłe usamodzielnienie opuszczających ośrodek żołnierzy. Z pomocą Towarzystwa Zagród dla Ociemniałych Żołnierzy utworzono specjalny fundusz na zakup zagród wiejskich i własnych domków, z którego przyznawano jednorazowo kwotę w wysokości sześciu i pół tysiąca do dziesięciu tysięcy koron. Do czasu realizacji kupna wypłacono z odsetek umieszczonego w banku kapitału kwotę trzydzieści - pięćdziesiąt koron miesięcznie. Na zakup surowca i sprzętu do produkcji wypłacono zasiłki z funduszu im. Karoliny Dzieduszyckiej, zaś na potrzeby życiowe - z funduszu im. Stanisława Mycielskiego. Zabiegano również o przyznawanie koncesji monopolowych ociemniałym żołnierzom.  

 Nie wiadomo, jak walki polsko - ukraińskie wpłynęły na działalność ośrodka, gdyż brak tu danych. Potem już przybywali do szkoły żołnierze, którzy nosili polskie mundury. Działalność ośrodka zakończyła się wszakże dopiero w roku 1926.  

Lecz nie tylko do spraw ociemniałych żołnierzy ogranicza się działalność Jana Silhana. Jest on zdania, że choćby z racji młodego wieku, w którym stracili wzrok, powinni odegrać kluczową  rolę w ruchu niewidomych przez służenie innym radą i pomocą. Jan Silhan, który już w Wojsku Polskim otrzymuje awans na kapitana, działa jako prezes Kółka Rolniczego i Powiatowego Związku Osadników w Radziechowie, gdzie w latach 1926-1936 przebywał jako osadnik. Jego działalność przy żywej naturze i pogodnym usposobieniu skierowuje się wówczas na sprawy ogółu niewidomych.  

Gdy do Polski przyjeżdża z funduszem zebranym wśród Polonii amerykańskiej Winifred Holt i w Warszawie powstaje Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi "Latarnia"- Silhan  szybko nawiązuje z nim kontakt, przyczyniając się do powstania filii Towarzystwa we Lwowie. Godna uwagi jest  energia tego człowieka. Działa w Związku Ociemniałych Żołnierzy Małopolski „Spójnia”, włączonym później do Ogólnopolskiego Związku Ociemniałych Żołnierzy, jest prezesem powiatowej sekcji Związku Inwalidów Wojennych RP, a przez dwie kadencje radnym w Radziechowie, gdzie jako osadnik przewodniczy kółku rolniczemu.  

W wojskowej karcie ewidencyjnej z pierwszych lat po odzyskaniu niepodległości zaznaczono, że zna języki polski, rosyjski, ukraiński, czeski, niemiecki. Dziś trudno stwierdzić, czy przebywanie w różnych krajach monarchii austrowęgierskiej, nie licząc terytorium Ukrainy i byłego zaboru rosyjskiego, czy też stykanie się z różnymi, grupami narodowościowymi skłoniło go do poznania esperanto - sztucznego języka międzynarodowego. Uważa słusznie, że język ten może oddać duże usługi w kontaktach poprzez granice państw między niewidomymi. Poznanie i nauczenie się go ułatwia kapitanowi Silhanowi kontakty z niewidomymi innych krajów, a poprzez pisywanie artykułów w prasie esperanckiej, jak "Esperanta Ligillo", informuje opinię niewidomych w świecie o tym, co robią polscy inwalidzi wzroku. Jako przykład takiej propagandy osiągnięć polskich niewidomych można wymienić przetłumaczenie pracy dr Włodzimierza Dolańskiego o zmyśle przeszkód u niewidomych, którą tłumaczy na esperanto. W tym także języku wygłoszono ją później na międzynarodowym kongresie niewidomych w roku 1937 w Warszawie.  

Jeśli już wspomnieliśmy o doktorze Dolańskim, warto zwrócić uwagę, że właśnie w korespondencji z tym wybitnym tyflopedagogiem zarysowuje się wyraźniej osobowość Jana Silhana. U pierwszego przejawiała się umysłowość niewątpliwie głębsza, bardziej skłonna do refleksji. Choć dr Dolański posiadał także pewne cechy praktyczne - jak zdolność samodzielnego poruszania się, mimo dodatkowego kalectwa, czy umiejętność uzyskiwania czegoś dla innych był niewątpliwie mniej rzutki od swego ociemniałego współkorespondenta. W korespondencji między nimi stroną inicjującą, wysuwającą jakieś pomysły czy propozycje lub zapytania jest zawsze Jan Silhan. Zawsze jednak można - poza tymi pytaniami czy propozycjami - wyczuć atencję, z jaką się zwraca do niewiele starszego współtowarzysza losu.  

Przed zacytowaniem fragmentów wspomnianej korespondencji należy przypomnieć, iż Silhan był członkiem, potem wiceprezesem, a wreszcie prezesem UABO (Universala Asocio de Blindul Organizajoj) - Międzynarodowej Federacji Związków Samopomocowych Niewidomych. Należały do niej organizacje niewidomych z szesnastu krajów. Polska była w niej reprezentowana przez Związek Ociemniałych Żołnierzy. Językiem, jakiego używano na zjazdach i w prasie tej organizacji, było esperanto. Oto jak zachęcał kpt Silhan doktora Dolańskiego do wzięcia udziału w warszawskim kongresie UABO i jak opisywał go po zjeździe, gdy Włodzimierz Dolański nie mógł nań przybyć:  

„Kongres zapowiada się bardzo sympatycznie, gdyż Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej czyni wszelkie starania, aby należycie podjąć naszych zagranicznych gości. Zgłoszenia dalszych udziałów i referatów trwają. Polskie instytucje również bardzo mile potraktowały sprawę, tylko z Lasek nie mamy jeszcze żadnej wiadomości... Nawet instytucje zagraniczne już dawno odpisały. Także Valentin Hauy nie grzeszy skrupulatnością w korespondencji, a jednak jesteśmy w posiadaniu ich miłej, serdecznej odpowiedzi. Jedynie z powodu wystawy światowej i licznych kongresów, które podczas jej trwania odbędą się w Paryżu, Valentin Hauy nie przyśle delegata, natomiast weźmie udział w naszej wystawie. Nie chcę sobie milczenia Lasek tłumaczyć inaczej, jak tylko brakiem czasu. Byłbym jednak bardzo wdzięczny za taką czy owaką odpowiedź, albowiem układam już definitywny program kongresu i chciałbym w nim uwzględnić całodzienną wycieczkę do Lasek, o ile takowa byłaby pożądana”.  

                                                       7 maja 1937 r.  

 A także po kongresie dnia 7 września 1937 roku: „Dziękuję za referat, który został wygłoszony na kongresie i obudził nie tylko żywe zainteresowanie, ale i rezolucję względnie uchwałę, by referat ten, wydrukowany przez UABO w brajlu, został rozpowszechniony wśród zrzeszonych organizacji i był streszczony w odnośnych czasopismach krajowych. Hipoteza Pana Doktora odnośnie do problemu zmysłu przeszkód u niewidomych trafiła wszystkim do przekonania - oceniono ją nie tylko z punktu widzenia naukowego i praktycznego, ale i uznano za ważny przyczynek do rozwiązania w opinii ogółu tak szkodliwego dla niewidomych przesądu, jakoby posiadać oni mieli jakieś tajemnicze, różniące ich od świata widzących, właściwości, niedające się wytłumaczyć niedwuznacznie na podstawie ścisłej analizy naukowej (...).

 Korzystam z okazji, aby przypomnieć Kochanemu Panu Doktorowi, iż w dniu 27 września roku bieżącego Velikó Lj. Ramadanovic, założyciel i dyrektor „Domu Slepich Viteskog Krala Aleksandra I Ujedinitela” w Zemuniu, obchodzić będzie uroczyście czterdziestolecie swej ofiarnej i wydatnej nad podziw działalności dla dobra społecznie słabych, tudzież dwudziestolecie istnienia Zakładu Ociemniałych. Zaczątki tegoż powstały na dalekiej Ziemi Afrykańskiej  (Bezerta) w 1917 roku, kiedy to Ramadanovic zajął się prawdziwie po ojcowsku losem zgromadzonych tam w barakach szpitali armii serbskiej ociemniałych żołnierzy”.  

 Mówiąc o działalności Jana Silhana w okresie międzywojennym warto może wspomnieć o tym, że usiłował połączyć dwie organizacje opiekujące się niewidomymi żydowskimi. Miał też zasługi, jak podano w życiorysie znajdującym się w zbiorach archiwalnych Centralnej Biblioteki PZN, w ujednoliceniu polskiego alfabetu brajlowskiego, co nastąpiło w roku 1934. Do tego roku istniało w Polsce kilka systemów oznaczania znakami brajlowskimi liter, czego niedogodności nie trzeba chyba wyjaśniać.  

 Aby nie przedstawiać działalności Jana Silhana wyłącznie jako jednego pasma sukcesów, należy przypomnieć o tym, co sam także określał jako niepowodzenie - nie udało mu się stworzyć działającego w skali krajowej komitetu do spraw opieki nad niewidomymi. Starania czynione w tym kierunku w Warszawie na początku lat trzydziestych, popierane przez innego wybitnego polskiego niewidomego - majora Edwina Wagnera, nie odniosły skutku. Powstały wreszcie komitet nie stał się do1939 roku czynnie funkcjonującą placówką. Do tego momentu nie udało się kapitanowi Silhanowi, który w roku 1936 przeniósł się do Lwowa z Radziechowa, osiągnąć zmiany charakteru Towarzystwa Opieki nad Niewidomymi we Lwowie.  

Miało ono bowiem profil organizacji filantropijnej, natomiast kapitan zamierzał zaś nadać mu cechy organizacji produktywno - samopomocowej. Te poczynania przerwał wybuch II wojny światowej.   

 Wrzesień 1939 roku stanowi wyraźną cezurę w warunkach życia obywateli polskich niezależnie od tego czy byli to ludzie pełnosprawni, czy inwalidzi, czy znaleźli się pod bezpośrednimi działaniami wojennymi, czy też nie. Dla wszystkich, którzy interesują się niedawną przeszłością kraju, są to rzeczy znane i nie miejsce tu na szersze ich omawianie. W znajdującym się teraz poza granicami Polski Lwowie państwo Silhanowie przystępują do pracy w spółdzielni  „Kondytor”, zorganizowanej zresztą przez innego niewidomego - Antoniego Starczewskiego. Spółdzielnia ta, w której zajmowano się wypiekaniem ciastek i wyrobem cukierków, obsługiwała dziewiętnaście kawiarń. Dawała ona możność skromnego utrzymania żonom wielu oficerów polskich i inwalidów, co w ówczesnych warunkach nie było sprawą bez znaczenia. Margit Silhan została kierowniczką jednej z podległych spółdzielni „Kondytor” kawiarń.  

Gdy Lwów zajęły w lipcu 1941 roku wojska niemieckie, Jan Silhan zajął się udzielaniem lekcji matematyki, co pozwalało na przetrwanie tego trudnego okresu. Decyzje jałtańskie z lutego 1945 roku, przesuwają daleko na zachód wschodnią granicę Polski, pozostawiając Lwów kilkadziesiąt kilometrów od niej.  

 Silhanowie, jak wielu innych lwowiaków, postanawiają ruszyć na zachód, by znaleźć się w nowych granicach powojennej Polski. Osiedlają się na stałe w Krakowie, choć potem, w listach do Włodzimierza Polańskiego, kapitan Silhan parokrotnie wspomina o niezrealizowanym projekcie przeniesienia się do Warszawy. Jak często, tak i tu, o stałym miejscu pobytu decydowały okoliczności zewnętrzne. Ale przeniesienie się do innego miasta, które niekiedy wytrącało z równowagi psychicznej wielu ludzi pełnosprawnych w jego wieku, nie dotyka tego ociemniałego od trzydziestu lat człowieka.

 Z nową energią zabiera się do pracy. Sporą część własnych książek brajlowskich, które udało mu się ocalić z powojennej tułaczki, przeznacza na cele społeczne dla innych niewidomych. Inicjuje też na terenie Krakowa akcję społecznych kopistek, które przepisują w brajlu książki ukazujące się w zwykłym druku. Jest organizatorem oddziału szczotkarskiego przy Spółdzielni Inwalidów „Robotnik” na Stradomiu, który później staje się bazą do powstania Krakowskiej Spółdzielni Niewidomych. Uczestniczy we wznowionej działalności Związku Ociemniałych Żołnierzy i założonym po wojnie Związku Pracowników Niewidomych RP, gdzie od 1948 do 1951 roku pełni funkcję prezesa Oddziału.  

 Ujemne skutki okresu stalinowskiego nie ominęły i niewidomych. Ponieważ wszędzie dopatrywano się działalności wroga klasowego, skwapliwie „czepiano” się znanych sprzed wojny osobistości świata niewidomych. Gdy Jan Silhan dawał w swym referacie przykład zatrudnienia niewidomych w rozwiniętych krajach zachodnich, zarzucano mu gloryfikowanie stosunków kapitalistycznych czy schlebianie amerykańskim imperialistom. Tak pisał o tym do dr Dolańskiego w liście z 18 lutego 1950 roku :  

„...Ubolewam, że m.in. i moje dwa artykuły dały powód do krytyki. Oba podyktowane były najlepszą wolą (…). Chciałem wskazać, że niesłuszne jest twierdzenie wielu, nawet miarodajnych działaczy, jakoby inwalida jako pracownik jest nieproduktywny, że akcja zatrudnienia ich to kosztowne obciążenie machiny gospodarczej, to dodatkowe świadczenie przemysłu na inwalidów. Dlatego podałem dane statystyczne, wskazujące dokładnie, że w takich USA gospodarczy efekt przeszkolenia inwalidów jest frapująco pozytywny. Miast wydatkować na ich utrzymanie od trzystu do pięciuset dolarów rocznie, gospodarka ma dzięki ich pracy około dwóch tysięcy dolarów rocznego dochodu! Nie chodziło tedy o wskazanie wysokości zarobków tamtejszych inwalidów, ile o sam fakt efektywnego, znacznego wkładu pracujących inwalidów do dochodu społecznego. (…).  

A w artykule o pracy radzieckich niewidomych znowuż możemy zaczerpnąć wiele dla nas cennych wskazówek na dodatnich i ujemnych doświadczeniach tam poczynionych. Byłoby absolutnym głupstwem cytować tylko rzeczy imponujące, a przemilczać rzeczy słabsze (…). Na własnych błędach i na błędach naszych przyjaciół uczymy się postępować jak najlepiej! Unikajmy błędów gdzie indziej popełnionych, to wyjdzie nam na dobre”.  

 W roku 1951 podczas wyborów okręgu PZN zostaje, w wyniku odgórnej presji, zmuszony do rezygnacji, mimo iż za jego kandydaturą wypowiadają się miejscowi niewidomi. Przez kilka miesięcy w latach 1951-1952 znajduje zatrudnienie przy Akademii Górniczo - Hutniczej, w repetytorium z zakresu szkoły średniej, wykładając matematykę.  

Tym, co zastanawia w pracy Jana Silhana, jest wielotorowość, którą można wytłumaczyć chyba tylko stałą pomocą i współpracą żony, nazywanej przezeń jego „alter ego”. Dziś na każdym odcinku, na którym pracował do ostatnich lat życia kapitan Silhan, pracuje inna osoba, i choć oczywiście można przyjąć, że zakres pracy nad poszczególnymi zagadnieniami rozszerzył się - wielostronność tego ociemniałego jest godna podziwu.  

 Jednym z torów pracy Kapitana było esperanto, które uznawał za język o szczególnym znaczeniu dla kontaktów między niewidomymi w różnych krajach. Niezależnie od esperanta i wymienionych uprzednio znanych mu języków, poznał jeszcze serbski, angielski i francuski. Ułatwiało mu to znacznie międzynarodowe kontakty z niewidomymi. Sam prenumerował około trzydziestu czasopism, poświęconych tematyce tyflologicznej.  

 Był założycielem i przez kilkanaście lat redaktorem brajlowskiego kwartalnika „Pola Stelo”, który, wydawany w języku esperanto, popularyzuje sprawy polskich niewidomych daleko poza granicami naszego kraju.  

 Dziedziną, którą się bardzo interesował, był także masaż leczniczy. Pracę masażysty uważał za szczególnie odpowiednią dla niewidomych z racji ich wyczulonego dotyku. Często zachęcał nowo ociemniałych, zwłaszcza mających średnie lub wyższe wykształcenie, do szkolenia się w tym zawodzie. Sam ukończył we Lwowie, jeszcze przed wojną, kurs masażu profesora Aleksiewicza i miał w swej bibliotece domowej sporo dzieł o tej tematyce. Zabiegał o powstanie Sekcji Masażystów przy PZN. Zainicjował wydawanie w brajlu kwartalnika : „Niewidomy Masażysta” i przez dwanaście lat redagował to   wartościowe czasopismo. Oprócz tematyki fachowej, można było znaleźć w nim  przedruki artykułów z innych czasopism dotyczących spraw zdrowia.  

 Znajomość ośmiu języków obcych i prenumerata wielu zagranicznych czasopism tyflologicznych ułatwiała kapitanowi Silhanowi zapełnianie działu  „Z zagranicy” w organie Zarządu Głównego PZN „Pochodnia”, co orientowało polskich niewidomych w sprawach, dziejących się wśród niewidomych w innych krajach. Nie można nie wspomnieć, iż kapitan Silhan prowadził korespondencję Zarządu Głównego PZN, a prócz tego opracowywał kartotekę tyflologiczną.  

 Obraz prac kapitana Silhana nie byłby pełny, gdybyśmy nie wspomnieli o jego zainteresowaniach sprawami pedagogicznymi, którym przecież zamierzał się poświęcić po utracie wzroku jeszcze w czasie trwania pierwszej wojny światowej. On także, obok innych osób, przyczynił się do powstania krakowskiej szkoły masażu, a jego zabiegi o przekształcenie Szkoły Specjalnej w Krakowie w Szkołę Muzyczną dla Niewidomych znajdują odbicie w korespondencji z doktorem Dolańskim. Kapitan Silhan w liście z 2 czerwca1952 roku pisze:  

„ …Chcielibyśmy osobiście omówić z Panem Doktorem sprawę muzycznego kształcenia dzieci niewidomych, co - jak Panu Doktorowi  wiadomo - jest obecnie na porządku dziennym w dwóch ministerstwach. Udało się sprawą tą zainteresować Ministerstwo Kultury i Sztuki i pozyskać je dla idei  stworzenia w Krakowie ośrodka takiego kształcenia w postaci Podstawowej Szkoły Muzycznej dla Niewidomych Dzieci w Krakowie. Czynniki miejscowe wysunęły niespodziewanie swoje zastrzeżenia co do tego, uważając, że zasadniczo myśl jest bardzo dobra, ale jej realizacja poprzez likwidację Publicznej Szkoły Specjalnej dla Niewidomych w naszym mieście względnie przez przekształcenie jej w szkołę muzyczną, uważają za niewłaściwą … Tymczasem w obecnych warunkach jest to jedyna możliwość rozwiązania sprawy. Jeśli się z tego zrezygnuje, przekreśli się całą sprawę w ogóle! Są atoli poważne dane do przypuszczenia, że te zastrzeżenia nie będą decydujące i że sprawa jeszcze w tym roku stanie się faktem. Uważam, że w dalszej perspektywie nie tylko osiągnie się to, że nasi przyszli niewidomi muzycy będą mieli gruntowne przygotowanie zawodowe, wysokie kwalifikacje, których na ogół muzykom naszym brakuje, ale i m.in. stworzy się w samej szkole poważne możliwości pracy pedagogicznej dla kilku wybitniejszych muzyków starszej generacji”.  

 W drugim z kolei liście (z 20 czerwca1952 roku), w którym pisze o utworzeniu Szkoły, warto zwrócić uwagę, jak trafnie kpt Silhan przepowiedział tak niestety tragicznie przerwaną karierę Mieczysława Kosza:  

„Powstanie Państwowej Podstawowej Szkoły Muzycznej Niewidomych w Krakowie jest już faktem dokonanym - formalnie i faktycznie. Egzamin małych kandydatów odbyty w dniu 24 bm. w tutejszej szkole niewidomych dał wprawdzie stosunkowo nikłe wyniki, gdyż zakwalifikowano do przyjęcia zaledwie czworo z dziewięciorga dzieci, to jednak można sądzić, że w drugiej transzy jesiennej skompletuje się bodaj pierwszą klasę muzyczną spośród dzieci, które w nowym roku szkolnym rozpoczną naukę w klasie drugiej naszych szkół specjalnych.  

 Przy tej sposobności muszę powiedzieć, że dzieci przysłane z Lasek odniosły walny sukces pod każdym względem! Komisja wraz z przedstawicielem prasy odniosła u ich uzdolnień muzycznych, rezolutnych odpowiedzi, swobodnego sposobu bycia i gorącej chęci uczenia się muzyki jak najlepsze wrażenie. Zwłaszcza Mietek Kosz zrobił furorę. Jeśli szkoła go nie wypaczy, wyrośnie z niego nieprzeciętny człowiek.”  

 Nie jest łatwo, a raczej jest niemożliwe, w tych z góry określonych, niezbyt obszernych ramach, naszkicować wierny obraz czyjejś postaci. Z jednej strony nie można jej utopić w masie suchych faktów z życiorysu, z drugiej - rozmyć ją w sentymentalnym wspominkarstwie.   

 Powiedzmy jeszcze parę słów o konstrukcji psychicznej Jana Silhana. Trzeba przyznać, że umiał pogodzić się ze o swoją ślepotą. Jak wspomniał Stanisław Żemis, zdawał sobie sprawę ze stopnia swego kalectwa. Mówił, że większość poznanych przez siebie miast zna w taki sam sposób, jak znają je niewidomi od urodzenia. Pisał też, że „walczyć z nią (ślepotą) i tworzyć wbrew niej - to podnieta tak wielka, że wielu z nas nawet już nie myśli o tym, by się z nią rozstać”.

Przy pisaniu tego szkicu najtrudniej mi było zebrać dane o słabostkach czy wadach Jana Silhana. Ludzi bez wad chyba nie ma - a tym, o których mówiono, iż wad nie mają, postawione za życia pomniki burzono szybko po ich śmierci. Nie sądzę jednak, żeby kapitan Silhan posiadał wiele wad. Ktoś wspomniał, że wraz z żoną nieraz może zbyt naiwnie przeceniali zdolności młodzieży niewidomej, nadmiernie entuzjazmując się przeciętnymi zdolnościami.  

 Jan Silhan odznaczony był Złotym Medalem za Waleczność (austriackim, który pod koniec życia oddał do Muzeum Narodowego w Warszawie ), medalem „Polska Swemu Obrońcy”1918-1921, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski oraz innymi odznaczeniami.  

Zmarł 29 czerwca 1971 roku. Wierna towarzyszka jego życia - pani  Margit - przeżyła go o siedem lat. Spoczywają na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.