Lewy sierpowy na szczękę i prawy prosty na korpus

 Jerzy Ogonowski  

     

 Źródło: Publikacja własna "WiM"  

 

 Jak więc jest z tymi niewidomymi w polskim kapitalizmie - są do niczego, czy coś jednak potrafią? No i kto to ma ocenić: oni sami, pracodawcy otrzymujący na niewidomych dotacje, organizacje i osoby zarabiające na niepełnosprawnych?  

Nie chodzi bowiem o to, co gdzieś tam w sezonie ogórkowym ogłosimy na jakichś łamach czy w mass mediach, ale o to, jak jesteśmy ogólnie odbierani w społeczeństwie i co przez nas samych zostało wypracowane.  

 

Polski Związek Niewidomych działający w okresie tzw. realnego socjalizmu, miał za zadanie integrację społeczną niewidomych polegającą na tym, że to niewidomi mieli przystosować się do świata, który ich otacza i znaleźć sposoby, żeby w nim godnie funkcjonować. Wynikiem takiej idei było wyszukiwanie zaniedbanych, zamkniętych w czterech ścianach, czasem nawet chlewa, niewidomych, wyciąganie z głuchej wsi niewidomych dzieci, które w większości trafiały do szkoły, potem zwykle do spółdzielni, gdzie jako dorośli znajdowali pracę, towarzystwo, działalność kulturalno-oświatową itd. Podstawową zasadą wpajaną w szkole specjalnej było przekonanie, że niewidomy jest pełnowartościowym człowiekiem, że ma prawo mieć własną rodzinę, że potrafi bardzo wiele nie gorzej niż inni. Istniała zasada, że wszystko ma być niewidomym dostępne, a więc studia, praca w środowisku naturalnym, sprzęt użytkowany w domu i nie tylko, podróże, kultura i w ogóle wszystko. Zatem niewidomym należy się wiele ulg, przystosowań, aby wszystko to dostępne być mogło. Może kiedyś szerzej na ten temat napiszę, bo jako jeden z czołowych polskich niewidomych wapniaków, posiadających - jak na dzisiejsze czasy - wybujałe poczucie własnej godności - mógłbym to i owo powiedzieć i opowiedzieć.  

  Dziś jest zupełnie inaczej. To nie niewidomi mają przystosować się do otoczenia, ale otoczenie należy przystosować do niewidomych i w ogóle niepełnosprawnych. Korygują tę ideologię w pewnym sensie warunki ekonomiczne. Pamiętam, że kiedy po przewrocie powstawały prywatne sklepy, w wielu z nich byli pracownicy, których zadaniem było pomaganie niepełnosprawnym klientom. W jednym z uczęszczanych przeze mnie sklepów był taki pracownik, bardzo inteligentny, bardzo grzeczny... Potem zmienili go na mniej inteligentnego i mniej grzecznego, a następnie na jołopa, aż wreszcie zlikwidowano stanowisko.  

Tak wyglądało przejście od utopii do realności. A potem rozwój szedł szybko. Dziś spotykają mnie na podwórku dzieci i pytają, bez złośliwości: "Pan jest ślepy?" Tłumaczę, że mówi się "niewidomy", ale te dzieci skądś to wzięły, a w mojej młodości "ślepy" było obraźliwe. Dziś już wiadomo, że niewidomy nic nie jest wart. Jeśli zostanie przyjęty do pracy, to tylko dlatego, że pracodawca dostanie za to jakieś pieniądze i krzywi się, że tak mało. Od czasu do czasu pojawiają się głosy, że coś tam, np. ubikacje w zakładach pracy albo drzewa w parku nie są przystosowane dla niewidomych. A kiedy trzeba w metro wprowadzić jakieś udogodnienie, to ciągle nie wiadomo kto, komu i ile ma zapłacić. Powstają liczne programy, których autorzy są nieznani, nie da się niczego skorygować, bo nie ma z kim gadać. Jest procedura, więc trzeba jej przestrzegać, a jeśli ktoś zaczyna się wymądrzać, to mądremu biada. Pojawia się z całą ostrością odwieczny problem: nos dla tabakiery, czy tabakiera dla nosa.  

Moje pokolenie w sposób przedziwny, ale skuteczny, łączyło dwie sprzeczności: poczucie bycia pełnowartościowym człowiekiem i wymagania od władz, aby ciągle coś dawały, dotowały, wprowadzały ulgi i priorytety. Obecne pokolenie w pełni sił - jak mi się wydaje - już tej pierwszej części nie czuje. Współczesny niewidomy gotów jest wszystko pozaznaczać - najlepiej jakimś gadaczem, wszędzie poustawiać gadające stwory, które będą mówiły, że tu jest sklep, a tam dom publiczny, że w parku rosną drzewa, a w lesie też, ale są jeszcze śmieci itp. To nie niewidomy ma przekonywać do siebie otoczenie, lecz otoczenie ma przekonać niewidomego, że wszystko do jego potrzeb zostanie dostosowane, drzwi będą cały czas otwarte, a jeśli zamknięte, to miękkie. I tu znów przychodzi korekta życiowa: niewidomy ma mieć zapowiadane przystanki tramwajowe, przebudowany zakład pracy, ale musi sprzątać po psie przewodniku kupy, bo jak nie, to w ogóle nie jest zrehabilitowany i trzeba go poddać specjalnej trosce.  

Kiedy pojawia się pewna nowość w postaci audiodeskrypcji, to myślę sobie nieraz, że tyle lat dawałem sobie bez tego radę, to i teraz też mogę, no i zastanawiam się, czy będzie można zastosować ten wynalazek wszędzie tam, gdzie byłby potrzebny. I myślę jeszcze, że żadna audiodeskrypcja nie da się zastosować w odniesieniu do transmisji imprez sportowych, bo musieliby to robić sportowi sprawozdawcy w rodzaju Bogdana Tomaszewskiego. Cóż, przyszła albo raczej powróciła cywilizacja obrazkowa, teraz już tylko trzeba, żeby ludzie nauczyli się przywracać wzrok. A kiedy nie wszystko było na obrazku, to z zainteresowaniem śledziłem w radio bokserskie mecze sprawozdawane przez Bogdana Tomaszewskiego. Dziś nawet meczu piłkarskiego nie chce mi się słuchać, bo sprawozdawca ryczy i wyje, a mnie chodzi o to, żeby powiedział, co, kto, gdzie i jak. Kiedy Tomaszewski opowiadał, jak Kulej prawym sierpowym na szczękę, a potem prostym na korpus powalił przeciwnika na deski, to wszystko było jasne jak plecy anioła. Ale cóż, zmian cywilizacyjnych nie powstrzymamy, za to warto by się pokusić o próbę odpowiedzi, co przyniósł nam ten najlepszy ze światów, w jakim miejscu ustawiają nas najnowsze osiągnięcia, nie tylko techniczne i informatyczne, ale także te ideowo-moralne.  

Pod koniec istnienia PZPR prowadziłem od czasu do czasu partyjne szkolenia w terenie. Robiłem to bezpłatnie, bo mało kto miał na to ochotę, kiedy już przestano płacić. Na jednym z ostatnich szkoleń, a może już na ostatnim, które akurat prowadziłem w dużej znanej we Wrocławiu spółdzielni inwalidzkiej, wieloletni pracownicy niepokoili się o to, co będzie z ich pracą w nowym ustroju. Potem, zaraz na początku przełomu, znalazłem się w tej spółdzielni na spotkaniu z posłem i przedstawicielami różnych organizacji. Wyświetlono film o spółdzielni, ukazujący zaangażowanie ludzi w pracy, pięknie przystrzyżone trawniki przed budynkiem, schludne pomieszczenia. Potem odbyła się dyskusja, ale na wstępie posłanka Barbara Labuda ogłosiła, że - oczywiście - wszystko będzie, co tu powiemy, wzięte pod uwagę, ale ona musi już iść do pilnych spraw, zatem zostaje tu ktoś, kto wszystko odnotuje i przekaże. Piękny sposób na uniknięcie konieczności odpowiedzi na ewentualnie drażliwe pytania spółdzielców. Spółdzielnia, jak wiele innych, mimo tych przystrzyżonych trawników i zaangażowania, padła, bo zaczynała się nowa epoka gospodarcza.  

W okresie pewnych przestojów wywołanych przemeblowywaniem życia zawodowego uczestniczyłem w licznych spotkaniach z posłami, organizacjami i powstającymi nowymi gremiami osób niepełnosprawnych. Na jednym z nich senator Karol Modzelewski poradził, żeby problematyką niepełnosprawnych zainteresować polityków, bo sprawa jest polityczna. Próbowałem zainteresować, ale chętnych nie znalazłem. Za to po drodze napotykałem na przeróżnych nowych Kolumbów, z których każdy odkrywał coraz to nowszą Amerykę: a to - że niewidomi i w ogóle niepełnosprawni mogą przecież pracować, a to - że jednak chyba nie mogą, a to - że istnieje potrzeba odpowiedniego przystosowania stanowisk, a to znów - że trzeba się tymi niepełnosprawnymi zająć, a w ogóle, to potrzebne są uregulowania systemowe. Uczestniczyłem w powołaniu pełnomocnika ds. osób niepełnosprawnych przy wojewodzie, nawet raz zgłosiłem swoją kandydaturę, bo uległem złudzeniu, że zebrane gremium różnych starych i nowych organizacji będzie miało na to wpływ. Oczywiście, nie miało, Karol Modzelewski miał rację, tylko ja ją nie tak zrozumiałem. Sprawa była polityczna i dlatego zdecydował wojewoda pod wpływem osób będących akurat krótko na świeczniku. Potem dość szybko zorientowałem się, że rozmów z pełnomocnikami nie warto prowadzić na zbyt szeroką skalę, podobnie jak z posłami, bo kadencja minie, a nowi będą myśleć i czynić po swojemu.  

Kiedy odbywał się Konkurs Chopinowski w roku 90-ym, w którym uczestniczył niewidomy Francuz i doszedł do trzeciego etapu, zadziwiły mnie różne kąśliwe uwagi rozmaitych dziennikarzy, że to niby nie dla takich konkurs, że powinni oni mieć jakieś własne imprezy tego rodzaju. Te idiotyzmy zniwelowali inni artyści, np. Janusz Olejniczak, który mówił przez radio, że ów Francuz (szkoda, że nazwiska nie pamiętam) jest dla niego tak interesujący jako muzyk, że nawet przekłada inne sprawy, żeby być na jego przesłuchaniach. Było też kilku innych kompetentnych artystów wypowiadających się w podobnym duchu. Ale - jak wiadomo - nie artyści decydują o kulturze, nie naukowcy - o nauce. Decydują politycy i wyznawane przez nich ideologie oraz ugrupowania wspierające i mające określone interesy. Nie popisał się też swoją ideologią znany skądinąd autorytet muzyczny prof. Tomaszewski. Podejrzewam, że ktoś musiał zwrócić mu na to uwagę, bo w jednej z audycji tłumaczył się, iż po prostu wyraził swój pogląd, bo pewne możliwości dla niewidomego są - jak sądzi - nieosiągalne. Miałem zamiar złożyć protest, ale wobec różnorodności i przychylności osób kompetentnych, zaniechałem sprawy, czego dziś żałuję. Tym bardziej, że w ostatnich dniach miałem okazję słuchać wywiadu z żoną Edwina Kowalika, po którym spodziewałem się uzyskać odpowiedź na niektóre nurtujące mnie pytania, ale nie otrzymałem. A przecież interesujące byłoby usłyszeć, jak Kowalik radził sobie z graniem z orkiestrą i dyrygentem, jak pokonywał trudności związane ze sprawami technicznymi itp.  

Równolegle z tymi nowymi zjawiskami powstawały liczne fundacje i organizacje, prowadzone przez zachodzące gwiazdy rozrywki, gdzie występowali liczni niepełnosprawni, mniejsza o to - czy umieli grać i śpiewać, czy też nie, ale pracowali na sławę tych gwiazd. Pamiętam Piotrusia, któremu na takim festiwalu nawet nikt skrzypiec nie nastroił, a także występ jakiejś osoby niepełnosprawnej z Alicją Majewską, która skutecznie tę osobę zagłuszała.  

A ukoronowaniem moich doświadczeń w zakresie przeobrażeń ideologicznych, najlepszego z możliwych ustrojów, w Polsce stał się Pierwszy Międzynarodowy Festiwal Poezji w Polanicy Zdroju "Poeci bez Granic". Inicjatorem i organizatorem tego był niewidomy poeta Andrzej Bartyński oraz Klub Inteligencji Niewidomej RP. Festiwal przypadł na okres Europejskiego Roku Osób Niepełnosprawnych. Został wysoko oceniony przez uczestników, tak w kraju, jak i za granicą, a jego założenia były tak proste, że aż dla wielu szermierzy obecnych ideologii niezrozumiałe. Chodziło po prostu o to, aby niewidomi i inni niepełnosprawni poeci uczestniczyli w międzynarodowym Festiwalu organizowanym dla wszystkich, nie jako niewidomi czy niepełnosprawni, lecz jako poeci, żeby uzyskali stosowną pomoc w postaci przewodnika, lektora itp. Stworzyłoby to im możliwość dorównania sprawnością pozostałym uczestnikom. Klub otrzymał od dyrektora dolnośląskiego oddziału PFRON Utechta nawet więcej pieniędzy, niż zawnioskował, bo chociaż był człowiekiem o trudnej osobowości, zrozumiał i poparł słuszną ideę. Ale w trakcie trwania festiwalu umarł. W roku następnym uczyniono wszystko, aby nie dopuścić do ponownego wsparcia niewidomych uczestników. A to wnioskowanie było jeszcze przedwczesne, a potem było już za późno, a to nie mieściło się w programach, a w ogóle - to już przecież Europejski Rok Osób Niepełnosprawnych minął i trzeba pokazać, kto tu rządzi. Tak zakończyła się realizacja prawidłowo rozumianej integracji społecznej osób niepełnosprawnych.  

Jeśli zasygnalizowane tu zjawiska zestawić z masowym spadkiem zatrudnienia niewidomych oraz powiązaniem tego zatrudnienia z gratyfikacjami dla pracodawcy, to rysuje się obraz niezbyt ciekawy. Oto z jednej strony mamy burzliwy rozwój informatyki, stwarzający niewidomym niewyobrażalne dotąd możliwości samodzielnego wykonywania pracy i dostępu do informacji. Z drugiej mamy do czynienia z niespotykanym dotąd pędem do tego, aby wszystko, co żyje i nie żyje, było przystosowane dla niewidomych, niezależnie od ważności sprawy. Powstają rozliczne wielesetstronicowe opracowania o sytuacji niepełnosprawnych, które mają stwarzać wrażenie, że na rzecz tych niepełnosprawnych czyni się niebywałe wysiłki. Powstają liczne fundacje i organizacje na rzecz, które mają w domyśle działanie dla dobra niepełnosprawnych. Ich możliwości jednak zależą od tego, co gdzieś ktoś ustali, co jest ważnym zadaniem. Organizacje te, ani niepełnosprawni nie mają żadnego wpływu na ustalenie ważności zadań. Podstawą decyzji nieznanych gremiów jest innowacyjność rozumiana szeroko, będąc przecież pojęciem niezwykle rozciągłym. A jeśli się ktoś nie podporządkuje, to lewy sierpowy na szczękę, prawy prosty na korpus... Tylko że nie  Bogdan Tomaszewski to relacjonuje, a szkoda.