U Kieślowskiego na planie

  13 marca br. zmarł Krzysztof Kieślowski, wybitny reżyser filmowy o światowej sławie. Z tej okazji ukazują się w prasie wypowiedzi jego współpracowników, przyjaciół i znajomych na temat tego, czego dokonał, i jaki był. Tak się składa, że przed wielu laty zetknąłem się z nim, kiedy był jeszcze na początku swej filmowej drogi. Pozwolę sobie wrócić myślą do tamtych czasów, tym bardziej że wspomnienie to wiąże się ze sprawą ludzi pozbawionych wzroku.

W roku 1970 Zarząd Główny Związku Ociemniałych Żołnierzy pod przewodnictwem Mariana Golwali zwrócił się do władz wojskowych z propozycją nakręcenia filmu dokumentalnego o bojowych, zawodowych i społecznych osiągnięciach ociemniałych inwalidów wojennych. Zadanie powierzono Czołówce Filmowej Wojska Polskiego, a funkcję reżysera objął wyróżniający się już wtedy młody dokumentalista, Krzysztof Kieślowski. Jego asystentem miał być redaktor czasopism brajlowskich, Jerzy Szczygieł, jako ekspert w dziedzinie problematyki niewidomych.

Pierwszym etapem w realizacji filmu było spotkanie jego przyszłych bohaterów z reżyserem, zorganizowane w siedzibie Zarządu Głównego ZOŻ w Warszawie. Przyjechało na nie kilkanaście osób z całego kraju, wytypowanych i zaproszonych przez władze tej organizacji. Ponieważ uznano, że film powinien poinformować widzące społeczeństwo o możliwości osiągania mimo braku wzroku zadziwiających rezultatów, wśród kandydatów znalazł się praktykujący prawnik, prezes spółdzielni pracy, zamożny prywatny rzemieślnik i wielu innych przedstawicieli środowiskowej elity. Zaproszono i mnie, ale jak się potem okazało, przez pomyłkę. Ponieważ mieszkałem wtedy w znanym uzdrowisku, uznano mnie pochopnie, bez sprawdzenia, za masażystę, gdy tymczasem nigdy tego zawodu nie uprawiałem.

Na życzenie reżysera wszyscy kandydaci przedstawiali kolejno swoje inwalidzkie życiorysy i było to jedno pasmo rzeczywiście imponujących naukowych, zawodowych i społecznych dokonań, ale osiągniętych jakby bez żadnego wysiłku. O nieuniknionych przecież trudnościach nie wspominał nikt, nie sprzyjała temu również panująca na sali zaraźliwa atmosfera propagandy sukcesu. Toteż moje wystąpienie stało się niemiłym zgrzytem, gdy zacząłem opowiadać o przeszkodach i porażkach, które zupełnie pokrzyżowały moje życiowe plany. Ciężka przewlekła choroba sprawiła, że szkołę średnią ukończyłem dopiero po wielu latach trudnych zmagań, a dalsza nauka i podjęcie stałej pracy przekraczały już moje siły. Pozostała mi tylko działalność społeczna w kole Polskiego Związku Niewidomych, które wraz z żoną założyłem i prowadziłem od dziesięciu lat.

Oczywiście nie miałem złudzeń, że po takim wystąpieniu zostanę zakwalifikowany, tymczasem to właśnie do mnie Krzysztof Kieślowski podszedł po zakończonym zebraniu i powiedział, iż widzi mnie w swoim filmie. Rozmawialiśmy potem chwilę, a że nie wiedział, gdzie ma szukać dalszych kandydatów, poradziłem mu, by pojechał do Poznania, do Spółdzielni Ociemniałych Żołnierzy, założonej tam przez wychowanków dyr. Henryka Ruszczyca z Surhowa i Głuchowa-Jarogniewic.

Już wtedy było widać, że Kieślowski ma własną koncepcję filmu, daleką od oczekiwań Zarządu Głównego Z$o$ż. Gdy po dwóch miesiącach przyjechał do mnie do Polanicy wraz z całą ekipą na zdjęcia, dowiedziałem się, że zrezygnował ze współpracy z władzami tej organizacji i realizuje film wyłącznie według własnych założeń.

Prezentowanie osiągnięć wybitnych jednostek, jak tego pragnął Zarząd Główny Z$o$ż, jest wypróbowaną metodą propagowania sprawy niewidomych, ale to nie był temat dla Kieślowskiego. Nie chciał robić filmu propagandowego,  

w którym ociemniali byliby przedstawieni jedynie od strony budzącego podziw publiczności wyczynu, a więc powierzchownie i myląco. Już wtedy ujawniał te filozoficzne i artystyczne ambicje, które później uczyniły z niego tak wybitnego twórcę, już wtedy pragnął zgłębiać ludzką naturę i film o ociemniałych stwarzał mu ku temu znakomitą okazję. Chciał ich przedstawić prawdziwie, ze wszystkimi komplikacjami, jakie niesie ich ciężkie inwalidztwo i pokazać, jak w trudnej walce ze sobą i nie zawsze przychylnym otoczeniem szukają sensu życia i godnego miejsca wśród ludzi. Nie odwoływał się przy tym do nadzwyczajnych wydarzeń, miał zamiar przedstawić zmagania zwykłych ludzi wśród naturalnych okoliczności powszedniego życia. Opowiedział mi między innymi o dalszych losach jednego z moich surhowskich kolegów, który ożeniwszy się po opuszczeniu zakładu z wdową, tak pokochał jej córeczkę z pierwszego małżeństwa, że zapewnienie jej szczęśliwego dzieciństwa i pomyślnej przyszłości stało się dla niego życiowym celem i dającą najwyższą radość satysfakcją.

Staliśmy, rozmawiając, przy oknie co najmniej godzinę, podczas gdy ekipa filmowa przygotowywała scenę mojego występu, przemeblowując i dekorując pokój, ustawiając kamerę, magnetofony, jupitery. Poruszaliśmy różne tematy, nieraz bardzo odległe od treści filmu, bo Kieślowski wyraźnie pragnął poznać mnie nieco bliżej. Rozmówcą był otwartym i sympatycznym, toteż już wkrótce gawędziliśmy przyjaźnie, jakbyśmy się znali od dawna. Okazało się przy tym, że mamy wspólnych znajomych, obaj bowiem, choć w różnym czasie, ukończyliśmy tę samą szkołę, to jest Korespondencyjne Liceum Ogólnokształcące dla Dorosłych przy ul. Paderewskiego w Wałbrzychu.

Charakter naszej rozmowy zmienił się radykalnie, gdy zaczęły się zdjęcia. Siedzieliśmy przy herbacie, ja na planie, ubrany na jego życzenie po domowemu, z rozpiętą pod szyją koszulą, on poza planem nad plikiem notatek. Po kilku wstępnych pytaniach zaczęło się uporczywe drążenie poszczególnych tematów, a wtedy pytania stały się bardzo dociekliwe, nieraz bezwzględne i bolesne. Często też wyrażał swoje zdanie i upierał się przy nim wytrwale, by skłoniwszy mnie do obrony mojego poglądu, poznać go tym lepiej. Tak było na przykład, gdy omawialiśmy sens naszej żołnierskiej ofiary. Potępiał uporczywie każdą wojnę bez wyjątku, jako nie budzące wątpliwości zło, na co ja odpowiadałem, że wojna w obronie niszczonej przez wroga ojczyzny jest koniecznością usprawiedliwioną. Najwięcej jednak rozmawialiśmy o moich sprawach osobistych. O rodzinie, przyjaciołach i znajomych, o działalności w kole Polskiego Związku Niewidomych i o satysfakcji, jaką mi daje pomaganie mniej zaradnym kolegom, o moich zainteresowaniach i planach na przyszłość, słowem o tym wszystkim, co wypełnia mi życie i swoją ważnością odsuwa na plan dalszy moje inwalidzkie trudności i tęsknoty.

aTen wywiad przed kamerą trwał cztery godziny, z czego do filmu miały wejść tylko niektóre wybrane fragmenty. Tak mi na zakończenie powiedział Kieślowski, dziękując za współpracę, po czym pożegnał się serdecznie i odjechał. Już go nigdy więcej nie spotkałem, nigdy też nie "oglądałem" naszego filmu, który otrzymał tytuł "Byłem żołnierzem". Doszły mnie tylko wieści, że film ten został wyróżniony na Festiwalu Filmów Krótkich w Krakowie i na Festiwalu Filmów Wojskowych w Paryżu. Był też emitowany w II Programie Telewizji Polskiej, ale niestety w owym czasie program ten do Polanicy jeszcze nie docierał. Wiem tylko od przyjaciół, którzy film oglądali, że gram w nim rolę wiodącą, kogoś kto snuje opowieść o życiu ociemniałych żołnierzy, ilustrowaną epizodami z życia pozostałych bohaterów.

Wypada jeszcze dodać, że film trwa 16 minut, że został nakręcony według scenariusza Krzysztofa Kieślowskiego i Ryszarda Zagórowskiego i że zdjęcia wykonał Stanisław Niedbalski. Na swój sposób Kieślowski jako reżyser nie zawiódł oczekiwań Zarządu Głównego ZOŻ, film bowiem posiada duże walory popularyzatorskie. Przedstawia różne aspekty życia ociemniałych, traktując ich naturalnie, bez zbędnej czułostkowości czy nadawania im jakichś niezwykłych właściwości. Podobnie jak inni ludzie, szukają godnej i szczęśliwej egzystencji i znajdują ją, na miarę swoich możliwości, w życiu rodzinnym i przyjaźni, w rozwijaniu posiadanych zainteresowań i zdolności, wreszcie w dobrodziejstwach pracy zawodowej i społecznej. Są to sytuacje przekonujące, że tajemniczy świat ludzi ociemniałych nie jest aż  tak bardzo odmienny i obcy, jak mu się dotąd wydawał.  

   Pochodnia, lipiec 1996