Życie i działalność Modesta Sękowskiego  

 Praca napisana specjalnie do niniejszego wydania "Wypisów Tyflologicznych".)  

 

W klinice chirurgicznej na sali siódmej leżał po ciężkiej operacji beznadziejnie chory niewidomy człowiek.  

Kilkadziesiąt osób czekało w kolejce, aby mu oddać krew, a łzy płynęły im spod powiek. Na korytarzach czekały  dziesiątki innych ludzi z trwogą i bólem w sercach. Mieli głębokie przekonanie, że tracą kogoś niezastąpionego,  kogoś, kto był im ojcem i przyjacielem, kogoś, komu w wielkiej mierze zawdzięczają wszystko czym są i co  posiadają.  

Telefony dźwięczały, bo lekarze opiekujący się chorym oblegani byli prośbami władz miasta i województwa,  organizacji społecznych i spółdzielczych, różnych środowisk, aby ratowali życie tego człowieka. A on umierał mimo  potęgi wiary i miłości, która go otaczała, mimo stosowania wszystkich dostępnych leków. I kiedy po 23 dniach męki  oddał duszę Bogu jednocząc się z męką Zbawiciela, bardzo wielu ludzi ogarnęła żałoba. Na jego pogrzeb zjechały setki ludzi z całego kraju. Ze Szczecina, Słupska, Wrocławia, Katowic, Krakowa, Rzeszowa, Białegostoku, z  

Poznania, z Bydgoszczy, z Bytomia i z Kędzierzyna, z Warszawy, Lasek, Owińsk, z Elbląga i Olsztyna, jak Polska  długa i szeroka, wszyscy przyjechali do Lublina. W ciągu dwóch dni tak się skrzyknęli i pokonując trudy podróży  przyjechali, aby oddać hołd i ostatnią posługę pionierowi swojej sprawy.  

Kim był ten człowiek, którego odejście stanowiło tragiczny wstrząs dla tak wielu jednostek, kręgów społecznych i  środowisk? "To był wspaniały człowiek" - powiedział lekarz, w którego sali cierpiał heroicznie, pocieszając innych chorych, i w końcu umarł. "To był prawdziwy człowiek" - mówili ci, którzy go długo znali i z nim współpracowali.  

A przecież to był także człowiek niewidomy, inwalida, którego bezradność nikogo by nie zdziwiła. Ociemniały,  którego tak często ludzie o czułym sercu nazywają nieszczęśliwym, a ludzie twardzi i brutalni ciemnym kaleką. Jego  życie zadało kłam tak jednej jak drugiej opinii. Zwyciężył ślepotę, i to nie tylko własną, osiągając pełnię rozwoju  osobistego i wysoką rangę społeczną, ale także zwyciężył skutki ślepoty tysięcy innych niewidomych, stwarzając im  

bezpośrednio lub pośrednio warunki pełnej rehabilitacji i dając jej przykład.  

Pełna akceptacja swojej sytuacji życiowej, spowodowanej utratą wzroku w 11 roku życia, wynikała u niego z  przekonania o celowości własnego kalectwa i z wiary w Opatrzność Bożą. Mawiał niekiedy: "Dlatego wzrok  utraciłem, aby ratować innych niewidomych od biedy, załamania i bezradności". To przekonanie i konsekwentna  działalność, zmierzająca do jego realizacji, jest jedną z głównych tajemnic wielkości, uznanej w nim przez wielu ludzi i tego, że przezwyciężył kalectwo.  

"Wartość życia człowieka nie mierzy się ilością zjedzonych przez niego bochenków chleba, ale ilością i jakością  dokonań". Tak mówił kiedyś do swoich przyjaciół.  

Postarajmy się więc zanotować materialną sumę osiągnięć jego życia. Oto one:  

- Zorganizowanie pierwszej w Polsce spółdzielni pracy niewidomych, zatrudniającej po 25 latach istnienia 700 osób,  produkujących wyroby wartości około 90 milionów zł rocznie. Spółdzielnia ta wytyczyła drogę rehabilitacji  niewidomych poprzez spółdzielczość - która to forma nie istnieje w innych krajach wspólnoty socjalistycznej.  Rozwinęła się ona i liczy obecnie w Polsce 28 placówek.  

- Wprowadzenie zatrudnienia niewidomych poza tradycyjną branżą szczotkarską - w branżach: elektrotechnicznej,  metalowej, przy produkcji bezpieczników samochodowych, kapsli, palników do łazienkowych piecyków gazowych,  wyłączników do pralek, zaciskaczy do transfuzji krwi i in.  

- Rehabilitacja zawodowa systemem przywarsztatowym kilkuset niewidomych i zatrudnienie ich systemem  nakładczym.  

- Zorganizowanie lubelskiego Okręgu Polskiego Związku Niewidomych.  

- Udział w zorganizowaniu i pełnienie funkcji pierwszego prezesa Związku Spółdzielni Niewidomych w Warszawie.  

- Udział w organizowaniu Związku Spółdzielni Inwalidów i Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy, a następnie pełnienie funkcji w Radzie CZSP  

- Zrealizowanie własną inicjatywą i pracą organizacyjną pięciu dużych inwestycji, a mianowicie: bloku  produkcyjnego dla spółdzielni w Lublinie, bloku socjalnego, mieszczącego internat i urządzenia kulturalno-socjalne  oraz leczniczo-rehabilitacyjne, bloku produkcyjnego, zatrudniającego systemem nakładczym niewidome  podopieczne Zakładu Specjalnego w Żułowie, oraz dwóch bloków mieszkalnych dla inwalidów zatrudnionych w  spółdzielni  

- Inicjatywa i pomoc organizacyjna przy budowie Zakładu Specjalnego dla Dorosłych w Lublinie, który początkowo  był przeznaczony dla spółdzielni niewidomych, ale ze względu na zapotrzebowanie społeczne został przekazany  Wydziałowi Zdrowia i Opieki Społecznej, oraz przy budowie Szkoły Specjalnej dla Dzieci Niedowidzących w  Lublinie.  

Napisał pięknie o swoim zmarłym koledze dziennikarz i literat Jerzy Szczygieł. Przytaczam z pamięci treść jego  artykułu, zamieszczonego w 1972 czasopiśmie brajlowskim "Nasz Świat": "Tylko ten, kto pamięta sytuację  niewidomych przed 1945 r., zrozumie na czym polegała wielkość dzieła Modesta Sękowskiego. Nie był znany  powszechnie, ani tak popularny jak artysta czy mąż stanu. Przypadło mu w udziale zadanie - niewielka cząstka służby dla ludzkości. Opieka i pomoc kilkuset niewidomym z województwa lubelskiego. Jego dzieło to kilkuset  

niewidomych, jakby wyrwanych śmierci, a oddanych życiu. To mało, a zarazem tak bardzo wiele. Za swoją pracę,  nieskazitelność moralną i siłę charakteru cieszył się powszechnym uznaniem. Ale osiągnął jeszcze coś więcej. Był  kochany. Był kochany przez tych wszystkich, którzy mieli szczęście i zaszczyt z nim współpracować i współżyć.  

Dlatego to dziś wszystkim się zdaje, że on nie umarł, ale że tylko pojechał w daleką podróż. Będziemy o sobie  wzajemnie pamiętać, pomimo rozstania. Nie może bowiem umilknąć bez echa mocne i dobre serce prawdziwego  człowieka".  

Słowa te wprowadzają nas w drugą dziedzinę życia Modesta Sękowskiego. Wprawdzie bowiem słuszne jest  stwierdzenie, że "wartość życia człowieka mierzy się ilością i jakością dokonań", jednak trzeba je uzupełnić  zwróceniem uwagi na to, że wartość życia człowieka określa przede wszystkim to, kim on jest, to, czego dokonał w  sobie.  

Odległa była droga wiejskiego chłopca z Luberadza w powiecie ciechanowskim do Lublina. Prowadziła przez Laski  Warszawskie, które odegrały decydującą rolę w rozwoju jego osobowości. Urodził się dnia 25 grudnia 1920 r., a  więc w święto Bożego Narodzenia. Można uważać to za znak, ukierunkowujący drogę jego życia na ślady  Zbawiciela. Był synem rzemieślnika Stanisława Sękowskiego i Czesławy z Wieszczyńskich. Do 1928 r. ojciec  

Modesta pracował w majątkach ziemskich jako stelmach, a następnie osiadł na roli otrzymanej w spadku po teściach.  

Matka umarła mu bardzo wcześnie, bo już w 1925 r., osierocając troje drobnych dzieci. Ojciec ożenił się po raz drugi  i z tego małżeństwa urodziło się znowu dwoje dzieci. Rodzina znalazła się w trudnych warunkach materialnych, a  nerwowość macochy wprowadziła atmosferę napięcia i konfliktów do życia domowego. W 1931 r. Modest Sękowski  uległ wypadkowi, wskutek którego stracił wzrok. Miał poparzone rogówki, a opóźnienie pomocy lekarskiej spowodowało całkowite ich zbliznowacenie i zmętnienie. Do szpitala w Warszawie został przywieziony przez ojca  w tydzień po wypadku. Wspominał potworny ból odklejania powiek od poparzonych wapnem gałek ocznych. Nie  widział nic, pozostało mu tylko poczucie światła, jako pewne złagodzenie losu człowieka niewidomego, mające  jednak znaczenie praktyczne jako odróżnianie światła od ciemności, nocy od dnia.  

Rozpacz spowodowana utratą wzroku objęła żywego jak iskra, ruchliwego i towarzyskiego chłopca. Wydawało mu  się, że to jego koniec, że to gorzej niż śmierć, że czeka go egzystencja na łasce rodziny, a później ludzi obcych.  

Sądził, że nie będzie już nigdy mógł uczyć się ani pracować, a jego środowisko utwierdzało go w tym mniemaniu.  

Na myśl o urąganiach i wyrzekaniach macochy ogarniało go przerażenie przed powrotem na wieś do domu. W tę  grozę przeżyć ociemniałego chłopca wdarł się promień nadziei. Do szpitala oftalmicznego przyszedł ktoś z Lasek i zapytał czy jest na oddziale niewidomy. Wyszukiwano tą drogą potrzebujących pomocy i nauki, a przede wszystkim  niewidome dzieci. W ten sposób odnaleziono Modesta Sękowskiego i po porozumieniu się wychowawcy i samego  chłopca ze zrozpaczonym ojcem zabrano go wprost ze szpitala do Zakładu dla Niewidomych w Laskach.  

Przed utratą wzroku Modest był uczniem szkoły powszechnej na wsi odległej od jego miejsca zamieszkania o 5 km.  

Pokonywał tę odległość, idąc przez lasy latem czy zimą. Wspominał czasem w rodzinie tę piękną i nieraz  urozmaiconą przygodami, ale udręczoną deszczem i mrozem drogę do szkoły. W momencie utraty wzroku kończył  właśnie klasę trzecią. Uczył się dobrze, dobrze też czytał i pisał, a zajęcia szkolne interesowały go bardzo. Oczy miał  szeroko na świat otwarte, chłonął piękno i radość życia.  

Przychodząc do szkoły dla niewidomych w Laskach, musiał przede wszystkim opanować czytanie i pisanie  alfabetem Braillea. Pokonanie tego zadania otwierało przed nim możliwość kontynuowania nauki bez utraty roku -  po wakacjach w klasie czwartej. Ale to było niełatwe zadanie.  

W Laskach przyjęła go do Zakładu późnym wieczorem nieżyjąca już Siostra Martyna i zaprowadziła do domu  chłopców. Od rana został wciągnięty do nauki i życia w gromadzie - tak samo jak on - niewidzących chłopców. To  mu dodało otuchy, bo nie był już sam jeden między widzącymi - inny niż wszyscy - uważany za gorszego niż  wszyscy... Niewidomi koledzy rozmawiali i bawili się, byli weseli i zaradni. Poznawanie domu i jego okolicy - po  

niewidomemu - trafianie do Centrali, do kaplicy, spacer po lesie, którego piękno odnajdywał już tylko w dźwiękach i  woni. Przy tym rozmowy z kolegami, rozpoznawanie głosów i kroków wychowawców, nawiązywanie znajomości i  przyjaźni, pomimo to, że ludzi nie można zobaczyć. Jakie to wszystko nowe, jakie trudne dla świeżo ociemniałego,  przybyłego z zupełnie innego środowiska chłopca. A jednak jakże szybko uczy się on żyć "po niewidomemu", jak  

świetnie i odważnie zdobywa orientację w otoczeniu, w terenie, jak z podziwu godną wytrwałością opanowuje  umiejętności szkolne i praktyczne, potrzebne w życiu codziennym, usamodzielniające, uniezależniające  niewidomego od stałej pomocy ludzi widzących. A wkrótce staje do rywalizacji z kolegami w grach sportowych, w  biegach, w chodzeniu na szczudłach. Jest odważny, opanowany, ma silną wolę. Nie okazuje nikomu, że jest mu  trudno, albo smutno, nie skarży się nigdy, ani w dzieciństwie, ani wtedy gdy już dorośnie. Jest dzielnym mężczyzną,  

zdobywającym wkrótce autorytet wśród kolegów i uznanie nauczycieli.  

Uczy się brajla. Pisanie nie jest jeszcze takie trudne, jak mawiał, i można je wyćwiczyć, a punkty oznaczające litery zapamiętać. Najtrudniejsze jest czytanie palcami przez dotyk. Modest Sękowski nauczył się jednego i drugiego, ale  biegle czytał tylko jednym palcem - wskazującym u lewej ręki - i dlatego w szkole nie zawsze miał z polskiego  piątki. Brakowało mu cierpliwości - jak mawiał - nie wystarczało nerwowej odporności, aby wyćwiczyć w równym stopniu dotyk wszystkich palców i czytać prawidłowo. Zaważył tu na pewno pośpiech, chciał się nauczyć czytać  szybko, jak najszybciej, za wszelką cenę. Jak większość ociemniałych, męczył się czytając palcami, choć czynił to zupełnie biegle i z piękną dykcją. On przecież wiedział jak szybko i łatwo czyta się wzrokiem.  

Po nauczeniu się czytania i pisania alfabetem brajlowskim Modest Sękowski podjął naukę w szkole dla  niewidomych już w klasie czwartej. Rozwijał się wszechstronnie, umysłowo, fizycznie - dzięki sportowi, który z  zamiłowaniem i wytrwałością uprawiał - oraz duchowo - pod wpływem głęboko religijnej atmosfery Zakładu w Laskach.  

W 1934 r., a więc w trzy lata po wypadku syna, umiera ojciec Modesta. Sieroctwo jego staje się więc zupełne.  

Wyjeżdża na wakacje do domu, w którym jest już tylko macocha, dwoje rodzonego i dwoje przyrodniego  rodzeństwa. Macocha zabrania mu wracać do szkoły w Laskach, twierdząc, że nie może łożyć pieniędzy na jego  utrzymanie i wykształcenie. Modest staje znów w obliczu klęski... Cóż może go czekać na wsi, bez ukończonej  szkoły, bez zawodu, bez przyjaciół, samotnego niewidomego wśród społeczności widzących, ceniących w człowieku  wyłącznie sprawność fizyczną i przydatność do pracy na roli? Jest pewien, że czeka go tam tylko poniewierka.  

Wieśniacy mówią: "W tej szkole i tak cię niczego nie nauczą, bo czego może nauczyć się niewidomy"? Ale Modest  jest energiczny, już wtedy w 14 roku życia i nie zamierza łatwo przegrać swojej szansy, próbuje walczyć do końca.  

Pisze brajlem list do Pana Ruszczyca: "Nie wrócę do Lasek, bo macocha nie ma pieniędzy". Pan Ruszczyc nie  zwleka. Natychmiast jedzie na wieś do Dramina, gdzie mieszkają wówczas Sękowscy. I zaraz wraca do Lasek, ale  nie sam, tylko z Modestem, biorąc go pod całkowitą opiekę Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Bo nie miał  przecież rodziny. Ten kilkunastoletni chłopiec był już zupełnie samotny. Od momentu powrotu do Lasek, za sprawą  

pana Ruszczyca zawiązała się między nimi dwoma - wychowawcą a wychowankiem - więź szczególnie serdeczna.  

Poczucie wdzięczności wychowanka za ratunek, za przywrócenie na drogę życia - tę jedną spontaniczną, krótką,  szybką, zdecydowaną odpowiedź na dziecięcy list, którego alarmującą treść odczytać trzeba było pomiędzy  wierszami.  

Modest Sękowski ukończył w Laskach szkołę podstawową i zawodową. Jego zdolności i cechy charakteru zwróciły  nań uwagę wychowawców i nauczycieli, a Matka Czacka prosiła, by nad nim czuwać, bo dobrze się zapowiada.  

Już w roku szkolnym 1919/20 pierwszy niewidomy został skierowany przez Matkę Czacką do Seminarium  Nauczycielskiego. W następnych latach pięcioro niewidomych ukończyło seminaria nauczycielskie prywatne lub  państwowe. Po kilku latach praktyki nauczycielskiej w Laskach jako jedni z pierwszych uzyskali kwalifikacje  wyższe w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej, zorganizowanym przez M. Grzegorzewską. Ci właśnie  niewidomi byli między innymi, nauczycielami Modesta Sękowskiego w szkole laskowskiej.  

Krótko przed wybuchem II wojny światowej podjęto w Laskach nowy eksperyment pedagogiczny: wytypowano  kilku absolwentów szkoły podstawowej i przerabiano z nimi kurs gimnazjum ogólnokształcącego. Dwaj z nich (w  tym Modest Sękowski) zdali dobrze do gimnazjum im. Reytana i uczęszczali doń w latach 1937/38 i 1938/39.  

Następnie - już w czasie wojny - przerabiali kurs licealny i w 1942 r. złożyli na kompletach tajnego nauczania  egzamin maturalny i uzyskali świadectwo dojrzałości. Obaj następnie ukończyli studia wyższe. Był to dalszy stopień  próby wprowadzenia niewidomych do szkół średnich w integracji z młodzieżą widzącą, udostępnienia im studiów wyższych w znacznie poszerzonym zakresie specjalności, a tym samym uzdolnienia do pracy umysłowej.  

Lata wojny nie były dla młodzieży jedynie latami nauki. Dotyczyło to także Modesta Sękowskiego. Przez okres  wojny przebywał on w Laskach, pracując w szczotkarni Zakładu oraz pomagając w pracy wychowawczej. Warunki  materialne Zakładu dla Niewidomych w Laskach były bardzo trudne. Brakowało środków na zakup żywności i  odzieży, dom chłopców został zburzony w czasie działań wojennych 1939 r., więc dokuczała ciasnota. Zakład dawał  

schronienie licznym uchodźcom, osieroconym dzieciom, a także stanowił oparcie dla oddziałów partyzanckich  walczących w Puszczy Kampinoskiej i dla oddziałów powstańczych walczącej Warszawy. Niewidomi uczestniczyli we wszystkich zadaniach podejmowanych przez Zarząd i Pracowników Zakładu. Uczestniczyli przede wszystkim  przez współudział w cierpieniach ludności chroniącej się w Laskach, dzieląc się z nimi skromnymi środkami  utrzymania, cierpiąc wraz z nimi głód i chłód bez słowa narzekania, które mógłby wycisnąć egoizm lub instynkt  

samozachowawczy. Wiele razy niewidomi narażali swoje bezpieczeństwo dla ukrycia prześladowanych, lub dla  udzielenia pomocy akcjom konspiracyjnym skierowanym przeciw wrogowi.  

W 1944 r. podczas powstania warszawskiego, toczyły się walki w Puszczy Kampinoskiej. Laski, z woli bohaterskiej  Matki Czackiej, włączyły się bez zastrzeżeń w walkę o wyzwolenie Ojczyzny. Kiedy przestała funkcjonować  zbombardowana Elektrownia Warszawska i zasilać prądem piekarnię w Laskach, Modest Sękowski wraz z kolegą  podjął się ręcznego wyrabiania ciasta na chleb dla setek ludzi, mieszkających w Laskach, lub szukających w Zakładzie pożywienia, a także dla rannych, leżących w zaimprowizowanym szpitalu zakładowym. Cztery dni w  tygodniu przychodzili na 1 - 2 godziny, czasem na dłużej, zastąpić siostrę w tej ciężkiej dla niej pracy. Był to duży  wysiłek, nieefektowny, niezauważalny, ale tak potrzebny do życia jak chleb.  

Zorganizowano w laskach szpital polowy, zapewniono żołnierzom wyżywienie, a dowództwu łączność. Modest wraz  z kilkoma kolegami, był wtedy także członkiem drużyny sanitarnej. Odbierali przywiezionych na teren Zakładu  rannych i przynosili ich do szpitala. W przodzie noszy szedł szczątkowo widzący, w tyle zupełnie niewidomy.  

Pomagali także w szpitalu jako sanitariusze, dźwigając ciężko rannych, służąc im w miarę swych sił. Poległym  zmarłym w szpitalu kopali groby. Trud to był ogromny, czasem połączony z dużym niebezpieczeństwem. Czynili to  z prostotą i przekonaniem, że spełniają obowiązek żołnierski, że nie robią nic nadzwyczajnego. Niewidomi  współdziałający w walkach powstańczych, to chyba zjawisko bez precedensu, godne podziwu i wzruszenia.  

W okresie wojny, przez kilka miesięcy, Modest Sękowski, wraz z grupą innych, dorosłych wychowanków Lasek,  przebywał w Żułowie. Zaraz po jej wybuchu Zakład zdecydował, że ze względu na brak środków utrzymania  zostaną tam przeniesieni w miejsce bezpieczne i oddalone od frontu. We wrześniu 1939 r. wyruszyli w drogę. W Chełmie powitało ich na stacji straszliwe bombardowanie pociągu, które jednak wszyscy przeżyli. Wreszcie dotarli  do Żułowa, dużego gospodarstwa rolnego należącego do Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Czy to miała być  

stacja docelowa drogi życiowej Modesta i jego kolegów? Pomagali w pracach gospodarczych, czuli się potrzebni, ale  życie było tak monotonne, a na świecie działy się wielkie i tragiczne sprawy. Tęsknili do Lasek i wkrótce nadeszła  decyzja Zarządu, że mogą tam wracać. Powrócili i dzięki temu przeżyli wojnę, okupację, a wreszcie Powstanie  razem z Warszawą. W 1941 r. Modest Sękowski ciężko zachorował. W 21 roku życia - aż dziwne, że tak młodo -  

zachorował na owrzodzenie żołądka i dwunastnicy. W świetle współczesnej patofizjologii korowotrzewnej, etiologia  tej choroby ściśle jest związana ze stanem psychicznym pacjenta. Dotyczy to szczególnie jednostek wrażliwych, z  przewagą procesów hamowania, nadpobudliwych nerwowo, a opanowanych. Te właśnie cechy systemu nerwowego  

charakteryzowały Modesta. A stresy psychiczne, które mogły leżeć u źródła choroby wrzodowej, łatwo jest wskazać.  

Podwójne osierocenie, utrata wzroku, pozbawienie środowiska rodzinnego, śmierć brata wcielonego siłą do wojska  niemieckiego - jako zamieszkałego na terenie "Rzeszy" - śmierć siostry, codzienne cierpienie i stres ślepoty, bolesne  przeżycia wojenne, lęk o los ojczyzny, o ludzi bliskich, a wreszcie ciągła frustracja potrzeb, aspiracji, uczuć i ambicji  bardzo zdolnego i energicznego mężczyzny... To wiele sytuacji stresowych, a jeśli do tego dołączymy chłód, ciągłe  

niedojadanie, a nawet głód, który był udziałem społeczeństwa polskiego w okresie okupacji, to możemy zrozumieć  dlaczego tak młody człowiek zapadł na chorobę wrzodową, która w 30 lat później odnowiła się i doprowadziła do  przedwczesnej śmierci.  

Ale w latach 1941-43 Modest Sękowski - swoim zwyczajem - cierpiał w milczeniu. Okazał znowu jak silną ma  wolę. Choć jednak był tak delikatny i nikogo nie chciał absorbować swoim cierpieniem, skierowano go do znanego  internisty dr Wąsowicza, który starał się o zlikwidowanie wrzodu żołądka przez odpowiednią dietę i środki  farmakologiczne. Niestety nie dało to pożądanego wyniku. Po dwóch latach choroby sam podjął decyzję ryzykowną,  

ale słuszną. Powiedział później: "Tak dalej nie mogłem żyć. Lepiej było umrzeć niż tak się męczyć. Poszedłem do  Szpitala Ujazdowskiego i poddałem się operacji". Ciężka operacja - resekcja żołądka - w 1943 r. udała się. Pomimo  ogólnego niedojadania, a nawet głodowania w okresie okupacji Modest Sękowski przez cały czas kuracji miał  wszystko, co mu było potrzebne: bułki, masło, kasze, białe mięso itd. Pan Ruszczyc kazał mu to wszystko kupować.  

Dzięki temu pewno wyzdrowiał i wracał do sił. Był podobny do tego, który walczył jako 18- i 19-letni chłopiec w  Biegach Narodowych, który uparcie i z zamiłowaniem trenował lekkoatletykę. Wracała mu energia i radość życia.  

Pracował nad sobą, miał ambitne plany, w których na pierwszym miejscu stawiał osiągnięcie mocnego, szlachetnego  charakteru i osiągnięcie niezależności osobistej dzięki wykształceniu uzdalniającemu do pracy zawodowej. Był  religijny w prawdziwym znaczeniu tego wyrazu jego stosunek do Boga był stosunkiem miłującego syna do  wszechmocnego i dobrego Ojca.  

W 1945 r. - na życzenie Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, a zwłaszcza pana Ruszczyca,  największego przyjaciela niewidomych wśród widzących - jak napisał jego wychowanek a obecnie działacz PZN  Adolf Szyszko - Modest Sękowski podjął nowe pionierskie zadanie, wymagające pełnej dojrzałości. Przyjął odpowiedzialność za grupę niewidomych, podjął wraz z nią próbę całkowitego usamodzielnienia się, integracji ze  społeczeństwem widzących, zorganizowania rehabilitacji niewidomych przez nich samych. Z roli podopiecznych  społeczeństwa i Zakładu mieli dorosnąć do roli współpartnerów ponoszących pełną odpowiedzialność za siebie i za  innych, potrzebujących pomocy bądź kierunku, do roli obywateli przyczyniających się do pomnażania majątku i  kultury społeczeństwa.  

I tak Modest Sękowski - zaraz po wojnie - wszedł w nowy, najbardziej twórczy i chyba najszczęśliwszy okres swego  życia. 2 października 1945 r. przyjeżdża do Lublina, aby zająć się organizowaniem spółdzielni pracy niewidomych  oraz podjąć studia uniwersyteckie.  

Zarówno pierwsze, jak i drugie zamierzenie było pionierskie. Ażeby to uzasadnić, należy w kilku przynajmniej  zdaniach przedstawić sytuację niewidomych na Lubelszczyźnie w okresie międzywojennym (1918-1939).  Województwo lubelskie należało wówczas do tzw. Polski B, było słabo zaludnione, zacofane gospodarczo i  zaniedbane pod względem kulturalnym. Nie istniał tam wówczas żaden ośrodek grupujący niewidomych. Inwalidzi  wojenni z I wojny światowej, posiadali koncesje na prowadzenie sklepów z artykułami monopolowymi lub  

otrzymywali renty wojskowe. Renty otrzymywali również niewidomi inwalidzi pracy. Reszta niewidomych - w tym  także dzieci - była często pozbawiona jakiegokolwiek oparcia i pomocy, pozostawała na utrzymaniu swych rodzin.  

Wielu z nich, nie mając żadnych środków utrzymania trudniło się żebraniną, pozorowaną niekiedy muzykowaniem,  albo sprzedażą uliczną.  

Zakład dla Ociemniałych w Laskach, Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie i Zakład dla  Ociemniałych przeniesiony ze Lwowa, z własnej inicjatywy penetrowały Lubelszczyznę, prowadząc nabór dzieci do  szkół dla niewidomych. Zakłady te utrzymywały się z ofiar społeczeństwa, funduszy miast, w których się  znajdowały i z opłat, jakie niekiedy uiszczali rodzice lub opiekunowie wychowanków. Ówczesne władze państwowe  zapewniały jedynie nieliczne etaty nauczycielskie w Zakładach dla niewidomych dzieci. Niewidomi nie wiedzieli  wówczas, że mogą pracować, uzyskać niezależność materialną i swoje miejsce w społeczeństwie. Na Lubelszczyźnie  wskutek ogólnego zacofania byli oni szczególnie bezradni i pozbawieni aspiracji usamodzielnienia się. Pojęcie  rehabilitacji inwalidów było tam zupełnie nie znane. Po II wojnie światowej liczba inwalidów wzroku gwałtownie  wzrosła: ociemniali żołnierze, ofiary wybuchów niewypałów, bombardowań, ludzie którzy utracili wzrok na  

robotach przymusowych i w obozach zagłady. A niedożywienie dzieci i matek, złe warunki higieniczne, brak  pomocy lekarskiej, powodowały również wzrost liczby niewidomych.  

Temu właśnie tragicznemu stanowi rzeczy przyszedł zaradzić Modest Sękowski, który sam był ociemniały, a miał  tylko 25 lat.  

Przyjechał do Lublina z kilkoma kolegami, także wychowankami Lasek, którzy wspólnie z nim, początkowo pod  kierunkiem H. Ruszczyca, podjęli trud zorganizowania środowiska niewidomych województwa i zapewnienia im  pracy oraz warunków życia. Planowali także wyszukiwanie na wsiach niewidomych dzieci i kierowanie ich do szkół, a dorosłych ociemniałych na szkolenie przywarsztatowe lub do ośrodka rehabilitacji dla inwalidów wojennych,  prowadzonych wówczas w Surhowie przez pana Ruszczyca. Grupę założycieli pierwszej w Polsce Spółdzielni  Inwalidów Niewidomych cechowała ofiarna i bezinteresowna, wręcz heroiczna postawa. Dawali jej wyraz choćby  tylko w pokonywaniu trudów samodzielnego życia pozbawionego zabezpieczenia materialnego, sami w  dwupokojowym mieszkaniu stutysięcznego miasta, bez pieniędzy i w skąpej odzieży, bez znajomości terenu, dając  

oparcie przez kilka pierwszych miesięcy jedynie w stołówce PCK. Ruszczyc otrzymał w PCK przydział lokalu na ul.  1 Maja, co było znacznym sukcesem, ułatwił nawiązanie kontaktów z władzami, załatwiał wspólnie z M. Sękowskim  sprawy w urzędach, służąc pomocą w pierwszym okresie zawsze, gdy zachodziła potrzeba. Zakład w Laskach  podzielił się z nimi tym, czym mógł, ale mógł bardzo niewiele, bo był zrujnowany przez wojnę. Było "głodno,  chłodno i do domu daleko", jak relacjonował jeden z nich, ale ani przez chwilę nie zrezygnowali z zadania, którego  się podjęli. Byli pionierami, walczyli o byt i godność ludzką, o prawo do życia w społeczeństwie Polski Ludowej dla ludzi niewidomych. Oparcie moralne stanowiło dla nich serdeczne koleżeństwo i zaufanie wzajemne. Ich  przywódcą, najpierw pełniącym rolę opiekuna, później kierownika, a wreszcie prezesa organizującego się zespołu późniejszej spółdzielni był od początku Modest Sękowski.  

Równocześnie, w październiku 1945 r., podjął on studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, wybierając  Wydział Humanistyczny, sekcję historii. Kierował się tutaj swoim zainteresowaniem, uzdolnieniami  humanistycznymi, oraz realną oceną technicznych możliwości studiowania bez wzroku i bez oprzyrządowania,  którego w tamtym czasie niewidomi nie posiadali. Był pierwszym niewidomym studentem w Lublinie i jednym z  pierwszych w Polsce. A więc i w tej dziedzinie okazał się pionierem. Początkowo odniesiono się z niedowierzaniem   do jego aspiracji, później zaimponował profesorom i studentom głęboką kulturą osobistą, gruntownym  

wykształceniem na poziomie szkoły średniej, taktem w zachowaniu się, wreszcie nieprzeciętnymi uzdolnieniami i  pilnością. Słuchał wykładów wybitnych uczonych, którzy w Lublinie wznawiali powojenną pracę naukową i  dydaktyczną. Chodził po mieście zupełnie sam, podobnie jak kiedyś po Warszawie, mimo że nic nie widział. Jako  człowiek młody, krępował się białej laski i niestety, nie używał jej, uważając, że budzi litość, której bardzo nie lubił doznawać. W ręce trzymał tylko krótki, brązowej barwy kijek, albo gałązkę z drzewa i lekko nią poruszał w razie  

potrzeby, aby odnaleźć np. bramę, drzwi czy sklep, który dokładnie lokalizował w swojej pamięci i wyobrażeniu  przestrzennym. Zdumiewająca była jego znajomość miasta, umiejętność trafiania do celu. Aż trudno było uwierzyć,  że był niewidomym. Poczucie światła, jakie mu pozostało po wypadku, służyło tu pewną pomocą, głównie jednak  dzięki spostrzegawczości pozostałych zmysłów inteligentnie wnioskował i świetnie pamiętał. Wszystko to  zawdzięczał treningowi, swojej wytrwałej pracy.  

Dopóki w Lublinie nie było komunikacji miejskiej, codziennie przemierzał cztery razy odległość ok. 5-kilometrową  z ul. 1 Maja na Aleje Racławickie, gdzie znajdował się Uniwersytet. Chodził przez tzw. Nową Drogę, która  przecinała w poprzek miasto i skracała wędrówkę. Nie była ona oświetlona, brukowana, a nawet zrównana. Zdarzały  się na niej doły i rowy, a co najgorsze, czaili się tam chuligani, którzy atakowali i rabowali przechodniów. Ludzie  bali się tamtędy chodzić. A on często wracał późnym wieczorem do domu. Jego tryb życia wyglądał wówczas  

następująco. Rano szedł na Uniwersytet na wykłady i ćwiczenia, a następnie załatwiał w Urzędach sprawy  niewidomych i organizującej się ich placówki pracy. W porze obiadowej wracał na 1 Maja, bo przecież musiał się zatroszczyć, jak żyją jego koledzy, wydać dyspozycje wykonania potrzebnych czynności, podzielić się  wiadomościami, jak postępuje załatwianie ich spraw wspólnych. Następnie znów wracał na Uniwersytet, aby  studiować i nawiązywać kontakty z ludźmi, których należało zainteresować sprawą niewidomych. Wieczorem wracał do domu.  

Był zawsze szczupły i delikatny. Wzrostu około 180 cm., blondyn o pociągłej sympatycznej twarzy budził sympatię  otoczenia. Miał niezwykle miły, ujmujący uśmiech, a oczy, mimo że matowe - ze względu na przepaloną rogówkę -  zachowały swój błękitny kolor i wyraz, który zmieniał się zależnie od jego nastroju. Najczęściej miały one wyraz  spokoju, pogody i dobroci. Był bowiem łagodny i życzliwy, nawet postępując twardo i nieustępliwie, jeżeli uważał,  

że to jest słuszna metoda aby osiągnąć cel. Umiał nawiązywać i podtrzymywać serdeczny kontakt z ludźmi,  obojętne, czy to z niewidomymi, czy z widzącymi. Ci ostatni często zapominali, że mają przed sobą niewidomego,  któremu się współczuje, doznawali raczej wrażeń budzących w nich podziw, szacunek i sympatię dla tego  człowieka. Zachowywał się bowiem z godnością i powagą, rozmawiał inteligentnie i ciekawie, potrafił żartować. A przy tym nigdy nie rezygnował ze sprawy, którą uważał za słuszną. Czuł się odpowiedzialny za los najpierw małej  

grupy, a później coraz większej gromady niewidomych, którzy mu zaufali i którzy na niego liczyli.  

29 grudnia 1945 r. odbyło się zebranie organizacyjne członków spółdzielni. Wiosną 1946 r. prezes Sękowski  uporawszy się z licznymi formalnościami koniecznymi dla zapewnienia podstaw prawnych nowo założonej  spółdzielni, przystąpił do organizowania produkcji, a więc zaopatrzenia w surowce, zbytu wyrobów szczotkarskich,  a następnie do kompletowania załogi oraz do zaspakajania potrzeb lokalowych.  

Przede wszystkim położył nacisk na werbunek niewidomych zamieszkujących teren województwa lubelskiego.  Chodziło tu o realizację zasadniczego celu działania, to jest o rozszerzenie zasięgu rehabilitacji społecznej i  zawodowej niewidomych. Sękowski opracował krótki biuletyn informacyjny dla niewidomych Lubelszczyzny,  informujący ich o powstaniu spółdzielni i możliwościach przeszkolenia, a następnie zatrudnienia inwalidów wzroku,  

a także włączenia ich do społecznej organizacji jednoczącej niewidomych, tj. Związku Pracowników Niewidomych.  

Ten apel do wszystkich niewidomych województwa lubelskiego rozprowadzały Rady Narodowe wszystkich  szczebli, Związek Samopomocy Chłopskiej, Polski Czerwony Krzyż, a także Kuria Biskupia - którą wówczas  kierował obecny Prymas Polski - poprzez wszystkie parafie i punkty katechetyczne. Pierwsza po wojnie rejestracja  niewidomych na Lubelszczyźnie dała dobre wyniki, bo współdziałało w niej całe społeczeństwo, kierowane przez  władze i organizacje, zjednane przez Modesta Sękowskiego dla sprawy niewidomych. Było wówczas tyle ważnych i  

pilnych spraw w tym gorącym powojennym okresie, że trzeba było gorącego rzecznika ok. 20.000 rzeszy  

niewidomych polskich, aby znalazł się czas, miejsce i środki na objęcie ich opieką i rehabilitacją.  

Wkrótce po rozesłaniu Biuletynu biuro spółdzielni - w którym pracowała już jedna widząca osoba poza Zarządem  Spółdzielni - zaczęli odwiedzać niewidomi. W zależności od potrzeb, prezes albo starał się o umieszczenie  niewidomego dziecka w szkole, albo o zapomogi i ulgi podatkowe dla rolników, albo też zatrudniał zdolnych do pracy w nowej spółdzielni. Doceniając wagę sprawy rejestracji, a następnie rehabilitacji niewidomych, prezes  Sękowski nie szczędził czasu na rozmowy z coraz liczniej przybywającymi inwalidami. Przekonywał ich o  

możliwościach pracy i usamodzielnienia się, odbudowywał w nich chęć do życia, poczucie osobistej wartości i  godności. Można powiedzieć, że prowadził rehabilitację psychiczną, ogromnie potrzebną: zwłaszcza tym, którzy  niedawno wzrok stracili - ofiarom wojny.  

Ale nie ograniczał się do oczekiwania w biurze spółdzielni na niewidomych, którzy przyjdą do niego. Wychodził im  naprzeciw - szukał ich i znajdował, a każdym się szczerze radował. Chodził po szpitalach Lublina i miast  powiatowych, pytając czy są w nich niewidomi inwalidzi. Znajdował ich często, czekali bez nadziei na przyszłość,  często psychicznie załamani, pozbawieni rodzin i środków do życia. Szpitale nie wypisywały ich długo po  wyleczeniu, bo nie było dokąd ich odsyłać, a przecież trudno wyrzucić niewidomego człowieka na ulicę. Więc  

niewidomi czekali "aż ich ktoś kupi", jak jeden z nich powiedział. Zjawiał się w końcu prezes Sękowski, "kupował  ich", zabierał do spółdzielni, a później do swego ciasnego mieszkania i dzielił się z nimi skromnym bochenkiem  chleba. Potem uczył ich pracy "po niewidomemu" i zatrudniał. Modest Sękowski szukał niewidomych nie tylko w  szpitalach. Jeździł po wsiach, zapadłych osadach i wyszukiwał niewidome dzieci, aby je posłać do szkoły. Zbierał  także spod kościołów żebrzących niewidomych i prowadził do spółdzielni. Przekonywał ich, że mogą pracować, że  będą zarabiać, bo to wstyd być żebrakiem, to kompromituje wszystkich niewidomych. Każdego nowego członka  spółdzielni trzeba było zdobywać osobiście i oddzielnie. Nad każdym się Sękowski pochylał, każdemu podawał  rękę, obdarowywał. Dlatego właśnie każdy był mu zawsze tak drogi. I dlatego niewidomi uznawali w nim nie tylko  

prezesa, ale także ojca. Rosła spółdzielnia i zanim stała się bogata w pieniądze, budynki i maszyny, bogata była  ilością niewidomych, których było coraz więcej. Wszyscy liczyli na prezesa, byli spokojni bo ufali, że on  wszystkiemu zaradzi. A on musiał zapewnić im każdego dnia pracę, godziwe wynagrodzenie. Praca była dla nich nie  tylko źródłem utrzymania, ale treścią życia, warunkiem rehabilitacji. Potrzeby rosły. Na szczęście, po zaspokojeniu  

tych podstawowych - bytowych, budziły się potrzeby kulturalne, społeczne. Więc prezes organizował wyprawy do  teatru i do operetki, zapewniał lektorów czasopism i książek, zaopatrywał w radio, a kiedy zaświeciło słońce, szli  niewidomi ze swymi przyjaciółmi na wycieczki poza miasto.  

Doceniając potrzebę i znaczenie popularyzacji sprawy niewidomych w społeczeństwie, Modest Sękowski umieszczał często krótkie wzmianki w miejscowej prasie i radio o działalności spółdzielni i jej problemach. W  wyniku tej akcji, a także dzięki wytrwałym staraniom u Władz, Związek Rewizyjny Spółdzielni "Społem" i Związek Samopomocy Chłopskiej zasiliły fundusz zakładowy Spółdzielni Niewidomych dość znaczną - jak na owe czasy -  kwotą. Umorzono także podatek dochodowy i zwolniono częściowo z podatku obrotowego niewidomych spółdzielców. Modest Sękowski miał szczególną umiejętność pomyślnego załatwiania spraw urzędowych. W  

kontaktach z Instytucjami i ludźmi na eksponowanych stanowiskach - jak zresztą zawsze - był bardzo ujmujący.  

Miał ładny głos i pięknie się wypowiadał. Jego urok osobisty polegał chyba na tym, że z jednej stromy widziało się  w nim bezbronność niewidomego, delikatność i wrażliwość, a z drugiej energię, siłę przekonania o słuszności  sprawy, o którą walczy, nie lękając się niczego, ufając ludzkiej dobroci i sprawiedliwości. Każdy poznawał w nim  człowieka całkowicie bezinteresownego i prawdziwie niezwykłego. Nie można mu było odmówić, kiedy zabiegał o  

dobro niewidomych i o rozwój ukochanej spółdzielni, warsztatu pracy dla nich.  

Ludzie podziwiali: jak to może być, że on nic nie widzi i we wszystkim się orientuje, tak wiele wie i o polityce, i o przemyśle, i o sporcie? Zna języki obce, a jakże się ich nauczył? Charakterystyczna była dla niego szerokość  zainteresowań. Wszystko chciał wiedzieć. Radio było dlań źródłem informacji, czytał wiele, dyskutował i miał swoje  poglądy, swój sąd o zdarzeniach i postawach. Rozumował bardzo logicznie, dążył do maksymalnego obiektywizmu.  

Rozmawiał chętnie, dyskutował, pytał o wiele rzeczy, z którymi miał styczność, lub o których słyszał. Pytał  zwłaszcza o to, co było mu potrzebne w jego odpowiedzialnej pracy. Pracował przecież na stanowisku prezesa zarządu, dyrektora średniego przedsiębiorstwa przemysłowego wielobranżowego, o profilu rehabilitacyjnym. Nie mając specjalistycznego wykształcenia ekonomicznego, stał się dzięki swym zdolnościom i praktyce cenionym  organizatorem produkcji, działaczem spółdzielczym, piastującym wysokie godności i funkcje w polskim ruchu  

spółdzielczym i związkowym, a zwłaszcza w ruchu inwalidzkim. Można sobie zadawać pytanie: czy wskutek utraty  wzroku zdolności jego rozwinęły się, czy uległy ograniczeniu? Nie znajdujemy odpowiedzi, należy się jednak  spodziewać, że człowiek tej miary co Modest Sękowski, dotkliwie odczuwał ograniczenia jakie narzuciła mu ślepota,  a zwłaszcza społeczną, wciąż niedowartościowaną sytuację człowieka niewidomego. Skutki ślepoty, których  

przekroczyć się nie da, przyjął z całym realizmem i oddał je Bogu jako dar, którego On zażądał.  

W 1951 r. Modest Sękowski ukończył studia historyczne na Uniwersytecie. Miał w indeksie same bardzo dobre  oceny, a profesor filozofii twierdził, że był najzdolniejszym z jego studentów. Te studia pogłębiły jego kulturę  ogólną, jego humanizm praktyczny, który realizował w codziennej trosce o każdego człowieka, w wiernej służbie  ludziom, którym przewodził. Miał nastawienie życiowe raczej społecznika aniżeli intelektualisty, to też pracy  naukowej się nie poświęcił. W 1948 r. założył rodzinę. Małżeństwo z osobą widzącą, od 1946 r. współpracującą z  

niewidomymi, a później ojcostwo, umożliwiły mu jeszcze bardziej wszechstronny rozwój osobowości. Dzięki żonie  i synom zyskał dom rodzinny, którego słodyczy i bezpieczeństwa u własnych rodziców tak wcześnie został  pozbawiony. Synowie byli jego radością, dumą i nadzieją, a żona przyjacielem. Wracał do domu ze spółdzielni po  ciężkim dniu pracy, a wychodził o szóstej rano, aby zdążyć przed pracą na Mszę św. Tak było przez 24 lata  

rodzinnego życia. Uważał, że jest potrzebny przede wszystkim swoim niewidomym, że musi być z nimi najdłużej.  

Brał udział w rozkwitającym bujnie kulturalnym, sportowym, młodzieżowym, a nie tylko produkcyjnym życiu  spółdzielni. Był prezesem, który zintegrował się ze swoim zakładem pracy i z jego załogą. A ona cała uważała, że  ma do niego pełne prawo. Przychodzili do niego ludzie ze sprawami ważnymi i drobnymi, nieraz najbardziej  osobistymi. Przychodzili do niego nie tylko do spółdzielni ale i do domu, nieraz późnym wieczorem. A on każdego  wysłuchał, nikomu nie odmówił pomocy, nieraz skrytykował i kazał się zmienić człowiekowi, który źle postępował.  

Nikogo nie odesłał, mówiąc, że nie ma czasu. Czekali na niego już o szóstej rano przed domem, aby go odprowadzić  do pracy i po drodze prosić o radę, obarczać swoimi kłopotami. W stosunku do ludzi, w gotowości pomocy i  umiejętności przejmowania się cudzymi sprawami, bardziej niż własnymi, przejawiała się ogromna dobroć Modesta  Sękowskiego. Szczególnie opiekował się niewidomymi chorymi albo upośledzonymi oraz osamotnionymi  staruszkami. Był kochającym wychowawcą dla dzieci i młodzieży, chociaż wymagał wiele, chciał żeby byli dzielni i  

prawi. Nikogo nie potępiał, nikim się nie brzydził, o nikim nie wyrażał się źle, a to jest wielką sztuką.  

Bieg życia Modesta Sękowskiego był ściśle związany z dynamicznym rozwojem dzieła jego życia, to jest  Spółdzielni Inwalidów Niewidomych w Lublinie. Od 1948 r. trwa ciągłość jej pracy produkcyjnej. W 1950 r. przeprowadza się pierwsze szkolenie przywarsztatowe grupy niewidomych z miasta i województwa lubelskiego. W  1951 r. powstaje Polski Związek Niewidomych i jego Okręg w Lublinie. Spółdzielnia otrzymuje nieco większy lokal, dzięki czemu można rozszerzyć produkcję i zatrudnienie, a przy tym rozwinąć w niej działalność kulturalno- oświatową, zespoły muzyczne, chóralne, recytatorskie oraz sekcje sportowe. Rozwija się też forma pracy nakładczej  (chałupniczej) niewidomych na wsi, do której znaczenia rehabilitacyjnego prezes przywiązuje wielką wagę. W 1959  r. są już wybudowane dwa bloki mieszkalne dla niewidomych i ich rodzin, a w 1963 r, zostaje oddany do użytku  blok produkcyjny. Wprowadza się nowe asortymenty do produkcji, zwiększając znacznie liczbę zatrudnionych  niewidomych. W 1969 r. spółdzielnia wzbogaciła się o blok socjalny i internat, a w 1972 zbudowano blok  produkcyjny w Zakładzie Specjalnym dla Niewidomych Kobiet w Żułowie. To było ostatnie osiągnięcie Modesta  Sękowskiego, kosztujące go bardzo wiele wysiłku - ze względu na położenie odległe od miasta - ale stanowiące  potrzebę jego serca. Inwestycja w Żułowie jest wyrazem współpracy z Towarzystwem Opieki nad Ociemniałymi i  

troski o los tej trudnej do prowadzenia placówki, związanej przez pracę niewidomych podopiecznych ze spółdzielnią  lubelską.  

Modest Sękowski, poza funkcjami pełnionymi w spółdzielczości i ruchu związkowym niewidomych, był działaczem  społecznym, zaangażowanym w prace Wojewódzkiej Rady Narodowej w Lublinie, w której funkcje radnego pełnił  przez dwie kadencje jako przedstawiciel środowiska inwalidzkiego i spółdzielczości. Był członkiem i inicjatorem  Polskiego Komitetu Zapobiegania Ślepocie, na czele którego stoi prof. dr Tadeusz Krwawicz oraz członkiem  

Polskiego Towarzystwa Walki z Kalectwem. Był również honorowym członkiem Związku Inwalidów Wojennych  PRL i Związku Ociemniałych Żołnierzy, a także aktywnie działał w Towarzystwie Przyjaciół Dzieci.  

Sukcesom, powodzeniu, coraz częściej zaczęły towarzyszyć chwile trudne, bowiem zawiść jest cieniem ludzkiego  uznania i każdy podziwiany człowiek musi doznać jej goryczy.  

Był gotów odejść od swego Dzieła, kiedy się zorientował, że środowisko jest niechętne wymaganiom, które uważał  za konieczne, atmosferze współżycia, którą tworzył, że chcą niektórzy przekształcić spółdzielnię w placówkę tylko  ekonomiczną, z zaniedbaniem zadań rehabilitacyjnych i wychowawczych. Ostatni rok życia był dla niego trudny.  

Dotychczas pracował dla spółdzielni, teraz zaczynał cierpieć dla niej. Zdawało się nieraz, że nawet najbliżsi  przestają go rozumieć, przestają mu ufać. Jako wychowanek Zakładu dla Niewidomych w Laskach do końca  zachował głęboki i serdeczny z nim związek. Z wychowanka stał się współpracownikiem i wieloletnim członkiem  Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Szczególne zasługi położył w dziedzinie eksperymentowania  nowych kierunków szkolenia zawodowego niewidomych wspólnie z Henrykiem Ruszczycem, oraz w dziedzinie  

zatrudnienia absolwentów Zakładu w Laskach i poprawy warunków życia, łącznie z wprowadzeniem zatrudnienia  pensjonariuszek w Żułowie.  

Jego nieskazitelna uczciwość, bezinteresowność, umiejętność kierowania bardzo zróżnicowanym środowiskiem  inwalidzkim, zasługi na polu rehabilitacji, to jest włączania niewidomych do produkcji i pracy społecznej, były  ocenione wysoko przez władze państwowe. Został dznaczony Medalem X-lecia, Złotym Krzyżem Zasługi,  Krzyżem Kawalerskim, a następnie Oficerskim Orderem Odrodzenia Polski. Ponadto posiadał liczne odznaczenia  spółdzielcze, społeczne, organizacyjne.  

Wyniki pracy Modesta Sękowskiego można właściwie ocenić na tle sytuacji niewidomych przed rokiem 1945, w  którym rozpoczynał swoją działalność. Był pionierem sprawy rehabilitacji inwalidów, był niewidomym, który  wyzwolił niewidomych z nędzy i zacofania, zyskując dla nich uznanie i pełne prawa w społeczeństwie. Był wzorem  zrehabilitowanego niewidomego, który heroicznym stosunkiem do swego ciężkiego kalectwa, potrafił nie tylko sam  osiągnąć wysoki poziom kultury, uspołecznienia i samodzielności, ale także innych niewidomych wyzwolić z niedoli  kalectwa i stworzyć im warunki oraz perspektywy pożytecznej i pogodnej afirmacji swego życia.  Jego ostatnie publiczne wystąpienie miało miejsce 29 marca 1972 roku. Było to powitanie - w imieniu niewidomych  lubelskich - Matki Bożej z okazji peregrynacji kopii Cudownego Obrazu Pani Jasnogórskiej. W swoim  przemówieniu, między innymi powiedział słowami św. Piotra: "Panie do kogo pójdziemy? Ty masz słowa Żywota  Wiecznego..."  

29 czerwca tego roku - a więc w trzy miesiące później - Modest Sękowski zakończył ziemskie życie. Był to dzień  Świętych Apostołów Piotra i Pawła.  

Żył za krótko - mógł jeszcze tyle dobrego dokonać. Osierocił dorastających synów, żonę, niewidomych przyjaciół ...  

Powiedział ktoś: "Stojąc przy tym grobie ma się poczucie krzywdy, która się stała. Najszlachetniejszy człowiek, i  takie ciężkie miał życie i taką bolesną śmierć."  

To ludzkie rozumowanie musi ustąpić przed Wszechmocną Wolą Boga, który zabiera człowieka do Życia  Wiecznego wtedy, gdy do niego człowiek dojrzeje - i wybranym swoim daje udział w Krzyżu Swego Syna,  Zbawiciela świata.  

Dotykamy teraz najgłębszej tajemnicy siły i duchowej wielkości człowieka, który nas opuścił. Ta tajemnica to wiara,  ufność i miłość do Boga. Codzienna Msza i Komunia św. o świcie, Różaniec, lektura Ewangelii w życiu tak  zapracowanego, pochłoniętego działalnością społeczną i gospodarczą, obarczonego liczną rodziną człowieka - to są  dowody prawdziwej wierności i łączności z Bogiem. Wyznawał Go przed ludźmi, nie wstydził się Wiary, a swoim  pięknym życiem dawał świadectwo Prawdzie. Utrudniało mu to nieraz karierę i popularność w dobie urzędowej laicyzacji, ale miał cywilną odwagę, uczciwość i konsekwencję, a to budziło szacunek. Wiarę głęboką, potrzebę  modlitwy, zasady moralne, siłę woli zawdzięczał wychowaniu w Laskach. One wyryły niezatarty ślad w jego duszy.  

Był dowodem prawdy słów Matki Elżbiety Czackiej: "Niewidomy, jeśli rozwinie wszystkie swoje możliwości i przyjmie wszystkie swoje ograniczenia, może dać widzącym, którzy zechcą ją przyjąć, cenną naukę życia".  

Konając szeptał: "Mój Boże, ja oddaję Ci wszystko, wszystko: I moje życie i moją śmierć i moje cierpienie. Za  Kościół, za Polskę, za jedność, za młodzież, Laski, Żułów, Piwną i moich ukochanych ..."  

To był jego ostatni czyn.

Wypisy Tyflologiczne 1974 rok