Życie w biegu - Beata Rędziak

O zamiłowaniu do biegania, podróżowania i krótkofalarstwa rozmawiamy z emerytowanym informatykiem dr. Ryszardem Sawą, 70-letnim niewidomym maratończykiem, który urodził się 20 lat za wcześnie, by rozwinąć swoją pasję w zawodach paraolimpijskich. Przez ok. 35 lat uprawiania sportu uczestniczył w ok. 500 biegach i ok. 100 maratonach, w ten sposób wcielając ideę integracji, która dla niego samego jest jednym z istotniejszych wymiarów tego, co robi.

Beata Rędziak: - Nie widzi Pan od dziewiątego roku życia i jest Pan maratończykiem, jak połączyć te fakty?Ryszard Sawa: - Dzięki temu, że straciłem wzrok, mogłem wyjechać z tej wsi, z której było widać granicę ukraińską, miałem skończone cztery klasy, trochę ziemi. Byłem jedynakiem i pewnie bym tam został. Jedyny obiekt rozrywkowy to był skleięp z alkoholem i tak to by się toczyło. A tak to wylądowałem w szpitalu, ze szpitala pojechałem do Krakowa i dalej do szkoły.B.R: - Można powiedzieć, że utrata wzroku otworzyła przed Panem świat?R.S.: - Tak, to spowodowało, że musiałem wyjechać, zostawić wieś pod Zamościem. Dość mocno to wtedy przeżyłem.B.R: - Stracił Pan wzrok i rękę. Nie chciałby Pan wykreślić z kalendarza tego dnia, kiedy niewybuch eksplodował w Pana dłniach?R.S.: - Oczywiście, ale los rolników w tamtych czasach był bardzo ciężki. Obowiązywał kontyngent za kilogram żywca płacono wtedy 14 groszy, za buraki - workiem cukru. Więc w gruncie rzeczy wyszło mi to na dobre.B.R: - Ale widzi Pan to chyba dopiero z perspektywy czasu?R.S.: - No tak, oczywiście.B.R: - Dobrze wspomina Pan szkołę w Laskach, jak Pan do niej trafił?R.S.: - Inne szkoły dla niewidomych nie utrzymywały z nią kontaktu, Laski były trochę wyizolowane, są nawet otoczone murem. Ze szkoły muzycznej w Krakowie, gdzie nie mogłem grać jedną ręką na żadnym instrumencie przeniesiono mnie do Bydgoszczy, do której z domu jechałem wtedy prawie dobę. Kiedyś, jadąc z matką w pociągu, spotkaliśmy zakonnicę z Lasek, która zaproponowała, żebym się tam przeniósł. To była szkoła państwowa prowadzona przez siostry. Miałem wtedy 13 lat, był 1957 r.B.R: - A kiedy Pan załapał tego „bakcyla” biegania, w szkole właśnie?R.S.: - Nie, wprost przeciwnie, wtedy okuliści bili na alarm, że każdy wysiłek czy oglądanie telewizji szkodzi na wzrok. Ówczesny dyrektor także nie popierał aktywności fizycznej. Redaktor Bogdan Tomaszewski relacjonował imprezy sportowe, m.in. na Stadionie Dziesięciolecia, wtedy odbywały się mecze lekkoatletyczne, a te szczególnie zapamiętane przeze mnie to np. Polska - NRD, Polska - Związek Radziecki, i w 1958 r. Polska - Stany Zjednoczone. Robił to lepiej niż dzisiejsza telewizja. To mnie wtedy pociągnęło, zainteresowało i zacząłem sobie po cichu „dreptać” na żużlowych alejkach w Laskach. Od domu chłopców do Bramy Sierakowskiej było 375 m. Wymierzyłem urządzeniem z patyków, jak cyrkiel o rozwartości metra, odcinek 750 m. Jak ktoś podkablował, to miałem karę - zamykano mnie i mogłem wychodzić tylko na lekcje. Organizowano wtedy zawody międzyszkolne, ale Laski nie brały w nich udziału. Pod koniec zawodówki pozwolono niewidomym uczniom na start w zawodach na Polonii. W tamtych czasach sport był organizowany wewnątrz spółdzielczości inwalidzkiej tzw. Zrzeszenia Sportowego Spółdzielczości Pracy „Start”, a ja nie pracowałem w spółdzielni.B.R: - Takie były początki. Jak to się dalej rozwijało?R.S.: - Najpierw pracowałem w fabryce, potem studiowałem matematykę na UW, a pod koniec studiów ożeniłem się. Potem zacząłem pracę w Pałacu Kultury w Instytucie Podstaw Informatyki i pracowałem tam 25 lat aż do reformy ustrojowej.B.R: - Wróćmy zatem do biegania. Kiedy Pan wystartował w pierwszym maratonie?R.S.: - Na początku miałem małe dzieci, zajmowałem się nimi. Potem w „Starcie” ok. 1980 r. tak się utarło, że mogłem już przychodzić na treningi, ale jak jechali na zawody, to ja nie mogłem, bo nie byłem ze spółdzielni. Pamiętam, że były zawody Polska-NRD-Węgry w Warszawie na Polonii i wtedy już biegałem. W następnym roku był rewanż w Budapeszcie i też już tam byłem. Startowałem również w Mistrzostwach Polski i trochę niewidomych startowało na 100 m, bo biega się „na głos” - stoi trener na bieżni i krzyczy „tutaj, tutaj, tutaj”. Ale na dłuższe dystanse to był problem, bo nie było żadnej konkurencji, często nie było komu dać brązowego medalu. I dzięki temu byłem Mistrzem Polski i rekordzistą chyba przez 5 czy 10 lat. To była straszna popelina. Zmieniło się to, gdy zaczęły się masowe imprezy. Tomasz Hopfer (dziennikarz sportowy - red.) zaczął propagować bieganie i zorganizował I Maraton Warszawski. Główkowałem, jak to rozwiązać, bo nie miałem nikogo do biegania. Odważyłem się i zdecydowałem na udział w 1982 r., to był już III Maraton Warszawski. Wziąłem wtedy dwóch synów na rowerach, jeden miał 10 lat, a drugi 14. Organizatorzy nie chcieli się na to zgodzić, ale na szczęście zjawił się Hopfer i powiedział, że on bierze za to odpowiedzialność i dopuszczono mnie do pierwszego biegu. B.R: - To otworzyło Panu drzwi do następnych startów?R.S.: - Tak, mogłem mówić, że już tu startowałem. Dzięki temu potem pojawiły się osoby na wózkach, bo ich przedtem również nie było. Musiałem się odważyć, sam przecież miałem opory, a jeszcze sędziowie protestowali. To nie jest takie proste dla niewidomego wejść w tłum ludzi.B.R: - Ale przebiegł Pan. Jaki miał Pan czas w tym pierwszym maratonie?R.S.: - Pięć godzin. Tak, jak teraz biegam, kółko się zamyka.B.R: - W ilu Pan dotąd uczestniczył biegach i maratonach?R.S.: - Biegów to są setki, może 500, a maratony - koło osiemdziesiątego maratonu przestałem już liczyć. Przez około 35 lat biegania, średnio licząc po 3 rocznie, to wychodzi 100, jak po 4, to ok. 120, pewnie jest gdzieś pomiędzy tym. W tym roku przebiegłem Orlen Warsaw Marathon i Cracovia Maraton.B.R: - Z jakim czasem przebiegł Pan Orlen Marathon?R.S.: - 5 godzin niestety, mam już 70 lat. Zaliczam te maratony, bo tam są kategorie dla niewidomych, to też przekłada się na konkretne pieniądze za zajęcie jednego z trzech pierwszych miejsc.B.R: - A jaki miał Pan najlepszy czas biegu w maratonie w swojej sportowej historii? R.S.: - To były 3 godziny, 11 minut i 56 sekund, w 1987 r.B.R: - Jak wygląda Pana technika biegania?R.S.: - To wygląda tak, że ktoś biegnie koło mnie i ma w ręku linkę o długości 30-40 centymetrów, w zależności od tego, jaką ktoś woli długość. W Warszawie np. biegłem z moją partnerką, która jechała na rowerze. Ja trzymałem linkę przywiązaną do roweru i biegłem wtedy łokieć w łokieć. B.R: - Ćwiczy Pan codziennie?R.S.: - Jeśli mam z kim, bo to główny problem dla niewidomego. Moja partnerka na szczęście wciągnęła się w to, bo wcześniej też miała opory, a teraz to polubiła, odpowiada jej ta atmosfera. Jak ja staję na podium, to i ona także. Systematyczne bieganie jest podstawą. Dlatego właśnie tak mało niewidomych biega, bo nie mają po prostu z kim tego robić.B.R: - Co było dla Pana najtrudniejsze w tych pierwszych startach, a potem w kolejnych?R.S.: - Najtrudniejsze jest jednak znalezienie przewodnika. W latach 80. na Warszawiankę przychodzili zawodnicy „Startu” był taki na przykład świetnie biegający Wiesiek Miech - podłączałem się pod niego na jedno kółko, następne musiałem odpoczywać, bo on był dużo lepszy, potem znowu biegłem. Tam biega się po żużlu, więc można było biegać na głos i wyczucie - prosta, wiraż, prosta, wiraż. Kiedyś biegałem z Radkiem, pracownikiem UW wszystkie życiowe wyniki z nim zrobiłem w 1987 r., ale wyjechał do Kanady i nie wrócił. Drugi przewodnik - Edek, z którym „życiówkę” zrobiłem w maratonie, zwariowany na punkcie biegania, też mieszka w Kanadzie. Trochę podpierałem się synami, którzy jechali na rowerze, ale to raczej blisko domu.B.R: - Co sprawia Panu największą trudność?R.S.: - Lubię to robić, więc nie było jakichś wielkich problemów. Ja, jako osoba niepełnosprawna byłem przez biegaczy akceptowany. Na przykład na maratonie warszawskim przybiegam w połowie stawki, jest tysiące ludzi przede mną, tysiące za mną. I ci co są za mną na pewno nie mogą mnie uważać za osobę niepełnosprawną. A przecież ci ludzie to są pasjonaci biegania, mamy o czym rozmawiać, mamy wspólny temat. My jesteśmy kumplami, tym żyjemy. Tyle się mówi o integracji, a to jest zajęcie jednoczące ludzi. Ilu z nich przychodzi po biegu i mówi, ale ja ci dzisiaj „dołożyłem” - w normalnych warunkach, ludzie by się obruszali, że ktoś mówi tak do inwalidy. A tu każdy ma dwie nogi, i co ma w tych nogach, widać na mecie. Każdy, kto kończy bieg uliczny, prawie zawsze otrzymuje medal, w związku z tym mam ich ok. 30 kilogramów, ale największym wyróżnieniem dla mnie jest puchar Hopfera za aktywność i propagowanie biegania, który otrzymałem w 1985 r.B.R: - Czyli to poczucie wspólnoty jest dla Pana ważne?R.S.: - No tak, podobnie jak w przypadku mojej drugiej pasji - krótkofalarstwa. Tu też wszyscy się znają, w kółko mówią o tym, kto z kim złapał łączność, jaki raport zrobił.B.R: - Czy marzył Pan kiedyś o karierze paraolimpijskiej?R.S.: - Urodziłem się o ok. 20 lat za wcześnie, bo paraolimpiady zaczęły się w 1990 r., a wtedy byłem już za stary na to, miałem 46 lat.B.R: - W kwietniu odbyła się premiera filmu dokumentalnego o Panu pt. „Kumple” w reżyserii Joanny Kaczmarek. Skąd w ogóle pojawił się pomysł na taki film?R.S.: - Dziennikarka szukała tematu, mój przewodnik Felek Platowski, znał się z nią ze szkoły. Kiedyś spotkaliśmy się przypadkowo i tak pojawił się ten temat. Mówiłem, że już dużo było o tym materiałów. Bo już nawet po tym pierwszym maratonie, w tej mojej zapadłej wsi, ludzie zobaczyli w Kronice Filmowej, że niewidomy z synami na rowerach uczestniczył w biegu. Dużo było tych informacji po każdym biegu, mam wrażenie, że często już na zasadzie ma „dwie nogi i biega”, bo ile można w kółko o tym mówić.B.R: - Wtedy Pan już biegał z Felkiem Platowskim?R.S.: - Tak, on mieszkał koło mnie i kiedyś mój syn go zaczepił, czy nie chciałby biegać ze mną i tak to się zaczęło.B.R: - Jak Pan się czuł, grając siebie samego?R.S.: - Kiepsko…B.R: - Dlaczego? R.S.: - Bo nie lubię tego, cała ekipa do mnie przychodziła do mieszkania, musiałem sprzątać, robić na komendę różne rzeczy: teraz pójdziemy na basen, teraz na działkę, do sklepu… Nakręcili „naście” godzin, cztery lata to trwało. To było dość uciążliwe, nie jestem przecież aktorem.B.R: - Podoba się Panu ten film?R.S.: - Średnio, ale dzięki niemu uczestniczyłem w maratonie w Londynie, co kosztuje normalnie 3 tys., odwiedziłem też swoją wieś, gdzie miałem wypadek, a nie byłem tam 60 lat. Ta wieś częściowo się spaliła, a gdy ojciec zginął w dziwnych okolicznościach, matka przeprowadziła się pod Zamość, tam, gdzie się urodziła. Jeździłem w tamte strony także na bieg Dzieci Zamojszczyzny, dla uczczenia ich pamięci. Uczestniczyłem w nim 15 razy - trwa cztery dni - w sumie biegnie się 100 km.B.R: - A inne pasje?R.S.: - Bieganie umożliwiło mi rozwijanie pasji turystycznej. Jak pojechaliśmy do Budapesztu, to wszyscy leżeli w hotelach, handlowali, a ja miałem jednego kolegę, który też chciał zwiedzać i razem chodziliśmy. Potem miałem kontakt z Dickiem Traum'em z Nowego Jorku, który stracił nogę i propagował bieganie osób niepełnosprawnych. Założył fundację „Achilles International” i dzięki niemu byłem 5 razy w Nowym Jorku, po raz pierwszy w 1987 r. Ostatni raz byłem, gdy były wybory Obamy i tak strasznie zmarzłem, że ślubowałem sobie, że więcej tam nie pojadę strasznie wiało. Jak biegaliśmy w Brześciu też zwiedzałem. Poluję na wycieczki last minute byłem m.in. w Maroku, Jordanii, Egipcie, Tunezji, na Kanarach. Teraz choruję na egzotykę, np. na Kenię, m.in. ze względu na ich doskonałych biegaczy, liczę, że może ich forma mi się udzieli (śmiech). Jadę niedługo na Litwę, bo byłem tam wiele razy, ale nigdy turystycznie. Oprócz tego pasjonuję się krótkofalarstwem, mam nawet licencję. B.R: - O, to bardzo ciekawe…R.S.: - Włącza się radiostację, antena jest rozwieszona na dachu i wszystko zależy od propagacji, czyli jaką słońce wypromieniuje w stratosferze warstwę - to się odbija, krąży, wraca do ziemi, znowu się odbija i w zależności od tego, jak to się ułoży, można namierzać ludzi na całym świecie. Rozmawiałem np. z Kukuczką na dzień przed jego wypadkiem, mam potwierdzoną łączność z nim. Mam też łączność z Polakiem z dywizjonu, który zrzucił bombę na Hiroszimę, także mnóstwo łączności z Polakami pływającymi na statkach. Teraz to już upadło, bo wszedł Internet i jest bardzo dużo zakłóceń z powodu znacznej ilości urządzeń technicznych. Mam potwierdzone łączności chyba ze 135 krajami.B.R: - Jakie ma Pan plany?R.S.: - Plany… Od roku zrobiłem się młodszy o rok. W zeszłym roku byłem najstarszy w kategorii 60-69, a teraz jestem najmłodszy w kategorii 70 plus, i ta kategoria jest niepodważalna, tak mam w dowodzie. To już jest drobna korzyść (śmiech). Jednak w podziale na kategorie „niewidomi” i „słabowidzący” panuje kompletna dowolność i dopiero na międzynarodowych zawodach okazuje się, że mogą być wykluczeni z tego powodu, że tam jest to dokładnie klasyfikowane. Wczoraj (1 czerwca - red.) biegłem w Pruszkowie w biegu na 10 km, o organizację którego starałem się od lat i byłem drugi właśnie w kategorii wiekowej 70 plus. Chciałbym, żeby moi synowie biegali, dwóch biega, a mam czterech. Jeden zaczął jeździć na rowerze na duże dystanse. Następny bieg na 10 km w Ożarowie za dwa tygodnie, taki dystans lubię, potem człowiek czuje się jak nowonarodzony. B.R: - Życzę więc powodzenia i dziękuję za rozmowę  

Pochodnia czerwiec 2014.