Owoce po latach  

 

 

Panu Henrykowi nie udało się za życia zrealizować swych rozlicznych koncepcji. Niektóre z wdrażanych kierunków okazały się zbyt trudne dla niewidomych lub nieopłacalne, albo nie zapewniały zatrudnienia. Z podjętych prób coś jednak zostawało, doświadczenie lub nowa myśl. Niektóre z nich nabierały cech ogólniejszych, ponadczasowych. Taką była koncepcja pracy artystycznej niewidomych. Powołanie do życia spółdzielni tkacko-dziewiarskiej o tym charakterze nie wyczerpało zagadnienia. Pan Henryk chciał doprowadzić do podobnej pracy w metalu, drewnie i ceramice. Nie było to łatwe. Próby z metaloplastyką nie dały zadowalających wyników i dopiero w kilkanaście lat później projekty Ruszczyca ujrzały światło dzienne.  

Stało się to, gdy zgłosił się do Lasek młody rzeźbiarz, Jacek Rochacki, którego matka była jednym z doradców pana Henryka w sprawach tkactwa artystycznego. Jacek znający Laski od dzieciństwa, posiadał w Warszawie warsztat złotniczy i kochał swój zawód. Postanowił zainteresować swą specjalnością starszą młodzież niewidomą. Zaczął od przestudiowania wszystkich materiałów dotyczących szkolenia w metalu. Hospitował zajęcia w Warsztatach, zależało mu na utrzymaniu laskowskich tradycji. Do założonego przez niego "Kółka Złotników" zgłosiło się około dziesięciu osób. Chłopcy zaczęli wykuwać ozdobne naczynia z miedzianej blachy, z plasteliny modelowali postacie zwierząt, które odlewano później w mosiądzu, wykańczali płaskorzeźby z blachy, lepili z plasteliny autoportrety i martwe natury. Zainteresowanie wzbudziła wystawa ich abstrakcyjnych kompozycji z kartonu - owoc całego cyklu wykładów o sztuce, prowadzonych przez kolegę Jacka, wykładowcę z Akademiii Sztuk Pięknych w Warszawie. Uczestnicy "Kółka" rozsmakowali się w sztuce i w kontaktach z prawdziwymi artystami.  

Po pięciu latach kółko się rozpadło. Jacek Rochacki wyjechał za granicę, zdążył jednak przed wyjazdem zainteresować swymi pomysłami spółdzielnię "Nowa Praca Niewidomych". Dzięki temu powstała tam sekcja pracy artystycznej w metalu i ceramice, pracownikami zaś zostało pięciu absolwentów Lasek.  

Niestety, pogłębiający się kryzys gospodarczy w Polsce i Europie fatalnie zaciążył na możliwościach sprzedaży wyrobów młodych artystów.  

Rozczarowani nieprzewidywanym niepowodzeniem musieli zrezygnować z perspektyw utrzymania się ze sztuki i szukać sobie innego zajęcia. Eksperyment jako całość się nie udał, bardzo jednak wzbogacił umysły członków "Kółka Złotników", pchnął ideę Ruszczyca o wielki krok naprzód. Tylko dwóch uczestników, Piotr Kusch i Grzegorz Kukiełka, powrócili po paroletniej przerwie do rzeźby. Znalazłszy oparcie w pracowni znajomej rzeźbiarki, Kusch nadal tworzy i wystawia swoje prace, a Kukiełka współpracuje z młodzieżowym Kółkiem Złotników w Warszawie.  

W tym samym prawie czasie w trzech pierwszych klasach Szkoły Podstawowej w Laskach podjęto próbę pracy w ceramice. Nauczycielowi zajęć praktyczno-technicznych, Piotrowi Grocholskiemu, zlecono - eksperymentalne poprowadzenie zajęć z "wychowania do estetyki". Jako tworzywo obrał on glinę. Niewidome dzieci obznajomione od przedszkola z modelarstwem, wykazały wiele zapału i pomysłowości. Program opracowany przez nauczyciela był oryginalny. Każde dziecko musiało wymodelować sobie własny znak, który po wypaleniu służyłby jako pieczęć do wyciskania ozdób na płaskich elementach ze świeżej gliny. Ozdobione płaszczyzny uczniowie łączyli w większe całości, tworząc naczynia lub płaskie kompozycje. Wyniki okazały się bardzo interesujące, miłe dla oka.  

Wyjazd nauczyciela, następnie zaś jego awans na dyrektora szkół, przerwały dalszą działalność. Pozostał jednak zbiór eksponatów i fotografie jako dokumentacja nowego etapu pracy w ceramice.  

Jeden z największych sukcesów idei Ruszczyca o rozwijaniu zmysłu konstrukcyjnego u młodzieży stanowiły bezsprzecznie eksperymenty Romazewicza w zakresie prac twórczych. Poprawa sytuacji finansowej Warsztatów wpłynęła na swobodniejsze traktowanie szkolenia w metalu. Uczniowie starszych klas nie musieli już tyle czasu poświęcać na obsługę obrabiarek w pracy seryjnej, mogli podejmować atrakcyjniejsze i bardziej kształcące zadania. Tematy indywidualnych "prac twórczo-naprawczych" podsuwał nauczyciel, zgodnie z założeniem wiązania ich z potrzebami Internatu lub Warsztatów. Chłopcom zostawiał szerokie pole do działania w projektowaniu szczegółów i racjonalizatorstwie. Dla grupy najzdolniejszych powstały wtedy doskonałe warunki wyżycia się twórczego. Tak powstał oryginalny wózek do transportu wewnętrznego - roczna praca dwóch uczniów. Nietypowa maszynka do koszenia trawników. Karuzela dla najmłodszych, mały pług do odgarniania śniegu na ścieżkach, wreszcie sławna drezyna, popularnie zwana "Romazyną". Przeznaczona dla trzech małych chłopców, posiadała pięć biegów, hamulce, światła przednie i tylne, bagażnik, osiągała prędkość 15?7:km?8:godz. Blisko trzy lata ciągnąca się budowa tego niezwykłego pojazdu wzbudziła falę entuzjazmu wśród młodzieży obu szkół zawodowych. Każdy element był przez chłopców wielokrotnie przerabiany i ulepszany. Pracę całego zespołu uczniów w dążeniu do wspólnego celu należy uznać za szczytowe osiągnięcie pedagogiczne naszych Warsztatów. Można sobie wyobrazić, jak Ruszczyc byłby się tym cieszył* (Na Kongresie Międzynarodowej Organizacji d?8:s Wychowania Niewidomych (IECVH) w 1976 r. spotkałem jej prezesa, panią Jean Kenmore, znaną mi z wcześniejszego pobytu w Laskach. Przywitała mnie pytaniem, jak jest zaawansowana praca przy drezynie. Byłem zaskoczony. J. Kenmore entuzjazmowała się tego rodzaju pracami zespołowymi w zakładach dla niewidomych widząc w nich wielkie wartości wychowawcze.).  

Ostatnim osiągnięciem uczniów Romazewicza było sprzężenie ze sobą dwóch tandemów. Po zastosowaniu różnych przeróbek powstał bardzo praktyczny na wycieczkach pojazd dla trzech niewidomych i jednego widzącego.  

Również Dział Drewna wykazywał ciągły postęp. Opracowano nowe oprzyrządowania, dzięki którym uczniowie mogli wykonywać złącza o niespotykanej dotąd precyzji. Powstał szereg pięknych modeli. Równocześnie chłopcy nabierali biegłości w obsłudze wszystkich klasycznych obrabiarek typu rzemieślniczego* (Por.: MŻ - "Drewno". Masz. nie opubl. 1978. AMŻ-1.).  

Nawet w Dziale Montażu, który tak słabo się spisał w 1971 r., nastąpił wyraźny zwrot ku lepszemu. Pod kierunkiem Bronisława Gołowacza dziewczęta i chłopcy ćwiczyli się w demontażu i montażu urządzeń elektrotechnicznych gospodarstwa domowego. Zdolniejsi rozbierali centralki telefoniczne, magnetofony i adaptery, przeprowadzali w nich łatwiejsze reperacje. Wszyscy nauczyli się lutowania.  

Również i w innych działach warsztatowych można było zaobserwować wyraźny postęp. W dziewiarstwie dzięki dobrej pracy zespołu nauczycielek* (W dziewiarni obok s. Amaty Jakubowskiej pracowały nauczycielki: Krystyna Gajewska, s. Samuela Poradzińska, Maria Potrzebowska.) powrócono do najlepszych tradycji z lat 50-tych. Uczniowie drugich i trzecich klas Szkoły Zawodowej musieli raz na miesiąc opracowywać próbkę nowego wzoru nadającego się do produkcji. Kosztowało to sporo wysiłku umysłowego, lecz podnosiło znacznie kwalifikacje młodych dziewiarzy.  

W szczotkarstwie nauczycielki* (W szczotkarni uczyły: Barbara Prętka i s. Paula Marczyńska.) postawiły sobie za zadanie przełamanie jednostajności produkcji przez wprowadzanie co tydzień zmian, bądź to w materiale szczotkarskim bądź w rodzaju oprawek. W ciągu jednego roku szkolnego uczniowie wykonali tym sposobem aż 30 różnego rodzaju szczotek.  

Przytoczone przykłady dowodzą trafności wielu lansowanych przez Ruszczyca idei. Do osiągnięcia powodzenia potrzebni byli przede wszystkim ludzie zdolni i wierzący w możliwości niewidomych.  

Na zakończenie pragnę mocno podkreślić społeczny wymiar eksperymentowania. Nieustannie prowadzone w Warsztatach próby związane z aktualnymi problemami niewidomych miały silny oddźwięk w całym Zakładzie. W Domu Chłopców budziły zaciekawienie i stanowiły przedmiot rozmów i dyskusji, chroniły przed nudą i monotonią. W Warsztatach ożywczo wpływały na zespół pracowników, kierując ich myśli ku głównemu celowi ich pracy - sprawie niewidomych.  

Z Domu Chłopców i od kierownictwa Warsztatów działalność pana Henryka promieniowała na całą resztę Zakładu. Licznie napływający goście wyjeżdżali pod wrażeniem, że w Laskach zawsze coś ciekawego się dzieje.  

 

 

Kłopoty z internatem  

 

 

Od pierwszych dni swej pracy w Laskach Ruszczyc zżył się z Domem Chłopców, który wkrótce stał się jego własnym domem. W latach pięćdziesiątych mogło się wydawać, że tworzenie warsztatów przysłoniło mu problemy wychowawcze, lecz tak było tylko pozornie. W rzeczywistości wychowanie zawsze stanowiło dla niego rzecz najważniejszą, stawianą przed szkoleniem zawodowym.  

Ważnym momentem w historii Domu św. Teresy stało się zorganizowanie Samorządu Internatowego. Ukierunkowało to na dalsze lata styl pracy z młodzieżą. Nawet w okresie realizowania twórczych pomysłów w szkoleniu, pan Henryk znajdował zawsze czas na rozwijanie nowych inicjatyw w internacie. Wystarczy wymienić: koła zainteresowań, uprawianie lekkiej atletyki i pływanie, rajdy piesze, spływy kajakowe, biwaki, obozy wędrowne, wycieczki autokarami, a na innej płaszczyźnie spotkania z widzącymi dziewczętami. Również w pokazach dla dyrektorów fabryk udział internatu był znaczny.  

Wszystko to wymagało przemyśleń, uzgodnień, przekonywań, zdobywania brakujących pieniędzy i wreszcie dopilnowania, by nowa impreza nie zeszła na manowce. Tymczasem liczba form pracy rosła, internat stawał się coraz liczniejszy, a Ruszczycowi ubywało sił. Coraz konieczniejszym stawało się znalezienie dla niego zastępcy, który mógłby przejąć po nim prowadzenie Domu. Że zagadnienie było trudne dowodzi fakt, iż w ostatnich siedmiu latach pan Henryk aż siedmiokrotnie zmienił kierownika internatu.  

Wiele wymagał od innych, ale i na siebie brał za dużo. Płacił za to bólami głowy i bezsennością. Z niczego jednak nie chciał rezygnować. Wiele czasu i energii kosztowały go zajęcia administracyjne, takie nawet jak doglądanie pracy kuchni i szwalni. Pragnąc go odciążyć, Kierownictwo Zakładu podjęło decyzję powołania odpowiedniej osoby na administratorkę domu i zarazem zastępczynię w internacie. Wszelkie dane po temu posiadała Maria Dmochowska. Dbała o porządek w domu i umiała utrzymać dyscyplinę. Dla Szefa stała się niemałą wyręką. Mimo to, po trzech latach przeniósł ją do świeżo utworzonego sekretariatu, wpierw jako zastępczynię, po roku jako główną sekretarkę. Na tym stanowisku wykazała rzadką umiejętność sporządzania dokumentacji poszczególnych działów pracy. Umożliwiło to w przyszłości Ruszczycowi bardziej skuteczną działalność. Jej też zawdzięczamy założenie i uzupełnienie jemu poświęconego archiwum, bezcennego dziś źródła informacji. Natomiast w dziedzinie wychowania pan Henryk miał własną oryginalną koncepcję, od której nie chciał odstępować. Zależało mu na utrzymaniu rodzinnej atmosfery w internacie i poszukiwał kandydata zdolnego do zrealizowania jego idei.  

Pan Henryk mieszkał jak asceta w pokoiku przylegającym do sali gimnastycznej, dokąd każdy i o każdej porze miał wolny wstęp. Nie były to warunki dla przemęczonego i chorego na serce człowieka. Zarząd, wiedząc, że pan Henio sam nie podejmie w tym kierunku żadnego kroku, wyremontował podczas wakacji dwa duże pokoje na I piętrze Domu św. Teresy i przeznaczył jeden na sekretariat, drugi na gabinet do pracy. Interesanci musieli zgłaszać się w sekretariacie, gdzie ustalano kolejność wizyt. Sekretarka, Danuta Walter, posiadająca pielęgniarskie wykształcenie, miała jako osobne zadanie czuwać nad zdrowiem Szefa.  

Ważnym momentem dla Lasek stało się przybycie w 1963 r. inż. Mariana Wójtowicza, kandydata na kierownika internatu. Do tej pory prowadził on Zakład Szkoleniowo-Produkcyjny dla Głuchoniemych w Pcimiu. Pan Henryk nie przekazał mu jednak od razu władzy, lecz powierzył na okres roku kierownictwo techniczne w Warsztatach Szkolących. Chciał, by Wójtowicz poznał najpierw właściwe metody wychowawcze, toteż osobiście wdrażał go w pedagogikę niewidomych. W rok później nowy kierownik przejął swoje obowiązki i dzięki osobistej kulturze i poczuciu odpowiedzialności wydatnie odciążył Ruszczyca. W niektórych kwestiach mieli odmienne poglądy, nie mąciło to jednak ich wzajemnych stosunków.  

Odstąpienie drugiej osobie prowadzenia internatu zbiegło się z innym ciężkim dla pana Henryka przeżyciem - przeniesieniem do zakładowej infirmerii. Pomysł pochodził oczywiście nie od niego, lecz od Kierownictwa Zakładu, obserwującego z niepokojem stan jego zdrowia. Ubocznym celem było zapewnienie nowemu kierownikowi pełniejszej swobody w prowadzeniu internatu. W miesiącach letnich dobudowano do baraku Infirmerii przestronne mieszkanko z wygodami i przemieszczono tam pana Henryka. Miał tu ciszę i spokój, z rana nie budziły go hałasy na sali gimnastycznej i mógł się wysypiać. Mimo że cała sprawa została z wielką delikatnością pomyślana, Ruszczyc poczuł się zgnębiony. Wyobraził sobie, że jest już nieużytecznym starcem, na którym nikomu nie zależy. Jedyną dobrą stronę zaszłej sytuacji upatrywał w obecności pod tym samym dachem najlepszego przyjaciela, Zygmunta Serafinowicza, który też z powodów zdrowotnych musiał się tam przenieść.  

W Domu Chłopców wyprowadzenie się Ruszczyca nie wywołało żadnego wstrząsu. Co dzień dojeżdżał do swego gabinetu i spędzał tam całe przedpołudnie, niekiedy nawet i popołudniowe godziny. O wszystkim go informowano.  

Znaczną ulgę w pracy przyniosło mu również zaangażowanie w 1966 r., w charakterze asystentki socjalnej Eugenii Połtowicz-Sochackiej, byłej kierowniczki bursy dla niewidomych przy ul. Foksal 15 w Warszawie. Choć pan Henryk zatrzymał dla siebie kontakty z władzami i część korespondencji, to jednak dzielił z drugą osobą troskę o materialne potrzeby dawnych wychowanków. E. Połtowicz wyręczała go między innymi w podróżach do odległych miast, dokąd dawniej sam dojeżdżał wizytując pracujących tam Laskowiaków.  

Dom Chłopców w latach 60-tych przeżył okres wyjątkowo pomyślny. Ówczesny zespół wychowawców składał się z ludzi zaangażowanych w pracę, solidnie przygotowujących się do zajęć, nie liczących się z czasem ani wysiłkiem, zżytych ze sobą. Wójtowicz zachowywał się wśród nich jak starszy kolega. Jasnym akcentem w tym okresie była praca w internacie katechety ks. Gerarda Swobody, Sercanina. Wywarł on wielki wpływ na kształtowanie młodych charakterów, nigdy też nie było tak wielkiej frekwencji na nabożeństwach, nawet w dni powszednie. Po czterech latach pracy Wójtowicz opuścił Laski i wstąpił do zakonu.  

Ruszczyc nie miał już sił, by poza Zakładem szukać kandydatów na jego miejsce. Po przejściowych rządach jednego z wychowawców, a następnie sekretarki, kierownikiem internatu mianował s. Klarę Jaroszyńską, lubianą z powodu bezpośredniości w obcowaniu i liberalnych poglądów. Coraz mniej wnikał w szczegóły życia internatowego. Temu należy przypisać, że zatarł się wtedy zwyczaj obowiązkowych spacerów grupowych, chłopcy zaś otrzymali pozwolenie na indywidualne spacery z dziewczętami. Pociągnęło to za sobą daleko idące konsekwencje.  

Przed końcem roku szkolnego nastąpiła ponowna zmiana kierownika. Pan Henryk powołał na to stanowisko jednego ze starszych wychowawców, lecz o krótkim stażu pracy z niewidomymi. Piotr Pawlikowski, podobnie jak Ruszczyc, oparł się mocno na Samorządzie Internatowym. Gdy z kolei on ustąpił, zapanował chaos i brak dyscypliny, trzeba było pilnie szukać jakiegoś rozwiązania. Idąc za radą Dyrektora Ośrodka, Ewy Bendych, Ruszczyc zgodził się na wybór nowego kierownika przez grono wychowawców. Bogdan Włodarczyk uzyskał najwięcej głosów. W krótkim czasie przywrócił ład w internacie. Z inicjatywy Matki Generalnej Marii Stefanii Wyrzykowskiej dodano mu jako zastępcę s. Blankę Wąsalankę, wieloletnią kierowniczkę Domu Dziewcząt. Udało się odbudować dobrą atmosferę w Domu Chłopców. Łatwo sobie wyobrazić, ile napięcia nerwów i bolesnych rozmyślań kosztowały pana Henryka te wszystkie zmiany.  

W końcowym okresie swej działalności Ruszczyc z bólem konstatował, że zgrany zespół wychowawców, z jakim pracował, zaczyna się wykruszać. Najlepsi ludzie odchodzili z internatu do szkoły lub opuszczali Laski. On sam z braku sił nie mógł sprawdzać składanych informacji i ratować swój dom przed grożącą mu degradacją. Toteż gdy zaistniała możliwość nawiązania współpracy ze zgromadzeniem Braci Szkół Chrześcijańskich przyjął tę myśl z wielką satysfakcją. Podobnie było z Antonim Marylskim. Obaj nie uwzględnili przestrogi Matki Czackiej przed wiązaniem się z innymi zgromadzeniami. Życie przyznało jej w tym wypadku rację. Współpraca z Braćmi Szkolnymi zrazu zapowiadała się nieźle. Byli obowiązkowi i zaangażowani. Po pewnym czasie jednak zaczęły się ujawniać różnice zapatrywań na wychowanie niewidomych. Bracia mieli własne tradycje odmienne od laskowskich, uzgodnienie metod postępowania okazało się bardzo trudne i w końcu doszło do rozstania.  

W ostatnich latach spotykały nieraz Ruszczyca nieoczekiwane przykrości. Przypominam sobie zwołane przez niego zebranie uczniów Szkoły Zawodowej w którym brałem udział. Dziewczęta i chłopcy zachowywali się bardzo głośno, nie zważając na to, że pan Henryk mówił już cicho i z wielkim trudem. Rozmowami i głośnym śmiechem zagłuszali jego słowa. Można sobie wyobrazić, jak go to musiało boleć. Czuł, że stracił dawny autorytet, że przestał być dla młodzieży atrakcyjny. Oni zapewne nie zdawali sobie z tego sprawy.  

Już wcześniej wspomniałem, że koniec lat 60-tych był w całym Zakładzie okresem bardzo trudnym. Zarząd, który silną ręką przeprowadził Laski przez lata stalinizmu, długo cieszył się nieograniczonym zaufaniem. Nadszedł jednak czas, gdy 2/3 jego członków przekroczyło wiek emerytalny i wydawało się, że osoby te nie dostrzegają potrzeb chwili. Zaczęły odzywać się głosy, że konieczne jest unowocześnienie metod zarządzania, wprowadzenie większej demokratyzacji, stosowanie przemyślanej polityki kadrowej. Dziesięć osób spośród najlepszych pracowników Dzieła nosiło się z myślą o odejściu, Ruszczyc wiedział o wszystkim, lecz do otrzymywanych informacji odnosił się bardzo sceptycznie.  

Kiedyś poruszyła z nim ten temat Hanna Welmanowa: "Panie Henryku, pan zawsze podejmował najśmielsze inicjatywy, niech pan stanie teraz na czele tych, co pragną reform"* (Rozm. MŻ z H. Welmanową ok. 1968 r. Masz. AMŻ-4.). Ruszczyc nic nie odpowiedział. Miał wyrobione zdanie o braku zdolności u młodszych współpracowników i nie dostrzegał wśród nich ludzi zdatnych do kierowania Zakładem. Trwał na stanowisku, że wszystko musi pozostać bez zmian. Była to normalna reakcja człowieka przez parę dziesiątków lat stojącego u steru władzy. Podobnie wypowiedział się Zygmunt Serafinowicz, żyjący przecież znacznie bliżej z szeregowymi pracownikami. "Co się stanie z Warsztatami, jak zabraknie Ruszczyca?" - rzucił w rozmowie z ks. Wolffem. - "Wszystko się rozleci, bo przecież nie ma nikogo, kto umiałby to poprowadzić"* (Rozm. MŻ z ks. Jerzym Wolffem, ok. 1968 r. Masz. AMŻ-4.).  

Celowo zamieściłem tę pesymistyczną wypowiedź jednego z zasłużonych współpracowników Lasek, dobitnie świadczącą o odczuciach tej grupy osób. Rzeczywistość okazała się lepsza niż przewidywania. W połowie lat siedemdziesiątych poziom szkolenia stał w Warsztatach wyżej niż w poprzednim dziesięcioleciu. Nauczyciele zawodu dokładali wszelkich starań o wierną realizację założeń ich dawnego Przełożonego. Osiągnięcia z tego czasu warte są uznania.  

Nagłe śmierci Ruszczyca i ks. Marylskiego w styczniu i kwietniu 1973 r. osierociły Zakład, stawiając Zarząd Towarzystwa wobec pytania, co dalej? Nikt tego momentu nie przewidział, zaczynało się od improwizacji, idee Twórców jednak przetrwały.  

 

Wychowawca  

 

 

W pamięci ludzkiej postać Ruszczyca kojarzy się z jego pracą wychowawcy.  

Przygotował do życia w społeczeństwie - i to znakomicie - parę pokoleń niewidomych, wykazując przy tym nieprzeciętne zdolności.  

Skoro był tak wybitną indywidualnością narzuca się pytanie, czy można styl jego pracy z młodzieżą określić jako odrębny system wychowawczy, czy tylko należy mówić o jego metodach postępowania. W chwili przybycia do Lasek Ruszczyc nie miał żadnego przygotowania do swej przyszłej pracy, owszem, sam był w stadium ostatecznej formacji. Wniósł wszakże ze sobą dwie cenne wartości: prawdziwą miłość do dziecka i kulturę własnego środowiska. Pamiętająca go z tego czasu jako 8-letnia dziewczynka Elżbieta z Przewłockich Cielecka twierdzi, że nie spotkała w życiu nikogo, kto by tak wspaniale umiał bawić się z dziećmi. Nic dziwnego, że za nim przepadały* (Znajomość Ruszczyca z Karoliną i Henrykiem Przewłockimi, rodzicami Elżbiety, sięga czasów wspólnego zamieszkania przy ul. Czackiego 9 w Warszawie. Później, towarzysząc ks. Korniłowiczowi, przyjeżdżał do podlaskich Mordów, siedziby Przewłockich. Dobrze czuł się w tamtejszej gromadce dzieci, z którymi urządzał swe niezapomniane zabawy.).  

W Zakładzie pan Henryk zastał wypracowany przez Matkę Czacką i już skrystalizowany system wychowania, który opierał się na zasadach "tyflopedagogiki" ze szczególnym uwzględnieniem wyrabiania hartu życiowego, inicjatywy, pracy nad sobą połączonej z dobrym współżyciem w zespole, dbałością o estetykę. Całość w duchu chrześcijańskiej tradycji. Ruszczyc przyjął bez zastrzeżeń założenia Matki Czackiej i stosował je wzbogacając własną wyobraźnią i doświadczeniem.  

Czerpał jednakże i z innych źródeł. Silny wpływ wywarła na niego książka salezjanina A. Auffray'a o metodzie prewencyjnej św. Jana Bosco pt. "Pedagogia Świętego". Również tego samego autora życiorys św. Jana Bosco, zrobił na nim duże wrażenie, toteż polecał te lektury innym.  

Mówiąc o wpływach, musimy wspomnieć o kontaktach Lasek z Januszem Korczakiem. W latach trzydziestych bywał tam nieraz gościem, a osoby z kierownictwa zwiedzały jego Zakład Opiekuńczy w Warszawie. Tamtejsze rozwiązania pedagogiczne były w Laskach żywo dyskutowane. Pan Henryk na apelach wieczornych czytywał chłopcom fragmenty z książek Korczaka i opowiadał o nim.  

W postępowaniu Ruszczyca spotykamy niektóre podobne sposoby oddziaływania: oparcie się na samorządzie uczniowskim, rozstrzyganie konfliktów oraz niesubordynacji przez sądy koleżeńskie, zbieranie od wychowawnków opinii o wychowawcach itp. Pan Henryk nie należał do ludzi skłonnych do naśladownictwa, mógł jednak z opowiadań o Korczaku czerpać pomysły, realizacja zawsze musiała być jego własna.  

Wydaje się, że wyraźny ślad wywarła na Ruszczycu lektura książki "Education" bp. Dupanloup. Autor daje tam ciekawe przykłady porażek wybitnych ludzi, którzy byli wychowawcami synów królewskich. Niepowodzenie ich płynęło z tego, iż nie potrafili doprowadzić wychowanka do podejmowania świadomych aktów woli. Pan Henryk przez całe życie dążył do budzenia u wychowanków chęci do czynnego uczestniczenia w procesie wychowania. Z tego zapewne powodu przykładał tak wielką wagę do rozbudzania inicjatywy u dziecka.  

Osobowość Ruszczyca wycisnęła silne piętno na całokształcie jego pracy w internacie. Jeśli nawet nie śmiemy przyznać mu autorstwa nowego systemu wychowawczego, to jednak musimy uznać oryginalność metod postępowania. Jego styl pracy najbardziej przypominał styl św. Jana Bosco. Nic dziwnego, bo też pan Henryk posiadał wiele cech wspólnych z tym wielkim pedagogiem Xix w.: podobną wesołość, zmysł wodzostwa, umiłowanie młodzieży i - nieco większą gwałtowność. Tak jak święty z Turynu dbał o to, by w jego domu zawsze coś się działo i było wesoło. Zwalczał nudę, najgroźniejszego wroga dziecka w internacie. Dlatego w jego domu nieustannie organizowało się konkursy, przedstawienia, wycieczki, śpiewy, gry ruchowe. Podobnie jak w zakładach salezjańskich wychowawca w Laskach nie miał być przełożonym, lecz starszym bratem, wiedzącym, gdzie który z jego pupilów się znajduje i biorącym udział we wspólnej zabawie. Przez długie lata nie używano w Laskach żadnych tytułów. Wychowawcę określano tylko jego imieniem, nauczyciela nazwiskiem, a o kierowniku mówiło się "pan Ruszczyc" i to znaczyło więcej niż dyrektor.  

Zgodnie z ideą ks. Bosco dyrektor zakładu ma pełnić w stosunku do wychowanków rolę ojca, osoby tak potrzebnej dla oddalonych od rodzin chłopców. Pan Henryk idealnie uosabiał pojęcie ojcostwa, o czym świadczą liczne relacje wychowanków. Wielokrotnie czytamy: "Pan Ruszczyc był naprawdę dla mnie ojcem".  

Metoda prewencyjna znacznie odbiegała od dziewiętnastowiecznych wzorów wychowania. Zrywała z surowością przełożonego, twardością dyscypliny, obawą przed karą, dystansem do młodzieży. Zalecała pozyskiwanie serc przez dobroć i łagodność. Zakład miał przypominać dom rodzinny, w którym każdy czuje się bezpieczny i kochany.  

Św. Jan Bosco, zapytany w starszym wieku, co jego zdaniem decyduje o dobrym funkcjonowaniu zakładu, bez namysłu odpowiedział - dobry regulamin! Ruszczyc, urodzony improwizator, lubiący ciągłą zmianę, uznawał w pełni wartość regulaminu. Pewno dlatego opracował aż tyle instrukcji określających zachowanie się w różnych okolicznościach. Chciał, by chłopcy dobrze znali regulamin domu i sami wiedzieli, co o każdej porze dnia mają czynić.  

Pan Henryk wymagał punktualności i porządku, dbał o estetykę. Nie ograniczał się do dawania wskazówek, lecz osobiście sprawdzał przebieg zajęć. Podczas mycia zachodził do łazienek, w czasie posiłków - do jadalni, po zbiórce wieczornej - do sypialni i czuwał nad zachowaniem milczenia.  

W ślad za św. Janem Bosco, po zbiórce wieczornej co dzień miał kilkuminutowe przemówienie podobne do salezjańskiego "słówka". Zaczynał od przypomnienia najważniejszych zdarzeń dnia w całym świecie, w Ojczyźnie i w Laskach. Po tym rozpoczynał rachunek sumienia od słów: "Przypomnijmy sobie, cośmy dziś zrobili dobrego". Po chwili skupienia przechodził do rozważania upadków: "A teraz zastanówmy się nad tym, co należałoby w naszym postępowaniu zmienić". Kończył kilkoma krzepiącymi zdaniami i chłopcy rozpogodzeni rozchodzili się.  

W wychowawczej działalności Ruszczyca dostrzegamy przede wszystkim jego własną ewolucję. W miarę jak sam dojrzewał, zmieniał się również charakter jego oddziaływania na młodzież. Jako początkujący wychowawca ujmował temperamentem i wesołością, wspólnie się z młodymi bawił i mocował. Ten okres skończył się bezpowrotnie z chwilą upadku Ojczyzny. Przejścia wojenne, szpital z rannymi, zniszczenia i zagrożenia Zakładu, wszystko zostawiło silny ślad w jego psychice.  

Pogłębił się, spoważniał, lepiej opanowywał wybuchowość, a gdy w 1948 r. powrócił do Lasek, był innym człowiekiem. Niebawem nadeszła choroba. Kiedy z powrotem przejął internat, był już tylko ozdrowieńcem z trudem przezwyciężającym swoją słabość. Nie mógł już pociągać młodzieży swym temperamentem, głos mu się nawet zmienił i stał się chrapliwy. Chodzenie męczyło. Zadziwiał otoczenie troską o innych, zapomnieniem o sobie, nowymi pomysłami, znakomicie rozgrywał trudne sytuacje z chłopcami. Rozumiał ich i kochał, a to był najważniejszy atut w jego ręku. Oni to czuli i za to go kochali. Metody jednak zmieniały się ciągle.  

Kontakty z chłopcami przypominały żarty starzejącego się wujaszka. Zaczepiał chłopców na korytarzu, chwytając ich za szyję rączką od nieodłącznej już laski. Nawiązywał w ten sposób żartobliwy dialog, stawiał pytania. Młodzi wyczuwali jego życzliwość, zainteresowanie i przyjaźń, niektórych jednak raził ten sposób bycia.  

Już wcześniej jeden z wychowanków A. Balwierz pisze: "Pan Ruszczyc był często człowiekiem wybuchowym, lubił się gniewać, a takie słowa jak - "koteńku" - też nie zawsze wypowiadane były w serdecznym tonie. - I dodaje - Szczerze powiedziawszy, nie zbliżałem się do tego człowieka, wolałem go unikać"* (Antoni Balwierz. Ank. Masz. 1973 r. AHR-8.), a Z. Mrozek przyznaje się otwarcie: "Bałem się żartów pana Ruszczyca"* (Zygmunt Mrozek. Ank. Masz. 1973 r. AHR-8.).  

 

 

Malcy  

 

 

Od najmłodszych chłopców Ruszczyc wymagał najwięcej dyscypliny, był w stosunku do nich bardziej surowy, choć zawsze czuły i ojcowski. Trzeba było widzieć, jak witali się z nim po dziecinnemu, obejmując za szyję i ściskając. Tak dziecko traktuje tylko swych najbliższych.  

Wielką wagę przywiązywał do roztropnego stopniowania rozrywek, nie chciał pozwolić na korzystanie z drogich urządzeń, kosztownych aparatów itp. Do wychowawczyni Sabiny Czerniewskiej powiedział kiedyś: "Proszę pani, cenne jest to, co pani daje dzieciom z siebie, a nie radio i magnetofony". Był zwolennikiem stosowania w wychowaniu prostych, ubogich środków, i gdy kiedyś zwróciła się o pieniądze na zakup pomocy dla młodszych chłopców, wyraził się dobitniej: "Żyjmy po franciszkańsku. Dziecko najlepiej się wychowuje, kiedy samo coś wypracuje, np. coś sobie uplecie ze starych krawatów". Lubił proste, nie skomplikowane zabawki jak klocki, przebijanki, plastelinę, bardziej jednak cenił glinę. Nie cieszyła go zabawa kolejką elektryczną. Uważał, że niewidome dziecko, korzystając z różnych aparatów i automatycznych urządzeń, poznaje rzeczywistość w sposób bardzo ograniczony. Później staje się niezdolne do włożenia większego wysiłku w swoją pracę. Chłopcy "muszą być zahartowani do trudu, do wkładu siły, bo już samo usprawnienie palców jest dużym wysiłkiem" - mawiał.  

Ta sama wychowawczyni barwnie opowiedziała jak wyglądała w latach pięćdziesiątych praca Ruszczyca z młodszymi chłopcami. "Pilnował, by ich nie rozpieszczać, lecz wdrażać do odpowiedzialności i gdy coś przeskrobią - do poczucia własnej winy. Na zbiórki wieczorne przychodził do małych codziennie. Dzieci już umyte, w piżamach czekały na niego w sypialni, siedząc na podłodze w dwóch lub trzech rzędach z dłońmi na skrzyżowanych kolanach. Zdarzało się czasami, że pan Ruszczyc długo nie przychodził. Wywoływało to u malców wielkie napięcie, ale czekali z radością, tylko od czasu do czasu któryś podskoczył, wstał i znowu usiadł. Póki pan Ruszczyc lepiej ich nie poznał, kazał każdemu z chłopców po kolei wstawać i mówić, co w danym dniu zrobił dobrego i co dobrego widział. Wielu wstawało. Przestępowali z nogi na nogę i nie potrafili nic powiedzieć. W takich przypadkach zwykle kazał chłopcu się przybliżyć. Malec z początku był onieśmielony, ale stopniowo się ośmielał i opowiadał wszystko: - kogo popchnął, pobił. Wtedy pan Ruszczyc mówił: "Jutro mi powiesz, coś zrobił dobrego": Chłopcy powoli uczyli się przyznawać do wszystkiego, a gdy któryś się przyznał, pan Ruszczyc mówił do niego: "Masz lizaka". To wszystko odbywało się bardzo poważnie, zdarzały się jednak tak zabawne sceny, że musiałam wyjść na korytarz, by nie parsknąć śmiechem" - kończy Sabina Czerniewska.  

Pan Henryk kładł wielki nacisk na rozwijanie cech pozytywnych, podkreślał znaczenie wzajemnej pomocy. - Zręczniejszy chłopiec może nauczyć drugiego jakiejś czynności z samoobsługi. Niewidomy łatwo coś gubi, np. pantofle, niedowidzący kolega może mu ułatwić znalezienie zgubionego przedmiotu lub nauczyć wiązania butów. Gdy z jakiegoś powodu, np. niezapowiedzianej wizyty, pan Henryk musiał przerwać rozmowę, to "nigdy się nie śpieszył. Z całym spokojem doprowadzał sprawę do końca, nigdy jej nie ucinał. Tłumaczył chłopcu, dlaczego musi przerwać spotkanie i od jakiego punktu dyskusji rozpocznie je na nowo, kiedy będzie miał wolny czas"* (Rozm. MŻ z S. Czerniewską. Masz. 1966. AMŻ-4.).

W Laskach utarł się zwyczaj, że zarówno wychowawcy, jak i nauczyciele odsyłali do pana Henryka uciążliwych uczniów, z którymi nie mogli sobie poradzić. Chłopiec powinien był przynieść ze sobą kartkę z opisem popełnionej winy, nie zawsze jednak tego przestrzegano. Na ogół sama groźba: "Bo pójdziesz do pana Ruszczyca" wywierała na malców magiczny wpływ i wystarczała, by się zreflektowali. Nie zawsze jednak...  

Jak wyglądała rozmowa z surowym opiekunem dowiadujemy się z opowiadania Feliksa Snopka: "Już jesteś u drzwi pokoju pana Ruszczyca" powiedziała mi s. Marianna. "Zapukaj i wejdź, ja sobie idę, pan Ruszczyc chce się z tobą rozmówić". Serce biło mi jak młotem. Zapukałem, pan Ruszczyc usłyszał i powiedział - proszę -. Wszedłem, a on swoim zwyczajem zaczął: "O, o! smarkaczu, co się stało, żeś przyszedł, cóżeś narozrabiał? Coś taki spocony?" - Baraszkowałem z maluchami, biłem się z nimi... - "Ile mam dać ci klapsów? A może laską ci przyłożyć". - Nie, wolę klapsa. "Kto przysłał cię do mnie?". Odpowiedziałem, że s. Marianna. "Idź ją przeprosić, jeśli sprawiłeś przykrość, a na przyszłość masz słuchać".  

Zawsze po spotkaniu z panem Ruszczycem człowiek czuł jakąś ulgę, jakby się było u spowiedzi, tak po ojcowsku rozmawiał". I kończy: "Niby człowiek się bał, a w rzeczywistości się nie bał"* (Praca ze średniakami.).

Praca wychowawcza w grupach średnich jest szczególnie ważna, trafia na okres formowania się młodej osobowości. Ruszczyc stawiał chłopcom wysokie wymagania, także pod względem czystości rąk, starannego uczesania, schludności ubrania, przy czym wielką pomoc stanowiła sprawna działalność internatowej szwalni.  

Przywiązywał wielkie znaczenie do wychowywania przez pracę. Wychowawca miał nie tylko pokazywać wychowankom odpowiednie narzędzia, lecz osobistym przykładem uczyć posługiwania się nimi. Praca fizyczna, tak nawet prosta jak grabienie liści, zbiór jarzyn lub owoców wzbogaca niewidomego i rozszerza zasób jego wiadomości o świecie.  

"Kładł nacisk na samoobsługę - wspomina s. Aleksandra. - Chłopcy winni sami umieć przyszyć sobie guzik, zaszyć rozprucie ubrania. Na wychowawców nalegał, by wdrażali chłopców w znajomość wszystkiego, co dzieje się w ogrodzie warzywnym, w jakim czasie wykonuje się poszczególne roboty, kiedy i jak zbiera się jarzyny, jak się je przechowuje w zimie"* (S. Aleksandra Stępek. Ank. Masz. 1973. AHR-8.).

Cieszyło go, gdy idąc za jego myślą wychowawca, Władysław Gaworecki, zorganizował kółka sprawnościowe, na których chłopcy uczyli się wbijać gwoździe, kleić gumowe buty, naprawiać żelazka do prasowania, kuchenki elektryczne i rowery. Popierał wszelkiego rodzaju gry stolikowe i parokrotnie zapraszał do Lasek Lecha Pianowskiego, autora ciekawej książki "Przewodnik gier".  

Dbał o to, by Warsztaty produkowały odpowiednio ubrajlowione gry, a internat musiał być w nie dobrze zaopatrzony. Popierał wszelkie formy majsterkowania, a spostrzegłszy zainteresowanie chłopców pracą w drewnie, kazał kupić zestaw narzędzi i ustawić we wnękach korytarza internatu dwie strugnice. Uczniowie w wolnym czasie strugali i piłowali, a podłoga korytarza była zasłana wiórami. Nie trwało to długo, gdyż młodzież potrzebuje w swoich rozrywkach częstych zmian, ale z początku radości było wiele.  

Starał się ożywić zajęcia porządkowe, organizował różnego rodzaju konkursy. Co miesiąc odbywał się w sali gimnastycznej konkurs słania łóżek. Chłopcy się zbierali, wnoszono kilka łóżek, składano pościel. Do zawodów stawali wyłonieni w eliminacjach przedstawiciele poszczególnych grup internatowych i rozgrywka toczyła się o pierwsze miejsce. Wstępny etap zawodów stanowiło najładniejsze położenie prześcieradła, w drugim zasłanie kołdry. Niewidomemu dziecku sprawia to nieraz duże trudności. Podobne konkursy urządzano też z czyszczeniem obuwia.  

Szczególną troską otaczał Ruszczyc dzieci z wadami budowy. Osobiście dobierał dla nich ładniejsze ubrania, dbał, aby były zawsze starannie uczesane, nauczyły się estetycznego poruszania i sprawiały miłe wrażenie. Działo się to zwłaszcza przed wyjazdami na ferie lub większymi uroczystościami.  

W życiu laskowskich internatów dużą rolę odgrywały spacery. Poobiedni trwał od półtorej do dwóch godzin, wieczorny można było zastąpić innymi zajęciami i trwał krócej. Spacery zapewniały wychowankom niezbędną ilość ruchu oraz zdrowy sen, natomiast na dłuższą metę stawały się nudne. Do wychowawcy należało wymyślenie jakiegoś celu, lub atrakcji. W zimie niezastąpioną pod tym względem była ślizgawka lub saneczkowanie, w pozostałych porach roku oglądanie prac w zakładowym gospodarstwie, gry ruchowe, zwiedzanie terenu Puszczy z jej przyrodą i historią.  

Po spacerze obowiązywało półgodzinne czytanie brajlem. Od tego nie można było uzyskać zwolnienia. Po czytaniu odrabiano lekcje.  

Wiele czasu Ruszczyc poświęcał na spotkania i pogawędki w grupach internatowych. Mówił chłopcom o Matce Czackiej, o założonym przez nią zgromadzeniu, o głoszonej przez nią idei pogodnego niesienia krzyża ślepoty, by "niewidomym na duszy" ukazać prawdziwy sens życia. Tłumaczył, jak należy rozumieć laskowskie pozdrowienie: "Przez Krzyż do nieba". Matka nie chciała wychowywać cierpiętników. Niewidomy powinien korzystać ze wszystkich nowoczesnych środków i usprawnień, by przezwyciężyć swoje ograniczenie. Zawsze zostanie mu dosyć trudności do pokonania. Podkreślał też znaczenie samowychowania, które winno opierać się na dobrym współżyciu w internacie. Młodzi powinni doceniać pod tym względem pomoc wychowawców i starszych kolegów* (Rozm. MŻ z Janem Michalikiem. Masz. 1985?8:86. AMŻ-4.).  

Pogadanki odbywały się zwykle co dwa tygodnie, lecz jeśli w jakiejś grupie występowały trudności wychowawcze, zebrania organizowano co tydzień. Ruszczyc bywał wtedy zawsze obecny. Miał szczególny dar łagodzenia sporów i godzenia zwaśnionych. Zaciętych przeciwników zapraszał do siebie, starał się dojść przyczyn zadrażnienia, przedstawiał własny punkt widzenia i przekonywał o jego słuszności.  

Ogół wychowanków dobrze przyjmował argumenty o konieczności wzajemnego ustępowania i niewynoszenia się ponad drugich, niektórzy jednak nie mogli się z tym pogodzić. Uważali, że jest to postawa człowieka słabego, kapitulującego wobec wymogów życia. Podejrzewali, że Ruszczyc jest niedoszłym księdzem lub ukrytym zakonnikiem. Nigdy go jednak nie prześmiewano. Często poruszał w grupach kwestię bezinteresowności i anonimowości w świadczeniu dobra. Martwiło go, gdy widział, że chłopcy zgłaszają się do pomocy siostrom w kuchni w nadziei, że dostaną potem coś lepszego do zjedzenia. Cieszył się natomiast, gdy podjęcie zaproponowanego zadania łączyło się z jakimś wyrzeczeniem, np. opuszczeniem ciekawej audycji radiowej* (Ibidem.).  

Nie lubił udzielania pochwał, nie było to w jego stylu. Nie był również zwolennikiem nagradzania za zdobycie jednego z pierwszych miejsc w konkursach recytatorskich lub festiwalach piosenki. Uważał, że dostateczną nagrodą jest sam fakt wyróżnienia, dar materialny jest zbyteczny.  

Uczniom Szkoły Podstawowej nie pozwalał urządzać biwaków. Obawiał się, by im to przedwcześnie nie spowszedniało.  

Chłopcy musieli mieć krótko przystrzyżone włosy. Przyjeżdżających na początek roku szkolnego z długimi włosami odsyłano do fryzjera we wsi, w ciągu roku strzyżeniem zajmowali się wychowawcy. Internat posiadał dobrze działającą elektryczną maszynkę. Jeżeli chłopiec z domu przywoził radio, oddawał je w depozyt wychowawcy razem z posiadaną gotówką. Mógł z aparatu korzystać co najwyżej w niedzielę i to na krótko. Chłopcy musieli pełnić dyżury w jadalni, nakrywać do stołu, podawać, zmywać.  

Rozmowy Ruszczyca z chłopcami to osobny temat zasługujący na szersze potraktowanie, tu przypomnę tylko kilka jego typowych odezwań.  

Gdy któryś z wychowanków się "stawiał" albo niemądrze odpowiadał, zaraz mu się dostawało: "Głupi jesteś". Słowa te osadzały delikwenta na miejscu, czyniły skorym do słuchania. W sposobie zwracania się do chłopców było dużo humoru. Niektórzy do dziś pamiętają jego odezwania, np. "Witaj Włodzimierzu ty łotrze z pod ciemnej gwiazdy". Młodzi lubili ten ton, niektórych jednak peszył żartobliwy sposób prowadzenia rozmowy, gdyż nie potrafili na poczekaniu znaleźć dowcipnej odpowiedzi. Charakterystycznym zwrotem przy pożegnaniu było: "Trzymaj się prosto", albo: "Masz brudne ręce, tu jest mydło i ręcznik, idź je umyć i wracaj". Ta bezpośredniość stwarzała dobry klimat w internacie* (patrz: M. Dmochowska, op. cit.).

 

 

Formy pracy ze starszymi

 

 

W Laskach mówiono, że spośród wszystkich wychowanków Ruszczyc najbardziej lubi najstarszych, ma do nich słabość. To nie znaczyło, by nic od nich nie wymagał. Zależało mu bardzo na tym, by wychodzący z Zakładu byli dobrze przygotowani do życia, umieli myśleć i mieli wyrobiony charakter. Ponieważ najlepszy internat nigdy nie zastąpi rodziny, wychowankowie musieli utrzymywać stały kontakt listowny z domem. U młodych chciał widzieć inicjatywę, zainteresowania, postawę społeczną, wyrabiał zasady moralne. Te zasadnicze wartości przysłaniały inne, nieco mniej ważne, jak: dyscyplina, zdrowie, sport, ogłada towarzyska, estetyka.  

Po kolacji Ruszczyc zwykł był zapraszać do siebie uczniów najstarszych klas i wszczynał z nimi długie dyskusje. Kierował rozmowę na poważne tematy, a zaczynał od zadawania pytań: "Czy możesz mi powiedzieć, co to jest charakter? Co to jest silna wola? Co znaczy wychowanie? Co znaczy kształtowanie osobowości?" Albo poruszał takie zagadnienia, jak pojęcie rehabilitacji, udział niewidomego w społeczności widzących, zdobywanie nowych zawodów itp. Dzielił się z młodymi swoimi problemami, radził się ich, przedstawiał napotykane trudności, chciał, by choć w małej części uczestniczyli w jego planach na przyszłość i przez to dojrzewali.  

W okresie tworzenia Warsztatów wciągał najstarszych uczniów do współpracy w zdobywaniu nieodpłatnie lub po niskiej cenie obrabiarek lub surowców. Sami musieli układać i podpisywać listy kierowane do różnych instytucji, szkół zawodowych itp.  

Jak widać, niektóre sprawy i tematy były trudne, ale Ruszczyc tego się nie bał. Chciał zmusić starszą młodzież do logicznego myślenia, wysnuwania trafnych wniosków, śmiałego wypowiadania sądów. Wiedział, że będzie to im potrzebne w dalszym życiu. Andrzej Skóra do dziś zachował z tych rozmów żywe wspomnienie: "Umiał słuchać nie przerywając, pozwalał wypowiadać się do końca. W pewnym momencie jednak dokonywał podsumowania, prostował błędne poglądy, przekonywał o słuszności własnych idei. Nie narzucał swego zdania, starał się iść za myślą rozmówcy i wyławiał z niej to, co jest słuszne. Była to doskonała szkoła myślenia i wypowiadania się"* (Dane zaczerpnięte z rozmowy MŻ z Andrzejem Skórą. Masz. 1986. AMŻ-4.).  

Niekiedy spotkania przybierały nieoczekiwany obrót. Któregoś dnia Ruszczyc zaczął od postawienia pytania: "Powiedzcie mi, jaka jest granica wolności ludzkiej?". A gdy chłopcy milczeli: "To ja wam powiem. Granicą wolności ludzkiej jest wolność drugiego człowieka. Jak wy mi tu pod gabinetem hałasujecie i śmiejecie się tak głośno, że nie mogę pracować, przekraczacie granice wolności ludzkiej". Definicja pochodzi z "Summy" św. Tomasza z Akwinu. Rozmowa ta musiała wywrzeć silne wrażenie na słuchaczach, skoro obecny na niej Edward Głażewski mógł w kilkanaście lat później dokładnie ją odtworzyć.  

Rozwój umysłu nie wystarcza, w parze z nim musi iść praca nad charakterem. Za najlepsze dla niej pole Ruszczyc uważał angażowanie się chłopców w działalność samorządu internatowego, prace społeczno-użyteczne, Koło SKKT, obozy wędrowne, współpracę z młodszymi grupami internatowymi i pomoc ludziom cierpiącym.  

Nieco dziwi negatywna postawa Ruszczyca w stosunku do harcerstwa. Dopuszczał wprawdzie do prowadzenia grup internatowych lub obozów wędrownych metodą harcerską, lecz organizacji jako takiej nie tolerował. Obserwując jego postawę można przypuszczać, że harcerstwo było dla niego czymś obcym, co wymykało mu się z rąk.  

Dziedziną, w którą pan Henryk włożył wiele inwencji, był samorząd internatowy. W owych czasach nie obowiązywał jeszcze samorząd szkolny, który w latach 70-tych wyparł lub bardzo ograniczył samorząd w internacie. Ruszczyc zadał sobie dużo trudu, by dobrze opracować statut, posiłkował się przy tym doświadczeniami Janusza Korczaka. Warto zaznaczyć, że pierwsza próba pracy samorządu, choć tylko w jednej grupie internatowej średniaków, podjęta została już w r. szkol. 1949-50. Stało się to po rozwiązaniu drużyny harcerskiej z obawy przed ingerencją władz w wewnętrzne sprawy Zakładu. Samorząd ten przetrwał około 3 lat i być może wyniki jego działalności podsunęły Ruszczycowi myśl rozwinięcia tej formy społecznego wychowania na cały internat. Samo utworzenie nowego organu odbyło się bardzo uroczyście na walnym zebraniu domu 5 października 1954 r. O randze tego przedsięwzięcia świadczy fakt, że protokół z zebrania pisał własnoręcznie swym finezyjnym pismem Zygmunt Serafinowicz, kierownik laskowskich szkół.  

Samorząd odegrał w pracy internatu znaczną rolę. Oficjalna jego nazwa brzmiała - Prezydium Centralnej Rady Domu - PCRD. Oprócz niego istniała Centralna Rada Domu - CRD. Składała się z przedstawicieli samorządów grupowych - po trzech z każdej grupy, liczyła zatem 15 do 18 wychowanków. Spośród nich wybierano prezydium - PCRD. Sam fakt wyborów miał duże znaczenie wychowawcze.  

Przewodniczącego PCRD mianował sam Ruszczyc, natomiast zawsze omawiał z wychowawcami kryteria wyboru kandydata. Sprawy te miał głęboko przemyślane. Uważał, że przewodniczącym powinien być niewidomy, gdyż tych zwłaszcza należy uaktywnić. Mawiał często: "Łatwiej zająć się resztkowcami - ale oni sami się uaktywniają". Niekiedy niewidomy kandydat miał znacznie lepszych od siebie rywali z resztkami wzroku, a mimo to Ruszczyc nie ustępował, tłumacząc: "A może się wyrobi". Za to z reguły zastępcą przewodniczącego był niedowidzący członek CRD, wybierany drogą głosowania przez kolegów.  

Prezydium składało się z przewodniczącego, zastępcy, sekretarza (zebrania prezydium były protokołowane i Ruszczyc kładł na to wielki nacisk) i skarbnika, nie posiadającego jednak prawa do samodzielnego dysponowania gotówką oraz gospodarza. Ta ostatnia funkcja była szczególnie odpowiedzialna. Gospodarz musiał dbać o porządek w całym domu, miał prawo wstępu do wszystkich pomieszczeń i sprawdzania ich stanu. Nieporządki mógł zgłaszać wychowawcy i wtedy sprawa szła na zebranie CRD lub do samego pana Henryka.  

Gospodarz rozdzielał prace społeczne takie jak: porządkowanie terenu dookoła domu, praca w polu lub ogrodzie, organizacja boiska, skoczni, utrzymanie sprzętu sportowego itp.  

Wielką wagę Ruszczyc przywiązywał do tradycji domu, opowiada Jan Krakowiak. "Pojęcie to było u niego głęboko zakorzenione. Dom św. Teresy miał swoje długoletnie tradycje. W rocznym planie wychowawczym uwzględniano wszystkie święta; imieniny, opłatek. Uroczystości domowe musiały być starannie przygotowane. Istniały ponadto tradycyjne miesięczne zebrania domu, na których zbierali się wszyscy chłopcy i każdy maluch mógł zabierać głos i stawiać pytania".  

Z tradycją domu wiązało się pojęcie jego jedności. Pan Henryk dbał o to, by wychowankowie ze wszystkich grup wiekowych czuli się w nim jak w rodzinie. Chłopcy ze starszych grup pełnili dyżury u młodszych, odprowadzali ich na lekcje do innego domu, głośno czytali chorym w swoim wolnym czasie. Raz na zebraniu wychowawców Ruszczyc ostro zganił styl pracy jednej z wychowawczyń, mającej zresztą dobre wyniki: "Nie może pani izolować swojej grupy z całości internatu, faworyzować jej, wychowywać dla siebie"* (Rozmowa z Janem Krakowiakiem 1985. Masz. AMŻ-4.).  

Jeden z wychowawców zorganizował w swojej nielicznej, ale zdolnej grupie reperację zabawek dla dzieci z Przedszkola. Trwało to kilka miesięcy i zostawiło dobre wspomnienie.  

Współpracę Ruszczyca z samorządem tak charakteryzuje Maria Dmochowska: "Jednoczył starszych chłopców z młodszymi, tworzył rodzinną atmosferę całego domu. Każda impreza i każda uroczystość była najpierw omawiana w gronie Centralnej Rady Domu. Po przedyskutowaniu wnioski szły w dół do grup. Tym sposobem wszystko, co się w domu działo, było współtworzone przez młodzież, więc nie męczyło jej, ani nie nudziło. Chodziło tylko o to, by w danej imprezie chłopcy wypadli jak najlepiej. Widzieli przy tym, jak ich Opiekun sam się wszystkim przejmuje. Obchodziło go każde najmniejsze zebranie grupowe, plany i sprawozdania opracowane przez grupy. Wszystko to traktował bardzo serio"* (Patrz: M. Dmochowska, op. cit.).  

Kierowanie internatem przy pomocy samorządu kryło w sobie jednak pewne niebezpieczeństwo. Zebrania Prezydium Rady Domu zazwyczaj odbywały się przed zebraniami wychowawców. Ruszczyc najpierw układał z chłopcami plany działania na najbliższy okres, później dopiero komunikował je wychowawcom. Musieli je realizować. Członkowie PCRD byli świadomi swej roli w internacie i to wyzwalało u nich wiele inicjatywy. Wiedzieli, że w razie różnicy zdań będą mogli dzięki poparciu swego Opiekuna przeforsować własne projekty, mimo sprzeciwu wychowawców. Sytuacja tych ostatnich stawała się z tego powodu bardzo trudna, czuli swoje uzależnienie i podważenie autorytetu. Niektóre osoby, m.in. Matka Maria Stefania Wyrzykowska, długoletnia kierowniczka Domu Dziewcząt, oceniały bardzo krytycznie ten układ stosunków w internacie.  

Sytuację nieco na korzyść zmienił fakt, że Ruszczyc w połowie lat 60-tych opiekę nad samorządem przekazał jednemu z wychowawców oraz że PCRD zapraszało na swoje zebrania wychowawców ze starszych grup. Nie rozwiązywało to jednak całkowicie problemu.  

Uprzywilejowanie młodzieży w sposób szczególnie jaskrawy rzucało się w oczy przy urządzaniu pokazów warsztatowych dla dyrektorów fabryk. Całościowy plan układał sam pan Henryk, po czym omawiał go szczegółowo z PCRD. Wskutek tego chłopcy, zwykle w ostatniej chwili, zawiadamiali o projektowanych zmianach nauczycieli, instruktorów i wychowawców.  

Wyliczywszy niewątpliwe usterki, musimy jednak wysoko ocenić wyniki, jakie dała działalność Samorządu Domu Chłopców. Była znakomitą szkołą charakterów, zaprawiającą młodzież do pracy społecznej. Przygotowała dobrze do życia szereg dzielnych jednostek.  

W latach siedemdziesiątych spośród funkcyjnych PCRD rekrutowało się kilku późniejszych prezesów oraz wielu członków zarządów spółdzielni niewidomych. W samym Zarządzie Głównym Polskiego Związku Niewidomych, liczącym ponad 40 członków, w pewnym momencie przeszło połowę stanowili Laskowiacy. Oni sami twierdzili, że formację swą zawdzięczają pracy w Samorządzie Domu św. Teresy.  

Ideą Ruszczyca było nie tylko wyrabianie charakterów przez samowychowanie, lecz również zaprawianie młodych do niesienia pomocy innym ludziom. Chciał, "by każdy niewidomy dzielił się z drugim tym, co posiada, choćby to było bardzo mało"* (Rozm. MŻ z J. Michalikiem, op. cit.). O formach takiej pomocy dyskutowano na zebraniach PCRD, po czym podejmowano odpowiednie uchwały i rozdzielano zadania. Dla przykładu przytoczę dwie tego rodzaju akcje. Po wizycie w zakładzie głęboko upośledzonej młodzieży męskiej w Fiszorze k. Wyszkowa pan Henryk bardzo przejął się jej losem i po powrocie opowiedział uczniom o tym, co widział. W zakładzie panował wielki niedostatek, stawki żywieniowe były niewystarczające, a młodzież niedożywiona.  

Chłopcy z Lasek postanowili im pomóc. Przez okres dwóch tygodni zrezygnowali zjedzenia otrzymywanej na kolację kiełbasy i deserów, następnie wybrali spośród siebie delegację, która miała zawieźć ich dar do Fiszoru. W umówioną niedzielę wybrała się grupa ośmiu chłopców z gitarą i akordeonem, sądząc, że śpiew i muzyka najpewniej trafią do psychiki ciężko poszkodowanej młodzieży. Delegaci po powrocie opowiedzieli ze szczegółami przebieg wizyty, a ich opis silnie podziałał na ofiarność chłopców przy następnych wyjazdach. Akcje na rzecz Fiszoru powtarzały się przez kilka lat, w sumie zorganizowano sześć podobnych imprez.  

Pomoc drugim istniała w różnych formach. Przytoczę tu przypadek odbiegający bardzo od codzienności. Kiedyś Ruszczyc dowiedział się, że w Warszawie znajduje się 16-letni ociemniały, Zdzisław Jamrożek, który na skutek choroby reumatycznej stracił wzrok i doznał zniekształcenia i zesztywnienia nóg. Chłopiec ten nie mógł pogodzić się z myślą, że już nigdy nie będzie widział. O przyjściu do Lasek nie chciał słyszeć. Ruszczyc wybrał się do niego i w ciągu krótkiego spotkania okazał mu tyle serca, że chłopaka ujął i wzruszył. "Musisz swoje kalectwo zaakceptować - powiedział. - Nie widząc możesz cieszyć się życiem". Słowa te wywarły na chłopcu duże wrażenie, przestał się opierać i w parę dni później był już w Laskach. Tu okazało się, jak bardzo niemożność samodzielnego poruszania się go ogranicza. Uczynność kolegów rozwiązała jednak większość trudności. Chłopcy kilka razy dziennie brali go na ramiona i nieśli we wskazanym kierunku. Z rana z sypialni na drugim piętrze do jadalni, po śniadaniu na lekcje do szkoły lub do warsztatu szczotkarskiego położonego na piętrze innego budynku. Podobnie na każdy posiłek, na odrabianie lekcji, do sypialni... Przez cały okres nauki koledzy nigdy go nie zawiedli, usługiwali mu chętnie, wystarczyło, by o to poprosił. Panu Henrykowi sprawiało to wiele radości* (Rozm. MŻ z J. Krakowiakiem. op. cit.).  

Wspomnijmy na koniec o pracach społeczno-użytecznych podejmowanych przez wychowanków. Pod tym względem Dom św. Teresy miał swoje dobre tradycje. W pierwszych latach po wojnie chłopcy pomagali przy odgruzowywaniu spalonych budynków, rąbali drzewo do kuchni, obsadzali lipami długą na 300 m drogę wiodącą do ich domu i codziennie podlewali drzewka, nosząc wiadrami wodę z odległej studni... Pan Henryk dbał o utrzymanie tych tradycji. Wychowankowie pompowali więc wodę dla górnych pięter domu, rozładowywali ciężarówki z materiałami dla Warsztatów, zrzucali opał do piwnicy, pomagali w zbiorze ziemniaków, warzyw i owoców, pracowali przy wykopach pod nowe budowy, uczestniczyli w pracach przy przebudowie kaplicy w Internacie, troszczyli się o porządek i estetykę otoczenia.  

Oprócz wyżej wymienionych prac o charakterze społecznym chłopcy ze starszych grup wykonali też inne zadania mające przez długie lata służyć. Jednym z nich było ogrodzenie siatką ogródka jordanowskiego przy Internacie, innym urządzenie toru saneczkowego w lesie koło "góry Ojca", albo założenie sygnalizacji dźwiękowo-świetlnej w Infirmerii oraz wykonanie w wolnym czasie 30 sanek metalowych* (Ruszczyc miał wielkie poszanowanie dla wartości i godności ludzkiej pracy. Spostrzegłszy raz w stolarni młodego, widzącego pracownika siedzącego na swym warsztacie, oburzył się i zbeształ chłopca. "Strugnica stolarska - mówił - jest podstawą pracy, należy ją zatem traktować z szacunkiem, siadanie na niej jest czymś niedopuszczalnym". Po kilkudziesięciu latach pracownik ten słowa Szefa miał żywo w pamięci. (Rozm. MŻ z s. Modestą Dębek, która cytuje słowa Mariana Kurzepy. Masz. 1991, AMŻ-4R). W czasie zajęć warsztatowych niedopuszczalne było puszczanie muzyki. Praca musiała być pracą. Wyjątek stanowiła szczotkarnia. Tam Ruszczyc pozwalał na lekturę książek mówionych, lecz nie dłużej jak przez jedną godzinę w ciągu trzygodzinnej zmiany.)

Marzeniem jego było, aby niewidomi w wolnym czasie uprawiali jakąś sztukę, np. rzeźbę, lecz nie udało mu się do tego doprowadzić. Na trudności natrafiało nawet zorganizowanie nauki muzyki lub śpiewu. Dwukrotnie tworzony przez niego chór męski nie utrzymał się długo, podobnie jak Koło Mandolinistów albo zespół instrumentalny. Główną przeszkodę stanowiły złe warunki komunikacyjne odstraszające prowadzących zajęcia od nocnych powrotów do stolicy.  

Niewielka liczba zdolniejszych uczniów uczyła się gry na fortepianie lub śpiewu. W domu było kilka fortepianów i akordeon, ale tylko jeden magnetofon. Wielu uczniów należało do mieszanego chóru w Domu Dziewcząt, lecz Ruszczyc przywiązywał większą wagę do wspólnego śpiewu w grupach internatowych: w domu, na spacerach i wycieczkach. Zdecydowanie sprzeciwiał się kształceniu niewidomych w zawodzie akompaniatorów w nocnych lokalach.  

Pan Henryk chętnie powracał do ulubionego zajęcia reżyserowania jasełek oraz innych przedstawień. W połowie lat 60-tych zaangażował dawnego znajomego z teatru "Reduta", Eugeniusza Poredę, który wystawił w Laskach "Zemstę" Fredry. Sam zaś reżyserował "Grube ryby" Bałuckiego, "Warszawiannkę" Wyspiańskiego oraz sztukę "Los 333R".  

Poziom wiedzy i kultury umysłowej wychowanków był przedmiotem jego troski, jako jeden ze środków po temu służyć miały koła zainteresowań. Pod tym względem zaszła u pana Henryka wyraźna ewolucja. W okresie rozbudowy Warsztatów i wprowadzania nowych kierunków szkolenia uwagę jego pochłaniały niemal wyłącznie zagadnienia techniczne, w kilka lat później - zarysował się zwrot ku humanistyce.  

W połowie lat 50-tych dla młodszych chłopców istniały tylko kółka majsterkowania w drewnie, starsi zaś mieli koło radiotechniczne. Natomiast w siedem lat później działało 7 kółek językowych dostosowanych do różnych grup wiekowych i stopni zaawansowania. Uczniowie mogli dowolnie wybierać jeden z trzech głównych języków europejskich i w nim się kształcić. Wykładowcami byli fachowcy. Ponadto w początkach lat 60-tych czynne były prowadzone przez nauczycielki albo wychowawców koła: Geograficzne, Teatralne wraz z Recytatorskim, Polonistyczne, Archeologiczne i Astronomiczne. Do tego dwa koła Radiotechniczne i jedno Maszynopisania.  

Wyraźnie więc zaznaczył się zwrot ku wykształceniu ogólnemu. W związku z tym wspomnę przypadek jednego z wychowanków z początku lat 50-tych, Mariana Hartmana, o wybitnych zdolnościach językowych. Ruszczyc nie doceniał jego zdolności ani osiągniętych wyników, nie dostrzegał pracowitości chłopca, który wstawał o świcie, żeby mieć czas na indywidualną naukę. Miał mu to za złe, uważał, że powinien raczej starać się o szybsze postępy w nauce zawodu. Do wychowawców, którzy bezinteresownie go uczyli, miał żal, że jednostce poświęcają tak wiele czasu, zamiast myśleć o całej grupie. Wychowanek ten jako absolwent, stracił po paru latach pracę, gdyż zawód jego przestał istnieć w całym kraju. Mimo to usamodzielnił się dzięki dobrej znajomości jednego z wcześniej opanowanych języków. Polskie Radio zaangażowało go jako dziennikarza i tłumacza i praca jego przyniosła chlubę Laskom* (Rozm. MŻ z Marianem Hartmanem ok. 1987 r. Rękop. AMŻ-4.).  

W kilka lat później zatrudniony w fabryce wyrobów metalowych absolwent, Henryk Zając, zwrócił się do Ruszczyca z zapytaniem, czy radzi mu podjąć studia germanistyki, czy pozostać w fabryce. Odpowiedź brzmiała - uczyć się obcego języka* (Henryk Zając. Ank. Masz. 1975. AHR-8.).  

Widać z tego, że Ruszczyc nie trzymał się sztywnych zasad, umiał dostosowywać się do okoliczności. Popierał indywidualne zamiłowania. W 1965 r. pozwolił kilku amatorom garncarstwa na utworzenie oddzielnego kółka i znalazł im instruktora. Gdy jeden z nich zdradził się z pragnieniem chowu gołębi, otrzymał zgodę na trzymanie jednej pary i doglądanie jej w porze grupowych spacerów.  

Kładł duży nacisk na estetykę we wszystkich przejawach życia: w ubraniu, jedzeniu, utrzymywaniu porządku w pokoju. Dla uczniów ostatniej klasy, mających wkrótce wejść w życie, zorganizował specjalne lekcje estetycznego jedzenia. Polegały na spożyciu obiadu w towarzystwie 3 innych osób, w tym dawnej doświadczonej wychowawczyni. Stół musiał być zasłany czystym obrusem, nakrycia wyposażone w pełny skład łyżek, widelców i noży, do jadłospisu dodawano jeszcze na osobnym talerzu sałatkę lub inne danie. Młodzież musiała opanować nie tylko właściwe formy estetycznego jedzenia, lecz zarazem poznać zasady odpowiedniej przy posiłkach konwersacji, np. nie rozprawiać o polityce, wypadkach, chorobach. Była to szkoła dobrego wychowania. Ruszczyc nie przykładał wagi do ozdabiania sypialni, nie miały one firanek ani kap na łóżkach, wszędzie za to musiała panować czystość i porządek.  

Pan Henryk bardzo dbał o rozwój fizyczny i stan zdrowia wychowanków. W Laskach sprawy kompetencji traktowano zawsze marginesowo i to tłumaczy, że Serafinowicz pozostawił Ruszczycowi w zakresie wychowania fizycznego wolną rękę. Pan Henryk zajmował się zarówno programem zajęć gimnastycznych, jak i doborem nauczycieli. Przez 20 lat utrzymywał kontakt listowny i osobisty z Janem Dziedzicem, profesorem AWF w Poznaniu i na skalę kraju specjalistą od spraw wychowania fizycznego niepełnosprawnych* (Patrz: Koresp. HR. AHR-6.).  

Profesor wielokrotnie bywał w Laskach i omawiał z Ruszczycem zagadnienia, które znalazły się później w jego książce "Wychowanie fizyczne niewidomych". Dzięki inicjatywie Ruszczyca laskowska młodzież już w początku lat 50-tych zaczęła uprawiać lekkoatletykę i jeździła na basen pływacki.  

Pan Henryk kładł też duży nacisk na prawidłową postawę przy pracy w Warsztatach, by zapobiec skrzywieniom kręgosłupa. Miał wielkie zrozumienie - dla spraw BHP. W czasie przeprowadzanych prób z nowymi obrabiarkami z wielkim wyczuciem przewidywał możliwość wypadku i wtedy od razu nakazywał przerwanie eksperymentu.  

Widząc u chłopców poważniejsze skaleczenie palców lub rąk, wzywał nauczycieli i instruktorów do wytłumaczenia przyczyny ich powstania. Denerwował go widok chłopców z opatrunkiem na palcach, wiedział, że każde ich uszkodzenie grozi osłabieniem zmysłu dotyku.  

W sprawach zdrowia wykazywał wielką wnikliwość. Wymagał, by chłopcy regularnie co miesiąc się ważyli. Szczegółowo analizował wyniki wagi, porównując je z wynikami sprzed czterech tygodni. Przypominało to zwyczaje Janusza Korczaka. Zarówno rosnąca otyłość, jak i spadek na wadze powodowały u niego niepokój i skłaniały do zbadania karty zdrowia, a nieraz skierowania od razu do lekarza. Tym sposobem kilka razy udało mu się wykryć niedostrzeżoną chorobę.  

Jeden z wychowanków stale gorączkował, badania jednak nie wykazywały nic złego. Raz temperatura skoczyła do 39 stopni. Ruszczyc zaniepokojony zmobilizował lekarkę zakładową, s. Katarzynę Steinberg, i natychmiast mimo trudności wysłał ją razem z chorym do szpitala. Skonstatowano ostre zapalenie wyrostka robaczkowego i przeprowadzono operację. Intuicja Ruszczyca ocaliła chłopcu życie* (Patrz: M. Dmochowska, op. cit. i S. Czerniewska, op. cit.).  

W internacie żywo interesował się urządzeniem kaplicy, jak również poziomem homilii głoszonych chłopcom podczas niedzielnej Mszy św. Gdy jego zdaniem nie trafiały do psychiki wychowanków, umawiał się z katechetą na rozmowę. Kiedyś kierownik internatu omawiał z nim organizację "Święta Domu", uroczystości jego patronki, św. Teresy od Dzieciątka Jezus i zastanawiał się nad doborem rozrywek, które zadowoliłyby chłopców. Ruszczyc przerwał mu mówiąc: "Czy pan uważa, że odpust to kiermasz?"* (M. Wójtowicz. "Wspomnienie o HR". Rękop. 1987. AMŻ-4.).  

Pan Henryk czuł się odpowiedzialny za życie religijne całego swego otoczenia. Spróbował na przykład zorganizować rekolekcje dla instruktorów i innych pracowników warsztatowych, zapraszając znanego duszpasterza, ks. Marcina Popiela. Oczekiwanego rezultatu nie osiągnął i prób tych nie ponawiał.  

Dokładał wszelkich starań, by jak najlepiej wyzyskać czas rekolekcji wielkopostnych i w tym celu omawiał je zawczasu z rekolekcjonistą. Dążył szczególnie do łagodzenia konfliktów między chłopcami, które nieraz stawały się przyczyną unikania spowiedzi. Jeśli jego interwencja nie odnosiła skutku, ciężko ten fakt przeżywał. Natrafiwszy na dobrego rekolekcjonistę "młodzieżowca", zapraszał go do pozostania w Laskach przez parę dni po zakończeniu nauk i prosił o uczestniczenie w spacerach i dyskusjach z młodzieżą. Chciał mieć od osoby stojącej z boku opinię o atmosferze w Zakładzie.  

Metody stosowane przez Ruszczyca pozwalają go lepiej zrozumieć, lecz siła przyciągania młodzieży tkwiła nie tyle w metodach, co w jego osobowości. Pan Henryk fascynował swych wychowanków tym, kim był. Podziwiali go, kochali, miał na nich wielki wpływ. Budził zaufanie. Pozyskiwał ich swym zaangażowaniem, dyskrecją i dobrocią. Chłopcy zwierzali mu się ze wszystkiego, mówili o wszystkich kłopotach osobistych i rodzinnych, chwalili lub krytykowali nauczycieli i wychowawców. Posiadał ich pełne zaufanie. Wszystkiego wysłuchiwał uważnie i w milczeniu, ale chłopcy czuli, że chłonie każde ich słowo i myśli, jak by dopomóc.  

Nie zliczyć przypadków, w których znalazł pracę dla kogoś z rodzeństwa wychowanków, zdobył drogi lek zagraniczny, pomógł w trudnej sprawie rodzinnej. Osobiste potrzeby chłopców załatwiał od ręki. Gdy chodziło o brakującą część garderoby, najczęściej ofiarowywał swoją. Szafa w jego pokoju świeciła pustkami. Jeśli czasem trzeba było dobrać coś o innych rozmiarach, zabierał ze sobą chłopca do Warszawy i z nim załatwiał sprawunek. Bywał w swoich reakcjach nieoczekiwany. Gdy jeden z wychowanków, mający niewygodne buty, nie mógł w nich chodzić i dostawał nagany za to, że uchyla się od spacerów, Ruszczyc - chociaż o tym wiedział - nie reagował. Do czasu! Po czterech dniach nagle wezwał chłopca, kazał mu pożyczyć buty od kolegi, zawiózł go do stolicy i z iście macierzyńską dobrocią dobrał mu obuwie. Prawdopodobnie chciał zmusić nieco biernego wychowanka do zmobilizowania się w załatwieniu rzeczy niezbędnej.  

Warto przypomnieć inną historię, dobrze w Laskach znaną. Kilkunastoletni widzący syn jednego z długoletnich pracowników Zakładu, Czesław Urbański, zbuntował się i nie chciał kończyć szkoły zawodowej. Ruszczyc wezwał go do siebie i porozmawiał jak z dorosłym człowiekiem. Zaproponował mu obiady w Zakładzie w zamian za cztery godziny dyżuru w Internacie. Chłopiec się zgodził. Zaimponowało mu, że został potraktowany jak ktoś równy wychowawcom. Z nowych obowiązków wywiązywał się bardzo sumiennie. Podjął przerwaną naukę w szkole, wyszedł na człowieka. Wystarczyła jedna dobrze przeprowadzona rozmowa.  

Omówiłem sytuację w internacie chłopców, a jak było z dziewczętami? Czy jest prawdą - jak to sugerują niektóre relacje, że ich nie lubił? Jest pewne, że na temat wychowania dziewcząt miał własne zapatrywania i że przez długie lata jakby nie dostrzegał ich problemów. Poza tym był zazdrosny o swój dom. Pod koniec życia, gdy zaczął załatwiać sprawy zatrudnienia absolwentów, stosunek jego do dziewcząt bardzo się zmienił.  

Niechętnym okiem patrzył też na kontakty swoich chłopców z uczniami laskowskiej Szkoły Podstawowej dla opóźnionych w rozwoju. Kierownik ich internatu, Jan Krakowiak, opowiada, że pan Henryk miał do niego żal o wywalczenie ich udziału w koloniach letnich. Zmieniło się to, gdy osamotnionego i już stale leżącego Ruszczyca odwiedzał Krakowiak i opowiadał o stosowanych u niego w internacie formach pracy. Działały tam koła zainteresowań, zespoły muzyczne i teatralne, chłopcy brali udział w różnych pracach społecznych. Ruszczyc słysząc to, otwarcie się przyznał, że nigdy tego nie przypuszczał i żałuje swojego dawniej negatywnego stosunku do tamtego internatu. Dodał, że na udział w koloniach chłopcy w pełni zasłużyli.  

 

 

Rozwiązywanie spraw trudnych  

 

 

Talent wychowawczy najjaśniej występuje w zetknięciu z niesubordynacją wychowanka. W internacie okazji do tego nie brak i czasem trzeba nieprzeciętnego opanowania, żeby nie dać się wyprowadzić z równowagi. Potrzeba też wiele roztropności, by trafnie rozsądzić trudną sprawę. Ruszczyc był nieraz w swych decyzjach nieoczekiwany, nie stosował szablonowych rozstrzygnięć i każdy przypadek rozpatrywał oddzielnie.  

Kiedy rozpoczęły się prace przy boisku sportowym, sprowadzono do przewozu ziemi wagoniki na szynach. Młodzieży zabroniono przy nich zabawy. Mimo to kilku starszych chłopców, a wśród nich znany z odpowiedzialności Edward Głażewski, urządzili sobie tam właśnie doskonałą zabawę. Ktoś to zauważył i zawiadomił pana Henryka. Winowajców wezwano do niego. Głażewski nigdy nie zapomni formy, w jakiej udzielił im reprymendy: "Słuchajcie, dzwonią do mnie z Centrali i mówią, że chłopcy są na wagonikach. Ja zapewniam, że nie, że to nieprawda. Przecież ja wam surowo zabroniłem, a wyście poszli. I jak ja teraz wyglądam?" - Wolałbym w twarz dostać niż usłyszeć od niego te słowa - kończy Głażewski. - To był naprawdę pedagog!"* (Rozm. MŻ z E. Głażewskim. Masz. 1992. AMŻ-4.).  

Kochał każde dziecko i każdym się interesował, lecz pociągały go szczególnie jednostki trudne. Kiedyś otwarcie przyznał, że lubi najbardziej chuliganów i pracę z nimi. Rozumiał ich, wczuwał się w ich problemy i jak nikt inny potrafił je rozwiązywać. Obserwując pana Henryka odnosiło się wrażenie, że najchętniej sam kierowałby całym internatem, by mieć bezpośredni kontakt z chłopcami. Oczywiście, nie mogło to wchodzić w rachubę.  

Jeden z wychowanków w grupie Krystiana Wypicha zakradł się kiedyś do piwnicy i z przechowywanych tam zapasów zjadł dwa jabłka. Sprawa się wydała: w internacie zrobiła się wielka awantulra. "Przecież to kradzież, poważne wykroczenie, tylko sam pan Ruszczyc może to rozstrzygnąć. Wychowawca koniecznie musi być przy rozmowie". Pan Henryk na wstępie zapytał chłopca, czy był głodny, po czym poradził mu unikać w przyszłości podobnych spraw. Zaraz zadał pytanie, czy wybiera się na obóz letni lub kolonie, czy ma do tego odpowiedni ekwipunek: dresy i trampki. Pożegnał się z nim bardzo życzliwie i o jabłkach więcej nie było mowy* (Rozm. MŻ z K. Wypichem. Masz. 1987. AMŻ-4.).

Wkładał wiele pracy wychowawczej w to, by chłopcy zachowywali się zawsze godnie i szlachetnie. Zetknąwszy się z ich strony z uporem i arogancją tracił niekiedy panowanie nad sobą. Unosił się gniewem, a wybuchy jego przerażały wychowanków. Nie zdarzało się to często i zawsze było spowodowane jakimś wyjątkowo ordynarnym zachowaniem. Pan Henryk najczęściej chwytał winowajcę za kołnierz lub klapy marynarki, unosił do góry i gwałtownie stawiał na ziemi. Wywoływało to wstrząs i strach. Chłopcy doskonale wiedzieli, że to, co ich spotyka, wynika nie tyle z nerwowości wychowawcy, ile z ich własnej winy i nie mieli na ogół żalu.  

Co jednak najdziwniejsze, to to, że Ruszczyc, dostrzegłszy u wychowanka przerażenie, reflektował się i uświadamiał sobie, że przekroczył jakąś granicę. Ogarniała go litość nad dzieckiem, łzy stawały w oczach, głos się załamywał. I w końcu on przepraszał. Tego z kolei nie wytrzymywali nawet najbardziej krnąbrni, mali chuligani. Miękli i okazywali skruchę.  

J.S. pisze: Rozmowa zaczęła się w tradycyjnej formie: "Dziecko, dlaczego jesteś taki niegrzeczny?" - Chłopak odciął się, używając ordynarnych słów. Wtedy pan Henryk spróbował jeszcze łagodniej: "Czy ty się nie poprawisz?". Odpowiedź brzmiała: "Nie poprawię się. Możecie mnie wyrzucić z Lasek, ale się nie poprawię". Słysząc to Ruszczyc wybuchnął strasznym gniewem. Wołanie przerażonego wychowanka otrzeźwiło go. Głos mu się załamał i chłopak uświadomił sobie" że jego opiekun płacze. "To się stało dla mnie momentem przełomowym" - kończy opowiadanie. Rzeczywistym jednak zakończeniem było zawsze uściskanie chłopca.  

Inny wychowanek, L.K., wezwany na rozmowę postawił się: "...A po co? Nie pójdę". Ruszczyc podniesionym głosem kazał mu pójść za sobą i zamknął w izolatce dla chorych, po czym o całej sprawie zapomniał. Przypomniał sobie dopiero o północy. Przyznając się otwarcie do swego zapomnienia, przeprosił chłopca i rozpłakał się. "To mnie rozbroiło" - kończy L.K.  

W zasadzie, pan Henryk był przeciwny karom, zwłaszcza częstym lub długotrwałym i bronił do upadłego najbardziej niesfornych wychowanków, mówiąc: "A może się wyrobi?". Nie chciał pozwolić na przenoszenie trudnych uczniów do innych zakładów uważając, że niewidomy ma bardzo ograniczone możliwości wyboru. Pod tym względem zmienił swój przedwojenny styl postępowania, dawniej był zwolennikiem eliminowania jednostek wybitnie trudnych, mających zły wpływ na otoczenie* (Rozm. MŻ z J. Krakowiakiem, op. cit.).  

Ruszczyc chciał, by kary miały charakter wychowawczy i stosował w tym celu kilka wariantów. Jednym, stosowanym w grupach średnich było zamknięcie w sali gimnastycznej. Jeśli kara miała trwać dłużej, stawiano tam tapczan do spania, przynoszono posiłki, nikomu jednak nie wolno było więźnia odwiedzać. Chłopiec miał zastanowić się nad sobą, w sali miał dużo powietrza i możliwości ruchu, tak że nie czuł się ściśnięty. Powinien był po namyśle zgłosić się do Ruszczyca i powiedzieć, co zamierza w swoim postępowaniu zmienić. Na ogół odnosiło to pozytywny skutek.  

Inny wariant stanowiło odłączenie od młodszej grupy na kilka lub kilkanaście dni i przeniesienie do grupy starszych. Winowajca pozostawał pod ścisłą kontrolą kolegów i musiał ze wszystkiego się przed nimi opowiadać. Dla wychowanków ze starszej grupy zabieg ten posiadał również wartość, gdyż zmuszał do liczenia się ze słowami i niedawania złego przykładu.  

Inną jeszcze wersję stanowiło odesłanie na jeden lub dwa dni do kuchni, gdzie chłopiec winien był pomagać siostrom. Miało to być zadośćuczynienie za aspołeczne zachowanie.  

Jak dalece Ruszczyc wnikał w psychikę wychowanków poznajemy z opowiadania Wacława Czyżyckiego. Jako uczeń Iv klasy tak zafascynował się nauką o elektromagnesie, że postanowił skonstruować coś analogicznego. Okręcił kawałek żelaza zwojem izolowanego jedwabiem drutu i postanowił wypróbować jego działanie. W sali gimnastycznej włączył koniec magnesu do kontaktu, co wywołało krótkie spięcie, wybuch i awarię światła w całym domu. Winowajca ukrył się w łazience pod schodami. Wkrótce odnaleziono go i zaprowadzono do Ruszczyca. Chłopiec szedł jak na ścięcie. Spodziewał się wszystkiego najgorszego, łącznie z wydaleniem z Lasek. Pierwsze słowa kierownika rozwiały jego obawy, bo posłyszał zapytanie, czy nie zrobił sobie czego złego. Gdy okazało się, że ma tylko opalone rzęsy, pan Henryk się uspokoił. Dopytywał się, w jakim celu wszystko to urządził, a gdy dowiedział się, że to miało być doświadczenie, zupełnie go usprawiedliwił i nie wymierzył żadnej kary. Bardzo tym sobie chłopca zjednał* (Rozm. MŻ z Wacławem Czyżyckim. Masz. 1986. AMŻ-4.).  

W latach 60-tych zgodził się pod naciskiem wychowawców tylko raz na wydalenie trudnego ucznia. Dowiedziawszy się, że stracił wzrok z powodu wypadku, nie mógł sobie tego darować. Chłopak ten z czasem zmienił się na lepsze. Ruszczyca ucieszyło, że odzyskał również wzrok.  

Oryginalne rozwiązanie spotykamy również w relacji Andrzeja Adamczyka, który jako 16-17-letni uczeń często narzekał na laskowskie jedzenie. Pan Henryk, słysząc to w jadalni, zagadnął go: "Co to, mój kochany, nie smakuje ci? Dobrze, od jutra będziesz sam gotował - dla siebie i dla mnie". Adamczyk roześmiał się, biorąc to za żart, lecz nazajutrz podczas obiadu zjawił się Ruszczyc: "Obiadu sobie nie przygotowałeś - zaczął - wobec tego idź go przygotować". To rzekłszy, odesłał go do siostry w spiżarni, prosząc, by mu wydała: sól, ziemniaki, margarynę i inne produkty. "Zrób coś z tego - zakończył, - a potem przyjdziesz mnie poczęstować". Adamczyk znów nie potraktował tego serio, zjadł spokojnie kolację, nazajutrz śniadanie, w południe jednak Ruszczyc stanowczym tonem zażądał, by sam sobie gotował. Chłopak wziął się do obierania ziemniaków, zaczął coś pitrasić, siostry pomogły... Gdy przyszedł Ruszczyc i skosztował, oświadczył: "No widzisz, mądrzyć się było łatwo, a zrobić to nie potrafisz". Potem wziął młodzieńca do siebie i tłumaczył, że trzeba dostrzegać cudzą pracę, zarówno w jadalni, jak w pralni lub szwalni. Na przykład chłopcy dostają co tydzień czystą bieliznę, lecz nie widzą trudu osób, które muszą troszczyć się, by wszystko było w porę i punktualnie przygotowane* (Rozm. MŻ z Andrzejem Adamczykiem. Masz. 1985. AMŻ-4.).  

Oprócz drobnych typowych dla młodzieży przewinień, zdarzały się czasem poważniejsze wykroczenia, np. sprowadzenie do internatu alkoholu i libacja. Autorami byli zwykle uczniowie Iii klasy Szkoły Zawodowej, mający wkrótce opuścić Zakład. Ruszczyc w tym wypadku nie lubił stosować kar przewidzianych regulaminem, lecz wobec zdecydowanej postawy wychowawców parę razy ustąpił. Kara, choć surowa, była mądra i stanowiła ostrzeżenie dla innych. Winnych odesłano do domu z poleceniem zabrania ze sobą podręczników i zgłaszania się co miesiąc na kolokwia. W czerwcu musieli zdać obowiązujący wówczas egzamin końcowy. Kara poskutkowała, winowajcy się podporządkowali i zdali pomyślnie egzaminy. Nie pozwolono im jednak zostać na stanowiącej dużą atrakcję praktyce wakacyjnej.  

Na ogół Ruszczyc kładł wielki nacisk na naprawę wyrządzonego zła. Niekiedy wymagał od chłopca, aby przy całej grupie przeprosił obrażoną przez niego osobę. Gdy jednak dawał takie polecenie, głos mu się załamywał.  

W stosunku do starszych wychowanków stosował inne metody. W poważniejszych kwestiach posługiwał się zwołanym na poczekaniu sądem koleżeńskim. Wychodził na korytarz i zatrzymywał kilku przygodnie spotkanych uczniów lub spraszał do siebie całe Prezydium Rady Domu i organizował sąd. Jeden z chłopców był sędzią, drugi prokuratorem, trzeci adwokatem. Młodzież liczyła się bardziej z oceną kolegów niż ze zdaniem wychowawców, sama zaś rozprawa odbywała się w bardzo poważnej formie. Dopiero pod koniec następowało odprężenie, gdy Ruszczyc proponował skazanie winnego na karę "lochu". Oczywiście, lochem było biurko w jego gabinecie, pod które oskarżony musiał wejść i jakiś czas posiedzieć. Całość kończyła się bardzo pogodnie. Ruszczyc uwalniał więźnia z aresztu i więcej się o tym nie mówiło.  

Niektóre trudne sprawy rozgrywał z wielką delikatnością. Jeden z uczniów, nazwijmy go Sebastianem, sprawiał wielkie kłopoty nauczycielom i wychowawcom, tak że zwątpiono już w możliwość jego poprawy. Ruszczyc wezwał go do siebie i przeprowadził długą, poważną rozmowę. Zaproponował pójście od nowego roku szkolnego do Ośrodka Rehabilitacji Zawodowej do Bydgoszczy, prosząc, by chłopiec dobrze się namyślił i przyszedł z gotową odpowiedzią. Po kilku tygodniach rzeczywiście zjawił się z powziętą decyzją wyjazdu. Nie czuł się dotknięty takim postawieniem sprawy, gdyż został potraktowany jak dorosły człowiek, a nie jak niewygodna czarna owca. Najpiękniejszy był jednak epilog tej sprawy. Gdy na zakończenie roku przyjechała do Lasek matka Sebastiana i znalazła się w gabinecie Ruszczyca, rozpłakała się: "Jaka będzie przyszłość mojego syna?" - zapytała. Na to Ruszczyc: "Droga pani, proszę nie płakać. Wierzę, że z Sebastiana wyrosną jeszcze ludzie i pani musi w to wierzyć. W razie jakichś kłopotów proszę do mnie napisać, a ja w miarę możliwości zawsze pani pomogę, bo przecież Sebastian jest naszym wspólnym dzieckiem"* (List Sebastiana do MŻ. Rękop. 1992. AMŻ-3.). Dla Ruszczyca każdy chłopiec był jego własnym synem.  

Jeden przypadek zasługuje na szczególną uwagę. Z początkiem okupacji kilkunastu wychowanków przebywało w Żułowie. W zimie 1940 r. czterech z nich wymknęło się do czworaków na urządzoną przez pracowników majątku zabawę. Chłopcy po trzech godzinach wrócili, ale sprawa się wydała i odesłano ich do Warszawy, gdzie czekał Ruszczyc: "Tak był na nas obrażony i zagniewany - pisze jeden z winnych - Władysław Kozłowski - że wcale z nami nie rozmawiał i tu nastąpił wielki błąd z jego strony, gdyż nie chciał słyszeć naszych wyjaśnień i postanowił nas srodze ukarać. Wydalono nas z Zakładu do braci Albertynów na Grochowie. Po czterech miesiącach pan Ruszczyc przyjął nas z powrotem do Lasek, lecz musiałem przyrzec, że będę lojalny i posłuszny". Ciekawy jest koniec sprawy. Ów wychowanek, mimo że później bez zakłóceń ukończył szkołę w Laskach, długo jeszcze, bo przez całych 10 lat, przeżuwał swoją krzywdę. Chcąc się uwolnić od gnębiącego go uczucia napisał długi list, w którym otwarcie wspomniał o niesprawiedliwym potraktowaniu i swoim żalu do dawnego wychowawcy. Czuł, że musi powiedzieć całą prawdę bez względu na to, co z tego wyniknie. Po tygodniu przyszła odpowiedź, w której Ruszczyc przepraszał go za swe zbyt ostre, niesłuszne ukaranie. Gdy latem tegoż roku Kozłowski przyjechał do Lasek, Ruszczyc serdecznie się z nim przywitał i zapytał: "Władku, czy dziś, po tylu latach jeszcze się na mnie gniewasz i czy mi przebaczasz?". "Odpowiedziałem, że tak i owego wieczoru nastąpiło nasze serdeczne pojednanie"* (Władysław Kozłowski - Ank. Masz. 1973. AHR-8.).

Na zakończenie przytoczę wiersz autorstwa s. Miriam Isakowicz, który był recytowany jako utwór anonimowy w urodziny Ruszczyca w 1971 r.  

Jest taki dziwny człowiek -R Laskowy Ojciec czy Brat,R Co kocha nas chłopakówR Więcej niż cały świat.R Zawsze nam Przyjacielem -R głos Jego dobrze znanyR zwłaszcza, gdy srogo mówi:R "O-ho-ho, mój kochany!"R "Ja z Tobą zrobię porządek!"R "Ja cię tu zaraz prześwięcę!"R A my - łobuzy, z radościąR chcemy usłyszeć tak więcej.R Co dnia Go wyglądamyR I dziw - bo chcąc się doczekać,R aż powie: "Chodź tu, cymbale jeden,R ja muszę Ciebie przechepać!"R A dziw w tym jeszcze większy,R że każdy przechepanyR wraca... i wie, że terazR to jest na pewno kochany.R I każdy "cymbał jeden"R I każdy "łobuz drugi"R chciałby na przechepanieR pójść jeszcze po raz drugi.R Bo wie, że tam go czekaR Laskowy Ojciec czy Brat,R co kocha nas chłopakówR więcej niż cały świat.R Czy wiecie, o Kim mowa?R ... " o, daj Mu zdrowie, Panie!R za każde "prześwięcenie"R za każde "przechepanie"!!!R* (S. Miriam Isakowicz. Masz. 1971. AHR-8.).

 

 

Stosunek do wychowawców  

 

 

Do chwili zrównania w karcie Praw Nauczyciela wychowawców z nauczycielami oraz przyznania jednym i drugim jednakowych praw i uposażeń, status wychowawcy nie cieszył się w opinii społecznej wysokim szacunkiem. Znacznie wyżej ceniono nauczycieli. Nic dziwnego, że taka sytuacja rzutowała na psychikę kandydatów do pracy w internacie. W trudnych latach powojennych rekrutowali się oni głównie z ludzi przygotowujących się eksternistycznie do matury lub rozpoczynających wyższe studia. W latach, gdy studenci nieraz nie dojadali i egzystowali tylko dzięki pomocy rodzin, mieć zapewnione mieszkanie, utrzymanie i pensję było dość korzystnym rozwiązaniem. Ruszczyc przywiązywał wielką wagę do pracy wychowawczej i uważał ją za ważniejszą od pracy nauczyciela. Zdanie to pokrywało się z zapatrywaniem większości osób w Laskach, gdzie zawsze dbano, by internaty dobrze wywiązywały się ze swoich zadań.  

Proces wychowania jest jednak trudny, nic więc dziwnego, że wielu ludzi traktowało ten zawód tylko jako coś przejściowego, marząc w głębi duszy o pracy w szkole.  

W czasach, o których piszę, wychowawcy pracowali w wymiarze 42-56 godzin tygodniowo, pełniąc kolejno dyżury rano bądź po południu, a nawet w nocy: Obowiązywały ich również wyjazdy z wychowankami do lekarzy specjalistów. Na wyjście do lasu w czasie wolnym lub wyjazd do Warszawy musieli mieć pozwolenie od kierownika internatu. Pan Henryk nie życzył sobie nawet, by angażowali się w społeczne akcje organizowane w "Centrali" Zakładu.  

Ich sytuacja w Laskach nie była więc łatwa: mieszkali w dwuosobowych pokoikach przypominających klasztorne cele, mieli nikłe szanse na awans, małe perspektywy na założenie rodziny. W owych czasach Zakład nie dysponował środkami na budowę mieszkań, toteż i z tego powodu wielu dobrych wychowawców odeszło. W trzech czy czterech wypadkach udało się Ruszczycowi zatrzymać w Laskach dobrze zapowiadające się małżeństwa. Szczególnym był pod tym względem przypadek Jana Krakowiaka, którego narzeczona prowadziła równoległą wiekiem grupę dziewcząt. Pan Henryk zauważył, że podczas towarzyskich kontaktów między obiema grupami zachowanie chłopców i dziewcząt było naturalne, bez flirtów, przypominające stosunki w rodzinie. To zdecydowało o znalezieniu dla młodej pary mieszkania.  

Na ogół Ruszczyc nie był skłonny do zachwytów nad współpracownikami. Nie nawiązywał z nimi bliższych kontaktów towarzyskich, a z upływem lat uważał, że większość nie dorosła do tak szczytnego powołania jak praca z niewidomymi. Styl pracy otoczenia przyrównywał do własnej działalności sprzed wojny, gdy oprócz pracy z niewidomymi nic dla niego nie istniało.  

Parę dziesiątków lat trwające rządzenie innymi pozostawiło ślad w jego sposobie bycia z ludźmi. Choć nie pozwalał się tytułować dyrektorem, to rozmowy w jego gabinecie przybierały z latami charakter audiencji. "Ruszczyc to jest instytucja", jak to ktoś dobrze określił.  

Wrażenia z pierwszej rozmowy z Ruszczycem przedstawił plastycznie jeden z ówczesnych wychowawców, Krystian Wypich. W pierwszej chwili uderzyła go surowość Szefa. "Dopiero gdy po omówieniu szeregu zagadnień na twarzy jego ukazał się charakterystyczny grymas, zastępujący w ostatnich latach życia uśmiech, atmosfera od razu się zmieniła. Powiało ciepłem i życzliwością"* (Rozm. MŻ z K. Wypichem, op. cit.).

Nowych pracowników wprowadzał najrozmaitszymi sposobami. Przytoczę przykład formowania wychowawczyni, obejmującej grupę małych chłopców. Pan Henryk dał jej do przeczytania broszurę o usprawnieniu dziecka przy pomocy zabawki zrobionej z waty i bandaża leczniczego i poprosił o stałe informowanie go o wyniku podejmowanych prób. Widząc, że nowa osoba wkłada w to wiele pomysłowości i wysiłku, ofiarował jej poważniejszą książkę o problemie dzieci trudnych i opóźnionych w nauce. Życzył sobie, by przychodziła mu opowiadać o tym, co ją w lekturze najbardziej uderzyło. Mimo zapracowania zawsze znajdował dla niej czas. Z doborem lektury dobrze utrafił. Sabina Czerniewska odczytała właściwie jej myśl przewodnią i zastosowała z powodzeniem w codziennej pracy. Specjalnie przychodziła do internatu na dużą przerwę, by bawić się piłką z trudnymi chłopcami. W pamięci utkwiła jej wypowiedź Ruszczyca, gdy była mowa o jednym z nich: "A co, pani zdaniem, można by u niego ulepszyć?"* (Rozm. MŻ z S. Czerniewską, op. cit.).  

U wychowawców Ruszczyc szczególnie cenił umiejętność odkrywania i rozwijania zainteresowań u chłopców. Doskonałą do tego okazją była rzecz na pozór paradoksalna - sobotnie porządki w sypialniach. Bystry wychowawca miał wtedy doskonałą sposobność wykrywania zainteresowań swoich pupilów, gdyż chłopcy przechowywali własne skarby pod siennikami lub w taboretach służących za szafkę nocną. Można tam było, oprócz brudnej bielizny, znaleźć kolekcję kółek, drucików, części do detektorów. Ruszczyc mimo że lubił porządek, cieszył się zbieractwem chłopców, gdyż świadczyło to o ich zamiłowaniach* (Patrz: M. Dmochowska, op. cit.).  

Wiedział, jak wielką rolę w wychowaniu odgrywa autorytet wychowawcy i że buduje się go na przykładzie własnej osoby. "Wychowawca wykształcony, mający potrzeby kulturalne, umiejący się zachować, przekazuje młodym - mawiał pan Henryk - o wiele więcej od prymitywnego. Zdobywa też szybciej szacunek młodzieży". Podstawową cechą dobrego wychowawcy była jednak, jego zdaniem, inicjatywa. Jeden z wychowawców spóźnił się raz wieczorem i zastał Dom Chłopców zamknięty. Udało mu się jednak otworzyć jakieś okno i dostać do środka. Dowiedziawszy się o tym, Ruszczyc wyraził się z uznaniem: "To jest inicjatywa. On, jak obserwuję, wykazuje ją na każdym kroku. Czuję, że będzie mu u nas ciasno. Szkoda mi go będzie"* (Ibidem.).  

Wychowawców z inicjatywą było kilku. Jednemu z nich, Andrzejowi Hickiewiczowi, Ruszczyc powierzył grupę eksperymentalną, złożoną z ośmiu starszych chłopców. Ku powszechnemu zadowoleniu Hickiewicz poprowadził ich systemem harcerskim. Korzystając z sąsiedztwa Puszczy Kampinoskiej, organizował podchody, rajdy nocne, biegi długodystansowe, ćwiczenia z terenoznawstwa, a nawet atrakcyjne parodniowe biwaki, których miejsce ukrywał przed resztą internatu. Jan Krakowiak z kolei odpowiadał za Szkolne Koło Turystyczno-Krajoznawcze oraz rozliczne imprezy, jakie się z tym łączyły. Dawał wiele z siebie i miał słuszne powody do zadowolenia. Można by wymienić jeszcze Władysława Gaworeckiego, Jerzego Sibińskiego i kilku innych.  

Wskazówki, które Ruszczyc dawał wychowawcom, płynęły z jego długoletniego doświadczenia. Chciał, by wychowawca wszystko wykonywał z pełnym zaangażowaniem, nawet najprostsze czynności. Jeśli robi coś niedobrego, nawet nie na oczach wychowanków, traci wkrótce wpływ na grupę, choćby oni nie dowiedzieli się nigdy pełnej prawdy. Był głęboko przejęty i zmartwiony, gdy kiedyś wychowawcy w dniu wypłaty zgrali się w karty. Powiedział wtedy, że nie wychowuje się słowami, ale całym życiem. Młodzież doskonale wyczuwa pokrycie, jakie mają słowa wychowawcy w jego postępowaniu.  

Element ten silnie występuje w relacji Wacława Czyżyckiego: "Mieszkaliśmy po dwóch... Miałem właśnie wolny dzień, kiedy o 6.30 przychodzi do pokoju pan Ruszczyc i pyta, dlaczego nie jestem z chłopcami w kościele. "Bo ja mam dziś dzień wolny, ktoś inny jest z nimi" Pan Ruszczyc żachnął się i mówi: "Połowa twoich chłopców nie poszła do kościoła, połowa została. To nic, że masz dzień wolny, w tych sprawach nie możesz mieć dnia wolnego. To nie jest sprawa przymusu, regulaminu. Gdy chodzi o sprawy religijne, najważniejszy jest przykład". Wtedy zrozumiałem, że więcej znaczy, jak mnie chłopcy zobaczą w kościele właśnie w dzień wolny, niż gdybym im całe referaty wygłaszał. Dopiero wtedy zrozumiałem, że wychowawstwo jest tak szeroko pojętą misją, iż jest to świadczenie całym swoim życiem, własną postawą, to nie tylko wypełnienie obowiązku"* (Rozm. MŻ z W. Czyżyckim, op. cit.).  

Ks. bp. Bronisław Dembowski wspomina czasy, gdy był wychowawcą w Laskach. "W czasie pierwszej rozmowy pan Ruszczyc powiedział mi: "Jeśli pan w swojej pracy liczy na wdzięczność wychowanków, to pan się jej nie doczeka" Na jednym z zebrań z wychowawcami powiedział inne znamienne słowa: "Panowie, nie zapominajcie, że wasi wychowankowie są niewidomi. Czy nie za dużo wymagacie? Czy bierzecie pod uwagę ich możliwości?" Wynikało to z faktu - komentuje ksiądz biskup - że w środowisku laskowskim chłopcy zachowywali się tak swobodnie, iż zapominaliśmy o tym, że są niewidomi"* (Rozm. MŻ z ks. bp. Bronisławem Dembowskim. Masz. 1986. AMŻ-4).  

W formowaniu wychowawców najwięcej znaczyły indywidualne rozmowy, na które Ruszczyc zawsze znajdował czas, jak również wspólne zebrania tygodniowe. W rozmowach prowadzonych z początkującymi pracownikami naświetlał wnikliwie istotę pracy w internacie i rozwiązywał nasuwające się problemy. Przez to naprawdę formował. Na zebraniach natomiast szczegółowo określał zakres umiejętności praktycznych, które powinny opanować poszczególne grupy wiekowe. Wspólnie układano wykazy wymagań i tu pozwalał, by cały zespół go korygował. Zajęcia przeznaczone na porę spacerów trzeba było mieć wcześniej spisane. Jeśli z poważnych przyczyn ktoś nie mógł wykonać tego, co zaplanował; musiał zgłosić to Ruszczycowi i uzasadnić wprowadzone zmiany. Wtedy przenosiło się zajęcia na następny tydzień. Planowane prace musiały mieć jakiś cel, np. zbiór żołędzi był przeznaczony dla nadleśnictwa Kampinos, a szyszek lub suchego drewna na podpałkę dla starszych osób samotnych we wsi itp.* (Rozm. MŻ z S. Czerniewską, op. cit.)

Prowadzone przez Ruszczyca zebrania z wychowawcami zaczynały się od przedstawienia jakiegoś problemu wychowawczego lub przeczytania ciekawego artykułu. Później następowała dyskusja. Nieraz poruszał sprawę wychowania religijnego, ujmując je z głębokim zrozumieniem psychologii dziecka. Miał dar powracania do tego samego tematu, przedstawiając go za każdym razem w inny sposób. Jednym z takich tematów była dobra organizacja czasu wolnego. W związku z tym często przeżywał chwile zniechęcenia, obserwując życie internatu w dni świąteczne. Widząc, jak często kwituje się dzień niedzielny wyjazdem do Warszawy bez określonego celu, zaczął w końcu wymagać składania przez każdego z wychowawców pisemnego planu* (Patrz: M. Dmochowska, op. cit.).  

Pragnieniem jego było urządzanie w Domu w dni świąteczne małych imprez: - recytacji młodzieży z dobrą dykcją, odśpiewania piosenek - dających okazję do śmiałego występowania przed publicznością. Lubił też gry, konkursy, zagadki. W niedzielę dziecko najbardziej przeżywa oddalenie od domu, a brak zajęcia potęguje tęsknotę i jest źródłem wielkiego zła - nudy. Przygotowanie nawet krótkiej imprezy kosztuje wiele wysiłku, choć przynosi tyle pożytku, toteż na zebraniach Ruszczyc zwykł był mówić: "Praca wychowawcy nie jest nudna, ale żmudna". Smutkiem napawało go, gdy widział po kolacji niczym nie zajętych wychowanków, otaczających gromadnie odbiornik radiowy. Niekiedy wywoływało to u niego gwałtowne reakcje. Raz, zastawszy grupę przy adapterze, rzucił rozkazująco: "Proszę, niech chłopcy nie słuchają radia". "A co mamy robić?" - spytał wychowawca, J.S. "Niech pan wykorzysta to, co pan czyta" - odparł* (Rozm. MŻ z J.S. Masz. 1985. AMŻ-4.).  

Wiedział, że nawet w nocy chłopcy słuchają detektorów i bardzo go to bolało, gdyż jest to najbardziej bierna forma spędzania czasu. W końcu zobowiązał wychowawców do składania na cały tydzień planu wartościowych audycji radiowych. Gdy chodziło o wyjazd do teatru, kina, zwiedzanie obiektu zabytkowego albo muzeum, wychowawca musiał wpierw sam tam pojechać i obejrzeć sztukę lub obiekt. Był też zobowiązany zawczasu omówić planowaną wycieczkę z grupą* (Patrz: M. Dmochowska, j.w.).  

Brat Marcin Wójtowicz trafnie ujął sposób prowadzenia rozmów przez Ruszczyca. Jeśli zlecał jakieś zadanie, czynił to w krótkich słowach, niekiedy może zbyt krótkich. Uważał, że współpracownik jest na tyle inteligentny, że uchwyci myśl Szefa. Jeśli zwracał się z pytaniem o czyjeś zdanie, czynił to nie w celu zmiany własnej decyzji, lecz raczej by poznać punkt widzenia drugiej osoby i lepiej dostrzec ukrytą prawdę.  

Rozpatrując sprawę, w której komuś się nie powiodło, nie zaczynał od wytykania błędu, nie zrzędził, nie robił wyrzutów. Skupiał się na szukaniu pozytywnego rozwiązania. - "No cóż! Błąd się stał, sytuacja jest niedobra, szukajmy wyjścia!" - Nie miał jednak zwyczaju tuszowania niefortunnego postępku. Jeśli doszły go o kimś niedobre plotki, wzywał go do siebie i z dużą odwagą mówił prawdę w oczy. Prosił o szczerą wypowiedź co do rzeczywistego stanu rzeczy, a wysłuchawszy jej, nie kwestionował prawdziwości słów, często zaś przechodził od razu na inny temat. Mówił zawsze krótko i zwięźle, dlatego znajdował czas na załatwianie codziennie tylu spraw"* (Marian Wójtowicz, op. cit.).  

"Rozmowa przerywana była wielokrotnie - pisze Jan Czerski - gdyż od czasu do czasu pukano do drzwi, wchodził któryś z niewidomych chłopców ze swoimi problemami. Pan Ruszczyc po ojcowsku z każdym pogawędził, jednego przytulił, pocieszył, pocałował, drugiego z uśmiechem wytargał za ucho, symbolicznie, tak żeby nie bolało. Od czasu do czasu zrywał się zza biurka, wyskakiwał jak sprężyna na korytarz, "ochepał chłopców, że zachowują się za głośno"* (J. Czerski. Wspomnienie o HR. Masz. 1987. AMŻ-4.).  

W stosunku do wychowawców nie zawsze doceniał różnorodność ich charakterów, a co za tym idzie, metod postępowania. Podczas długich rozmów ze starszymi wychowankami zbierał ich zdania o wychowawcach i bardzo się z tą opinią liczył. Przypominał pod tym względem Korczaka i podobnie jak on nie lubił chwalić swych współpracowników.  

Nie wszystkie rozmowy z Ruszczycem były łatwe i przyjemne. Stawiał wysokie wymagania, zaniedbań i niedopatrzeń nie tolerował. Bywał niekiedy szorstki, nawet gwałtowny. Wielka musiała być wewnętrzna prawda i oddanie się sprawie tego człowieka, jeśli w pamięci osób z ideowych pobudek przybyłych do Lasek szybko zacierały się wspomnienia przykrych rozmów. Do pana Henryka mieli synowskie przywiązanie, podziwiali jego talenty i ideowość, oceniali całkowite przekreślenie siebie w służbie dla drugich. Istniał jednak duży dystans między nim a pracownikami i to wielu onieśmielało.  

 

 

Stosunki z otoczeniem  

 

 

W kontaktach z drugim człowiekiem najbardziej odsłaniamy samych siebie, pokazujemy swoje prawdziwe oblicze, uwidaczniamy cechy, których u siebie nie podejrzewaliśmy. W ciągu czterdziestu lat pracy w Laskach Ruszczyc stykał się z dużą liczbą ludzi, mężczyzn i kobiet, sióstr zakonnych i osób świeckich, o różnym stopniu wykształcenia i kultury, których łączyła wspólna idea służby niewidomym.  

Z okresu przedwojennego zachowały się wspomnienia kilku pracowników Domu św. Teresy, żywo obrazujące cechy ich ówczesnego kierownika. Zacznę od relacji Władysławy Rosińskiej, zatrudnionej jako krawcowa w tamtejszej szwalni. Była osobą sumienną i kompetentną, ale dotkniętą upokarzającą ułomnością - wzrostem nie przekraczającym 110-120 cm. Ruszczyc traktował ją ze specjalnym szacunkiem i zapraszał na zebrania z wychowawcami. Lubił się z nią przekomarzać. Czuł wdzięczność za poprawę stanu garderoby chłopców, którzy w tych latach chodzili najczęściej w połatanej bieliźnie. Pani Władzia swój fach znała dobrze i potrafiła w ciągu dnia uszyć siedem koszul (choć zaznaczała, że bez guzików). Pragnąc się jej odwdzięczyć, Ruszczyc zaprosił Matkę Czacką z paru osobami do Domu św. Teresy, by zademonstrować wyniki pracy W. Rosińskiej. Na tę okazję poukładano specjalnie w szwalni na stole koszule, wykonane w ostatnim dniu przez panią Władzię. Ruszczyc rozwijał jedną po drugiej pytając: "Czy to jest dzisiejsza praca pani Władzi? - a czy to także jest jej robota?". Tym sposobem zasługi jej zostały należycie ocenione, i to przez najwyższy laskowski autorytet.  

Życzliwość do W. Rosińskiej pan Henryk okazywał żartując przy różnych okazjach. Stale jej dokuczał, że przedwcześnie "urywa się" z pracy, na co ona ze swobodą odpowiadała: "Bo tak mi się podoba". Była to tylko farsa, bo wszyscy wiedzieli, że nie ma w internacie sumienniejszej od niej pracownicy.  

Kiedyś Ruszczyc, wchodząc do szwalni, cisnął na stół sztukę brązowego sukna ze słowami: "To na habit". Innym razem powtórzył podobny gest z czarnym suknem, dodając: "A to na welon"... Żart ten obrazuje delikatność jego w stosunku do podwładnych. Mógł wręczyć jej ten sam przedmiot ze wzmianką, że jest to nagroda za jej dobrą pracę i byłby zupełnie w porządku. Wybrał jednak dowcipniejszy sposób okazania jej swego uznania. Pokazał, że traktuje panią Władzię jak kogoś z własnego kręgu towarzyskiego, co w tamtych latach nie było wcale oczywiste. Wiedział poza tym, że do Zgromadzenia nie wstąpi* (Rozm. MŻ z Władysławą Rosińską. Masz. 1985. AMŻ-4.).  

W podobnym stylu układały się jego stosunki z chłopcami sprzątającymi internat. Wcześniej wspomniany Józef Szlendak opowiada, jak "po ciężkich dniach pastowania i froterowania podłóg Ruszczyc przychodził do niego, mówiąc: - "Masz teraz tydzień urlopu. Powiedz to siostrze (administratorce domu - przyp. MŻ)". Pozostawało mu wtedy tylko zaniesienie chorym posiłków do sypialń, gdyż nie istniała jeszcze infirmeria. Pracownikom fizycznym nie przysługiwały w tamtych czasach urlopy.  

Raz widać poniosły Ruszczyca nerwy i powiedział Szlendakowi coś, co go głęboko zabolało. Odwrócił się na pięcie i zaczął uciekać. Ruszczycowi zrobiło się przykro i puścił się za nim w pogoń. Zbiegł schodami na parter, przeleciał przez kuchnię, wypadł na dwór i dogonił chłopca dopiero w alei prowadzącej do lasu. Wtedy wziął jego rękę w swoje dłonie i powiedział: "Bardzo cię przepraszam"* (Rozm. MŻ z Józefem Szlendakiem. Masz. 1985. AMŻ-4.).

Wśród sprzątających wyróżniał się kulturą młodziutki, bo 13 czy 14 lat liczący Janek Szkolik, Ruszczyc dostrzegł u niego głód wiedzy i pozwolił korzystać ze swej podręcznej biblioteczki. Odtąd Szkolik wiele czasu poświęcał na wertowanie i studiowanie znajdujących się tam książek. Pan Henryk dawał mu od czasu do czasu wskazówki "savoir-vivre'u", wyjaśniając jak w różnych okolicznościach powinien się zachować. Dał mu też do przeczytania jedną pozycję o tym, jak należy przyjmować gości. Chciał, by chłopak wyrósł na kogoś wartościowego. Szkolik nigdy mu tego nie zapomniał* (Przemów. Jana Szkolika na apelu szkol. Masz. 1973. AHR-8.).

Pan Henryk łatwo się unosił, lecz gdy gniew minął, starał się wynagrodzić wyrządzoną przykrość.  

S. Maria Celina Deja opowiada, że kiedyś w związku z jej służbą zakrystianki w kaplicy Domu Chłopców uniósł się i okropnie zbeształ. Siostra cały dzień chodziła zapłakana. Po południu Ruszczyc aż trzy razy zachodził do szwalni, żeby ją odnaleźć i przeprosić* (Rozm. MŻ z s. Marią Celiną Deja. Masz. 1986. AMŻ-4.).  

Jedną z osób dobrze rozumiejących Ruszczyca była jego współpracownica z czasów surhowskich, pani Lidia Ogurkowa. Córka generała carskiej armii (polskiego pochodzenia) i Ukrainki, była przez wiele lat wychowawczynią najstarszej grupy chłopców. Z kilku fragmentów jej listów widać, jak dobrze znała pana Henryka. Ton, w którym zwraca się do niego ta starsza pani, odbiega od tonu pozostałych korespondentów.  

Lipiec 1953 r.: "Tylko niech Pan sobie przypomina czasami, że jeśli Pan nadal będzie tak przemęczać się - to znów może zjawić się potrzeba opuszczenia Domu Chłopców. A co wtedy? Nie wyobrażam sobie, jakby to miało ułożyć się i jeśli już Pan nie pozwala nikomu troszczyć się o Pana, to niech mi wolno będzie w trosce o chłopców i ich Dom przypomnieć Panu o ochranianiu sił i zdrowia Pańskiego. O już widzę, jak Pan zaczyna wymyślać: "babom" więc skończę".  

W dwa lata później, 11.Vii.1955 r., pisze: "Pewnie zdąży mój list, żeby przywieźć najserdeczniejsze życzenia zdrowia (...), no i uwagi! O, już widzę, jak Pan skrzywił się: te baby, zawsze lubią swoje trzy grosze wcisnąć tam, gdzie ich nikt nie pyta! Ale to i z miłości, i ze świadomości wartości Pana dla Lasek, dla każdego z niewidomych i dla każdego z nas. No i kropka. Bo Pan jeszcze gotów pomyśleć, że Panu "kadzę"* (Patrz: Koresp. HR z Lidią Ogurkową. AHR-6.).  

Ideowość Ruszczyca, jego pochłonięcie pracą dla innych, osiągnięcia i cena, jaką za to płacił, przyciągały do niego osoby spoza jego bezpośredniego kręgu.  

Magdalena Skarżyńska wniosła w życie Lasek wielką kulturę osobistą, wyniesioną z domu na Podlasiu. Z Zakładem związała się po drugiej wojnie światowej i w Laskach prowadziła dział personalny. W "Hoteliku", gdzie mieszkała i gdzie mieściło się jej biuro, wspólna jadalnia i mieszkania wielu pracowników, umiała stworzyć prawdziwie rodzinną atmosferę. Prawie cały czas wolny ofiarowywała na sekretarzowanie panu Henrykowi w godzinach popołudniowych. Wieczory poświęcała na głośne czytanie, pisanie listów i rozmowy z mieszkającymi obok niej niewidomymi paniami. Pan Henryk przeważnie jej dyktował listy i różne inne pisma. Na zachowanych z lat 50-tych maszynopisach widnieją jej ręką robione adnotacje. Współpraca z Ruszczycem tej skromnej osoby trwała przez około 10 lat.  

Maria z Zaleskich Morawska, rodem z Podola, pochodziła również z rodziny o wielkiej kulturze i odznaczała się "dobrą głową" do spraw finansowych. W Laskach powierzono jej dział transportu i zaopatrzenia. Popołudniami w trakcie długich rozmów informowała Ruszczyca o wszystkim, co w jej pracy wiązało się z finansami Warsztatów. Klimat wzajemnych stosunków tych dwojga ludzi najlepiej obrazują fragmenty listów pisywanych przez nią w okresie wakacyjnym, gdy Szef przebywał w sanatoriach. Był wtedy złakniony wiadomości z Lasek i oczekiwał niemal codziennej korespondencji. W listach natrafiamy na sprawy z pozoru błahe, lecz wówczas aktualne i ważne. W lipcu 1963 r.: "W banku, jak zawsze zero na koncie. Wczoraj i dziś p. Czerski uganiał, żeby zrobić wypłatę dniówkowych. Zdobył pieniądze w zawsze poczciwej "Cepelii" i już ma tyle, że powinno wystarczyć do wypłaty warsztatowej"* (Patrz: Koresp. HR z M. Morawską. AHR-6.).  

W liście z lipca 1965 r. donosi o wstrzymaniu przez elektrownię dopływu prądu w godzinach dziennych, co zmusza Warsztaty do pracy nocnej. Szef produkcji dyżuruje nocą, lecz kierownik martwi się, że wydajność spada, bo pracownicy śpią przy maszynach.  

Trafiają się jednak tematy bardziej drastyczne, jak informacja o przedłużającej się nieżyczliwej kontroli księgowości, która mogła być groźna w skutkach i zaniepokoiła Kierownictwo Zakładu.  

Ruszczyc wobec tak oddanych współpracownic był otwarty i nie ukrywał własnych kłopotów: "Zajęć i spraw mam bez liku - pisał do M. Morawskiej już na emeryturze - zmartwień też przybywa i tak ciągle w kółko, dzień za dniem upływa na pracy i różnych troskach (11.I.1967 r.)* (Ibidem. Patrz: Koresp. HR z M. Morawską. AHR-6.).  

Po śmierci Ruszczyca tak napisała o nim Maria Morawska: "Był moim szefem przeszło 8 lat, może wymagającym, ale sprawiedliwym i niezwykle dobrym dla pracowników. W całej mojej przeszło 20-letniej karierze urzędniczej nie spotkałam się z szefem, który by tak interesował się każdym szczegółem warunków bytowych, materialnych czy zdrowotnych swoich pracowników - jak właśnie On. (M. Morawska. Ank. Masz. 1973. AHR-8.)  

Podobny ton wyziera z listu sekretarki Danuty Walter: "Smutno mi za Laskami, najbardziej chyba za tym, że nie mam się z kim pokłócić, no i szczerze porozmawiać. Tak wdzięcznego słuchacza do wysłuchiwania moich awantur jak Pan, to już nigdy nie znajdę"* (Patrz: Koresp. HR z Danutą Walter. AHR-6.).

Na szczególną uwagę zasługuje postać Hanny Welmanowej, która przez 17 lat blisko współpracowała z Ruszczycem. Zaczęło się to w 1957 r. gdy pan Henryk powróciwszy z kongresu w Oslo szukał kogoś, kto by mu przetłumaczył na język polski przywiezione z zagranicy angielskie materiały. H. Welmanowa związała się na stałe z Laskami, świadcząc równocześnie w Warszawie pomoc licznym absolwentom. Dawała im korepetycje z angielskiego, wyszukiwała lektorów, omawiała wizyty lekarskie, załatwiała wiele spraw w szkołach i urzędach. Opiekowała się szczególnie niewidomymi zamieszkałymi w bursie przy ulicy Foksal 15. Nieraz pomagała nawet w przygotowaniu posiłków, przywożąc jedzenie z własnego domu. Ruszczyc wysoko oceniał zaangażowanie H. Welmanowej, gdyż zajmowała się sprawami absolwentów z dużym taktem i umiejętnością, a jej wewnętrzna równowaga i pogoda wpływały na niego kojąco.  

Zachowało się 30 listów o Laskach, pisanych przez nią w stylu telegraficznym w okresach wakacyjnych. Oto parę fragmentów. 7 lipca 1964 r.: "Na otwarciu wystawy (jubileuszowej w Państw. Instytucie Pedagogiki Specjalnej - przyp. MŻ) nie byłam, ale podobno nastrój był czuły i tkliwy z Tułodzieckim (Ministrem Oświaty) na czele. Poważne to, że p. Grzegorzewska "ze łzami w oczach" dziękowała Laskom przed wystawą, że jak zawsze - ślicznie. Kiedy zwiedzała ją Komisja Ministerstwa, nie chcieli wierzyć, że Pana metal i meble to dzieło niewidomych".  

W tydzień później: "Kurpiewski (niewidomy inwalida bez ręki - przyp. MŻ) mieszka na Żytniej. Byłam kiedyś po niego w fabryce. Wyjątkowo Kurpiewskiego chwalili. Kiedy mu to powiedziałam, pierwszy raz widziałam uśmiech na jego twarzy".  

Listy do Ruszczyca z reguły zaczynały się od słów: "Drogiemu Dyrektorowi, nie umiejącemu odpoczywać melduję", a kończyły się zdaniem: "Prosimy odpoczywać! Nie myśleć o Laskach!" lub "Czy pan Hrabia odpoczywa?"* (Patrz: Koresp. HR z Hanną Welmanową. AHR-6.).  

W porównaniu z poprzednimi osobami nieco inaczej ułożyła się współpraca Ruszczyca z Małgorzatą Pawełczakówną, późniejszą Józefową Placha. W 1964 r. jako studentka I roku Politechniki Warszawskiej zaangażowała się razem z młodszą siostrą, Anną, w akcję na rzecz absolwentów Lasek, w Warszawie. Od kilku lat istniał już klasztor laskowskich sióstr przy ul. Piwnej 9, gdzie Zgromadzenie otworzyło bursę dla niewidomych dziewcząt oraz stołówkę, z której mogli korzystać ich niewidomi koledzy. Małgorzata udzielała korepetycji z matematyki, służyła jako lektorka, pomagała w robieniu zakupów. Okres wakacji spędzała na koloniach w Sobieszewie, opiekując się przez cały dzień przebywającymi tam na wakacjach dziećmi z niewidomych małżeństw.  

Ruszczyc od razu ocenił bezinteresowne zaangażowanie młodej studentki. Można było często widzieć ich omawiających skomplikowane sprawy byłych wychowanków.  

Po ukończeniu studiów Małgorzata zaczęła wykładać na wieczorowych kursach licealnych dla dorosłych, pogłębiając równocześnie znajomość metodyki pracy z niewidomymi. Przyszedł wreszcie czas, gdy zapragnęła na stałe związać się z Laskami i podjąć tam nauczanie. Wówczas bardzo ostro zaoponował dyrektor liceum wieczorowego oświadczając, że nigdy się na to nie zgodzi.  

Ruszczyc, dowiedziawszy się o tym, wybrał się do Kuratorium i powiedział w oczy pani naczelnik, co o tym sądzi: "Od kiedy to istnieją takie przepisy, że człowiek nie ma prawa zmienić miejsca pracy według własnego wyboru? Czasy niewolnictwa już dawno minęły, a pani nie jest jaśnie hrabiną, żeby rozporządzać niewolnikami".  

Głęboko dotknięta pani naczelnik, gdy w czasie wizytacji liceum dla dorosłych spotkała Pawełczakównę, ze łzami w oczach żaliła się na wystąpienie Ruszczyca. Najbardziej dotknęło ją przyrównanie do hrabiny. W rezultacie sprawa została pomyślnie załatwiona, inspektorat oświaty wydał dyrektorowi liceum telefoniczne polecenie zwolnienia Małgorzaty* (Rozm. MŻ z Małgorzatą Pawełczak-Placha. Masz. 1991. AMŻ-4.).  

Szczególna sytuacja nastała w Laskach w lecie 1966 r., gdy Kuratorium Warszawskie przekształciło Zakład w Ośrodek Szkolno-Wychowawczy. Dyrektorem Ośrodka, a zarazem dyrektorem Zasadniczej Szkoły Zawodowej została nauczycielka polskiego - Ewa Bendych. Nominacja ta pociągnęła za sobą daleko idące zmiany w laskowskich szkołach, a także w stosunkach z władzami, odbiła się też na pracy sekretariatu Ruszczyca. Dotychczas szkolenie zawodowe podlegało wyłącznie jemu. Odnośne pisma do władz wychodziły z jego podpisem i pieczęcią, teraz zaczęła obowiązywać pieczęć i podpis dyrektora Ośrodka.  

Ruszczyc wykazał w tej sytuacji wiele taktu, uznał w pełni kompetencje Ewy Bendych i wprowadzał ją osobiście w podstawowe zagadnienia szkolenia zawodowego i zatrudnienia. Ranną wizytę Warsztatów często odbywał w jej towarzystwie, wtajemniczał w swoje koncepcje. Wyjeżdżali razem do Warszawy, chciał, by na własne oczy zobaczyła absolwentów pracujących w fabrykach. Ewa Bendych przypomina sobie wizytę w Zakładach Waryńskiego; olbrzymim przedsiębiorstwie zatrudniającym 3,5 tys. robotników. Pracowała tam spora grupa najzdolniejszych metalowców z Lasek. W biurach dyrekcji miała okazję przekonać się, z jak wielkim szacunkiem w warszawskim świecie odnoszono się do osoby Henryka Ruszczyca. Posiadał ogromny autorytet, którego się nawet nie domyślała. Podobne stosunki stwierdziła w dyrekcji "Cepelii" i innych poważnych instytucjach* (Rozm. MŻ z Ewą Bendych. Masz. 1986. AMŻ-4.).  

Szczególnym przykładem stosunku Ruszczyca do osób z bliskiego jemu otoczenia był jego kontakt z Elżbietą Morawską-Sawa, bratanicą Zofii Morawskiej. W ostatnim roku jego pracy ofiarowywała mu jeden dzień w tygodniu na pomoc w sprawach zatrudnienia absolwentów. Służyła mu jako asysta, gdy wyjeżdżał do Warszawy. Ruszczyc pamiętał ją jeszcze jako dziewczynkę, spędzającą wakacje w Laskach i pewnie dzięki temu darzył iście ojcowskim uczuciem.  

Elżbiecie Sawa utkwiło w pamięci wiele spraw. Pierwsze to, że pan Henryk nigdy się nie śpieszył. Mimo że znał ją od dziecka, traktował z pełnym szacunkiem i troską: "Często pytał: - "Czy masz czas" Czy nie jesteś zmęczona?" "Może napijesz się czegoś?". O nikim źle nie mówił, a szczególnie o dawnych wychowankach. Nie powtarzał o nich żadnych plotek. Raz w Polskim Związku Niewidomych zobaczył z daleka jednego z nich, do którego miał wielki żal. Zwierzył się Elżbiecie, że nie ma ochoty do niego się zbliżyć, a nawet uważa, że nie powinien tego czynić. Po chwili jednak przemógł się, podszedł do młodego człowieka, przywitał się i po swojemu pocałował.  

Prawie nigdy nie mówił o swoim zdrowiu, a jeśli - to tylko w żartach. W Ministerstwie Zdrowia, gdy musiał wejść na Iii piętro, robił nadludzkie wysiłki. Przez dłuższą chwilę ciężko oddychał i nie mógł przemówić. A przecież w tym ministerstwie był zawsze tak serdecznie przyjmowany, że na pewno jego znajomi z Iii piętra byliby chętnie zeszli do niego na parter. Nigdy o to nie poprosił, nie chciał ich fatygować.  

Elżbieta Morawska-Sawa opowiada, że nieraz w Warszawie wstępowali do "Europejskiej" czy innego dobrego lokalu w Śródmieściu. Wyczuwała, jak bardzo Ruszczyc lubił panującą tam atmosferę. Z zainteresowaniem obserwował snujących się gości, wyraźną przyjemność sprawiało mu samo zbliżanie się kelnera. Wypijał najczęściej kieliszek dobrego koniaku. Nastrój szykownego lokalu działał nań kojąco, wszystkie troski opadały, nie poruszał żadnych poważnych tematów* (Rozm. MŻ z Elżbietą Morawską-Sawa. Masz. 1986. AMŻ-4.).  

Podobną uwagę zrobił w swym wspomnieniu Jan Czerski. Pamięta jak w czasie wspólnych służbowych podróży Ruszczyc zapraszał go na obiad, mówiąc: "Teraz przepijemy moją emeryturę..." i wychylał tradycyjny kieliszek koniaku. Od tej chwili rozmowa toczyła się już tylko na wesoło, a Ruszczyc był nieprzeciętnym gawędziarzem, choć rzadko sobie na to pozwalał"* (J. Czerski, op. cit.).  

Wracając do wspomnień Elżbiety Sawy, pozostała jej żywo w pamięci postawa pana Henryka w stosunku do Antoniego Marylskiego oraz innych osób z Zarządu Lasek. W wielu rzeczach z nimi się nie zgadzał, lecz nigdy nie usłyszała słów krytyki lub zniecierpliwienia. Nie podważał ich decyzji, nie obgadywał, najczęściej mówił: "Ja się z tym nie zgadzam, widzę to inaczej", często nie ustępował, posyłał raz jeszcze młodą osobę w celu uzgodnienia zapatrywań. W ostatecznych decyzjach nie próbował postawić na swoim, słyszało się tylko: "Dobrze, niech już tak będzie". Obu panom zmysł humoru pozwalał dostrzec sprawę z dalszej perspektywy i to łagodziło różnice poglądów. E. Sawa dodaje: "Będąc wśród nich odczuwało sie jakieś ciepło, serdeczność, zapominało się o ówczesnej tragedii narodu".  

Gdy Elżbiecie urodził się syn, Olgierd, przywiozła pokazać go Ruszczycowi. Ogromnie się wzruszył, łzy stanęły mu w oczach, prosił jednak, by dziecko zabrać, bo mogłoby się zarazić. Było to ostatnie jej z nim spotkanie.  

Nie sposób opisywać stosunku Ruszczyca do wszystkich ludzi, z jakimi się stykał, trzeba jednak wspomnieć o silnych więzach łączących go z niektórymi spośród dawnych wychowanków. Na pierwsze miejsce wybija się postać Modesta Sękowskiego. Ten wyjątkowo pod każdym względem uzdolniony niewidomy wcześnie opuścił Zakład i uczęszczał do szkoły średniej dla widzących. Nie zdążył ukończyć jej przed wojną i okres okupacji spędził w Laskach. Wtedy zapewne zacieśniła się więź uczuciowa między nim a Ruszczycem. Dzięki pracy nad sobą Modest długo rozwijał się i dojrzewał, a udane małżeństwo i odpowiedzialna funkcja prezesa Spółdzielni Lubelskiej oraz wpływ intelektualny i duchowy Lublina jeszcze go pogłębiły. Poziom moralny i zmysł organizacyjny Modesta sprawiły, iż powoływano go na członka wielu poważnych instytucji społecznych w Lublinie i Warszawie. Został również członkiem Zarządu Tow. Opieki nad Ociemniałymi. To wszystko zmuszało go do częstych wyjazdów do stolicy i do Lasek. Ruszczyc liczył się bardzo ze zdaniem Sękowskiego, radził się go w wielu sprawach, a przede wszystkim lubił ogromnie. Ile razy Modest przyjeżdżał do Lasek, Ruszczyc przerywał zaplanowane zajęcia i prowadził z nim wielogodzinne rozmowy. Tematów nie brakowało. Większość laskowskich absolwentów marzyła o zatrudnieniu w Lubelskiej Spółdzielni. Młodzi Sękowscy, z których najmłodszy, Andrzej, był chrześniakiem pana Henryka, często wraz z matką spędzali ferie w Laskach.  

W czasie wspólnej z Ruszczycem wizyty w 1970 r. w Lublinie zwiedzaliśmy Spółdzielnię i należącą do niej nową budowę. Szedłem na końcu naszej grupy, kiedy zbliżyła się do mnie jedna z pracujących w Spółdzielni niewidomych pań: "Proszę pana - zaczęła - prezes Sękowski to nasz ojciec, to drugi pan Ruszczyc". Przybliżenie tych dwóch nazwisk wydaje mi się bardzo wymowne.  

Postać Henryka Ruszczyca żywo występuje w opowiadaniu jego bliskiego współpracownika Jana Czerskiego. Wspomina on swoją pierwszą rozmowę w Laskach, lata wspólnego działania, cechy charakteru Szefa.  

Pierwsza rozmowa - wrażenie niezapomniane starszego pana, który zrywa się zza biurka z wyciągniętą ręką i wita gościa: "No, nareszcie zdecydował się pan przyjechać". Jako dobry psycholog zaczął od wypytywania o rodzinę, wspólnych znajomych, trudności napotykane w pracy. Gdy spotkanie przeciągnęło się do paru godzin, a Czerski wysuwał liczne osobiste obiekcje przeciw podjęciu zaraz pracy, Ruszczyc przerwał mu mówiąc: "Tylko słabi ludzie boją się przeszkód w działaniu, o ile ma się chęć zrobić coś dobrego, to na pewno wszystkie trudności są do pokonania". Serdecznie się żegnając dodał: "Niech się pan długo nie zastanawia, bo jest bardzo dużo roboty, a czas jest drogi". Wstał zza biurka, zawołał niewidomego wychowanka i wręczając mu klucz od drzwi wyjściowych powiedział: "Odprowadź pana i wypuść frontem". W całej tej scenie Ruszczyc staje przed oczyma jak żywy.  

Niemniej trafna jest jego charakterystyka pewnych zachowań pana Henryka. "Był człowiekiem bardzo nerwowym, co starał się ukryć, czasem tylko jak mu coś dopiekło - wybuchał. Często, gdy wracał czy to z Warszawy, czy z Centrali Zakładu, o ile coś nie poszło po jego myśli, od razu mogłem poznać: choć nie wolno mu było palić, wyciągał z ukrycia papierosy i palił jednego za drugim, po czym otwierał okno i wietrzył, aby nikt się nie zorientował".  

Na koniec krótka uwaga o wielkim sercu surowego na pozór człowieka. Państwo Czerscy przeżyli w owym czasie tragedię rodzinną, czuli się bardzo osamotnieni. Ruszczyc ściągnął ich do Lasek na Święta Bożego Narodzenia. "W otoczeniu niewidomej młodzieży przeżyliśmy Wigilię i dni Świąt w fantastycznym nastroju świątecznym, jaki potrafił pan Ruszczyc wokół siebie stworzyć"* (J. Czerski, op. cit.).  

W służbie idei, której poświęcił życie, Ruszczyc nie oglądał się na cenę - włącznie z ruiną zdrowia - którą za to należało zapłacić. Oddawał się sprawie bez reszty. Gdy było do spełnienia jakieś dobro, wszystko przestawało się liczyć. Nie zawsze wówczas dostrzegał, ile wysiłku, a nawet nadszarpnięcia zdrowia, mogło to kosztować jego podwładnych. Mamy tego przykład, gdy na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych powziął myśl organizowania w Laskach dwutygodniowych wypoczynków dla pracujących społecznie rodzin dawnych wychowanków. Inicjatywę tę przyjęli z wielkim zrozumieniem i wdzięcznością. Cenili sobie możliwość spędzenia beztrosko urlopu w bliskim sobie środowisku i specyficznej atmosferze Zakładu. Gości tych umieszczano w internacie chłopców, a Ruszczyc znajdował nawet czas i siły, by bawić się z dziećmi swoich przyjaciół.  

Całe to dobro działo się jednak ogromnym kosztem współpracowników. Siostry pracujące w internacie i utrzymujące tam porządek musiały bardzo skracać okres już i tak krótkiego własnego wypoczynku lub w ogóle z niego rezygnować. W ciągu ostatnich tygodni wakacji wykonywały porządki, które dawniej rozkładały się na dwa miesiące. Można podziwiać było ich postawę, znosiły wszystko z uśmiechem i bez skargi, mimo iż było im bardzo ciężko.  

Pan Henryk organizował też w lecie jeden, a nawet dwa turnusy praktyk dla uczniów trzecich klas szkoły zawodowej, wychodzących w świat. Dla personelu Warsztatów udział w praktykach nie był lekkim zadaniem. Zajęcia trwały po siedem godzin dziennie, a atmosfera była napięta; gdyż uczniowie pracowali na akord i chcieli dużo zarobić. Niektórzy nauczyciele zawodu, mimo nalegań Ruszczyca, wręcz odmawiali prowadzenia zajęć, czując potrzebę dłuższego, prawdziwego wypoczynku. W takich razach zajęcia prowadzili sami instruktorzy. Jeden z nich, R.H., raz nie wytrzymał kilkutygodniowego napięcia po całorocznej pracy w warsztacie. Z początkiem września zabrano go do szpitala z "galopującą" gruźlicą. Młody człowiek tak był na Ruszczyca rozżalony za przemęczenie, które doprowadziło go do śmiertelnej choroby, że w szpitalu wcale nie chciał się z nim widzieć. W końcu jednak udało się jego zdrowie uratować, a żal całkowicie minął.  

O działalności Ruszczyca i jego stosunkach z ludźmi na różnych stanowiskach wiele mówi jego ogromna korespondencja. 69 listów do niego od prof. Jana Dziedzica z Poznania, specjalisty od rehabilitacji niewidomych jest dziś cenną dokumentacją współpracy obu tych zasłużonych działaczy i pedagogów. Jan Dziedzic poznał Laski w grudniu 1951 r. i odtąd przez kilkanaście lat nieustannie kontaktował się z Ruszczycem w związku z podjęciem w 1950 r. pisania pracy na temat niewidomych. Szukał do niej ilustracji i zdjęć. Tytuł miał brzmieć: "O prowadzeniu zajęć z niewidomymi w przygotowaniu do zawodu". Ponieważ Ruszczyc posiadał w tym zakresie najwyższe kompetencje, lecz nie dysponował czasem, J. Dziedzic zaproponował, że chętnie podejmie się opracowania książki pod jego kierunkiem. Zapytał, czy mógłby liczyć przynajmniej na konspekt do tej pracy. Negatywna odpowiedź Ruszczyca trochę dziś zaskakuje. Tłumaczył, że ze względu na stan zdrowia i przemęczenie nie widzi możliwości ani ułożenia konspektu, ani współautorstwa. Mógłby udzielać pomocy tylko w formie przyjacielskiej przysługi i rady.  

Wielką trudność sprawiało obu panom korzystanie z jedynego egzemplarza tego opracowania. Koszt i czas przepisania stanowił w owych latach przeszkodę nie do przeskoczenia. J. Dziedzic poprosił Ruszczyca o napisanie wstępu i tego rzeczywiście się doczekał, natomiast bliższa współpraca nie doszła do skutku. Pan Henryk tłumaczył się chorobą i poleceniem lekarza wstrzymywania się od wszelkiej pracy, nawet umysłowej (luty 1957 r.). Zdobył się jedynie na recenzję.  

Zbiór listów obu panów jest ciekawym i cennym świadectwem zaangażowania i wspólnego przełamywania pozornie nieprzekraczalnych przeszkód. Ruszczyc, jak mógł, starał się pomagać, np. przesłał krótkie własne opracowanie o szkoleniu inwalidów oraz referaty na temat prowadzenia z niewidomymi nauki zawodu. W liście z marca 1961 r. dziękuje za ofiarowanie już wydrukowanej książki, którą ocenia jako bardzo pożyteczną i dodaje: "Piszę w łóżku, bo od tygodnia choruję na zapalenie płuc. Czuję się już lepiej, ale jeszcze jestem bardzo osłabiony". W sierpniu zaprasza prof. Dziedzica do Lasek na konsultację, lecz adresatowi udaje się tylko na dwa dni uzyskać urlop. Uważa, że powinien posiedzieć w Laskach cały tydzień i osobiście prowadzić zajęcia. Natomiast ze wszech miar miła jest wypowiedź Dziedzica o udziale laskowskich bezręcznych inwalidów w kursie zorganizowanym dla niewidomych w Muszynie. "Oni sprawiali najmniej kłopotu i najwdzięczniej rozstawali się z nami". W styczniu 1970 r. Ruszczyc po raz ostatni zaprasza profesora do Lasek w celu omówienia budowy boiska* (Patrz: Koresp. HR z Janem Dziedzicem. AHR-6.).  

Bogata w treść jest również licząca 38 listów korespondencja dr Antoniego Lewkowicza z Ruszczycem. Głównym tematem są sprawy zatrudnienia absolwentów, a w latach 60-tych organizowanie w miejscu zamieszkania doktora, Kowarach Śląskich, obozów wędrownych* (Patrz: Koresp. HR z dr A. Lewkowiczem. AHR-6.).

Na szczególną uwagę ze względu na autorytet naukowy zasługuje list profesora Tadeusza Kotarbińskiego do Ruszczyca.  

Powołuje się w nim na wspólną rozmowę w Lądku Zdroju i podaje tytuł omawianej tam wspólnie francuskiej książki o skuteczności pracy ludzkiej pt. "Tache, reussite et echec - Theorie de la conduite humaine" (Zadanie, osiągnięcia i niepowodzenie - Teoria zachowań się ludzi). Łatwo wyobrazić sobie obu starszych panów spacerujących po alejach w Lądku i dyskutujących o skuteczności, a może nieraz i bezskuteczności, ludzkiej pracy. Nie wiadomo, kiedy i jak się poznali, na pewno jednak umysłowość Ruszczyca musiała zrobić duże wrażenie na profesorze filozofii* (Patrz: Koresp. HR z Tadeuszem Kotarbińskim. AHR-6.).  

Gdy mowa o korespondencji pana Henryka, nie sposób pominąć jego ogromnego wkładu pracy i starania w pisanie listów. Nie pisał dla przyjemności, lecz ile razy tego wymagała potrzeba. W sprawie braci Matysiaków obciążonych podwójnym kalectwem pozostawił 47 listów pisanych do władz, 41 - do opiekujących się nimi sióstr, 9 do rodziców Matysiaków i 6 do nich samych. Tym sposobem pozałatwiał ich główne sprawy życiowe.  

Rozdział ten zakończę paru migawkami z wzajemnych stosunków Ruszczyca z Serafinowiczem. Znali się od dawna, a polubili chyba od pierwszej chwili poznania. Charaktery ich bardzo różne doskonale się uzupełniały. Wrodzony zmysł humoru skłaniał do urządzania sobie nieustannych figlów, przy czym nie wahali się nawet szydzić z siebie przy wychowankach. Wyrobił się u nich pewien łobuzerski sposób wyrażania, przypominający szkolny żargon. Szczytowym okresem ich przyjaźni były ostatnie lata spędzone w infirmerii zakładowej. Jej mieszkańcy, a zwłaszcza siostry obsługujące chorych twierdziły, że nigdy przedtem nie miały tyle okazji do śmiechu.  

S. Symplicja Borzym przypomina, jak Serafinowicz dokuczał Ruszczycowi, zabierając mu ze stołu rozmaite przedmioty, na których koledze mogło zależeć. Raz pozostawiono Ruszczycowi w pokoju duszone pieczarki. Wszedł pan Zygmunt, zjadł wszystko i odniósł pustą miseczkę. Widząc zaniepokojenie sióstr, że choremu na żołądek mogą grzyby zaszkodzić, Ruszczyc zaśmiał się tylko: "Nic mu nie będzie, bo zjadł kradzione"* (S. Helena Bobko. Ank. Masz. 1973. AHR-8.).  

Kiedyś na korytarzu Infirmerii ukazał się biegnący Ruszczyc w pogoni za Serafinowiczem. "Łapaj złodzieja" wołał. Serafinowicz zdążył na czas do pokoju i zamknął się na klucz, a Ruszczyc dalej żalił się: "On mi ukradł 500?7:zł i nie chce oddać". Wtedy w szparze drzwi ukazał się pięćsetzłotowy banknot wysuwany powolutku od wewnątrz przez pana Zygmunta* (Rozm. MŻ z s. Filipą Czartoryjską. Masz. 1985. AMŻ-4.).  

Stosunek wzajemny obu przyjaciół ilustruje najlepiej opowiadanie s. Filipy Czartoryjskiej, która pracowała długo w Infirmerii. Raz weszła do pokoju Serafinowicza i zobaczyła stojącego tam na środku ks. Wolffa przegradzającego rozkrzyżowanymi ramionami dwóch bijących się "na laski" zamiast szabel przyjaciół. Jeden i drugi próbował zza księżej sutanny dosięgnąć przeciwnika. Siostra błyskawicznie zorientowała się w sytuacji i bez ceremonii pchnęła Serafinowicza na fotel, a do Ruszczyca zwróciła się ze słowami: "Za drzwi dziaduniu" i wyprosiła z pokoju. Kiedy zmierzyła im tętno, obaj mieli po 120... Nieraz zdarzało się, że gonili się po pokoju przewracając przy tym wazon z kwiatami. Pewnego dnia, a było to po wspólnym załatwianiu spraw w urzędach, Ruszczyc zaprosił Serafinowicza na obiad i wybrał wytworny lokal. Znał się na kuchni, więc zamówił sobie wyszukane i drogie dania. Serafinowicz, który cierpiał na wrzody żołądka i nie mógł jeść tego samego, kontentował się skromnymi, dietetycznymi potrawami. Gdy przyszło do płacenia, Ruszczyc powiedział do kelnerki: "Kolega płaci". Przyparty do muru Serafinowicz wydobył z portfela jakiś grubszy banknot i zapłacił cały rachunek. Gdy kelnerka wydała resztę i położyła na stole, Ruszczyc nagłym ruchem zgarnął pieniądze do kieszeni. Kelnerka ze zdziwieniem spojrzała na Serafinowicza, który westchnął: "On zawsze tak robi", a do pana Henryka: "Poczekaj, zobaczysz, co cię czeka po powrocie do domu". Ruszczyc odciął się: "Po mojej śmierci będziecie całowali ślady moich stóp".  

Ruszczyc lubił, gdy w pokoju paliła się świeca. Kiedyś leżał, świeca się paliła, wszedł Serafinowicz. Powłóczył nogami i zwrócił się do pielęgnującej siostry jakimś nie swoim starczym głosem: "A czy dziadzio miał bardzo ciężki zgon"* (Ibidem.).  

Takie żarty urządzali sobie bez przerwy obaj przyjaciele.  

 

 

 

 

 

Osobowość Henryka Ruszczyca  

 

 

Rozdział ten rozpocznę od naszkicowania zewnętrznej sylwetki Ruszczyca. Był wzrostu więcej niż średniego, szczupłej budowy. Za młodu uchodził za męską piękność, na stare lata zachował piękny zarys głowy, szlachetne rysy oraz szczególnie rasowe ręce. O zewnętrzny wygląd mało się troszczył. Nie różnił się pod tym względem od laskowskich "braci". Najczęściej nosił pocerowane lub połatane ubrania, powykrzywiane buty, tylko na wyjazd do Warszawy lub na uroczyste zebrania ubierał się staranniej.  

Był niepoprawnym dystraktem. Kiedyś, gdy wychodził z kaplicy, jedna z sióstr zwróciła mu uwagę, że ma na jednej nodze but brązowy, a na drugiej czarny. Pan Henryk wcale się tym nie strapił i z uśmiechem odpowiedział: "Tak, ale w pokoju mam drugą taką samą parę"* (Rozm. MŻ z s. Klemensą Golec. Masz. 1992. AMŻ-4.).  

Mimo porywczego usposobienia miał serdeczny stosunek do ludzi. Odczuwali to zwłaszcza ci, którzy zwracali się do niego z jakimiś osobistymi kłopotami. Umiał okazywać im wielką delikatność i żywe zainteresowanie. Ujmował bezpośredniością, fascynował osobowością. Wyczuwało sie w nim wielką indywidualność. Gości witał w swoim gabinecie w charakterystyczny sposób, unosząc się lekko w fotelu i wyciągając z uśmiechem rękę do wchodzącego.  

W sposobie myślenia był samodzielny i oryginalny, to rzucało się w oczy. W poprzednich rozdziałach wspomniałem, jak w pierwszych latach po przybyciu do Zakładu całymi nocami studiował. Pasjonowały go problemy pedagogiczne. W ówczesnym laskowskim środowisku stawiano sobie wysokie wymagania, nie zadowalano się przeciętnością. Z przeczytanych książek robiono wypisy, tak jak to mocno stawia w swej pracy o wychowaniu bp. Dupanloup. Zapewne też o. Korniłowicz, który żył na co dzień mądrością św. Tomasza z Akwinu, musiał powtarzać jego klasyczną wypowiedź: "Czytanie bez rylca uważaj za sen" (lectionem sine stilo puta somnum). Być może dzięki temu zachowały się do dziś notatki z jego lektur.  

Nie zastąpionym źródłem do poznania umysłowości Ruszczyca jest jego podręczna biblioteczka. Zawierała w chwili jego śmierci 267 pozycji w czterech językach* (Pod względem treści księgozbiór można uszeregować następująco: przygotowanie do zawodu, pedagogika, programy, informatory oraz inne prace dotyczące niewidomych: pozycji - 119, organizacja i zasady kierowania - 12, historia - 28, literatura piękna - 79, literatura religijna - 29. Z ogólnej liczby 267 książek: w języku francuskim - 18, niemieckim - 2, rosyjskim - 17, polskim - 230.).  

Najliczniejszą grupę stanowi bezprzecznie literatura dotycząca prac ręcznych i przysposobienia do zawodu. Prawdopodobnie kiedyś biblioteczka posiadała więcej poświęconych temu tematowi pozycji, ale rozdawanie i rozpożyczanie ją uszczupliło. Niemniej sama liczba i dobór książek świadczą o jego zainteresowaniu i gruntownym oczytaniu w tej dziedzinie. Reszta księgozbioru to dzieła historyczne i literatura piękna, przeznaczona głównie do głośnego czytania w internacie. Jako ciekawostkę podam fakt, że w swej biblioteczce przechowywał między innymi powieść W. Przyborowskiego "Namioty wezyra" z opisem bohaterskich czynów Jerzego Romana Ruszczyca. Widać historia jego antenatów nie była mu obca ani obojętna. Pewnego wieczoru zastałem go zatopionego w przeglądaniu albumu z malarstwem Ferdynanda Ruszczyca. Podziwiał piękno zamieszczonych tam kolorowych reprodukcji. Ferdynand nie był jego krewnym, ale imiennikiem, a to bardzo łączy. Poczucie jego więzi z przeszłością rodziny musiało być w Laskach znane, skoro wiele lat później o. Zawadzki opowiedział mi z humorem następującą anegdotę: Ks. Korniłowicz zwrócił się raz półżartem do pary przyjaciół: Serafinowicza i Ruszczyca: "Przychodząc do Lasek nie potrafiliście się jednak wyzbyć dawnych przywiązań: Zygmunt do swego intelektualizmu, a Henio do rodzinnych tradycji* (Rozm. MŻ z o. Józefem Zawadzkim. Masz. ok. 1966. AMŻ-4.).  

Ruszczyc znał doskonale wszystkie swoje książki i o każdej miał wyrobione zdanie. O jego zamiłowaniu do literatury pięknej świadczy opowiadanie jednego z wychowanków z okresu okupacji. Wracali z Warszawy na wozie, który w drodze się zepsuł. Było zimno, Ruszczyca bolał ząb. Zaproponował chłopcom, by iść dalej piechotą. "Zaczął wtedy recytować poezje, których znał bardzo dużo" kończy S. Kaliński* (Rozm. MŻ z E. Bendych, op. cit.). Kiedy i gdzie ich się uczył? Czy w domu, czy na kółkach samokształceniowych w Kijowie?  

Ludzie umysłowo pracujący przywiązują się zwykle do swych książek. Nic podobnego nie występowało u Ruszczyca, nawet gdy chodziło o pedagogikę.  

W początku lat 60-tych specjalna komisja z ramienia Zarządu zajęła się opracowaniem zasad pedagogiki chrześcijańskiej w oparciu o książkę "Pedagogie generale" A. Kriekemansa. Kiedyś w rozmowie nauczycielka Ewa Bendych napomknęła, że pozycja Kriekemansa specjalnie ją interesuje* (Stanisław Kaliński. Ank. Masz. 1973. AHR-8.). Ruszczyc wstał, wziął z półki gruby tom, sprowadzony z zagranicy i wręczył go rozmówczyni ze słowami: "Właśnie to mam, ta książka należy teraz do pani". E. Bendych oniemiała i w pierwszej chwili nie chciała przyjąć drogiego prezentu. Dar był jednak ofiarowany z pełną odpowiedzialnością i trudno było kwestionować prawdziwość słów ofiarodawcy.  

W jakiś czas potem powtórzyła się analogiczna sytuacja z cennym podręcznikiem akademickim Haliny Spionek "Rozwój i wychowanie małego dziecka" (1963 r.). Podobnie jak za pierwszym razem, Ruszczyc podszedł do etażerki i wręczył Ewie Bendych omawianą pozycję ze słowami: "Tu pani ma właśnie to, o czym mówimy, książkę, która jest pani potrzebna". Gdy nauczycielka wahała się, czy może zgodzić się na takie obdarowywanie, posłyszała: "Napiszę pani dedykację, żeby nie było wątpliwości".  

W Laskach podziwiano umiejętność pana Henryka wychwytywania istotnych wartości przekartkowanych książek. W krótkim czasie umiał ocenić nie tylko całą pozycję, lecz i jej najciekawsze części, ba! nawet strony. Wprawiał tym w podziw nawet tak bystrego znawcę literatury jak Zygmunt Serafinowicz. Dzięki tej zdolności często nie doczytywał książek do końca, zadowalając się potrzebnymi mu fragmentami. Ktoś to określił jako "dar szybkiego kojarzenia i wyciągania wniosków" lub "dar przyśpieszonego myślenia".  

Pan Henryk żywo interesował się czytaną młodzieży literaturą. Raz miałem okazję osobiście się o tym przekonać. W grupie małych chłopców zacząłem opowiadać sensacyjną powieść młodzieżową opisującą przygody belgijskiej drużyny harcerskiej podczas Ii wojny światowej. Książka pochodziła z bogatego zbioru powieści ofiarowanych Laskom przez prymasa Augusta Hlonda. Pomagałem sobie francuskim oryginałem. Nagle wszedł Ruszczyc i zainteresował się treścią rozłożonej przede mną książki. Posłyszawszy, że są to dzieje z czasów okupacji, kazał ją sobie oddać, mówiąc: "Dzieciom nie można czytać o wojnie". Zostałem sam z malcami. By nie zawieść moich słuchaczy, musiałem zaimprowizować opowiadanie o dzikich zwierzętach. Nazajutrz Ruszczyc zwrócił mi książkę z pozwoleniem czytania jej dalej* (Patrz: MŻ Współpraca moja..., op. cit.).  

Z czytaniem wiąże się sztuka pisania. Znając tryb życia Ruszczyca nie przypuszczałem, że pozostawił po sobie tak obfitą spuściznę. Dopiero w 12 lat po jego śmierci przekonałem się o jej bogactwie. A przecież za pióro chwytał tylko, gdy widział tego wyraźną potrzebę. Pisma jego są na ogół bardzo zwarte i jednotematyczne. Z punktu widzenia chronologii, oprócz nieśmiałych prób na temat wychowania sprzed 1939 r., wymienić trzeba artykuł o wychowaniu religijnym niewidomych, napisany w Surhowie i przeszło dziesięć memoriałów do Min. Pracy i Opieki Społecznej o rehabilitacji ociemniałych inwalidów wojennych. O ambicjach twórczych Ruszczyca świadczy znany już scenariusz do filmu "Odbudowa człowieka".  

Najważniejszą ze wszystkich prac jest wcześniej omówiony "Poradnik dla nauczycieli przysposobienia do zawodu".  

Z lat 50-tych i 60-tych pochodzą dalsze liczne opracowania monograficzne. Zainteresowania Ruszczyca skupiały się wtedy na pracy Warsztatów. Teksty pisane związane są ze szkoleniem niewidomych, ich rehabilitacją i włączeniem w środowisko ludzi widzących. Wśród nich znajdują się sprawozdania ze zwiedzanych za granicą analogicznych z Laskami zakładów. Wskazywałoby to na wpływ Matki Czackiej, która lubiła sprawy załatwiać porządnie i do końca, a z ważniejszych zagadnień kazała sporządzać notatki gromadzone później w Biurze Sprawy Niewidomych.  

Na ogół teksty prac Ruszczyca nie przekraczają kilku stron, wiele z nich było materiałem do zreferowania w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej lub na zebraniach z innymi władzami. Różne wersje tych samych tekstów wskazują na wielokrotne ich przerabianie pod kątem różnych adresatów lub audytoriów* (Teksty pióra HR patrz AHR w Laskach.).  

Matka Maria Stefania Wyrzykowska, która wspólnie z Ruszczycem przez wiele lat układała roczne plany wychowawcze, wspominała, że zawsze wnosił do tej pracy trafne koncepcje, miał jednak trudności w redagowaniu tekstów i ta praca spadała na nią.  

Mówi się dzisiaj, że nic nie pisał osobiście, tylko dyktował. Przeczą temu zachowane rękopiśmienne materiały, dziesiątki stron zapisanych wyrobionym pana Henryka pismem. Z upływem lat, wobec nasilających się bólów reumatycznych, musiał zrezygnować z ręcznego pisania i przeszedł na dyktowanie* (Sekretarzowały mu: Magdalena Skarżyńska, Irena Tyborowska, Danuta Walter, Maria Dmochowska.). Poprawki w dawniejszych tekstach robione są ręką s. Teresy Landy, która czuwała nad poprawnością kompozycji i stylu. Dotyczyło to między innymi Poradnika dla nauczycieli.

Jedną z charakterystycznych cech Ruszczyca był jego stosunek do pieniędzy i w ogóle do dóbr materialnych. Nie przesadzę mówiąc, że nie przywiązywał się do żadnej rzeczy; traktującją tylko jako środek do określonego celu. Natomiast, jak widzieliśmy to na przykładzie ofiarowania książki pani Bendych, miał wyraźną satysfakcję w rozdawaniu. Źródeł takiej postawy można szukać w jego kresowym pochodzeniu, wszak w początku Xx wieku w Kijowie, w latach młodości Ruszczyca, tradycja wspaniałomyślności była bardzo żywa. Lubiano jeszcze wydawać, a "wystawność urządzanych przyjęć przekraczała wszystko, co możemy sobie dziś wyobrazić", pisze W. Bartoszewicz* (Patrz: Włodzimierz Bartoszewicz: "Tamten dawny Kijów". Masz. bez daty. AHR-9.).  

Lekceważenie wartości pieniądza przybierało niekiedy u Ruszczyca szczególne formy. W trudnych dla Zakładu latach często był zmuszony pożyczać gotówkę na terminową wypłatę pracownikom. Wysyłał wtedy osoby ze swego bliskiego otoczenia do Warszawy, by u swoich znajomych pożyczyły dla niego pieniądze. Ufał, że pewnie zachowają się w podobny do niego sposób, to znaczy, że jeśli mają, to dadzą.  

Był uosobieniem kontrastów i to jedynie tłumaczy, że w stosunku do podwładnych wymagał zupełnie czego innego. Nauczycielom robót ręcznych oraz nauczycielom zawodu nie pozwalał wydawać gościom lub osobom postronnym żadnej pracy wykonanej przez uczniów bez kartki ze swoim podpisem, a nawet odpadów warsztatowych.  

Sam rozrzutny, innych trzymał krótko. Sprawy materialne przestawały mu być obojętne, gdy chodziło o przydziały dla prowadzonego przez niego Domu Chłopców. Wtedy walczył zaciekle, by jego wychowankowie otrzymali najwięcej i to, co najlepsze. Jednocześnie zaprawiał ich do oszczędności. Wprowadziwszy premię za pracę w Warsztatach, postanowił, że większą jej część uczniowie będą wpłacali na SKO - Szkolną Kasę Oszczędności.  

Ruszczyc autentycznie przeżywał problem ubóstwa, wynikającego z franciszkańskiego charakteru Lasek. Pamiętam rozmowę, w której zwrócił się do mnie z zapytaniem, czy umeblowanie jego gabinetu nie jest zbyt luksusowe i czy może takie pozostać. Składało sie z biurka, fotela, kilku nowoczesnych krzeseł i fotelików z giętych rurek z własną tapicerką. Był to prezent od pracowników warsztatowych wykonany ze specjalną starannością dla Szefa. Znalazłem się w trudnej sytuacji. Wiedziałem, jak wielką przykrość sprawiłoby autorom podarunku usunięcie tego zestawu mebli z gabinetu Dyrektora. Odpowiedziałem, że wizyty osób wysoko postawionych nakładają wyższe wymagania co do sposobu umeblowania pokoju. Ruszczyc nie wyglądał na zadowolonego z mojej odpowiedzi i dalej snuł swoją myśl... Oczywiście, zastąpienie ówczesnego zestawu mebli nowym, nawet skromniejszym, nie będzie aktem ubóstwa, raczej jego zaprzeczeniem, gdyż pociągnie za sobą dodatkowe koszty. A jednak gość przyjeżdżający do Lasek powinien móc od razu się zorientować, że wszystko, co tu się buduje i urządza, ma w pierwszym rzędzie służyć niewidomym, a nie być na pokaz.  

W Laskach wiele zawsze mówiono o intuicji Ruszczyca, należy zatem sprecyzować, co się pod tym pojęciem rozumie. Intuicją nazywamy zwykle zdolność dochodzenia do pewnych sądów i przekonań bez świadomego wnioskowania. Można też określić ją jako wyczucie praw, związków lub zależności, nie poprzedzone rozumowaniem. W praktyce najczęściej uważamy, że jest to zdolność wczuwania się w sferę emocjonalną innej osoby i wiemy, że szczególną wrażliwość pod tym względem mają kobiety. Intuicja pozwala wyczuwać czyjeś starannie skrywane przeżycia lub przeczucia poprzedzające decyzje, pomaga w rozwiązywaniu zawiłych problemów. Ruszczyc znany był z tego, że intuicyjnie rozeznawał wartość wszystkiego, co wiązało się z niewidomymi. Działał u niego w tym wypadku jakiś szósty zmysł, który pozwalał mu bezbłędnie rozpoznawać, co dla nich jest ważne, rozwijające, nie powodujące zagrożeń. Zawdzięczał mu takie pomysły, jak swoistą organizację samorządu internatowego, zainicjowanie ruchu turystyczno-krajoznawczego, wdrażanie nowych zawodów, wprowadzenie praktyk wakacyjnych i wiele innych rzeczy.  

To uzdolnienie oddawało mu cenne usługi przy zwiedzaniu fabryk w poszukiwaniu stanowisk dla niewidomych. Trafność jego intuicji wynikała ze stosunku uczuciowego do wychowanków. Miłość dyktowała mu najlepsze rozwiązania. Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, czy jego intuicja była równie niezawodna w odniesieniu do osób widzących. Bywało różnie. Na ogół prawie bezbłędnie rozpoznawał wartość ludzi przy pierwszym spotkaniu, natomiast późniejsze jego odczucia traciły na przejrzystości. Łatwo ulegał nastrojom chwili, miał swoje sympatie i antypatie, często zmieniał zdanie. Niekiedy oczekiwał od ludzi tego, czego oni dać nie mogli, co mu jednak w danej chwili było potrzebne. Krzywił się na przykład na doskonałego ślusarza remontowego, że jest zbyt powolny, a od mistrza kierującego działem metalowym oczekiwał nowych pomysłów do produkcji. Tymczasem zadania każdego z nich były ściśle określone, ujęte w pewne ramy i nie mogły być naginane do potrzeb chwili.  

Pan Henryk miał umysł wybitnie syntetyczny, a przy tym bardzo płodny. Gdzie wielu ludzi przechodziło nic nie zauważywszy, on gromadził liczne spostrzeżenia i układał je zaraz we wnioski. Pomysłami sypał jak z rękawa, z nich rodziły się przedsięwzięcia. Większość podejmowanych zamierzeń w początkowych stadiach uważano za nierealne, przyszłość pokazywała co innego.  

O pomysłowości Ruszczyca świadczy błyskotliwość jego rozwiązań. Oto dwa przykłady.  

Zimą 1968 r. Dział Zabawkarski, którego byłem kierownikiem, dostał w przydziale zawilgoconą tarcicę. Suszarnie chwilowo nie przyjmowały zamówień, wyroby zaś uczniów z tego materiału nie nadawały się na sprzedaż. W tych warunkach instruktor J. Szkolik odmówił dalszego szkolenia uczniów, póki drewna się nie wysuszy. Poszedłem prosić pana Henryka o wstrzymanie zajęć na okres 2-3 tygodni. Ruszczyc uniósł się i powiedział, że szkolenie musi iść dalej, a jeżeli ktoś nie chce słuchać, nie ma dla niego miejsca w Laskach. Miałem na końcu języka prośbę o przeniesienie mnie do innego działu, uważając, że nie mogę moim współpracownikom gwałcić sumień i zmuszać do złej roboty. Na szczęście zadzwonił telefon. Ruszczyc długo z kimś rozmawiał, potem odłożył słuchawkę i już zupełnie spokojnym głosem rzucił: "W takim razie weźcie się do rzeźby". Rozwiązanie było po prostu genialne. Rzeźbienie w nieco wilgotnym drewnie nie natrafiało na trudności, praca artystyczna powinna była zmobilizować uczniów, przerwa zaś w produkcji umożliwiała odesłanie drewna do suszarni. Decyzja ta została podjęta w jednym ułamku sekundy* (Patrz: MŻ. Współpraca moja..., op. cit.).  

Ciśnie się pod pióro historia innej inicjatywy Ruszczyca, na ogół mało znanej. W roku 1963 dwie znane z przedsiębiorczości laskowskie siostry, powróciwszy z zagranicznej podróży, postanowiły utworzyć w domu zakonnym przy ul. Piwnej 9 tyflologiczną placówkę naukową Zgromadzenia. Pragnęły zgromadzić tam bogate materiały przywiezione z zagranicy, jak również cały dotychczasowy dorobek Lasek wraz z księgozbiorem w 5-ciu językach i pomocami naukowymi. Nikt z Zarządu nie przewidział konsekwencji tego projektu, który byłby oderwał instytucję wychowującą i kształcącą dziecko niewidome od teoretycznych podstaw. Ruszczyc rozegrał sprawę z wielkim taktem. Nie wdając się w żadne spory, wystąpił z konkretnym projektem utworzenia w Laskach specjalnej Komisji do spraw Tyflopedagogiki. Warunkiem jej pracy było, pozostawienie na miejscu księgozbioru i pomocy naukowych. Celem Komisji miało być opracowanie w duchu etyki chrześcijańskiej i w oparciu o pedagogikę ogólną - rodzaju podręcznika do wychowywania niewidomych. Ponadto pan Henryk wskazał od razu źródło, na którym działalność komisji miała się oprzeć: był nim świeżo wydany w Louvain podręcznik A. Kriekemansa - "Pedagogie generale". Pracę tę zaczęto niezwłocznie tłumaczyć na język polski, gdyż w naszej literaturze brak było równie trafnego i nowoczesnego ujęcia.  

W skład Komisji weszło paru zaangażowanych wychowawców, sióstr i świeckich. Kierowniczką mianowano Alicję Gościmską* (Patrz: Alicja Gościmska "Powstanie Komisji Tyflopedagogicznej". Masz. 1983. AMŻ-4.), odpowiedzialną za dział Tyflologii i w ten sposób sprawa, która mogła wywołać wiele nieporozumień, została bez hałasu załatwiona. O randze Komisji świadczyła obecność na jej zebraniach Antoniego Marylskiego oraz przyjezdnych specjalistów od wychowania, jak o. Karola Meisnera OSB.  

Pokrewny pomysłowości jest dar improwizacji, znajdowania w trudnych okolicznościach nieoczekiwanych rozwiązań. Ruszczyc posiadał go w wysokim stopniu i kochał się w sytuacjach, w których tylko błysk talentu chroni od niepowodzenia: Pewnego razu w Domu Chłopców planowano jakąś imprezę.  

W ostatniej chwili zaszły okoliczności uniemożliwiające jej wykonanie. Wówczas pełna niepokoju kierowniczka internatu M. Dmochowska zwróciła się do Ruszczyca z zapytaniem: "Co teraz zrobimy?". "Teraz pora na improwizację" - odparł. W rezultacie wszystko doskonale się odbyło, chłopcy byli uradowani, a on rozpromieniony* (Patrz: M. Dmochowska, op. cit.). W ostatnich latach Ruszczyc czuł się coraz bardziej bezsilny i złościł się na swoją słabość, na którą nie mógł nic poradzić. Stale był świadomy niezrealizowania wszystkich swoich zamysłów i rozpierała go chęć tworzenia. Gdy widział na stole porozkładane plany, wydawało mu się, że wszystko potrafi. Wstawszy od biurka czuł swoją ograniczoność i brak sił. Wtedy przerzucał zły nastrój na otoczenie. W jego przekonaniu nikt poza nim nie był zdolny do wykonania jego zamierzeń. Zdarzały się też chwile, kiedy wybitni ludzie z trudem ściągani do Lasek po zwiedzeniu Warsztatów i poznaniu jego osiągnięć, wyrażali mu swój zachwyt. Wtedy oceniał siebie i swe dokonania w zwierciadle tych zachwytów, a nie obiektywnej prawdy:  

Przez realizację coraz to nowych pomysłów Ruszczyc wprawiał w podziw przyjezdnych oraz przedstawicieli władz oświatowych. Wiadomo było, że nie ma w Polsce drugiego człowieka o takiej inwencji i umiejętności realizacji. Dla sprawy niewidomych było to nadzwyczaj cenne. Jeden z wizytatorów, mocno wciągnięty w politykę władz, dążył do przekształcenia Zakładu w ośrodek dla głęboko upośledzonych. Z jego to ust padły znamienne słowa: "Laski jako Laski można by zlikwidować i zrównać z każdym innym zakładem, natomiast zlikwidowanie Ruszczyca jest czymś, co przekracza siły każdego człowieka. Jak do tego Ruszczyca chcieć się dobrać, to ręce opadają"* (Rozm. MŻ z M. Pawełczak-Placha, op. cit.). Działał błyskawicznie i zgodnie ze znanym powiedzeniem Domeyki, dawał "rozkaz i siłę z rozkazem". Jego umiejętność trafnego decydowania miała źródło w stałym skupieniu uwagi. Mówił mało i krótko, posiadał zdolność nierozpraszania umysłu na rzeczy mało ważne oraz dar intensywnego myślenia. Warto przytoczyć wypowiedziane kiedyś do sekretarki słowa: "Proszę pamiętać, że nie jestem nigdy wolny, zawsze mam zajęcie - muszę myśleć". Wchodząc do gabinetu, zastawało się go zwykle siedzącego przy biurku, palącego jednego papierosa za drugim. Nie było wątpliwości, że ten pogrążony w myślach człowiek zastanawia się nad poważnymi zagadnieniami. Można by zastosować do niego zdanie Napoleona: "Pracuję bez przerwy, wiele myślę. Jeśli się ludziom zdaje, że zawsze jestem gotów dać odpowiedź na wszystko i stawić czoło każdemu zadaniu, to dlatego, że zanim coś podejmę, długo się zastanawiam i staram się przewidzieć to, co może nastąpić"* (Wolne tłum. MŻ J: Guitton "Apprendre a vivre et a penser". Paris 1957.).  

Dlaczego decyzje Ruszczyca były nieraz dla otoczenia zaskakujące? Wśród nawału spraw wychwytywał pozorne drobiazgi i szybko rozstrzygał to, co u innych wymagało dłuższych przemyśleń. Miał przy tym zawsze gotową koncepcję. Każdego dnia i o każdej porze był gotów służyć drugim, również w niedzielę i dni świąteczne. Zawsze można mu było przerwać poobiedni spoczynek i wpuścić interesanta do pokoju, także i wtedy, gdy leżał chory. Przed każdym wyjazdem do Warszawy starannie się przygotowywał. Sprawy do załatwienia miał wpisane w terminarzu lub na oddzielnych kartkach. Trzymał się swoich godzin posiłków. Przynosiła je zwykle jedna z sióstr, ale nieraz i starsi chłopcy. Wcale się nie krępował jeść przy interesantach. Jadł szybko to, co mu podano, czasem jednak lubił wpaść do jadalni i wziąć sobie kawałek chleba posmarowany smalcem ze skwarkami.  

Rozmowy z Ruszczycem odbiegały daleko od przeciętności. Mówił mało, poruszał konkretne tematy, rzadko pozwalając sobie na ogólniejsze rozważania, zwłaszcza na zwierzenia. A jednak zdarzały się wyjątki...  

Pewnego popołudnia zastałem Ruszczyca samego w gabinecie. Siedział zgarbiony, wyglądał na bardzo zmęczonego. Milczał. Po dłuższej chwili wyrzucił z siebie: "Laski nie utrzymają się dłużej niż dwa lata. Wystarczy, że zamkną nam konto w banku". Nie dał żadnych wyjaśnień, widać było, że zetknął się tego dnia z ludźmi, dla których Zakład był bastionem wrogiej idei i którzy za wszelką cenę chcieli go zniszczyć.  

Innym razem we wrześniowe, choć lekko zamglone przedpołudnie, zapytałem go, czy dostrzega otaczające nas piękno. "Ja tego wszystkiego nie widzę" odparł. Zbyt był ciągle zajęty, zbyt wiele trosk na nim ciążyło* (patrz: MŻ. Współpraca moja..., op. cit.).  

Parę razy w samotnych rozmowach powracał do wspomnień z dzieciństwa. Opowiadał o aresztowaniu dziadka i uwolnieniu go przez babkę za łapówkę. Innym razem nawiązał do swej praktyki rolniczej w Białczu, w moich rodzinnych stronach. W pamięci pozostały mu rozległe łąki, z porozrzucanymi stogami siana, przypominające łany Podola. Po wojnie będąc w Jarogniewicach, kazał się tam zawieźć, by raz jeszcze spojrzeć na te ulubione przestrzenie. Rzadkie to były jednak wypadki, kiedy pozwalał sobie na wspominki.  

Życie etyczne człowieka, zwłaszcza religijne, jest dziedziną bardzo intymną, o której niełatwo pisać. Nie sposób jednak pominąć ją u człowieka, który wierze zawdzięczał przemianę życia. Ruszczyc był bardzo zamknięty w sobie. Z zewnętrznych znaków niewiele można było u niego wyczytać. Coś czasem zdradzały zdania wypowiadane na wieczornych zbiórkach, głos załamujący się podczas modlitwy, dłuższe pozostawanie w kaplicy po zakończeniu Mszy św. Olga Czartoryska, która pamięta go modlącego się podczas nabożeństw z chłopcami, tak to określiła: "Widziałam w Laskach wielu ludzi naprawdę się modlących, ale nie spotkałam nikogo tak zatopionego w modlitwie jak pan Ruszczyc"* (Rozm. MŻ z Olgą Czartoryską. Masz. 1986. AMŻ-4.).  

A ks. bp. Dembowski pisze: "Było u niego widać bardzo delikatne, ale bardzo wyraźne aluzje, mówiące o stosunku wychowawcy do Pana Boga i o modlitwie. Po prostu było widać, jak się modli. Ani tego nie afiszował, ani nie ukrywał, ale obecność jego na Mszy św. nie była nigdy obecnością zdawkową. Także w rozmowach były aluzje na ten temat. Wiadomo, że czasy, w których wychowywali się mężczyźni z tego pokolenia, były epoką, kiedy inteligencja z wielkim zażenowaniem wypowiadała się na temat osobistego stosunku do Boga* (Rozm. MŻ z bp. Bronisławem Dembowskim, op. cit.).  

Długo i wśród burz poszukiwał Ruszczyc swej drogi życiowej. Znalazłszy ją pozostał jej wierny do końca.  

Skoncentrowanie się na jednej sprawie z zupełnym wyrzeczeniem się wszystkiego innego dało mu siły do dokonania w życiu wielkich rzeczy. Najtrafniej sylwetkę jego scharakteryzowała s. Monika Bohdanowicz. "Współpracowałam z nim przez 30 lat". Była to "wybitna inteligencja, umysł lotny, ale nie powierzchowny, zdolny do głębokich przemyśleń, pełen inwencji twórczej, dobry organizator, jednocześnie samodzielny, trochę kapryśny fantasta, a przy tym wszystkim ofiarny aż do ostatnich granic. Posiadał wprost patologiczną wrażliwość na cierpienie ludzkie i niemożność zajęcia wobec niego biernej postawy. Nie było przeszkód, których nie potrafiłby przełamać, gdy chodziło o przyjście z pomocą potrzebującemu. Jeżeli to się nie udało, można było być pewnym, że sprawa jest nie do przeprowadzenia"...* (S. Monika Bohdanowicz. Ank. Masz. 1975. AHR-8. 291.).