Część Iii.c

Powrót do Lasek  

 

 

W życiu Ruszczyca jesień 1948 r. stanowi jeden z decydujących momentów w jego dalszej działalności. Dotychczasowe etapy życiorysu są łatwo uchwytne: młodość w Kijowie, praktyki rolnicze, 13 lat pracy wychowawczej w Laskach i 3 lata pracy z inwalidami wojennymi. Powrót do Zakładu znaczy najdłuższy, bo 24 lata liczący, etap poświęcony niemal wyłącznie kierowaniu wychowaniem i szkoleniem zawodowym wychowanków oraz zapewnieniem im zatrudnienia. Wykazał tu całe bogactwo swoich możliwości. Przedtem w powojennej sytuacji kraju nauczył się działać na rzecz niewidomych w zmienionych strukturach społecznych. Zagrożeniem dla tej działalności stało się jednak zachwianie jego zdrowia. Zofia Morawska zapamiętała go z tego czasu tak wychudzonego, że przez ubranie dostrzegało się wystające kości. Ruszczyc stworzył w Laskach znany na całą Polskę, a nawet inne kraje, ośrodek eksperymentowania kierunków i metod szkolenia. Osiągnięcia swe zdobył za cenę ogromnego wysiłku i osobistej ascezy. W ostatnim okresie życia zrezygnował z przyjemności i rozrywek, a wszystko, co robił, służyć miało tylko jednemu celowi - rozwiązaniu problemu pracy niewidomych.  

Sytuacja w Laskach nie napawała optymizmem. Dzieło Matki Czackiej zostało przez wojnę ciężko dotknięte, a lata powojenne przyniosły nowe trudności. Towarzystwo utraciło swój główny ośrodek w Warszawie, przy ul. Wolność 4, a państwo nie zwróciło nawet własności placów po zburzonych budynkach. Przestały istnieć przedwojenne ośrodki działające w Krakowie, Poznaniu, Chorzowie i Wilnie, upadła akcja patronacka - opieki nad dorosłymi niewidomymi. Powstała w 1946 r. nowa organizacja, Związek Pracowników R.P. z Włodzimierzem Dolańskim na czele, zastąpionym w marcu 1950 r. przez Kuratora mjra Leona Wrzoska, w czerwcu 1951 r. przekształcony został w Polski Związek Niewidomych, który przejął szereg agend Towarzystwa. Związek wykazywał na ogół nieżyczliwą w stosunku do Dzieła postawę, wynikającą z różnic światopoglądowych.  

Zakład ze zburzonymi i wypalonymi budynkami wyglądał jak jedna wielka ruina. Najdotkliwszą stratą było zniszczenie dwóch budynków internatowo-szkolnych, trzeba więc było postawić naprędce kilka poniemieckich baraków, ściągniętych ze Śląska.  

Opierając się na ustawie o reformie rolnej zabrano Laskom 72 ha lasu sąsiadującego z Zakładem, rozparcelowano dużą część gospodarstwa w Pieścidłach, zagarnięto ziemię w Żułowie. Nowe placówki, jak Sobieszewo pod Gdańskiem, Pniewo i Wojnowo na Kujawach były deficytowe i z trudem utrzymywały się na powierzchni. Przepisy państwowe zabraniające urządzania ogólnopolskiej kwesty uderzały w jedno z głównych źródeł dochodu Towarzystwa.  

Laski, choć ogromnym kosztem, przetrzymały wszystko.  

Sprawa szkół także nie przedstawiała się korzystnie. Pierwszego września 1945 r. Kuratorium Okręgu Szkolnego Warszawskiego wydało ustne pozwolenie na otwarcie Prywatnej Szkoły Powszechnej dla Niewidomych im. Tadeusza Czackiego oraz 13 września pisemną zgodę na prowadzenie Prywatnego Koedukacyjnego Gimnazjum Zawodowego dla Niewidomych. Dalsze istnienie szkoły, uzależniono od corocznej zgody władz. W nowych układach prywatna szkoła o katolickim charakterze była dla nich solą w oku. Nieprzychylność wzrastała z każdym rokiem, jej wyrazem były częste, dociekliwe wizytacje.  

W marcu 1947 r. odbyło się pierwsze zebranie Zarządu Towarzystwa, rozwiązanego przez Niemców w okresie okupacji. Ruszczyc otrzymał wtedy stanowisko wiceprezesa, Serafinowicz sekretarza* (Protokół z zebrania w dn. 23.06.1947. Książka protokołów zebrań Zarządu Tow., Archiwum Tow. Op. n. Ociem. w Laskach.). Funkcję tę pan Henryk pełnił już do końca życia. Zarząd zlecił mu odpowiedzialność za ogólny kierunek wychowawczy i nadzór nad jego realizacją. Ruszczyc będąc wówczas radcą w Ministerstwie i organizując kursy dla inwalidów wojennych, mógł swoje funkcje wykonywać tylko dorywczo.  

Sprawami Lasek zajął się całkowicie dopiero jesienią 1948 r. Zlecono mu wtedy dwa dodatkowe zadania: prowadzenie warsztatów szkolnych i produktywizację niewidomych. Dziwi nas dzisiaj ten nieładny i niepolski wyraz, modny w okresie powojennym. Oznaczał tyle co przygotowanie do zawodu i organizowanie zatrudnienia dla niepełnosprawnych wychowanków. Zastanawia fakt, że równocześnie z określeniem kompetencji Ruszczyca w protokole Zebrania Zarządu z 11 grudnia 1948 r. spotykamy wzmiankę o obowiązku nadzoru Serafinowicza nad szkoleniem zawodowym* (Prot. z zebrania 11.12.1948, ibidem.). Wiadomo było, że właśnie on nie zna się zupełnie na szkoleniu. Decyzja ta wynikała z ogólnie obowiązujących przepisów, że wszystkie działy pracy w szkole podlegają dyrektorowi oraz - z konieczności - ścisłej kontroli nad sprawozdawczością warsztatową w związku z rosnącą ingerencją władz.  

 

Protokół z wyżej cytowanego zebrania zawiera ponadto dwie ważne uchwały. W pierwszej Zarząd ustalił, że "uczniowie szkoły korzystać będą z nauki w warsztatach tkackich, dziewiarskich, szczotkarskich i przysposobienia przemysłowego". Notatka ta świadczy o zaplanowanej rozbudowie kierunków szkolenia. Druga wiąże się z nowo wprowadzonymi przepisami: szkoła musiała posiadać Radę Opiekuńczą. Laski wywiązały się z narzuconego obowiązku, zapraszając do Rady trzy życzliwe im instytucje: Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej, założony i prowadzony przez Marię Grzegorzewską, Instytut Wzornictwa Przemysłowego, utworzony i kierowany przez Wandę Telakowską i Inspektorat Rejonowy Centrali Spółdzielni Pracy. Wszystkie trzy miały w przyszłości skutecznie pomagać Ruszczycowi w rozwiązywaniu trudnych zadań; zwłaszcza w sprawach szkolenia.  

 

 

Nieoczekiwane zagrożenia  

 

 

Rok 1950 zaczął się w Laskach niepomyślnie. Najpierw zachorowała Matka Czacka, która już nigdy nie miała wrócić do pełnego zdrowia.  

W połowie lutego z kolei Ruszczyc dostał krwotoków z płuc. W Instytucie Gruźlicy przy ul. Płockiej stwierdzono gruźlicę płuc i gardła. W ten sposób zemściły się jego lata wędrówek po mrozie, przygodne noclegi, nieregularne odżywianie i palenie nadmiernej ilości papierosów.  

W połowie marca wysłano pana Henryka do sanatorium w Świdrze-Otwocku, gdzie przebywał do końca lipca. Nie przeszkodziło mu to w zorganizowaniu w czerwcu tegoż roku egzaminów czeladniczych w Laskach. We wrześniu, po krótkim pobycie w Szpitalu Zakaźnym przy ul. Wolskiej, wykryto gruźlicę jelit, a w listopadzie w Instytucie Gruźlicy stwierdzono, że dalsze leczenie odmą jest bezcelowe i trzeba ograniczyć się do środków chemicznych* (Maria Dmochowska: Moje wspomnienie z okresu współpracy z panem Ruszczycem w czasie od 31.09.1960 do 03.01.1973. Masz. nieopublik. 1980. Zał. 22. "Stan zdrowotny. Przebieg chorób i leczenia". AHR-9.). Streptomycyna rzeczywiście przerwała rozprzestrzenianie się choroby. W przerwach między kuracjami Ruszczyc wracał do Lasek i przebywał w Domu Rekolekcyjnym z dala od ludzi. Najciężej ze wszystkiego znosił zakaz kontaktowania się z młodzieżą.  

W tym czasie, zimą 1951 r., poznałem osobiście Henryka Ruszczyca. Złożyłem mu wizytę w baraku ówczesnej infirmerii. Rozmowa nie trwała długo, gdyż nie pozwalano chorego męczyć. Zastałem szczupłego starszego pana, mówiącego z trudem. Zapytawszy, jak czuję się w Laskach i jaki mam rozkład zajęć, Ruszczyc rzucił uwagę, że powinienem poznać poszczególne zawody uprawiane przez niewidomych, a kiedyś zostać kierownikiem warsztatów. Odpowiedziałem, że bardzo nie chciałbym być kierownikiem, bo się do tego nie nadaję. Ruszczyc uśmiechnął się i w milczeniu podał mi rękę na do widzenia. Życzenie jego po wielu latach miało się jednak częściowo spełnić* (M. Żółtowski: "Współpraca moja z Henrykiem Ruszczycem w dziale drzewnym, w latach 1954-1969. Masz. nieopubl. 1978. AMŻ-1.).  

Pan Henryk dalej chorował. W Instytucie Reumatologii, gdzie przebywał na przełomie czerwca i lipca następnego roku, stwierdzono zapalenie stawów barkowych. Lekarze określili stan pacjenta jako inwalidztwo. Mimo duszności i bólów głowy pracował umysłowo i dokształcał się w zakresie szkolenia zawodowego. W ciągu dwu lat przestudiował około trzydziestu pozycji fachowych polskich, rosyjskich, francuskich i niemieckich. W ten sposób lata, w których czuł się najgorzej, wzbogaciły go w dużą wiedzę i twórcze pomysły. Bezpośrednim tego owocem było podjęcie się pracy koncepcyjnej dla Ministerstwa Oświaty. Państwowy Ośrodek Prac Programowych i Badań Pedagogicznych w Warszawie w grudniu 1951 r. zawarł z Ruszczycem umowę na opracowanie jednego działu poradnika metodycznego dla nauczycieli przysposobienia zawodowego w szkole podstawowej dla dzieci niewidomych* (a) Umowa o dzieło zawarta z H. Ruszczycem przez Państw. Ośrodek Prac Programowych i Badań Pedagogicznych z 4.12.1951. Masz. AHR-1. b) Umowa o dzieło zawarta z HR przez Zarząd Tow. Op. n. Ociem. Masz. AHR-1.). Termin ukończenia pracy o objętości około 15 arkuszy autorskich (po 300?7:zł za arkusz!), przewidziano na dzień 1 września 1952 r.* (Pismo HR do Państw. Ośr. Prac Progr. i Bad. Ped. z 26.11.1952. Masz. AHR-6.).

W czasie, gdy Ruszczyc osłabiony chorobą opracowywał zasady szkolenia zawodowego, nad Laskami zawisła groźba upaństwowienia, albo likwidacji szkół. Już od kilku lat władze oświatowe podejmowały podobne akcje w stosunku do placówek prowadzonych przez zgromadzenia zakonne. Wizytator z Kuratorium, Wacław Głuszczak, doprowadził w krótkim czasie do zamknięcia czterech szkół określanych jako wyznaniowe. W końcu przyszła kolej na Laski. Zaostrzenie kursu dało się wyczuć pod koniec roku szkolnego 1951-52. Z Wydziału Oświaty Wojewódzkiej Rady Narodowej przyszło polecenie likwidacji Przedszkola i wycofania ze szkoły 79, czyli prawie połowy ogólnej liczby uczniów, w tym całych klas. Dotyczyło to wszystkich wychowanków mających powyżej 16 lat. Zabroniono przyjmowania nowych zgłoszeń. Groziło to całkowitą dezorganizacją Zakładu.  

Zarząd postanowił złożyć odwołanie do prezydenta Bieruta, przesyłając kopie pisma do nie lubiącego dawać pisemnych odpowiedzi Ministerstwa Oświaty. Odpowiedzialnym za pertraktacje z władzami uczyniono Henryka Ruszczyca. Gdy nie nadeszła żadna odpowiedź, Zarząd poinformował o zaistniałej sytuacji ks. Prymasa Stefana Wyszyńskiego. Wskutek tego ks. Prymas zwrócił się listownie do prezydenta Bieruta. To również nie dało efektu.  

W połowie sierpnia 1953 r. władze przystąpiły do działania. Przysłały pierwsze skierowania dzieci do innych zakładów. Laski miały przekazać m.in. 22 uczniów do Instytutu Głuchoniemych przy Pl. Trzech Krzyży. Przeciw temu podnieśli protest także rodzice. Wówczas Zarząd wystąpił do Ministerstwa Oświaty z pismem, przedstawiającym opłakane skutki, jakie pociągnie za sobą łączenie dzieci niewidomych z głuchymi, oraz upomniał się o zagwarantowane statutem prawa prowadzenia szkół. Udano się w tej sprawie również do min. Antoniego Bidy w Urzędzie ds. Wyznań, który jednakże delegacji nie przyjął. Zarząd zwrócił się w końcu z prośbą o audiencję do Kancelarii Cywilnej Prezydenta, pragnąc osobiście złożyć obszerny, w dużej mierze przez Ruszczyca opracowany, memoriał o kształceniu niewidomych. Wszystkie jednak organa władzy stosowały tę samą taktykę - zbywania wszystkiego milczeniem. Sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Wówczas dwóch niewidomych nauczycieli, Leon Lech i Stefan Rakoczy, podjęło się w porozumieniu z Zarządem zorganizowania wysyłki ze strony absolwentów Lasek, zatrudnionych we wszystkich spółdzielniach inwalidzkich w kraju, listów protestacyjnych do Rządu.  

Wkrótce dziesiątki listów i telegramów zaczęły napływać do Kancelarii Cywilnej Prezydenta. Mimo wszystkich interwencji, na tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego przybył do Lasek wizytator W. Głuszczak z zarządzeniem wycofania 52 dzieci z Przedszkola, Szkoły Podstawowej i Zawodowej oraz odesłania ich do odpowiednich zakładów państwowych. Zarząd zareagował wysyłając telegraficzną prośbę do Prezydenta o udzielenie audiencji delegacji z Lasek: Skierował ponadto pisma do Ministerstwa Oświaty oraz do Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, a Matka Czacka zdecydowała się napisać osobiście do Bieruta.  

Nadszedł dzień 29 sierpnia. W Zakładzie zjawiło się wielu rodziców z dziećmi. Siedzieli przy walizkach na dworze, z dziećmi na kolanach i z niepokojem w sercu. Wobec wyraźnej decyzji władz nie można było ich przyjmować.  

Tego dnia Ruszczyc wraz z Z. Morawską udali się do Wiceprzewodniczącego Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, mającego opinię porządnego człowieka. Ten po telefonicznym porozumieniu się z Kuratorium oświadczył, że, niestety, nic pomóc nie może, gdyż sprawa została definitywnie przesądzona. Po powrocie, w smutnym nastroju, zwołano naprędce zebranie Zarządu. Postanowiono powołać się wobec władz na odpowiedni artykuł Kodeksu Rodzinnego i nigdzie nie oddawać dzieci bez zgody rodziców. Radzono właśnie nad tym, gdy zajechała czarną limuzyną trzyosobowa delegacja z Kuratorem na czele, przesłana specjalnie przez Kancelarię Cywilną Prezydenta. Do pokoju, gdzie obradował Zarząd, wszedł Kurator i uprzejmie zapytał, jakie są dezyderaty Towarzystwa. Oświadczył przy tym, że sprawa zabierania dzieci już jest nieaktualna. Zaprosił do siebie na rozmowę przedstawicieli Zarządu.  

Nazajutrz Ruszczyc z Serafinowiczem wybrali się do Referatu Szkół Specjalnych w Wydziale Oświaty WRN, gdzie otrzymali oficjalną informację, że akcja przenoszenia dzieci została wstrzymana. Pozostawał do wywalczenia ostatni punkt: cofnięcie zakazu kierowania nowych uczniów do Zakładu. Ostatecznie udało się i to zarządzenie unieważnić* (Por. Praca zbiorowa "Pan Zygmunt z Lasek" rozdz. Ii. Nauczyciel. Warszawa 1990.). Można sobie wyobrazić, ile nerwowego napięcia kosztowała ta sprawa Kierownictwo Lasek.  

Po tych wydarzeniach nastał względny spokój, lecz próby likwidacji Zakładu lub przekształcenia go na dom dla upośledzonych umysłowo trwały z przerwami przez przeszło 20 lat i ustały dopiero w połowie lat siedemdziesiątych. Parę razy ponawiano nakazy rozsyłania dzieci do innych szkół, lecz teraz już nie Ruszczyc, lecz Z. Serafinowicz i Z. Morawska prowadzili rozmowy z władzami. Nieraz z pomocą przychodzili rodzice, śmiało broniąc w Kuratorium swojej sprawy. Natomiast ciągle trwały nieżyczliwie prowadzone wizytacje, mające na celu wykrycie nieformalności lub błędów w pracy pedagogicznej i prowadzeniu internatów. Ciężar przyjmowania wizytatorów spadał zasadniczo na Serafinowicza, lecz dzielił go z nim solidarnie pan Henryk. Wizytator wyjeżdżał pod wrażeniem pełnego godności i zarazem swobody zachowania się obu panów. Widział, że nie tylko go się nie boją, lecz nawet stroją przed nim żarty. Nie był do tego przyzwyczajony i prawdopodobnie wzbudziło to jego podziw i sympatię dla obu pedagogów. Obserwując pracę szkół i internatów, zaczął zmieniać stopniowo swój stosunek do Zakładu, a nawet przejawiać życzliwość. Gdy po latach przeszedł na emeryturę, jeżdżono do niego w trudnych sytuacjach po radę* (Patrz w aneksie list W. Głuszczaka do HR z 23.12.1969. Rękop. AHR-6.).  

 

 

 

Praca nad poradnikiem

dla nauczycieli  

 

 

Powróćmy jeszcze do lat pięćdziesiątych, które tak decydująco wpłynęły na ukierunkowanie Ruszczyca w działalności pedagogicznej. Nie wiemy, kto w Komisji Programowej Ministerstwa Oświaty wystąpił z wnioskiem o zlecenie jemu pracy nad Poradnikiem dla Nauczycieli. Można się domyślać, że byli nimi ci, którzy najlepiej go znali i cenili: prof. Maria Grzegorzewska i Zygmunt Serafinowicz. Oni to z pewnością podsunęli myśl, aby człowieka, który podejmował wyłącznie działalność społeczną, a nagle został skazany na bezczynność, zainteresować twórczością umysłową. W całej Polsce nie było drugiej osoby równie kompetentnej w sprawie szkolenia zawodowego niewidomych. Zaprojektowany poradnik miał być podręcznikiem do nowo wprowadzonego w szkołach podstawowych przedmiotu: przysposobienia do przemysłu. Był to rodzaj preorientacji zawodowej, nie posiadającej odpowiednika w szkołach dla widzących. Wprowadzono go jako nowość związaną z przeobrażeniami polityczno-gospodarczymi kraju. Zbliżony charakterem do prac ręcznych, przedmiot ten miał jednak opierać się na innych założeniach i nie eliminować robót ręcznych.  

Ruszczyc w swojej pracy nad poradnikiem przeżył dwukrotnie niepowodzenia. Komisja nie przyjęła ani projektu z 1951 r., obejmującego 150 stron maszynopisu, ani uzupełnionej i rozbudowanej do 250 stron drugiej wersji z 1952 r. Dopiero trzecia wersja z 1958-1964 r., skrócona do 58 stron, doczekała się przyjęcia i została częściowo włączona do programów szkolnych. Niezależnie od pewnych niedociągnięć, pionierska praca Ruszczyca posiada do dzisiaj ogromną wartość i może służyć z pożytkiem zarówno nauczycielom zajęć praktyczno-technicznych, jak i nauczycielom zawodu. Część ogólna dwóch pierwszych wersji zawiera cenne i zawsze aktualne zasady pracy z niewidomymi.  

W części drugiej podane są konkretne programy poszczególnych kierunków zajęć praktycznych w niższych klasach oraz nauki rzemiosł w wyższych. Całość uzupełniają szkice programu przysposobienia do pracy w przemyśle. Największa wartość opracowania tkwi w fakcie, że w sposób zupełnie nowatorski ujęto metodę prac ręcznych niewidomych, jej odrębność i kierunek dalszych badań. Dla Ruszczyca stanowiło to drogowskaz do późniejszej działalności w interesującym go kierunku.  

Bibliografia poradnika ukazuje, skąd czerpał pomysły. Niezależnie od własnych obserwacji i doświadczenia współpracowników korzystał z podręczników prac ręcznych, z naukowych traktatów o organizacji pracy, z klasycznego opracowania Villeya, oraz programów szkół zawodowych dla widzących. Z jego własnych jednak wypowiedzi wiemy, że najwięcej dało mu przestudiowanie programów rosyjskich szkół dla niewidomych oraz książki nie cytowanego w bibliografii Rosjanina inż. Kowalewa. Tam bowiem natrafił na poglądy zbieżne ze swoimi. Spróbuję w wielkim skrócie tu je przedstawić. Zadanie to jest trudne, gdyż poradnik zawiera zespół tez i wniosków mało przejrzystych dla przeciętnego czytelnika. Są one interesujące dla fachowca specjalisty. Ponieważ jednak obszerna ta praca nigdy nie została opublikowana, wydaje się konieczne przedstawienie przynajmniej głównych jej założeń. Rzucają one wiele światła na umysłowość autora. Zdaniem Ruszczyca programy przysposobienia zawodowego dla niewidomych z samej swojej istoty powinny być eksperymentalne, gdyż każdy zawód wiąże się z życiem gospodarczym kraju, ulegającym ciągłym przemianom. Prowadzenie szkolenia w wielu kierunkach nie jest celowe, lepiej ograniczyć się do kilku wybranych zawodów, w których istnieje pewność zatrudnienia i nie zachodzi obawa, że zabraknie surowca. Nie zapominajmy, że pisane to było w okresie stalinizmu, gdy stale wszystkiego brakowało.  

Na wybór zawodu wpływają różne czynniki: wysokość płac odpowiadających rzeczywistym potrzebom niewidomych; stosunek ich wydajności do wydajności widzących i liczba widzących pracowników niezbędnych do uzupełnienia produkcji niewidomych.  

Inwalida wzroku potrzebuje do pełni swego rozwoju znacznie dłuższego okresu czasu od widzących, dlatego praca nad usprawnieniem ogólnym musi zaczynać się od przedszkola, a nad usprawnieniem szczegółowym od kl. V szkoły podstawowej. Brak wzroku odbija się znacznie silniej na sferze fizycznej niż umysłowej człowieka, dlatego tak ważną rzeczą jest organizowanie pracy niewidomego w sposób zapewniający mu jak największy udział intelektu. Człowiek niewidomy, nie mogąc uczyć się przez naśladownictwo ruchów od drugiego człowieka, musi sam stawać się wynalazcą i organizatorem swoich ruchów. Jest to równoznaczne z umiejętnością organizowania sobie pracy. W kształceniu powinniśmy więc kłaść szczególny nacisk na rozwijanie zmysłu organizacyjnego. Każdy z uczniów musi zdobyć umiejętność prawidłowego, logicznego myślenia i logicznego, metodycznego działania.

Praca nad poradnikiem dla nauczycieli (cd.)

 

Posłużmy się przykładem wziętym z lekcji prac ręcznych w V klasie. Nauczyciel przynosi model do odwzorowania i pokazuje go uczniom. Nie powinien przynosić jednego modelu, lecz od razu kilka i to różnych, przedstawiających ten sam przedmiot, np. samochód. Postępowanie nauczyciela musi pobudzać uczniów do myślenia. Powinni dostrzegać różnice między modelami, oceniać je, w końcu decydować, który zamierzają wykonać. Pożądane jest łączenie zajęć z krótką pogadanką. Nauczyciel pokazując różne wersje tego samego przedmiotu, np. samochodu, może nawiązać do rozwoju techniki w tej dziedzinie. Podobnie zaznajamiając z nowym narzędziem może opowiedzieć o jego historycznym rozwoju, a przy oglądaniu surowca wyjaśnić, skąd on się bierze, jak go się przerabia i jakie jest nań zapotrzebowanie w gospodarce narodowej.  

Istnieje całe bogactwo sposobów rozwijania inteligencji ucznia: wykonanie modelu w pewnej skali, odwzorowanie go na podstawie rysunku plastycznego, praca na podstawie pisemnej instrukcji. Podobnemu celowi służy łączenie prac ręcznych z nauką przedmiotów ogólnokształcących, zwłaszcza opracowywanie przez młodzież pomocy szkolnych.  

Szczególnym niebezpieczeństwem w prowadzeniu wykładu przez nauczyciela jest pozostawianie niedomówień. Niewidomy uczeń posiada na ogół dobrze rozwiniętą pamięć i nierzadko odtwarza bezbłędnie dłuższą cudzą wypowiedź, choć jej w pełni nie rozumie. Zdarzają się też u młodych przypadki fantazjowania. By temu zapobiec, nauczyciel winien unikać czysto słownych wyjaśnień, a opierać się na konkretach. Wymaga to z jego strony bardzo starannego przygotowania. Duża trudność występuje przy demonstrowaniu maszyn, gdyż uczeń nie może zrozumieć ich działania, póki nie obejrzy ukrytych, niedostępnych dla dotyku, części. Przed nauczycielem stoi wtedy trudne zadanie. Może maszynę rozebrać lub wykonać modele części ukrytych i na nich wyjaśnić działanie mechanizmu maszyny. Nigdy nie wolno mu poprzestać na wyjaśnieniu słownym. Dlatego na lekcjach powinna panować nieskrępowana atmosfera, by uczniowie śmiało wypowiadali swe wątpliwości i stawiali pytania.  

Drugim ważnym elementem w kształceniu zawodowym jest metodyczne działanie. Celem jego jest: osiągnięcie swobodnej postawy ucznia przy pracy, bez niepotrzebnego natężania mięśni, doprowadzenie do odpowiedniego tempa pracy i stosowanie jak najmniejszego wysiłku, by nie powodować zmęczenia. Najkrótszą drogą do tego celu jest rozkładanie czynności na ruchy elementarne i ćwiczenie w nich ucznia. Po opanowaniu ruchów prostych przechodzi się do bardziej skomplikowanych, w końcu do całych ich zespołów. Metoda ta w pełni odpowiada klasycznej w kształceniu niewidomych zasadzie stopniowania trudności. Wyprodukowanie przez nich przedmiotu można określić jako syntezę dobranych ruchów podejmowanych w prawidłowej kolejności. Pierwszy etap to prawidłowe uchwycenie narzędzia i tu trzeba zostawić uczniowi swobodę odkrywania ruchu, który mu najbardziej odpowiada. Rozwiązanie może się różnić od ogólnie przyjętych, byle było celowe i oszczędne.  

Kolejnym zagadnieniem jest dobra organizacja stanowiska pracy. Uczeń musi sam ustalić, jak mają być poukładane narzędzia, materiał, półfabrykaty i jak ma wyszukać najkrótszy tor dla swej ręki, gdy sięga po surowiec lub odkłada obrobiony element. To wszystko go rozwija.  

Uogólniając powyższe wnioski można uznać, że najlepsze przygotowanie zawodowe zdobędzie ten, kto opanuje największą ilość różnorodnych i celowych ruchów.  

Zachodzi teraz pytanie, jak długo powinno się ćwiczyć określoną grupę ruchów. Odpowiedź, zdaniem Ruszczyca, jest jedna: aż do wyrobienia nawyku, prowadzącego do zmechanizowania pracy. Nawyk więc stanowi granicę szkolenia.  

Szczególne znaczenie ma wychwycenie ruchów najtrudniejszych, określanych przez Ruszczyca jako "newralgiczne". One blokują tempo pracy niewidomego, dlatego należy je ćwiczyć oddzielnie i to tak długo, póki uczeń nie osiągnie w nich płynności i będzie wykonywał bez wysiłku. Mówiąc o opanowaniu serii ruchów, należy pamiętać, że wiele z nich ma wartość terapii zajęciowej. Ruszczyc w swym poradniku zamieścił nawet wykaz grup ruchów oddziałujących na poszczególne organa ciała ludzkiego.  

Duże znaczenie ma rozkładanie czynności na ruchy elementarne. System ten doprowadzono do doskonałości w metodzie zwanej analityczno-syntetyczną, która w szkoleniu praktycznym spełnia decydującą rolę. Polega na pokazaniu uczniowi modelu do odwzorowania, wręczeniu mu kompletu jego części składowych, w końcu - materiału, z którego ma go wykonać. Uczeń porównuje detale z modelem, następnie detale z materiałem, analizuje budowę przyrządów do obróbki i montażu, wreszcie układa plan działania i samodzielnie zabiera się do pracy. Metodę tę stosuje się zarówno w klasach młodszych przy wyrobie pojedynczego przedmiotu, jak i w klasach wyższych, na lekcjach przysposobienia zawodowego w zastosowaniu do różnych tworzyw.  

Ruszczyc podkreślił różnicę w szkoleniu niewidomych i widzących. Gdy dla widzącego celem jest wykonanie określonego przedmiotu, zadaniem niewidomego jest wyrobienie odpowiednich sprawności i ćwiczenie się w nich aż do progu zmechanizowania.  

Dłuższe serie ćwiczeń łatwo nużą dziecko, by temu zapobiec, winno się, zdaniem pana Henryka, wprowadzić we wszystkich klasach szkoły podstawowej modelowanie, dające możność wyżycia się artystycznego.  

Duże znaczenie ma też majsterkowanie, które winno być prowadzone w warunkach świetlicowych. Rozwija ono inicjatywę, kształci zmysł twórczy i konstrukcyjny. Zaniedbania w rozbudzaniu zainteresowań dzieci niewidomych przyniosą w przyszłości fatalne skutki w postaci apatii i zobojętnienia, trudnych do uleczenia.  

W części drugiej swego podręcznika z 1952 r. Ruszczyc podał programy zajęć dla poszczególnych klas, począwszy od kl. Iv. Kolejność technik powinna być następująca: oprawa książki brajlowskiej (papier i tektura), roboty wiązane (szycie, wyrób siatek itp.), nauka pracy w drewnie, roboty w metalu, gospodarstwo domowe, przysposobienie przemysłowe, prace różne, szczotkarstwo, koszykarstwo, tkactwo, dziewiarstwo, garncarstwo.  

W części szczegółowej poświęconej przygotowaniu do pracy w przemyśle, umieścił ciekawe uwagi dotyczące zajęć różnych, np. u chłopców: chów królików i gołębi, ogrodnictwo, hydraulika, reperacje urządzeń szkolnych itp.; u dziewcząt: pranie, prasowanie i inne zajęcia domowe. W kl. Viii metaloplastyka i elektrotechnika.  

Zajęcia rękodzielnicze określił wspólną nazwą przysposobienia rzemieślniczego, natomiast przysposobienie do przemysłu znalazło się w programie kl. Vii. Przy okazji autor wspomina o przebiegu eksperymentu podjętego w Laskach w roku szkolnym 1948-49, o którym dalej. W poradniku proponuje podobny zestaw tematów, wzbogacając go o kilka nowych elementów: naukę posługiwania się przyrządami pomiarowymi, by uczniowie poznali zasady kontroli technicznej, ćwiczenie się w pracach różnych, jak liczenie, konserwacja narzędzi, szczegółowe zwiedzanie warsztatów szkolnych wraz z ich zapleczem, podział pracy w zespole, prowadzenie prac zespołowych, udział w jednym całkowitym procesie produkcji seryjnej. Na zakończenie omawia się i dokonuje wyboru zawodu, a w ostatniej klasie szkoły podstawowej uczniowie uczą się tylko wybranego przez siebie kierunku.  

W opracowaniu z 1952 r. Ruszczyc poświęcił wiele miejsca politechnizacji i wymienił jej główne zadania. Ma ona zaznajamiać z nowymi technikami i materiałami, pobudzać pomysłowość uczniów, nauczycielowi zaś pomagać w wykrywaniu zainteresowań. Wielką wagę ma urealnienie sposobu myślenia. Środkiem do tego są wycieczki do fabryk, spółdzielni, domów towarowych, wydawnictw..., ważnym etapem jest również próba pracy w tychże zakładach na oddzielnych stanowiskach.  

Innym środkiem urealnienia sposobu myślenia jest stół plastyczny. Przy jego pomocy uczeń poznaje jak wygląda: droga, most, tunel, dworzec, port rzeczny, fabryka, osiedle mieszkaniowe, zagroda wiejska, krajobraz. Dla niewidomego stanowi to nieraz rewelację.  

Przedstawiony przez Ruszczyca system kształcenia umiejętności nakłada na nauczyciela i szkołę ogromne obowiązki, wymagające wielkiego zaangażowania. Szkolenie politechniczne posiada jednak dodatkową, szczególną wartość. Jest okazją do omówienia ważnych, a mało znanych pojęć z estetyki, jak harmonia, proporcje, symetria, asymetria, rytm.  

Pomimo bogactwa przemyśleń, projekt Ruszczyca nie został przyjęty. Orzeczenia Komisji nie znamy. Być może, zostało ono wydane tylko ustnie. Przyczyn odrzucenia projektu można się domyślać, stosując inne kryteria oceny do części teoretycznej i praktycznej. W pierwszej obok błyskotliwych ujęć trafiają się niejasności, usterki w kompozycji, niepotrzebne powtórki. Nie dość ściśle został określony stosunek prac ręcznych do przysposobienia rzemieślniczego.  

W drugiej cenna jest zwłaszcza suma praktycznych wiadomości zebranych na podstawie doświadczeń laskowskich nauczycieli. Bardzo solidne jest opracowanie programu tradycyjnych zawodów uprawianych przez niewidomych. Natomiast program zajęć w klasach młodszych wydaje się być w wielu punktach zaczerpnięty z programów szkół dla widzących. Niektóre tematy oraz metodyka są dyskusyjne. Zalecenie posługiwania się nożem i nożyczkami w najmłodszych klasach spotkało się z krytyką doświadczonych nauczycieli. W kl. V tematy prac w drewnie są bardzo trudne. Lekcja wzorcowa - wyrób sanek - w praktyce jest nie do przeprowadzenia. Podobnie w kl. Vi wyrób wiaderek z blachy okazał się technicznie niewykonalny.  

Stosowane przez Ruszczyca w dalszych latach eksperymenty wykazały, że niektóre operacje mogą być wykonywane tylko przez uczniów z dużymi resztkami wzroku. Jednak te i im podobne niedociągnięcia nie są na tyle poważne, by mogły podważyć wartość całego opracowania. Prawdopodobnie właściwy powód jego odrzucenia leżał gdzie indziej. Ruszczyc postawił szkołom bardzo wysokie - zapewne zbyt wysokie - wymagania: wygospodarowanie pomieszczeń na cztery główne działy warsztatowe, wyposażenie warsztatów w narzędzia, przyrządy i obrabiarki, opracowanie i wykonanie kompletów wzorów i detali oraz oprzyrządowań, organizowanie wycieczek i próbę pracy w fabrykach. W latach nasilającego się stalinizmu zastój gospodarczy był tak wielki, że kupno prostych narzędzi nastręczało duże trudności, nie mówiąc już o obrabiarkach. Szkołom brakowało pieniędzy na najkonieczniejsze wydatki. Wszakże jedną z przyczyn nie przyjęcia drugiej wersji mógł być fakt, że projekt ten był zbyt obszerny.  

Co zatem Ruszczyc osiągnął układając swój poradnik? Przede wszystkim uzyskał zgodę władz szkolnych na zorganizowanie w Laskach dwuletniego kursu przywarsztatowego dla uczniów zdolnych manualnie, lecz słabych intelektualnie. Poza tym zdobył pozwolenie wprowadzenia przysposobienia zawodowego w szkole, w V i Vi klasie.  

W wersji trzeciej pan Henryk zwięźle ujął tezy wysunięte w wersji pierwszej i drugiej. Silniejsze akcenty położył na nowe momenty, jak - indywidualizację w traktowaniu każdego ucznia (gdyż między dziećmi niewidomymi występują większe różnice niż między widzącymi), rozwijanie aktywności i twórczości, popieranie racjonalizatorstwa i dawanie dziecku zadań do samodzielnego wykonania bez udzielania mu wskazówek. W końcu doprowadzenie ucznia do pewnych i zdecydowanych ruchów, pracy nad charakterem, zwłaszcza aktów woli, wyrabianie pracowitości i wytrwałości.  

Ruszczyc zwrócił się z apelem do nauczycieli o nadsyłanie obserwacji w celu zbiorowego opracowania udoskonalonego programu. Niestety, ta jego inicjatywa zawiodła.  

 

 

Poszukiwanie nowych

dróg szkolenia

 

 

Przez cały rok 1947 i przeszło połowę 1948 Ruszczyc był w Laskach tylko gościem, w sprawy wychowawcze i szkoleniowe niemal nie wglądał.  

Odwiedzając swój ukochany internat bolał nad utratą kontaktu z chłopcami, z których większość prawie go nie znała. W latach jego nieobecności odpowiedzialność za trzy grupy internatowe podzieliły między siebie trzy wychowawczynie, tworzące wraz z pełnym roztropności niewidomym Stefanem Rakoczym Radę Domu i wspólnie rozstrzygały trudniejsze sprawy. Były to: Lidia Ogurkowa, Alicja Gościmska i s. Germana Murawska. Wybitny wpływ na życie internatowe miała drużyna harcerska przy hufcu Żolibórz, prowadzona przez A. Gościmską jako drużynową. Pomagał jej, jako przyboczny, Jan Kaziród, dawny strażak zawodowy, z resztkami wzroku po doznanym wypadku, wychowawca, którego energii, a nawet nieco twardej surowości harcerze zawdzięczali tężyznę i sprawność fizyczną.  

Ruszczyc nie mógł wczuć się w harcerski styl pracy, z którym z bliska nigdy się nie zetknął. Uważał zdobywanie przez niewidomych niektórych sprawności za zbyt ryzykowne. Z krótkich jego wypowiedzi można było wnioskować, że harcerstwa nie akceptuje. Wychowawczynie wyczuwały jego niechęć do podejmowanych przez nie inicjatyw (jakkolwiek zawsze uzgadnianych z kompetentnymi osobami z Zarządu). Różnice zdań doprowadzały niekiedy do drobnych tarć. W końcu stycznia 1948 r. pan Henryk oddelegował na kurs przysposobienia do przemysłu w Katowicach Jana Kaziroda bez uzgodnienia tego z wychowawczynią, której podlegał. Rozbiło to defnitywnie pracę drużyny harcerskiej.  

Matka Czacka, szanująca zawsze kompetencje swych współpracowników, wydała w tym czasie okólnik, którego uważna lektura pozwala zrozumieć zaistniałą sytuację i zdarzające się Ruszczycowi przekraczanie udzielonych mu przez Zarząd uprawnień. Cytuję ten dokument w długich fragmentach, gdyż jest on pięknym świadectwem panującej w Laskach atmosfery oraz demokratyzmu Matki.  

"...Do czuwania nad całością działu wychowania niewidomych delegowany jest przez Zarząd p. Henryk Ruszczyc. Nie znaczy to jednak wcale, by p. Ruszczyc miał z tego tytułu jakiekolwiek kompetencje kierownicze w naszych zakładach wychowawczych, męskich czy żeńskich, albo w szkołach czy innych działach posiadających własnych kierowników.  

Delegacja, którą p. Ruszczyc otrzymuje od Zarządu, nie jest bynajmniej równoznaczna z powierzeniem mu funkcji rządzenia. P. Ruszczyc ma pomagać Zarządowi w wypracowaniu ogólnych dyrektyw i wskazówek dla kierowników odnośnych działów, a następnie z ramienia Zarządu czuwać nad wprowadzaniem ich w życie; ma czuwać nad tym, czy zarówno wychowanie internatowe jak nauczanie ogólne i szkolenie zawodowe w naszych zakładach - idą po linii zasadniczych założeń wychowawczych Dzieła. (...)  

Nie ingeruje p. Ruszczyc bezpośrednio w żadne sprawy szkół czy innych działów, nie wydaje w nich żadnych zarządzeń, całkowicie przestrzega poszanowania kompetencji ich kierowników.  

Z zupełnie innego tytułu - jako kierownik domu św. Teresy - ma pan Ruszczyc powierzone sobie kierownictwo wychowawcze internatów męskich i bezpośrednią zwierzchność nad pracującymi w nich wychowawcami. (...)  

Jednak i tu ma tylko ogólne kierownictwo wychowawcze, czuwa nad pracą wychowawców, może mieć i osobiste kontakty z wychowankami, ale zostawia wychowawcom pełną odpowiedzialność i autonomię, nie hamuje ich inicjatywy, a zakres ich obowiązków i kompetencje ustala z Zarządem"* (Okólnik bez daty i podpisu, kopia, Masz. AHR-1.) (...)

Radzono mi umieścić historię poszczególnych kierunków szkolenia w aneksie książki, nie obciążając toku opowiadania technicznymi opisami. Uznałem jednak, że stosując podobny zabieg, ukazałbym sylwetkę jakiegoś nieprawdziwego Ruszczyca. Ci, którzy go znali, mogą zaświadczyć, że nie prowadził podwójnego życia: prywatnego obok oficjalnego, poświęconego sprawie niewidomych. Nawet w czasie wakacji lub pobytu w sanatoriach zajmował się wyłącznie poszukiwaniem nowych metod szkolenia i wychowania.  

Dysponował wprawdzie teraz większymi możliwościami niż kiedyś i cieszył się powszechnym uznaniem, sił mu jednak wyraźnie ubyło. Sukcesom nierzadko towarzyszyły niepowodzenia.  

W dalszym toku opowiadania nie zawsze potrafiłem zachować ścisłą chronologię. Niektóre spośród równocześnie podejmowanych inicjatyw trwały krótko, podczas gdy inne utrzymywały się przez wiele lat, stąd dysproporcja w ich opisie.  

Pan Henryk, gdy coś tworzył, gotów był wszystko inne zlikwidować, byle zrealizować swą ostatnią koncepcję.  

W tych czasach znalezienie dla niewidomego pracy było bardzo trudne, a zorganizowanie nauki nowego zawodu wymagało czasu i pieniędzy, których nie było. Ruszczyc starał się, mimo wszystko, sprawę posuwać naprzód.  

W latach 1947-1949 w Laskach po raz pierwszy w Polsce zorganizowano dwa kursy masażu leczniczego. Kierowniczką pierwszego była s. Monika Bohdanowicz, doktor medycyny, drugiego - Wacław Józefowicz, nauczyciel, który na obu kursach prowadził zajęcia praktyczne z masażu. Oboje wraz z s. Katarzyną Steinberg, lekarzem zakładowym i dr Janem Weremowiczem, również pełniącym funkcję lekarza w Zakładzie oraz s. Marią Anielą Kozłowską, mającą solidne wykształcenie w zakresie przedmiotów ścisłych i dr Łabędowskim tworzyli trzon kadry pedagogicznej kursów. Załatwienie spraw z władzami wziął na siebie, jak zawsze, Ruszczyc. O poziomie kursów najlepiej świadczy fakt, iż absolwenci znaleźli szybko pracę w szpitalach i uzdrowiskach. Pierwszy kurs ukończyło pięć osób, wśród nich kilku mocno związanych z Laskami, jak Adolf Szyszko, Stefan Trzpil lub Stanisław Wrzeszcz, drugi - następnych dziewiętnastu. Nadano mu nazwę "Skrócona Trzyletnia Szkoła Masażu Leczniczego i Sportowego"* (HR "Sprawozdanie z okresu 15-letniego szkolenia zawodowego i produktywizacji w Laskach" Masz. 1960. AHR-5. Rozm. MŻ ze Stanisławem Wrzeszczem. Masz. 1985. AMŻ-4. Rozm. MŻ z Janem Adasiewiczem. Masz. 1985. AMŻ-4.).  

W marcu 1948 r. wysłał pan Henryk dwóch uczniów na kursy dla ociemniałych w Poznaniu i Wrzeszczu, w lipcu jednego na kurs stroicielstwa do Kalisza, a z czasem paru następnych. Świadomość, że niewidomi pracujący w fabrykach dorównali widzącym, nie dawała mu spokoju, pragnął więc także w Laskach uruchomić kurs przysposobienia do pracy w przemyśle i rozwinąć działy dziewiarstwa i tkactwa. Jesienią 1948 r. przystąpił energicznie do działania. Nie brakowało mu doświadczeń w zakresie pracy w przemyśle. Na włókiennictwie wprawdzie się nie znał, lecz kiedyś utrzymywał kontakt ze szkołą zawodową w Łodzi, w Poznaniu zaś współdziałał przy tworzeniu spółdzielni dziewiarskiej niewidomych. W Laskach wkrótce oba te kierunki zaczęły pomyślnie się rozwijać.  

W chwili, gdy rozpoczął eksperyment z przygotowaniem do produkcji przemysłowej, Ruszczyc nie miał, jak sam pisze: "ani instruktora mechanika, ani kredytu na urządzenia, ani nawet odpowiedniego lokalu"* (HR "Perspektywy zawodowe". Masz. bez daty AHR-5. HR "Sprawozdanie z okresu 15 lat...", j.w.). Jako urodzony improwizator znalazł pomieszczenie, mianował instruktorem świeżo przeszkolonego Kaziroda, a materiały ćwiczebne zdobył z poznańskich fabryk. Od Cegielskiego otrzymał do montażu 30 piast rowerowych, z fabryki "Centra" części do baterii elektrycznych, z Radomska 1000 drucianych zmywaków do przeróbki. Zakupił ponadto kilkadziesiąt sztuk oprawek, wtyczek i bezpieczników. Martwił się z powodu złego gatunku przysłanych artykułów oraz ubóstwa czynności montażowych. Nie mógł także darować sobie, że nie udało mu się uruchomić produkcji na konkretne zamówienie i że zamiast tego musiał stosować zajęcia ćwiczebne. Wiedział, jak mobilizuje ucznia świadomość, że współpracuje z poważnym przedsiębiorstwem. Po szeregu prób postanowił rozpocząć wyrób jakiegoś przedmiotu własnego pomysłu i nastawić się na sprzedaż rynkową. Udało mu się skądś zdobyć model składanego wieszaka z drutu, obciągniętego plastikową koszulką. Produkcja jego wymagała aż 10 operacji ręcznych i kilku maszynowych, więc posiadała wartość kształcącą, była atrakcyjna i usprawniała dłonie* (Rozm. MŻ z Andrzejem Adamczykiem. Masz. 1985. AMŻ-4.).  

Sukces był ogromny. Chłopcy przyjęli nową fazę szkolenia z entuzjazmem i nawet w wolnym czasie dyskutowali nad wprowadzeniem usprawnień, zgłaszając pomysły racjonalizatorskie. Ruszczyc promieniał z radości. Osiągnął to, na czym mu najbardziej zależało. Z tych skromnych początków powstał pierwszy w kraju niepisany program szkolenia w metalu i uczniowie zaczęli systematycznie opanowywać operacje ślusarskie. Największą satysfakcją dla pana Henryka był fakt, że udało mu się zatrudnić w zakładach państwowych aż siedmiu przeszkolonych uczestników kursu. Atak jego choroby i odejście Kaziroda spowodowały likwidację tego działu.  

Po dwuletniej kuracji w sanatoriach Ruszczyc powrócił do Lasek i po dawnemu objął kierownictwo Domu Chłopców, gdzie brakowało męskiej ręki. Głowę zajmowała mu ciągle myśl o wprowadzeniu szkolenia politechnicznego, na co kładły nacisk władze oświatowe.  

Uderza nas dzisiaj różnorodność jego starań o ratowanie młodych, wyszkolonych ludzi przed bezczynnością. Pan Henryk wiele serca wkładał w podejmowane przez siebie akcje. Najpierw wysłał dwóch uczniów Szkoły Zawodowej z wysokimi amputacjami nogi i ręki na konsultację do prof. Degi, dyrektora protezowni w Poznaniu* (Wyjazd do Poznania nastąpił 28.01.1951. Książka Protokołów... op. cit.). Wybrał się do Krakowa na oględziny specjalnych krosien tkackich dla inwalidów z dużymi amputacjami i zamówił jeden taki warsztat dla Lasek* (Prot. z zebr. Zarządu z 19.01.1954., ibidem.). Gdy ktoś ze znajomych zgłosił pomysł zatrudnienia niewidomych przy wyrobie galanterii z ości rybich w Łebie, Ruszczyc bardzo się tym zainteresował i postarał o wysłanie tam dwu niewidomych dziewcząt z wychowawczynią. Po 3-tygodniowej próbie okazało się, że odór rybi jest na dłuższą metę trudny do wytrzymania, ponadto do wymienionej pracy potrzebne są resztki wzroku. I projekt upadł* (Prot. z zebr. Zarządu z 18.06.1953 i 20.08.1953, ibidem.).  

Na zebraniu Zarządu pan Henryk przedstawił owoc swoich starań o znalezienie nowych form produkcji nadającej się dla niewidomych. Dokonał obstalunku wykrojników do żabek do butów i denek do wiaderek z blachy. Zamówił rysunki techniczne do produkowania kuchenek elektrycznych, uzbrojeń do skoroszytów i portmonetek metalowych do bilonu* (Prot. z zebr. Zarz. z 10.04.1954, ibidem.). I te pomysły jednak zawiodły. Prawdopodobnie brak było Ruszczycowi odpowiedniego doradcy z doświadczeniem technicznym i handlowym.  

Widoczne postępy wykazały natomiast warsztaty tkacko-dziewiarskie, stale podnoszące jakość i walory artystyczne swych wyrobów. Już wówczas w głowie pana Henryka krystalizował się plan zawiązania spółdzielni włókniarskiej o charakterze artystycznym. Wszczął wstępne rozmowy z Instytutem Wzornictwa Przemysłowego, Polskim Związkiem Niewidomych i przedstawicielami paru ministerstw. Luźny projekt przybierał coraz konkretniejsze kształty.  

Imponując wszystkim szerokością swych horyzontów myślowych Ruszczyc widział zawsze na pierwszym miejscu problemy wychowawcze. Gdy w czasie, o którym mówimy jawiły się w internatach złe nastroje, niezwłocznie zareagował. Nie przez zwiększenie dyscypliny, lecz przez zastosowanie środka pozytywnego rozładowującego napięcia. Takim rozwiązaniem okazało się zorganizowanie za zgodą Zarządu Towarzystwa uczniowskiej spółdzielni pracy. Chłopcy mieli uprawiać tkactwo, dziewczęta wyrabiać pończochy. Praca miała być płatna, a zyski dzielone według klasycznych zasad spółdzielczych: na cele kulturalno-oświatowe, wydatki związane z wprowadzaniem nowych technik oraz do podziału między członków. Sprawy związane z produkcją, szkoleniem i szukaniem nowych metod pracy miały obciążać samorządy obu domów. Eksperyment doskonale się udał, atmosfera w internatach się poprawiła* (Prot. z zebr. Zarz. z 1.03.1954, ibidem.).  

W 1953 r. pan Henryk poczuł się znowu bardzo słaby. Przypuszczalnie pod naciskiem Antoniego Marylskiego zgodził się na czasowe przekazanie kierownictwa internatu w ręce doświadczonej nauczycielki, Zofii Bielskiej. Zapewne wiele go to musiało kosztować.  

Pomimo choroby i ciągłych zagrożeń Ruszczyc wytrwale dążył do zrealizowania swych koncepcji. Zasadniczym problemem było znalezienie sposobu ekonomiczniejszej pracy fizycznej niewidomych. Jeden z ówczesnych uczniów, 15-letni Andrzej Adamczyk, opowiada, jak w 1951 został wezwany do Domu Rekolekcyjnego na pasjonującą - jak pisze - rozmowę.  

"Cała rzecz sprowadza się - Mówił pan Henryk - do rozwiązania zagadnienia, jak poprowadzić rękę niewidomego po właściwym torze. Gdyby znaleźć klucz do tego zagadnienia, można by kierować ruchami niewidomego w sposób zaprogramowany. Do tego konieczne jest rozłożenie czynności przez niego wykonywanych na ruchy elementarne i rozstrzygnięcie, które z nich są prawidłowe. Tym sposobem można by doprowadzić do poprawnego wykonywania przez niewidomego każdej pracy fizycznej, np. krojczego albo artysty w metaloplastyce"* (Rozm. MŻ z A. Adamczykiem, op. cit.).  

Dodał, że zamierza sprowadzić fotografów z Instytutu Medycyny Pracy w Łodzi, którzy wykonaliby zdjęcia widzącego rzemieślnika przy pracy, np. przy skrawaniu metali. Z serii zdjęć dałoby się odtworzyć cykl prawidłowych ruchów i do nich opracować oprzyrządowanie. Należałoby sfilmować również kilku najzręczniejszych niewidomych przy różnych czynnościach i z serii ruchów wybrać te, które są najbardziej ekonomiczne i mogą służyć innym za wzór. Nie wiemy, dlaczego do realizacji tych projektów nie doszło.  

Inną grupę eksperymentów stanowiło porównywanie czasów produkcji jakiegoś elementu przez instruktora z czasem najlepszego z uczniów. Adamczyk pamiętał, jak mobilizowała go świadomość, że potrafi coś szybciej wykonać od widzącego pracownika. Kilkakrotnie Ruszczyc zabierał go ze sobą do spółdzielni zabawkarskiej w Aninie, gdzie produkowano wiaderka z blachy. Kazał mu próbować sił na różnych stanowiskach pracy: "Dużo blach popsułem - przyznaje Adamczyk - natomiast z powodzeniem pracowałem na zgrzewarce".  

Po pewnym czasie rozpoczęto produkcję wiaderek innym systemem, lecz również bez powodzenia. Adamczyk opracował nawet projekt racjonalizatorski, który pan Henryk dał natychmiast do realizacji. To również nie rozwiązało trudności i produkcji wiaderek trzeba było zaniechać.  

W trakcie dalszych eksperymentów uczniowie próbowali toczyć na małej tokarence, trzymając dłuto w ręku, jednak również bez powodzenia. Adamczyk jeździł do spółdzielni zabawkarskiej na Targówku i do Łomianek, montował samochodziki z drewna, pracował przy szlifierce i tokarce mechanicznej. Z tych prób wynikło, że bez odpowiedniego oprzyrządowania dla zręcznego nawet niewidomego są to prace za trudne* (Ibidem.).

Teraz podzielę się mymi osobistymi wspomnieniami. We wrześniu 1953 r. zlecono mi przejęcie po fachowej nauczycielce zajęć praktycznych w Szkole Podstawowej. Nie miałem do tego żadnego przygotowania, jedynie zainteresowanie z lat chłopięcych. Zdany byłem na ciągłą improwizację i uczenie się techniki od przygodnie spotykanych rzemieślników. Ruszczyc przykładał wielką wagę do zajęć manualnych i chciał ze mną na ten temat porozmawiać. Byliśmy umówieni na określony dzień. Ucieszyłem się, że nareszcie poznam człowieka, o którym tyle się nasłuchałem. Upragnione spotkanie przyniosło mi pewne rozczarowanie.  

Gdy w określonym terminie stawiłem się w Domu św. Teresy, zastałem go w chmurze dymu, ze zgaszonym wzrokiem, pochylonego nad biurkiem. Milczał. Czekałem przez chwilę, w końcu przypomniałem, że byliśmy na ten dzień umówieni. Nic nie odpowiedział, po chwili poprosił, bym przyszedł za tydzień o tej samej porze. Kiedy zjawiłem się po tygodniu, wszystko odbyło się identycznie jak za pierwszym razem. Podczas trzeciego spotkania wyraził życzenie, bym już więcej nie przychodził. Zapowiedział, że będziemy wspólnie układali programy robót ręcznych, lecz i z tego nic nie wyszło. Trudno mi było wyobrazić sobie, że ten słaby, cierpiący człowiek za rok rozpocznie najbardziej twórczy okres swego życia.  

Po pewnym czasie doszło do innej, tym razem bardzo ciekawej, rozmowy. Pan Henryk pokazał mi rysunki wykonane pod jego kierunkiem przez kolegę z sanatorium. Przedstawiały kolejne etapy wykonywania złącz stolarskich i projekty oprzyrządowań umożliwiających niewidomym ich realizację. Zapytany o zdanie odpowiedziałem, że nie jestem stolarzem i trudno mi opiniować o czynnościach, na których się nie znam. Ruszczyc na to oświadczył z uśmiechem, że właśnie dlatego iż jestem tylko amatorem ma do mnie zaufanie, gdyż fachowcy są z reguły tknięci niewiarą w możliwości niewidomych.  

Gdy zaprojektowany przez kolegę z sanatorium przyrząd wykonano w Warszawie, Ruszczyc poprosił Szkolika jako dobrego fachowca o wypowiedzenie się co do jego przydatności. Szkolik wrócił z tej rozmowy załamany. Nie mógł zrozumieć, że jego mądry Szef nie zdaje sobie sprawy z trudności technicznych i pragnie doprowadzić niewidomych do ręcznego wykonywania precyzyjnych złącz. - Przecież on sam, widzący stolarz, musi natężać wzrok, by piłować przy naznaczonej rysikiem kresce. Pozornie miał rację, lecz gdy w 12 lat później sam zaczął uczyć robót ręcznych, doszedł do odmiennego wniosku. Przekonał się, że niewidomi mogą wykonywać wszystkie podstawowe złącza stolarskie pod warunkiem jednak stworzenia dla nich odpowiednich oprzyrządowań. W końcu zbudował sam kilka takich przyrządów, które potwierdziły tę tezę.  

Ruszczyc zarażał nas wszystkich swoją wiarą i wzbudzał zapał do swych pomysłów, choć nie zawsze można mu było przyznać rację. Ja również zacząłem konstruować prymitywne pomoce z drewna. Pan Henryk uradowany, że chłopcy robią postępy, chciał zademonstrować wszystkim pracującym w Zakładzie, co niewidomi potrafią. Pod koniec roku szk. 1953-54 w dużej sali Domu św. Teresy urządził pokaz, na którym jeden ze zdolniejszych uczniów, Bartek Rogowski, na oczach zebranych wykonał z drewna taboret. Ruszczycowi wcale nie przeszkadzało, że złącza były nieprawidłowe, a taboret słaby. Pokazał, że niewidomy może pracować także jako stolarz* (MŻ "Współpraca moja... op. cit.).

 

 

Pierwsza praktyka

wakacyjna  

 

 

Już od paru lat myśl o rozbudowie i unowocześnieniu warsztatów nie opuszczała Ruszczyca. W zimie 1954 roku uzyskał na to oficjalną zgodę Zarządu. Zdawał sobie jednak sprawę, że musi zebrać większą sumę doświadczeń związanych z niestosowaną dotąd w Polsce politechniczną metodą szkolenia niewidomych. Sprawdzianem słuszności jego przemyśleń miała być trzytygodniowa praktyka letnia dla wychodzących w świat uczniów Iii klasy zawodowej.  

Pokierowanie eksperymentalnym kursem zlecił instruktorowi ze spółdzielni zabawkarskiej w Częstochowie, zaprosił też paru instruktorów: z Kielc i z analogicznych spółdzielni w Łomiankach i na Targówku. Przedmiotem produkcji miały być przede wszystkim zabawki, lecz przewidziany był również montaż cyrkli. Ruszczyc zamówił potrzebne przyrządy i surowce. Zdawało się, że wszystko jest doskonale przygotowane.  

Praca uczniów rozpoczęła się od wyrobu stelaży z drutu dla specjalnego rodzaju zabawek. Do pomocy miały służyć drewniane klocki, na których formowano szkielet przyszłej zabawki. Gotowe wzory wykonał sam instruktor. Zadanie to przerastało jednak możliwości niewidomych. Gdy na zebraniu z kursantami Ruszczyc zapytał, co jest przyczyną niepowodzeń, czy ich brak wyobraźni, czy zła organizacja całości, otrzymał od uczniów odpowiedź, że ich zdaniem, ta praca jest dla niewidomych za trudna. Pan Henryk wycofał się wtedy z dalszych prób w tym zakresie. Zaczął się montaż cyrkli, który okazał się najciekawszą i najbardziej kształcącą fazą szkolenia. Ruszczyc nie zadowalał się cyrklami, marzył przecież o zabawkarstwie jako nowym zawodzie dla niewidomych. Ponawiał więc próby pracy w spółdzielniach zabawkarskich, lecz nadal bez skutku. Udanym momentem praktyki było wznowienie współzawodnictwa niewidomych z widzącymi. Kursantom udawało się czasem zyskiwać nad nimi przewagę, co stwarzało dobry nastrój i poprawiało samopoczucie.  

Podsumowując wyniki tego ciekawego eksperymentu przyznać trzeba, że nie zakończył się on ani całkowitym sukcesem, ani porażką, zawiodła głównie organizacja. Kilku instruktorów wcale nie przyjechało, nie wykonano też na czas zamówionych przyrządów. W niektóre dni brakowało surowca i młodzież nie miała co robić. Ruszczyc nie ukrywał niedociągnięć. Prosił uczestników praktyki o przesłanie mu na ten temat szczerych wypowiedzi po powrocie do domu. Praktykanci nie zawiedli i dzięki temu posiadamy spory zbiór ciekawych relacji.  

W czasie tej pierwszej praktyki pan Henryk nie uzyskał oczekiwanych efektów w dziedzinie politechnizacji lub racjonalizatorstwa. Osiągnął za to koleżeńskie zżycie się zespołu, rozszerzenie horyzontów myślowych dzięki spotkaniom i dobrze zaplanowanym wycieczkom. Młodzież zwiedziła między innymi Instytut Wzornictwa Przemysłowego z wystawą ceramiki dziecięcej i zabawek wykonywanych przez dzieci.  

Ruszczyc, jak to się często zdarzało, wziął na siebie zbyt wiele, nie licząc się ze słabym zdrowiem i brakiem odpowiednich współpracowników. Jednak ta pierwsza praktyka wyryła się głęboko w świadomości młodzieży. Rozumieli, że jest to wspólne wypracowywanie nowej ważnej sprawy. Eksperyment stał się pierwowzorem coraz bardziej udanych praktyk w latach następnych. Zwykle podczas wakacji odbywały się aż dwa turnusy. Popołudniowe wyjazdy do teatru i na koncerty podnosiły poziom kulturalny uczestników. Młodzież wciągała się do akordu i pracy w wyższym wymiarze godzin, a zarobione pieniądze były zastrzykiem gotówki na pierwsze tygodnie samodzielności.  

 

 

Rozwój dziewiarstwa

maszynowego  

 

 

Chcąc opisać historię powstania tego działu, musimy się cofnąć do roku szkolnego 1947-48. Ruszczyc poświęcił wtedy wiele uwagi zorganizowaniu obu warsztatów włókienniczych: tkactwa i dziewiarstwa. Nie były to w dziejach Towarzystwa pierwsze próby. Jeszcze przed drugą wojną światową zakupiono kilka maszyn dziewiarskich i jedne krosna tkackie. Maszyny dziewiarskie uległy zniszczeniu podczas Powstania Warszawskiego, toteż nie zdążono wyjść poza fazę pierwszych eksperymentów. Nieco lepiej przedstawiała się sprawa z tkactwem. Jeszcze przed wojną nawiązano współpracę ze spółdzielnią przemysłu ludowego "Ład" w Warszawie i projektowano nadać tkactwu niewidomych charakter rzemiosła artystycznego. Zamierzano zatrudnić przy tym niewidome kobiety ze wsi. Sztuka ludowa cieszyła się powodzeniem i robiono ciekawe próby z przędzą konopną i surową wełną z gruzełkami* (Rozm. MŻ z Zofią Morawską. Masz. 1985, AMŻ-4.). Niestety, po wojnie zmieniły się warunki i nie można było z tych doświadczeń skorzystać.  

W połowie lat czterdziestych wysłano na kursy instruktorskie dwie osoby: s. Ładysławę Art - do Państwowego Instytutu Robót Ręcznych (PIRR) w Bielsku-Białej i s. Beatę Twarowską na dwuletni kurs dla instruktorek do Szkoły Tkactwa i Kilimkarstwa im. Heleny Modrzejewskiej w Zakopanem. PIRR przygotowywał wtedy przede wszystkim do pracy w drewnie i metalu, toteż s. Ładysława nie uzyskała tam wystarczającego przygotowania do zawodów włókienniczych. Dziewiarstwo zaledwie poznała pobieżnie z instruktażu udzielonego jej w fabryce przy odbiorze maszyn. Umiała wprawdzie wykonywać najprostsze czynności, lecz nie wystarczało to do poprowadzenia szkolenia. Poziom jego był więc przez długi czas niezadowalający. Jednak jako osoba z praktycznym przygotowaniem zawodowym i doświadczeniem pedagogicznym była jedyną kandydatką Zarządu na kierowniczkę warsztatów tkacko-dziewiarskich. Na początku brakowało w nich zarówno wyposażenia, jak i wyszkolonego personelu.  

Pierwszych pięć maszyn dziewiarskich zamówił Ruszczyc na koszt Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej w Łodzi w 1946 r. On sam zajmował się głównie przebiegiem szkolenia, postępami uczniów i możliwościami zatrudnienia absolwentów, sprawa zbytu wyrobów go nie interesowała. Wkrótce s. Ładysławie udało się uzyskać zgodę przełożonych na skierowanie do jej warsztatu postulantki, Anny Jakubowskiej, posiadającej dziewięcioletni staż w tym zawodzie. Postulantka ta, późniejsza s. Amata, od pierwszej chwili miała do spełnienia trzy odpowiedzialne zadania: postawienie szkolenia na właściwym poziomie, wyuczenie zawodu obu instruktorek, tj. s. Ładysławy i podległej jej młodziutkiej pomocnicy, Teresy Skarżyckiej, oraz instruowanie pracownic tzw. wykańczalni. Do tych ostatnich należało wykonywanie szeregu czynności, niedostępnych dla niewidomych, jak zszywanie lub naprawa wyrobów i podkroje. Ze wszystkich trzech zadań postulantka wywiązała się bez zarzutu. Podniosła poziom szkolenia, doprowadziła w ciągu 6 miesięcy T. Skarżycką do egzaminu czeladniczego i potrafiła zdobyć zaufanie pracownic wykańczalni. Ruszczyc, dostrzegłszy wagę zagadnienia, w końcu sprowadził dla nich specjalną instruktorkę, a jedną z pań wysłał na kurs do Warszawy* (Rozdział opracowany na podstawie: s. Amata Jakubowska "Początek warsztatów dziewiarskich". Masz. 1979. AHR-9.).  

Warsztat wzbogacał się powoli o nowe maszyny odstępowane przez jedną z warszawskich fabryk lub przysyłane przez przyjaciół z Polonii zagranicznej. Przetrwały one w Laskach 30 lat. W połowie lat 50-tych w pracowni dziewiarskiej było już 13 maszyn płaskich, tzw. saneczkowych i elektryczna szpularka, która zastąpiła archaiczny kołowrotek z konopnym sznurem zwilżanym wodą. Dawał się bardzo odczuć brak polskich podręczników do dziewiarstwa, toteż s. Amata zaczęła układać pierwszą wersję swojego.  

Ruszczyc kładł wielki nacisk na eksperymentowanie i ciągłe notowanie spostrzeżeń, wciągając w to również pracujących w warsztacie chłopców. Siostry spisywały swoje obserwacje i wieczorami układały je w pewną całość. Wykształcenie pedagogiczne s. Ładysławy odegrało przy tym dużą rolę, opracowano założenia teoretyczne z technologii i materiałoznawstwa. Mimo to pozostało do rozwiązania wiele problemów praktycznych, z którymi siostry nie mogły sobie poradzić. "Robiliśmy doświadczenia z zegarkiem w ręku - wspomina s. Amata - ile czasu potrzeba na wykonanie i dobre opanowanie jakiejś czynności. Uczniowie osiągali szybkość i sprawność osób widzących, np. w przekładaniu oczek z igły na igłę. Na początku wykonywaliśmy swetry sposobem, jaki się praktykuje przy pracy na drutach (...), a potem doszliśmy do tego, że zaczęliśmy wyrabiać swetry nadając im formę od razu na maszynie i zdobiąc przody wzorami wymyślonymi przez uczniów".  

W 1949 r. odbyły się w Laskach pierwsze egzaminy czeladnicze. Poziom ich nie był wysoki, gdyż Komisja z Izby Rzemieślniczej stosowała wobec niewidomych, ku niezadowoleniu Ruszczyca, "taryfę ulgową". Widząc to, s. Amata opracowała zestaw pytań lepiej odpowiadających stopniowi wykształcenia zdających, toteż następne egzaminy stały pod względem przygotowania zawodowego coraz wyżej. Wspomniana Komisja skłonna była dawać uczniom Iii klasy Szkoły Zawodowej szanse na zdawanie egzaminu mistrzowskiego. Ruszczyc stanowczo się temu sprzeciwił, uważając, że ukończenie szkoły upoważnia jedynie do egzaminu czeladniczego. Niezależnie od tego obowiązywał wówczas absolwentów szkół zawodowych końcowy egzamin szkolny. W Laskach odbywał się on bardzo uroczyście, przy stole zasłanym suknem i w obecności komisji złożonej z nauczycieli przedmiotów ogólnokształcących i zawodowych. Egzamin był pisemny i ustny. Uczniowie, podobnie jak przy maturze, sami wybierali na kartkach pytania.  

Egzaminy czeladnicze odbywały się w innym terminie. Komisji z Izby Rzemieślniczej przewodniczyła dyrektorka szkoły dziewiarskiej w Warszawie, Halina Kowalczykowa. Była ona Laskom bardzo życzliwa. Komisja zwykle dołączała do zdających egzamin kilku dorosłych widzących spoza Zakładu. Na ogół zarówno "sztuki" laskowskich absolwentów, jak i ich odpowiedzi były lepsze niż wykonane przez widzących. Prace egzaminacyjne laskowskiej młodzieży z biegiem czasu stawały się coraz ładniejsze i zdobione wzorami. Komisja nie stawiała uczniom wyższych stopni niż dobry. Przyjmowała zasadę, że zdający powinien umieć nie tylko wykonać dzianinę, ale ją zszyć i wykończyć. Tego, niestety, niewidomi nie mogą zrobić. Ruszczyc opłacał Komisję z własnej kieszeni, nieraz jednak, jak wspomina s. Amata, członkowie jej zrzekali się honorariów. Przyjął się też zwyczaj, że uczniowie swoje prace egzaminacyjne otrzymywali na własność.  

Prawie przez cały rok 1950 na wyraźne polecenie Zarządu trwały pod kierunkiem Ruszczyca intensywne prace nad ukończeniem programów szkolenia w dziewiarstwie i tkactwie. Opracowano trzy kolejne wersje. Ministerstwo Oświaty nie miało jeszcze żadnych programów, toteż kiedy Ruszczyc zawiózł tam projekt laskowski wraz z pierwszą wersją podręcznika s. Amaty, przyjęto to 122 z wielkim uznaniem. Prawdopodobnie oba te opracowania przyczyniły się do podniesienia poziomu szkolenia także w szkołach dziewiarskich dla widzących. Z jednej z nich - prowadzonej przez panią Kowalczykową - przyjeżdżały niejednokrotnie grupy uczennic do Lasek, aby poznać staranność i wyniki pracy niewidomych.  

Metoda zalecona w laskowskim programie opierała się na solidnych podstawach tyflopedagogiki. Przez pierwsze 3 miesiące uczeń winien był ćwiczyć się wyłącznie w pracy na drutach i poznać, jak powstają sploty. Przez prucie materiałów dzianych i tkanych uświadamiał sobie zasadnicze między nimi różnice. Dopiero po opanowaniu zasadniczych wiadomości i umiejętności zaznajamiano go z budową maszyny, rozbierając ją na części. W końcu pozwalano na niej pracować.  

Jak bardzo Ruszczycowi zależało na tym, by praca uczniów nie była tylko mechaniczna, lecz rozwijała ich umysł, może świadczyć przytoczona przez s. Amatę anegdota. Było to prawdopodobnie w kilka lat po otwarciu warsztatu dziewiarskiego. Pan Henryk często do niego zaglądał, gdy byli tam tylko chłopcy: Podchodził wtedy do maszyn, które oni obsługiwali i sprawdzał, czy orientują się w tym, co robią. Czy wiedzą, z jakiej przędzy - cienkiej czy grubej - wykonują dzianinę. Potem niespodziewanie zrywał jedną z trzech nitek i czekał na ich reakcję. Dopiero po chwili pytał, czy wyczuwają jakąś zmianę w swej pracy. Po zerwaniu przędzy dzianina, oczywiście, spadała z maszyny i by móc dalej pracować, trzeba było z niemałym trudem podwiązywać nici. Ruszczyca wyraźnie to bawiło i kilkakrotnie powtarzał swój manewr. Siostry wzięły się na sposób i tak ustawiły maszyny, że po zerwaniu nitek dzianina nie spadała. Gdy pan Henryk znów przyszedł i zastosował swój chwyt, od razu zauważył, że coś się zmieniło i skutku nie osiągnął. Nie znając się na budowie maszyny, nie wiedział, co się stało, lecz uznał się za pokonanego. Usiadł na swym trzcinowym fotelu i zaczął się śmiać, ale od tego dnia już więcej nie próbował zrywać przędzy.  

Od dawna rozmyślał nad urozmaiceniem metod szkolenia i na pozór niepomyślne zdarzenie nieoczekiwanie ułatwiło mu to zadanie. Był nim bunt uczniów, którzy narzekali na monotonię i bezmyślność swej pracy, na wykonywanie godzinami tych samych ruchów przesuwania zamka maszyny raz w prawo, raz w lewo. Domagali się czegoś inteligentniejszego. Właściwa przyczyna buntu leżała jeszcze gdzie indziej. S. Ładysława, łatwo ulegająca zniecierpliwieniu, kiedyś ostro zbeształa uczennicę, która niechcący złamała jeden z elementów naprężających nici w maszynie. Wówczas dwóch najstarszych uczniów wybrało się do Ruszczyca z prośbą, aby miejsce s. Ładysławy zajęła s. Amata. Ruszczyc bardzo umiejętnie rozegrał tę sprawę. Zaapelował o spokój, wytłumaczył, że zorganizowanie warsztatu dziewiarskiego było dużym osiągnięciem okupionym wielkim wysiłkiem. S. Ładysławę mianował kierowniczką wykańczalni, a s. Amatę uczynił odpowiedzialną za szkolenie. Miała się zająć podniesieniem go na wyższy poziom, wprowadzając komponowanie i wykonywanie wzorów przez uczniów* (Rozm. MŻ z A. Adamczykiem, op. cit.).  

Początkowo s. Amata wprowadzała zdobienie poprzez przekładanie oczek. Później pozwoliła uczniom stosować ich własne pomysły w wykonywaniu wzorów. Ruszczyc mógł wkrótce przedstawić te prace fachowcom ze spółdzielni "Poziom", którzy wysoko ocenili wartość prób podejmowanych w Laskach. Siostra Amata zadbała o to, aby każdy uczeń posiadał zeszyt-album, w którym umieszczałby wykonywany przez siebie wzór wraz z opisem. W albumie figurował też rysunek techniczny danego fasonu oraz próbka dzianiny z wzorem w skali 1R:5. Pozwalało to uczniom przekonać się, jak dany wzór wygląda w rzeczywistości.  

Zmiany w sposobie produkcji były ważne, gdyż trzeba było liczyć się również z wymaganiami odbiorców. "Cepelia" przyjmowała tylko wyroby odpowiadające zatwierdzonym przez nią określonym wzorcom. Wyroby jednostkowe z indywidualnymi wzorami nabywała w niewielkiej ilości spółdzielnia "Rękodzieło". Niezależnie od coraz lepszych wyników szkolenia Ruszczyc był świadom, że trzeba młodzież przygotować do pracy zarobkowej poprzez podniesienie wydajności w pracy.  

 

 

 

Osiągnięcia niewidomych

w tkactwie  

 

 

Jesienią 1949 r. Towarzystwo zorganizowało w Pniewie, skromnej resztówce na Kujawach, kurs szkoleniowy tkacko-dziewiarski dla 30-tu niewidomych dorosłych dziewcząt, przebywających dotąd w Żułowie. Postawiono jako zasadę, że każda z nich w ciągu roku opanuje oba wspomniane zawody i zdobędzie dyplom czeladnika lub nawet mistrza. Ukończenie kursu miało stać się dla nich podstawą do samodzielnego życia. Kierowniczką placówki została s. Pia Maria Okóń, nauczycielkami i instruktorkami siostry i osoby świeckie. Zarząd uczynił Ruszczyca odpowiedzialnym za kierunek szkolenia, ze względu jednak na nasilanie się w tym czasie jego choroby, tylko raz odwiedził nowy zakład. Faktycznie nadzór nad Pniewem pełnił Antoni Marylski.  

Nauczycielką tkactwa była s. Beata Twarowska. Mając ukończony kurs instruktorski w Zakopanem pragnęła postawić tkactwo niewidomych na możliwie wysokim poziomie. Nie dysponując żadnymi gotowymi wzorcami, drogą eksperymentów wypracowała własny system instruktażu, polegający na układaniu kartek z zapisem brajlowskim na poszczególnych częściach krosien tkackich. Dziewczęta, odczytując tę instrukcję, orientowały się, na który pedał mają nacisnąć lub ile wykonać przerzutów czółenka. To im wystarczało, aby na tkaninie utworzyć odpowiedni wzór. Stopniowo instrukcje zaczęto spisywać w książeczkę, której treść dziewczęta znały na pamięć. Dzięki tej metodzie powstawały coraz piękniejsze tkaniny, oparte na ludowych wzorach* (Rozm. MŻ z Henryką Twarowską. Masz. 1987. AMŻ-4 i rozm. MŻ z s. Tobią Hawrylik. Masz. 1986. AMŻ-4.).  

Ośrodek szkoleniowy w Pniewie utrzymał się tylko przez rok. Gdy w początku 1951 r. nastąpiła jego likwidacja, s. Beata powróciła do Lasek i została skierowana do szkolenia chłopców w tkactwie. Warsztat tkacki w Laskach w następnych latach rozrósł się i doszedł do 17 stanowisk pracy. S. Beata z powodzeniem stosowała wypróbowane w Pniewie metody i przyczyniła się do znacznego podniesienia poziomu produkowanych wyrobów. Na paru wąskich krosnach sprowadzonych z Krakowa pracowali młodzi niewidomi inwalidzi z amputacjami jednej ręki. Właśnie przez nich wykonywane kolorowe i wzorzyste tkaniny cieszyły się największym powodzeniem.  

Podobnie jak w dziewiarstwie, Ruszczyc żywo interesował się programem i przebiegiem szkolenia w tkactwie. Widział w nim zawód ćwiczący w koncentracji uwagi, rozwijający spostrzegawczość i pamięć.  

Przytoczę anegdotę obrazującą niektóre zachowania się Ruszczyca. Opowiadała mi ją Elżbieta z Przewłockich Cielecka, która znała pana Henryka jeszcze jako dziewczynka. Przed wojną przyjeżdżał nieraz z O. Korniłowiczem na wieś do jej rodziców. Po wojnie E. Przewłocka założyła w Warszawie własny warsztat tkacki, z którego utrzymywała rodzinę. Blisko związana z Laskami, raz przyjechała specjalnie, by podać panu Henrykowi informację, że w swojej produkcji natrafiła na bardzo opłacalny wyrób, nietrudny do wykonania i poszukiwany na rynku. Reakcja Ruszczyca była zaskakująca. Odmowę posłużenia się tym wyrobem - zbyt prostym, jego zdaniem, dla uczniów laskowskich - wyraził w sposób niezwykle gwałtowny. Poderwał się z fotela i zaczął krzyczeć: "To ty sobie wyobrażasz, że mnie chodzi o pieniądze? Wcale mi na tym nie zależy. Ważne jest tylko, żeby niewidomi mogli dużo się nauczyć"* (Rozm. MŻ z Elżbietą Cielecką. Masz. 1987. AMŻ-4.).  

Mimo iż kierunek szkolenia s. Beaty był właściwy i w przyszłości zaowocował przy tworzeniu spółdzielni artystycznej "Nowa Praca Niewidomych", po paru latach zaszły w warsztacie zasadnicze zmiany. U podstaw decyzji kryły się problemy finansowe. Bywały przecież chwile, kiedy Zofia Morawska, skarbnik Zarządu Towarzystwa, stawała przed pustką w kasie i z końcem miesiąca nie miała z czego wypłacić personelowi pensji. Toteż w 1953 r. przyjęto na kierownika warsztatu tkackiego doświadczonego mistrza Józefa Borkowskiego, który zaczął przestawiać produkcję na inne tory. Z jednostkowej i o charakterze artystycznym przeszła na bardziej uproszczoną i seryjną. Wpłynęło to zasadniczo na podniesienie dochodów. J. Borkowski pozostał na zajmowanym stanowisku aż do likwidacji tkactwa w 1961 roku, natomiast s. Beata, której nowy kierunek nie odpowiadał, odeszła.  

Jeszcze w końcowym etapie kursu w Pniewie wyłoniły się nieoczekiwanie trudne problemy, które - paradoksalnie - otworzyły przed niewidomymi nowe perspektywy. Przed zakończeniem egzaminów czeladniczych zjawiła się w zakładzie Komisja Wojewódzka z Łodzi w celu przeprowadzenia wizytacji. Goście nie ukrywali swego nieżyczliwego stosunku do religii i sióstr zakonnych, co wywarło niemiłe wrażenie na uczestniczkach kursu. Odnieśli się też krytycznie do wszelkich prób tkactwa artystycznego, przeciwstawiając im pracę w akordzie jako jedynie właściwą we współczesnym świecie. Zaprosili niewidome dziewczęta do Łodzi - oczywiście bez sióstr - zachęcając, by zapisały się do mającej tam wkrótce powstać spółdzielni włókniarskiej.  

Wiadomość o wizytacji w Pniewie dotarła do Lasek i poruszyła Ruszczyca. Dowiedział się m.in., że prezes Głównego Urzędu Inwalidzkiego zamierza stworzyć wspólny internat dla kobiet i mężczyzn niewidomych, co go jeszcze bardziej zaniepokoiło. Zbyt słaby, by uczestniczyć w ewentualnych rozgrywkach, zdecydowany był jednak działać. Ułożył plan, który z pomocą innych osób udało mu się zrealizować. Postanowił przede wszystkim uprzedzić powstanie spółdzielni w Łodzi przez założenie spółdzielni tkacko-dziewiarskiej spośród absolwentek kursu w Pniewie. Wystąpił z całą energią o znalezienie lokalu na oddzielny internat dla niewidomych kobiet i cel swój osiągnął.  

22 grudnia 1950 r. wybrał się do Pniewa Antoni Marylski z Adolfem Szyszko. Zwołano dziewczęta na zebranie założycielskie i przedstawiono im projekt utworzenia własnej spółdzielni. Plan ten spotkał się z uznaniem, wszystko odbyło się zgodnie z wymogami, a na prezesa nowej spółdzielni wybrano Adolfa Szyszko. Ruszczyc poinformował go o formalnościach koniecznych do rejestracji takiej instytucji. W przyszłości dosyłał mu jeszcze ukazujące się nowe materiały, dotyczące spółdzielczości* (Rozm. MŻ z Adolfem Szyszko. Masz. 1985. AMŻ-4.). Nie bez racji więc Ruszczyc uważany jest za założyciela spółdzielni o nazwie "Przyjaźń" w Łodzi.  

Dla zilustrowania rodzinnej atmosfery w warsztacie tkackim w Laskach przytoczę dłuższe opowiadanie Wincentego Mierzejewskiego, inwalidy wojennego bez dwóch rąk, który zakończył tam szkolenie uzyskując dyplom czeladnika.  

"Mistrzem w warsztacie był pan Borkowski, dobry fachowiec - ale wymagający. Gdy nieraz w splocie powstał błąd, obsztorcował, chciał żeby wcale tego nie było - Wicku, jestem wymagający, może czasem za bardzo, ale zdaję sobie sprawę, że jeśli pójdziecie do pracy, sami wobec siebie będziecie wymagający. To jest zadatek". (...) W warsztacie pracowały siostry: s. Tobia i s. Rozalia. Były bardzo zaangażowane, żyły naszą pracą, może aż zanadto się poświęcały. Siostra Tobia była od samego początku, tzn. od 21 stycznia 1955 r. Pan Ruszczyc ciągle prosił mnie na rozmowy. Byłem najbardziej zżyty z s. Tobią. Raz wystąpił do mnie ostro pan Borkowski, a s. Tobia uważała, że za ostro i poskarżyła przełożonej. (...) Wieczorem pan Ruszczyc wezwał mnie: "Siadaj, kochane dziecko... i pocałował mnie. Wicku, słuchaj, tobie pan Borkowski dokucza, dlaczego nic nie mówisz? - To nic takiego - Kłamiesz, moje dziecko - wziąłem to za rzecz normalną, a skąd pan o tym wie? - To moja sprawa". Potem przyznała się s. Tobia, że to ona powiedziała. Była zawsze wielką pomocą, na przykład gdy w zimie trzeba było się rozebrać, włożyć fartuch, dojść do warsztatu.  

Pani Morawska prowadziła zamówienia, przychodziła omawiać z panem Borkowskim sprzedaż w sklepach, mówiła, jakie jest zapotrzebowanie. Była młoda, zawsze uśmiechnięta, zadowolona. Pan Ruszczyc przychodził też dość często informować się na bieżąco o uczniów, kontaktował się z nimi. Prawie co dzień wyjeżdżał, organizował właśnie "Nową Pracę". Często wzywał nas i pytał, czy czego nie potrzebujemy, czy jest pomoc, pytał o protezy. Zawsze zaczynał - Aha! - i klepnął w ramię. - Co słychać, moje dziecko, jak ci idzie? - Do egzaminów przygotowywał pan Borkowski. Wtedy w warsztacie przerywało się pracę, siadano w kółko, on wykładał. Ci, co mieli ręce, układali sploty przy pomocy kubarytmów.  

Ja próbowałem ustami. S. Tobia wymyła spirytusem tablicę kubarytmiczną. Sploty wychodziły, ale robienie tego na stole było bardzo męczące, kark bolał od schylania się (...)  

Potem zaczęły się sztuki egzaminacyjne: 6 metrów na garnitur, szerokość 82?7:cm, wełna setka (...). Przyjeżdżał ktoś z Izby Rzemieślniczej. Pani chodziła po warsztacie, sprawdzała, czy nie ma błędu, oceniała dany odcinek materiału. Wycinało się go i szedł do wykańczalni, gdzie pani wprowadzała nitki. Jeżeli brakowało, odczyszczała, dekatyzowała, prasowała, cięła - przeważnie na sukienki i kostiumy damskie. Zawsze na tym samym warsztacie"* (Wincenty Mierzejewski, ank. Masz. 1983. MHR-8.).

 

 

Utworzenie warsztatów

drzewno-metalowych

 

 

 

Pracownia obróbki metali  

 

 

Po doświadczeniach z praktyką wakacyjną w sierpniu 1954 r. Ruszczyc był już zdecydowany przystąpić z dniem 1 września do otwarcia warsztatów drzewno-metalowych*28. Nie zważał na piętrzące się trudności. Brakowało przede wszystkim środków finansowych, bo Zarząd - nie ufając w powodzenie tego przedsięwzięcia wyasygnował na nie symboliczną sumę 5000 zł, z którą niewiele można było zdziałać. Pan Henryk mógł liczyć wyłącznie na pomoc przyjaciół i własną pomysłowość, nie dysponował przecież nawet odpowiednimi ludźmi. Zdawał sobie sprawę, że jeśli do tej pionierskiej pracy nie znajdzie fachowców, to wszystkie jego projekty spalą na panewce. Szczęście jednak mu dopisywało.  

Początek roku szkolnego był już za pasem, gdy zjawił się w gabinecie Ruszczyca kandydat na nauczyciela prac w metalu, Stefan Kajetaniak. Spokrewniony z jedną z laskowskich sióstr, zdążył trochę poznać Laski, przebywając u krewnych w Zakładzie. Sprawa niewidomych była mu bliska, gdyż miał niewidomego dziadka, do którego był przywiązany. Ruszczyc posiadał specjalny dar rozmawiania z ludźmi przyjmowanymi do pracy. Stawiał zaskakujące pytania, które wyzwalały szczere odpowiedzi i odsłaniały osobowość kandydata. Tak też było i tym razem. Kajetaniak wysłuchawszy koncepcji Ruszczyca o szkoleniu niewidomych w obróbce metalu, powiedział otwarcie, że uważa to za nonsens. Właśnie ta otwartość spodobała się panu Henrykowi, który z punktu zaproponował swemu rozmówcy objęcie kierownictwa szkolenia w metalu* (Rozdział opracowany na podstawie nagranej na taśmę relacji Stefana Kajetaniaka. Masz. 1976. AMŻ-4 i rozm. MŻ z A. Adamczykiem. op. cit.).  

Główną przeszkodę stanowił fakt, że Kajetaniak był nauczycielem w szkole mechanicznej w Elblągu. Gdy Ruszczyc się o tym dowiedział, natychmiast wysłał list do tamtejszej dyrekcji z prośbą o bezzwłoczne zwolnienie ich pracownika, gdyż jest niezbędny w Laskach. Kajetaniak przyjechał na rozpoczęcie roku już z pozytywną odpowiedzią. Zamieszkał u krewnych, co odgrywało wielką rolę wobec ciasnoty w Zakładzie.  

Nowy pracownik otrzymał od razu szereg zadań do spełnienia. Miał zorganizować warsztat ręcznej obróbki metali z całym potrzebnym do tego wyposażeniem i zdobyć proste obrabiarki, jak wiertarki i prasy. Uczniowie mieli szkolić się w oparciu o produkcję i to, o ile możności, opłacalną. Ruszczyc życzył sobie, by to były wiaderka i zabawki z blachy. Gdy okazało się to niemożliwe z powodu braku kosztownych urządzeń technicznych, zaproponował produkcję kuchenek elektrycznych. Zabrakło i tym razem środków na kupno odpowiednio potężnej prasy. Wobec tego nauczyciel otrzymał polecenie produkowania żelaznych łóżek. Tutaj w grę wchodziła wyłącznie ręczna praca uczniów, taka jak piłowanie elementów, ich wyginanie, nitowanie lub zwijanie sprężyn. Konieczne było opracowanie odpowiednich pomocniczych przyrządów. Ruszczyc, korzystając ze swych znajomości w Warszawie, zamówił projekty, na których podstawie instruktorzy wykonali oprzyrządowania. Przytaczam tu ciekawą uwagę A. Adamczyka: "Każdy projekt oprzyrządowania był poddany pod ocenę uczniów. Kajetaniak nie wykańczał żadnego przyrządu, póki nie naradził się z uczniami co do jego przydatności"* (Ibidem.). Takie miał wskazówki od swego Szefa, musiał się ich trzymać.  

Rozpoczęła się iście pionierska praca. W latach powojennych ambicją młodzieży w całej Polsce była praca w metalu, którą uważano za coś nowoczesnego. W ciągu pierwszych 2 lat istnienia warsztatów wykonano około 300 łóżek. Część z nich przeznaczono na potrzeby laskowskich internatów, reszta rozeszła się na zamówienia Min. Oświaty.  

"Oprócz łóżek uczniowie montowali gniazdka, piasty rowerowe, a w następnym roku podnośniki do tapczanów i zaparzaczki do herbaty z kapsli od butelek. Udział uczniów we wszystkich pracach szacowano na 80%.  

W warsztacie (...) panowała atmosfera twórczości. Uczniowie pracowali przy ustawianiu i mocowaniu stołów montażowych, osadzaniu imadeł i siatek ochronnych. Kajetaniak nad wszystkim czuwał, pod jego bokiem pracowano z zapałem. Imponował swoimi umiejętnościami. Niezależnie od produkcji prowadził systematyczne szkolenie, polegające na opanowywaniu kolejnych operacji zgodnie z programem zasadniczych szkół zawodowych"* (Ibidem.). Wprawiano się na odpadach, po uzyskaniu wprawy uczeń przechodził do produkcji. Przy imadłach uczniowie ćwiczyli się w posługiwaniu piłką do metalu i pilnikiem. Była to praca wymagająca wiele cierpliwości, ale konieczna dla wyrobienia pewności ręki. "Nadszedł wreszcie moment - pisze dalej Adamczyk - kiedy w warsztacie pokazała się pierwsza tokarka. Było to dla młodzieży wielkie wydarzenie. Zachowywano się wzorowo, byle tylko nie zostać wyeliminowanym z tak ciekawych prób". Robiono wszystko, aby rezultaty pracy były pomyślne i żeby pan Ruszczyc, który uwierzył w ich możliwości, "nie zawiódł się"* (Ibidem.).  

Szkolenie w metalu miało dać uczniom solidne podstawy do opanowania zawodu. W uzupełnieniu praktyki warsztatowej mieszkający na terenie Zakładu inż. Jerzy Dąbrowski prowadził wykłady z materiałoznawstwa i technologii.  

Pan Henryk co dzień odwiedzał warsztaty i przypatrywał się pracy uczniów. W parę sekund orientował się w postępach każdego, oceniał stopień zainteresowania, sprawdzał za pomocą pytań, czy wie, co w danej chwili wykonuje i jaką rolę obrabiany element odgrywa w gotowym wyrobie. Po południu spędzał długie godziny na rozmowach z nauczycielami zawodu, uczył ich zasad pedagogiki, opowiadał o światowych osiągnięciach niewidomych, przekonywał i zachęcał. Ze wspomnień Kajetaniaka wynika, jak bardzo dyskusje te pobudzały go do osobistych przemyśleń i jak budziły uznanie dla tak niezwykłego Szefa.  

Współpraca z takim człowiekiem, ciekawa i kształcąca, nieraz bywała trudna, bo jednym z charakterystycznych rysów Ruszczyca była jego zmienność. "Pan Ruszczyc - wspomina Andrzej Adamczyk - łatwo i często zmieniał zdanie. W 1954 r. w okresie tworzenia działu metalowego w Laskach, wprowadzał zmiany w programie dosłownie co jeden, dwa dni. Zmieniał wszystko: siatki osłaniające stanowiska uczniów, imadła, pilniki..."* (Ibidem.).  

W wieczornych godzinach miał zwyczaj wychodzić w internacie na korytarz i zapraszał do siebie przygodnie spotkanych uczniów z zawodówki. Wszczynał z nimi rozmowę, wypytując o wrażenia z zajęć danego dnia, wydobywając opinie i pragnienia. Ze zdaniem kilku najbardziej inteligentnych liczył się więcej niż z opinią instruktorów.  

Prace uczniów były coraz wyższej jakości. Wykonane na egzamin końcowy młotki oraz ramka od piły do metalu odpowiadały idealnie polskim normom. Dotychczas polscy niewidomi nie mogli poszczycić się podobnym sukcesem.  

Wyniki finansowe działu metalowego stanowiły niemałe zaskoczenie, gdyż produkcja łóżek, jakkolwiek prowadzona ręcznie, przyniosła spore zyski. W tych czasach suma paruset tysięcy złotych znaczyła wiele, przede wszystkim zaś wykazywała sensowność całego przedsięwzięcia. Zarząd Towarzystwa przez długi czas miał wątpliwości, czy podjęty eksperyment nie zakończy się fiaskiem. Osiągnięcia finansowe temu zaprzeczyły.  

Dla uczniów świadomość, że kształcą się w zawodzie cenionym przez widzących była elektryzująca. Zwiększał się wachlarz możliwości niewidomych, dotąd bardzo ograniczony. W spółdzielniach na ogół nie było miejsc wolnych. Praca w szczotkarstwie, z powodu rodzaju surowca wytwarzanego z włókien palmowych, równała się z siedzeniem w kurzu. W spółdzielni dziewiarskiej starsi pracownicy nie dopuszczali praktykantów do maszyn, toteż eksperyment laskowski wzbudził wiele nadziei.  

 

 

Zorganizowanie pracy

w drewnie  

 

 

Równocześnie z pracą w metalu Ruszczyc przewidział utworzenie podobnego działu w drewnie, nie mógł jednak znaleźć nauczyciela. Przed dniem 1 września 1954 r. wezwał mnie do siebie, proponując objęcie zajęć w kl. I zawodowej. Wymawiałem się brakiem fachowości, lecz w końcu wyraziłem zgodę pod warunkiem zostawienia mi dwóch tygodni na doprowadzenie narzędzi do stanu używalności. Pan Henryk obiecał, lecz po trzech dniach zmienił zdanie i kazał natychmiast rozpocząć lekcje. Tłumaczył, że nie ma co zrobić z uczniami. Na szczęście po paru dniach znalazł się doskonały kandydat na nauczyciela, Jan Nieciecki. Miał fachowe przygotowanie sprzed wojny, poza tym 8-letni staż nauczycielski w Szkole Doskonalenia Rzemiosła w Warszawie. Obdarzony wybitną zręcznością manualną i szybkością w działaniu, a bezpośredniością w obcowaniu, zjednał sobie szybko uczniów i współpracowników. Wesoły i otwarty, kochał młodzież, a ona mu się odwzajemniała. Dokształcał także i mnie. Jedyną jego słabą stroną było niedocenianie znaczenia przyrządów zapewniających niewidomym samodzielną, precyzyjną pracę. Szkolił tradycyjną metodą polegającą na wyrabianiu sprawności przez długie ćwiczenie, to jednak nie mogło wystarczyć niewidomym do zdobycia pożądanej niezależności* (Patrz: MŻ "Współpraca moja...", op. cit.).

O rodzaju trudności, na jakie napotykano wówczas w Zakładzie, świadczy fakt, że Nieciecki dojeżdżając z Mokotowa i tracąc trzy godziny dziennie na dojazdy, postanowił zrezygnować z pracy. By za wszelką cenę go zatrzymać, Ruszczyc niezwłocznie kazał zagrodzić ścianką ze sklejki koniec korytarza w internacie i uzyskał tym sposobem pokoik dla nauczyciela. Od razu jednak dokwaterował mu jednego z wychowawców, którego również nie było gdzie umieścić.  

Ruszczyc stawiał Niecieckiemu duże wymagania, oczekiwał wynajdywania wciąż nowych tematów produkcji i to przynoszącej zyski. Tymczasem Nieciecki, nie dysponując żadnymi obrabiarkami, mógł co najwyżej wykonywać proste przedmioty służące w laskowskich szkołach i internatach. Rozwijała się więc skromna produkcja stołów do klas, wiszących otwieranych sekretarzyków, półek do książek, jakichś zabawek. Nauczyciel błyskawicznie doprowadził do porządku narzędzia, lecz gdy chciał oheblować deski, musiał prosić o zawiezienie ich zaprzęgiem z dwóch osłów do stolarni w Centrali Zakładu. Tak samo przywożono je z powrotem. Jeszcze dotkliwiej dawał się odczuć brak suszarni. Kupowany materiał był z reguły świeży i mimo prowizorycznego dosuszania w pracowni nie nadawał się do produkcji. Nieciecki, widząc przepracowanie Szefa i kłopoty finansowe Zakładu, nie śmiał nalegać na podjęcie koniecznej inwestycji. Niektóre wyroby z niedosuszonego drewna zaczęły się rozsychać i Nieciecki z tego powodu doznał wielu przykrości, co spowodowało po trzech latach jego odejście.  

Stolarnię po dłuższym bezkrólewiu objął w 1958 r. Jan Szkolik. Pan Henryk zlecił mu eksperymentalne szkolenie niewidomych przy obsłudze obrabiarek do drewna. Uczniowie z powodzeniem wykonywali operacje przy maszynach z tym, że udział widzących w przygotowaniu i wykańczaniu wyrobów był wysoki i kosztowny. Czynności niewidomych nie wiązały się w cykl produkcyjny i tego problemu nie umiano rozwiązać. Toteż Ruszczyc przestał traktować stolarstwo jako osobny kierunek zawodowy, ograniczając się tylko do politechnicznego przeszkalania uczniów I-szej klasy Szkoły Zawodowej.  

 

 

Dalsze dzieje

szkolenia w metalu  

 

 

Stefan Kajetaniak przez cztery lata prowadził szkolenie w metalu. Odszedł na własne żądanie, chcąc pracować w szerszym wymiarze z młodzieżą widzącą. Wkrótce objął kierownictwo warsztatów w Zespole Szkół Zawodowych "Huty Warszawa". Następcą jego został Jerzy Romazewicz, który już od roku uczył robót ręcznych w Szkole Podstawowej. Miał dobre przygotowanie techniczne i w Świdrze własny warsztat zabawkarski. Przyciśnięty podatkami i domiarami musiał zrezygnować z samodzielności i przybył do Lasek. Z pracą pedagogiczną nigdy się nie zetknął, toteż zaskoczyła go propozycja Ruszczyca podjęcia roli nauczyciela robót ręcznych. Jak zwykle w Laskach początki były trudne. Romazewicz otrzymał pusty lokal z gołymi stołami, musiał przywieźć własne narzędzia i wyposażyć pracownię. Pan Henryk od dawna interesował się zabawkarstwem, teraz więc chciał rozpocząć naukę od montażu elementów pozostałych z dawnej produkcji w Świdrze. Równocześnie zlecił prowadzenie wieczorami majsterkowania w świetlicy internatowej i sam przychodził na zajęcia. Chciał sprawdzić, czy nowy nauczyciel ma zmysł pedagogiczny i jaki jest jego stosunek do niewidomego dziecka* (Rozm. Jerzego Wróblewskiego z Jerzym Romazewiczem. Masz. 1982. AMŻ-4 i Rozm. MŻ z J. Romazewiczem. Masz. 1985. AMŻ-4.).  

Kiedyś po południu wezwał Romazewicza do siebie i polecił mu do następnego ranka wykonać fotel z rurek. Nie dostarczył jednak ani rysunku, ani materiału. Wykonanie trzeba było samemu zaprojektować i zorganizować. Nie wiadomo, czy była to próba praktycznej znajomości fachu, czy potrzeba pokazania nazajutrz tapicerowi stelażu fotela. Może jedno i drugie. Faktem jest, że Romazewicz wywiązał się z zadania doskonale, a pan Henryk zaangażował go odtąd na stałe. Nie przekazał jednak żadnego programu nauczania, ograniczając się do podania kilku podstawowych zasad, jak: troska o usprawnienie manualne uczniów, pobudzenie ich do myślenia, wyrabianie samodzielności i wiary we własne siły, zwalczanie wad ruchowych. Dziś wydaje się dziwne, że autor metodycznego podręcznika nikomu z nauczycieli nie dał opracowanego przez siebie programu nauczania. Mając do dyspozycji osobną klaso-pracownię, Romazewicz zabrał się od razu do konstruowania przyrządów umożliwiających niewidomym samodzielność i precyzję. Rozumiał, że jest to podstawowy warunek uniezależnienia od widzących.  

Na półrocze drugiego roku współpracy z Romazewiczem Ruszczyc po południu wezwał go do siebie. Zlecił przygotowanie na następny dzień zajęć z klasą zawodową liczącą 16 uczniów w taki sposób, by każdy wykonywał inną operację. Młodzież ta nie miała jeszcze nigdy do czynienia z pracą w metalu. Zadanie więc, na pierwszy rzut oka, przekraczało ludzkie możliwości, toteż Romazewicz tej nocy prawie oka nie zmrużył. Najczarniejsze myśli i najgorsze przeczucia kłębiły mu się w duszy. Co się stanie, jeśli nie wywiąże się z tego niewykonalnego polecenia? Dopiero nad ranem uspokoił się i myśli ułożyły mu się w gotowy plan. Wiedział już, co zrobi: rozpocznie produkcję grabi, których konstrukcję tak skomplikuje, że każdy uczeń będzie wykonywał inną czynność. Zęby grabi każe chłopcom nagwintowywać i osadzać w gwintowanych otworach, czego normalnie nigdy się nie robi. Gdy pan Henryk wszedł rano do pracowni i zobaczył, że wszystko dzieje się zgodnie z jego zamysłem, nie ukrywał zadowolenia.  

Po latach Romazewicz stwierdził, że niezwykłe wymagania ze strony Szefa wykrzesały z niego sumę wysiłków i pomysły, do których wcale nie czuł się zdolny. Z własnej inicjatywy nigdy by ich nie osiągnął. Ruszczyc po opisanym wydarzeniu uwierzył, że znalazł wreszcie człowieka, który potrafi zrealizować jego koncepcje.  

Na przełomie lat 50-tych i 60-tych pojawiły się na rynku pracy niewidomych wielkie trudności* (Eksperyment z politechnizacją opracowano na podstawie rozm. MŻ z Zofią Warchoł. Masz. 1982. AMŻ-4.). Państwo rozbudowało wielki przemysł dążąc do likwidacji mniejszych zakładów społecznych i spółdzielczych. W dyskusji z przedstawicielem jednego z ministerstw Ruszczyc posłyszał zdanie, że w zaplanowanym rozwoju mechanizacji jedna osoba będzie wykonywała tyle samo, co dotąd kilka. W tych warunkach utrzymywanie mniejszych warsztatów przestanie być celowe. Pan Henryk odpowiedział bez wahania: "Ważniejszą rzeczą od względów ekonomicznych jest, aby mógł pracować człowiek" i tym przeciął dyskusję.  

Skutkiem takiej polityki rządu zachwiało się tkactwo i Ruszczyc po sprawdzeniu w terenie zarobków w tej dziedzinie postanowił dział ten zlikwidować. Wobec wahań i niepewności na rynku pracy tym ważniejsza stawała się potrzeba rozszerzania horyzontów myślowych uczniów ze Szkoły Zawodowej. Wszechstronne usprawnienie manualne miało im ułatwić przystosowanie się do zmieniających się wciąż warunków. Z tą myślą w początku roku szkolnego 1960 Ruszczyc przystąpił do wprowadzenia od dawna planowanej politechnizacji. Klasę I zawodową podzielił na 6 grup o jednakowej liczebności uczniów w celu przeszkolenia każdej w 6 kierunkach zajęć warsztatowych w Laskach. Były to: tkactwo, dziewiarstwo, tapicerstwo, wyplatanie mebli (potem szycie kołder), drewno i metal. Pod koniec roku każdy z uczniów miał wybrać sobie tylko jeden zawód i w nim się doskonalić. Szczotkarstwa nie brano pod uwagę, gdyż wszyscy znali je jeszcze ze Szkoły Podstawowej. Celem tak pojętego szkolenia było ogólne poznanie zasad obowiązujących w poszczególnych zawodach, używanego w nich surowca, metod produkcji, budowy maszyn i urządzeń. Uczeń mógł nauczyć się nowych operacji w różnych dziedzinach, jak również nabyć wprawy w pracach obliczeniowych. Dawało mu to tak potrzebną wiarę we własne siły.  

Nowa metoda pokrywała się z panującą w Laskach zasadą, że każdy absolwent powinien znać dwa lub trzy zawody. Dodatnie jej skutki najlepiej uwydatniły się w działach metalu i drewna.  

W dziale stolarskim pod kierunkiem J. Szkolika uczniowie poświęcali wiele czasu na obsługę wiertarki poziomej wymagającą zręczności obu rąk. Pan Henryk był zadowolony z wyników ich pracy i chciał je porównać z wydajnością widzących. W tym celu kazał ściągnąć z innych działów warsztatowych 2 pracowników i przeprowadził próby, które wyszły zdecydowanie na korzyść niewidomych. Prawdę powiedziawszy, sprawdziany te zostały przeprowadzone nieco po amatorsku. Jeden z wezwanych pracowników znany był z powolności, drugi bardzo nerwowy. Nie można uznać tej próby za w pełni miarodajną, lecz współzawodnictwo z widzącymi działało mobilizująco na uczniów i miało wielkie znaczenie psychologiczne. Ruszczycowi najwidoczniej o to chodziło.  

Chciał pokazać, że nawet kilkutygodniowe szkolenie daje niezłe rezultaty* (MŻ był świadkiem ww. prób.).

W ramach szkolenia politechnicznego pan Henryk organizował dla wybranej klasy wycieczki, które najchętniej sam prowadził. Kierowano się najpierw ku Staremu Miastu w Warszawie, wówczas w odbudowie, i zwiedzano prywatne warsztaty kowalskie. Artyści rzemieślnicy wykonywali ozdobne drzwi z metalu, ręcznie kute zamki, zawiasy, latarnie. Celem innych wycieczek była spółdzielnia grawerska "Orno", Muzeum Narodowe lub Muzeum Wojska Polskiego. Poznawanie dzieł sztuki miało dać młodzieży natchnienie do własnej pracy twórczej. Warto zaznaczyć, że pan Henryk, będąc w porze obiadowej w mieście, prowadził swą młodzież do restauracji i uczył ją, jak się zamawia obiad, dobiera potrawy i płaci kelnerowi. Niekiedy wstępował do cukierni i z własnych pieniędzy fundował lody lub ciastka.  

W Laskach po wycieczkach uczniowie otrzymywali miękki surowiec, tj. 3-milimetrowy drut aluminiowy i odpady z blach miedzianych. Z tego materiału mieli sami coś wymyślać i tworzyć. Najczęściej wykonywali ozdoby miedziane, podstawki do kieliszków, popielniczki, świeczniki. Ruszczyc co dzień zaglądał do pracowni, nawet gdy był chory. Zjawiał się wtedy w szlafroku, by przyjrzeć się postępom uczniów. Wiele sobie po ich twórczości obiecywał.  

Ważną rolę w rozwijaniu zmysłu konstrukcyjnego odgrywała nauka rysunku "zawodowego", wzorowanego na technicznym. Jako tła używano gumowej tablicy, na której zastępowano kreślenie linii rozpinaniem gumki do włosów między dwiema pluskiewkami. Z czasem wprowadzono także wymiarowanie. Wtedy na gumową tabliczkę napinano kratkę z grubych nici, łatwo wyczuwalną palcami.  

Inną nowość stanowiło organizowanie przez samych uczniów taśmowej pracy. Cały zespół obmyślał rozłożenie produkcji jakiegoś wyrobu na kolejne operacje i rozdzielał je między siebie. Praktyka wykazywała, czy podział został trafnie dokonany. Zdolniejsi uczniowie projektowali też oprzyrządowania do obrabiarek. Ruszczyc, widząc, że Romazewicz trafnie realizuje jego idee, kiedyś tak się do niego odezwał: "Teraz pan wie więcej ode mnie, może pan robić, co pan chce". To były w jego ustach wielkie słowa. Ciekawa jest inna bardzo śmiała jego wypowiedź: "Niech pan robi, co pan uważa, i niech pan nie słucha kierownika warsztatów"* (Rozm. MŻ z J. Romazewiczem, op. cit.). Można tłumaczyć to faktem, że potrzeby produkcji najczęściej nie szły w parze z potrzebami kształcenia uczniów.  

Trafny opis osiągnięć z tego czasu zawarł pan Henryk w sprawozdaniu ze szkolenia zawodowego za r. 1961, które odczytano na walnym zebraniu Towarzystwa: "Istotna jest metoda politechniczna. Każdy uczeń poznaje obsługę maszyn we wszystkich kierunkach, aby mógł ewentualnie znaleźć pracę w kilku zawodach. Przerwano szkolenie w tkactwie. Tkactwo maszynowe całkowicie opanowało rynek, spółdzielnie nie przyjmują pracowników do tego działu. Dziewiarstwo zaczyna przeżywać podobny kryzys. Metal rokuje dużą przyszłość dla niewidomych. Prawie każdy uczeń wykonuje inną czynność.  

Każdy musi poznać całokształt obróbki metalu i pracę za pomocą urządzeń i maszyn. Jak najwięcej czynności mają wykonywać sami niewidomi, np. przy wyrobie mebli, jedynie spawanie i malowanie wykonują widzący (...) Egzamin ze ślusarstwa i tapicerstwa dał bardzo dobre wyniki. (...) Wyrób kołder - praca nadająca się dla niedowidzących"* (Patrz: Książka Protokołów Walnych Zebrań. Archiwum Towarzystwa w Laskach.).  

Kończył swoje uwagi stwierdzeniem, że jednym z celów Warsztatów powinno być eksperymentowanie nowych zawodów oraz przekazywanie wyników spółdzielniom. Planował eksperymenty w dziedzinie elektrotechniki i ceramiki.  

W tym samym roku szkolnym 1960-61 skrystalizował się system szkolenia w metalu. Romazewicz po rocznym kursie pedagogicznym wypracował własną metodę i ułożył do niej założenia programowe. Różniła się od oficjalnych programów dla szkół zawodowych tym, że w większym stopniu łączyła w sobie naukę ślusarstwa z tokarstwem. Metoda ta nazwana operacyjno-kompleksową zapewniała nauczycielowi swobodę w indywidualnym traktowaniu uczniów. O formach szkolenia decydowały w każdym przypadku uzdolnienia, właściwości psychiczne i wysiłki w pracy. Zakładała docelowe opanowanie w ciągu 3 lat 70 operacji ręcznych i mechanicznych. Było to maksimum osiągane tylko przez wyjątkowe jednostki, podczas gdy większość poprzestawała na znacznie skromniejszej liczbie sprawności. Nauczyciel mógł według uznania ustalać kolejność operacji nie krępując się literą programu. Szczególne znaczenie miał sprawdzian z posługiwania się przyrządami pomiarowymi, stanowiący test inteligencji. Kto ten próg przekroczył, miał otwartą drogę do coraz trudniejszych operacji i mógł podejmować prace o charakterze twórczym i naprawczym. Słabsi uczniowie musieli się ograniczać do obsługi różnego typu obrabiarek oraz prac seryjnych, montażowych lub zespołowych. Cały ten system odpowiadał założeniom Ruszczyca o rozwijaniu inteligencji i twórczości u niewidomej młodzieży.  

Gdy warsztaty zostały wyposażone w większą ilość tokarek, podjęto kooperację z Zakładami im. Kasprzaka w Warszawie i uczniowie rozpoczęli toczenie rdzeni do telewizorów. Na eksport szły świeczniki z kutego żelaza zaprojektowane przez plastyczkę Elżbietę Dembińską. Na coraz większą skalę produkowano meble z metalowych elementów oraz drobniejsze przedmioty jak bezpieczniki, stojaki do widokówek i krawatów, podstawy do proporczyków, figury geometryczne dla szkół itp. W ramach kooperacji montowano bezpieczniki samochodowe, wężyki silikonowe, wkładki do mikrofonów.  

Romazewicz opracował model suwmiarki ubrajlowionej, zasięgając przy tym rady dwóch najzdolniejszych uczniów. Po usilnych staraniach Ruszczyca Zakłady im. Świerczewskiego zgodziły się wykonać bardzo kosztowną próbną serię suwmiarek. Przez wiele lat stanowiły one dla uczniów i absolwentów niezastąpione narzędzie pracy. O poziomie szkolenia świadczyć może fakt, że uczniowie na egzaminie końcowym w Iii kl. zaw. wykonali tzw. "sztukę" z dokładnością do paru setnych milimetra, niektórzy dochodzili nawet do zero setnych. Przy toczeniu posługiwali się ubrajlowionym angielskim mikrometrem.  

Szczególnie cennym pomysłem Romazewicza okazały się końcówki do protez dla jednoręcznych lub bezręcznych inwalidów - jedna przeznaczona do pracy ręcznej, druga do mechanicznej. Obie sprawdziły się doskonale zarówno przy szkoleniu, jak i w pracy jednoręcznych ociemniałych inwalidów w fabrykach.  

W latach 50-tych posiadanie dyplomu czeladnika wpływało na podwyższenie poborów, mimo to Ruszczyc dopiero w 1961 r. po raz pierwszy zaprosił na egzamin do Działu Metalowego komisję z Izby Rzemieślniczej w Warszawie. Absolwentom wręczono przy tym książeczki rzemieślnicze uprawniające do otwarcia własnego warsztatu. Pan Henryk wkrótce jednak przestał organizować egzaminy czeladnicze ze ślusarstwa w przekonaniu, że nie należy popierać fikcji. Niewidomy przecież nie może wykonać wielu przewidzianych przy takim egzaminie czynności, zwłaszcza z zakresu obróbki cieplnej metali lub prac wymagających wielkiej precyzji. Z czasem więc urządzano te egzaminy tylko na wyraźne życzenie uczniów.  

 

 

Dalszy rozwój warsztatów  

 

 

W planach Ruszczyca rozbudowa Warsztatów Drzewno-Metalowych miała za cel osiągnięcie dobrego poziomu szkolenia i wprowadzanie nowych jego kierunków. Warunkiem do tego było zapewnienie Warsztatom dużej niezależności organizacyjnej i finansowej oraz uruchomienie dochodowej produkcji. Wiązało się to z podjęciem poważnych inwestycji na budowę pomieszczeń, zakup maszyn i urządzeń, Zarząd Towarzystwa nie mógł jednak inwestować w przedsięwzięcie o niepewnych podstawach materialnych. Tak tworzyło się błędne koło.  

Przez pierwszych kilka lat pan Henryk trzymał całą organizację Warsztatów w swoim ręku, tylko on podejmował decyzje. Taki układ nie mógł pozostać, ponieważ zbyt absorbował Szefa, nadmiernie go obciążał. Toteż z wielką ulgą Ruszczyc przyjął w 1958 r. zgodę Zarządu na zaangażowanie kierownika szkolenia. Został nim mgr inż. Jerzy Wróblewski, dyrektor firmy elektronicznych przyrządów pomiarowych "Eureka" w Warszawie i twórca pierwszego w Polsce komputera. Mieszkając na terenie Zakładu miał możność dokonywania przed wyjazdem do pracy obchodu Warsztatów i sprawdzania prawidłowości szkolenia. Wczuwał się w koncepcje Ruszczyca, wiele czasu poświęcał na wprowadzanie niewidomych w nowe operacje przy obrabiarkach. Jemu również Laski zawdzięczały zdobycie kilku eksportowych maszyn wysokiej jakości, które służą do dzisiaj.  

Równie ważną rzeczą było znalezienie odpowiedniej osoby do kierowania całością Warsztatów w celu odciążenia Ruszczyca. Jak trudna była to sprawa, okazało się wkrótce, gdy pierwszy kandydat po paru miesiącach zawiódł i musiał odejść. Dopiero w kilka miesięcy później, jesienią 1960 r., trafiono na człowieka, który miał w dużym stopniu przyczynić się do podniesienia tej ważnej agendy Towarzystwa. Znający się na technice, a obyty w sprawach ekonomicznych i handlowych inż. Jan Czerski potrafił pozyskać sobie ludzi. Z załogą od pierwszej chwili nawiązał dobre stosunki. Poza tym - aż dziwnie dzisiaj o tym pisać - jako jedyny z pracowników Zakładu posiadał własny samochód, co zapewniało mu skuteczność w działaniu.  

W długich, wnikliwych rozmowach Ruszczyc wtajemniczał go w swoje projekty i wyjaśniał trudności. Również inż. Wróblewski nie żałował mu czasu na omawianie warsztatowych problemów. W owej chwili wszystko wydawało się ważne i pilne: powiększenie działów produkcyjnych, postawienie magazynów, zdobycie nowoczesnego sprzętu, spłata znacznego kredytu zaciągniętego w Narodowym Banku Polskim, zwiększenie liczby zatrudnionych w produkcji. Nowy barak warsztatowy, postawiony przez Ruszczyca w 1958 r., wciąż stał pusty i czekał na wykończenie.  

Wielość zadań stojących przed nowym kierownikiem była ogromna. Dysponował trzema uzupełniającymi się działami: metalu, drewna i tapicerstwa, określanymi przez pana Henryka jako "Dział Meblarstwa Nowoczesnego". Od pewnego czasu solidność i jakość laskowskich wyrobów zjednywała Warsztatom coraz liczniejszych klientów, gotowych płacić wysokie ceny za dobry towar. W myśl ówczesnych przepisów zysk w kalkulacji nie mógł przekraczać 5%, co przekreślało rentowność każdego przedsięwzięcia. W PRL wynaleziono jednak sposób legalnego omijania litery prawa, stosując dodatek do ceny, tzw. narzut. Trzeba go było odpowiednio uzasadnić. W Laskach wliczono do tej kategorii wydatki na szkolenie, podnosząc ceny wyrobów o 275%, a w przypadku produkcji narzędziowni o 500%. Tym sposobem zapewniono Warsztatom opłacalność.  

Dzięki energii Czerskiego i szefa produkcji Henryka Kowalczyka przeżyły one w początku lat sześćdziesiątych okres wielkiego rozkwitu. Łóżka żelazne, nowoczesne meble z prętów lub rurek, uzupełnione własną tapicerką albo wyplatane sznurkiem i regały biblioteczne miały wielkie powodzenie. W połowie lat pięćdziesiątych odbiorcą laskowskich wyrobów były niemal wyłącznie placówki podległe Wojewódzkiemu Wydziałowi Oświaty lub Kuratorium Warszawskiemu i Szczecińskiemu. W latach sześćdziesiątych Warsztaty wyszły na szersze wody, wyposażając w meble i urządzenia obiekty szpitalne w Warszawie i Konstancinie, kina, kluby i świetlice w tak poważnych instytucjach, jak "Lot", "Huta Warszawa", Ambasady Polskie w Brukseli i Indiach, nawet znaną kawiarnię "Pod Czarcią Łapą" w Lublinie. Rozmach ten udało się uzyskać dzięki wytężonej pracy zgranego zespołu ludzi. Dochody wzrosły, w końcu udało się spłacić 600-tysięczny kredyt bankowy - suma na owe czasy niebagatelna - a pana Henryka stać było na pokrywanie miesięcznej wypłaty pracowników całego Zakładu. To był prawdziwy sukces.  

Głównym przedmiotem zarówno radości, jak i troski Ruszczyca nie były jednak nigdy sprawy finansowe, lecz szkolenie. Na to nie żałował czasu ni wysiłku. Od Czerskiego wymagał rygorystycznego trzymania się udzielonych mu wskazówek i zaleceń. Stanowiska pracy musiały być zawczasu starannie przygotowane, stosownie do uzdolnień i predyspozycji psychicznych każdego z uczniów. Stałym tematem rozmów było zachowanie się młodzieży przy pracy, wprowadzanie nowych operacji, ekonomika ruchów przy określonych czynnościach.  

Podczas codziennego obchodu Warsztatów pan Henryk sprawdzał, czy jego zalecenia zostały dokładnie spełnione i zależnie od tego - jak pisze Czerski - "rugał lub chwalił... Z każdym z chłopców podejmował rozmowę, pytał, jakie ma trudności, w jaki sposób chciałby ułatwić sobie pracę, czy zajęcia go nie męczą lub nudzą". Wielką wagę przywiązywał do osłon przy maszynach i w ogóle do bezpieczeństwa pracy. "Był uparty, kazał przeprowadzać nieraz długie, mozolne próby. W dyskusji argumenty o niemożności przeprowadzenia jego wytycznych nie były przyjmowane. Dopiero podczas codziennego obchodu Warsztatów, zatrzymując się na dłuższy czas przy stanowisku pracy, po przeprowadzeniu osobistej konsultacji z uczniem mógł uznać, że dana sprawa nie jest możliwa do realizacji. Wtedy dopiero rezygnował i w dowcipny sposób wycofywał się z poprzedniego stanowiska"* (Jan Czerski, Wspomnienie o HR. Masz. 1987. AMŻ-4.).  

Dążył do dobrania sobie ideowych instruktorów, starał się o różnorodność surowców i wyrobów. Chciał, by świeżo powstałe warsztaty tworzyły jakby małą fabryczkę, w której uczniowie uczyliby się funkcjonowania prawdziwego przedsiębiorstwa. Nigdy nie spełnionym jego marzeniem było, by każda obrabiarka stała w osobnym pomieszczeniu tak, by uczeń mógł bez przeszkód wsłuchiwać się w jej głos.  

Podniesienie dochodowości Warsztatów umożliwiło przyśpieszenie inwestycji. W nareszcie wykończonym baraku Ruszczyc umieścił lakiernię, magazyn półfabrykatów, szczotkarnię i biuro warsztatowe.  

W następnych latach wystarał się od władz wojskowych o przydział drewnianych budynków do rozbiórki na poligonie w Puszczy Piskiej. Z uzyskanego materiału rozpoczął budowę dwóch następnych baraków. Jeden przeznaczył na halę maszyn do pracy w metalu, drugi, mniejszy, na mechaniczną obróbkę drewna. Umieścił w nim wykończeniowy warsztat stolarski, uzupełniający pracę działów metalowego i tapicerskiego. Resztę nowych powierzchni przeznaczył na magazyn surowców, wyrobów gotowych i półfabrykatów. W dwa lata później postawił otwartą wiatę do przechowywania tarcicy, przy niej zaś garażyk dla ciężarówki i swego Trabanta.  

Sarkał na ten sposób budowania Ignacy Grocholski, student Politechniki Warszawskiej, pełniący w Laskach rolę zakładowego architekta. Skarżył się, że poleca mu się budowę magazynu, ale zanim ten zostanie oddany do użytku, umieszcza się w nim taki czy inny warsztat, wymagający zupełnie innych warunków oświetlenia i wykończeń. Dla pana Henryka decydującym argumentem była nie tyle logika w rozmieszczeniu lokali, co szanse przeprowadzenia nowego eksperymentu mającego zapewnić pracę choć kilku absolwentom.  

W 1962 r. stać już było Ruszczyca na otynkowanie z zewnątrz budynku, w którym przed ośmiu laty tworzył pierwszy zrąb warsztatów. Sławny "Czerwony Domek" stał się "Białym". Przy okazji pokryto tynkiem wschodnią ścianę Domu Chłopców upstrzoną śladami pocisków karabinowych z września 1939 r. Pan Henryk chciał, by Laski nie wyglądały na zaniedbane, urządzano tu bowiem coraz częściej pokazy dla dyrektorów fabryk. Ostatnią poważną inwestycją była kotłownia zasilająca centralne ogrzewanie w Domu św. Teresy i Warsztatach.  

W miarę rozbudowy tych ostatnich niezbędne okazało się ich ogrodzenie. Gdy założono siatkę, Ruszczyc chciał zaangażować dozorcę. Zarząd jednak, stale zmagający się z niedoborem gotówki, uznał to za zbędny wydatek. Dopiero gdy nieznani sprawcy dwukrotnie przerzucili do lasu przez ogrodzenie po metrze sześciennym tarcicy, zgodzono się na stałego dozorcę z ostrymi psami.  

Trudno dziś ustalić termin, w którym opisanymi budowami zainteresowały się władze wojskowe. Prawdopodobnie stało się to, gdy ukończono już oba baraki. Patrolujący teren Puszczy Kampinoskiej lotnicy zauważyli obiekt nie figurujący na ich mapach. Zwrócili się o wyjaśnienia. Okazało się, że pan Henryk, dobrze znający powolność władz administracyjnych oraz ich nieżyczliwy stosunek do katolickiej instytucji, zaczął budować "na dziko", bez złożenia planów w Warszawskiej Architekturze. Inwestycja bez zezwolenia władz mogła skończyć się co najmniej wysoką karą pieniężną, lecz Ruszczyc podobne sytuacje rozgrywał po mistrzowsku. Miał wielki dar przekonującego argumentowania. W jego ustach sprawa eksperymentowania nowych zawodów nabierała takiego znaczenia, że oponenci milkli i sami w końcu zaczynali szukać sposobu uniknięcia kolizji z prawem. Prawdopodobnie jakimś tego rodzaju chwytem załagodził sprawę, gdyż faktem jest, że Zakład nie doznał żadnych przykrości i kary nie zapłacił* (MŻ słyszał tę historię ze szczegółami od przedsiębiorcy budowlanego, który stawiał budynki warsztatowe. Poznał go w Warszawie ok. 1967.).  

Dynamiczny rozwój Warsztatów imponował przyjezdnym, Laskom zapewniał zastrzyk niezbędnej gotówki, miał jednak i strony ujemne. "Laski zmieniają charakter, stały się fabryką", mówiono w Zakładzie. Dwuzmianowa praca i hałas panujący od wczesnych rannych godzin do samego wieczora dokuczały mieszkańcom Domu św. Teresy. Atmosfera Lasek zaczynała na tym cierpieć, zwłaszcza uciążliwy był ruch ciężarówek na drogach dojazdowych do Warsztatów. Niestety, także nie wszyscy pracownicy Warsztatów przejawiali wyższy poziom kultury i coraz częściej zdarzały się kradzieże. Zarząd Towarzystwa przez długi czas nie reagował, w końcu zażądał od Ruszczyca zlikwidowania pracy dwuzmianowej i usunięcia nieuczciwych pracowników. Spowodowało to natychmiastową poprawę. Dla pana Henryka ograniczenie działalności musiało być dotkliwym ciosem, bo przekreślało dalekosiężne plany. Ratowało go jednak od stałego napięcia nerwów i pracy nad siły. Można przypuszczać, że jego samego nie stać byłoby na tak radykalny krok.  

 

 

"Nowa Praca" - czyli

o możliwościach

artystycznych niewidomych

 

 

Utworzenie spółdzielni tkacko-dziewiarskiej o kierunku artystycznym pozostanie na zawsze jednym z największych osiągnięć organizacyjnych Henryka Ruszczyca. Sama koncepcja pracy artystycznej ludzi pozbawionych wzroku wymagała wyobraźni i odwagi. Nigdzie w świecie nie robiono w tym kierunku doświadczeń, toteż musiał pan Henryk liczyć się z trudnościami i możliwością niepowodzeń. Wszystko w końcu udało się przezwyciężyć. Zacznijmy jednak od pobudek, dzięki którym podjął się tak ryzykownego zadania.  

Zasadniczą przyczyną była jak zawsze konieczność szukania nowych dróg w zatrudnieniu niewidomych, gdyż przepełnione spółdzielnie broniły się przed przyjmowaniem nowych pracowników. Równie ważną rację stanowiła nuda i beznadziejność zmechanizowanej pracy. W spółdzielniach zdarzały się rażące nonsensy, np. w dziewiarstwie wykonywano seryjne wyroby metrowe, które potem krajano na właściwy wymiar. Nikogo nie obchodził zmarnowany czas, wysiłek człowieka, stracony surowiec. Podobne fakty powodowały zniechęcenie u laskowskich absolwentów, którzy podczas niedzielnych wizyt w Laskach zwierzali się Ruszczycowi ze swych rozczarowań. Pan Henryk nie umiał słuchać biernie, toteż widząc, co się dzieje, zaczął od razu szukać środków zaradczych. Od dawna przecież przemyśliwał nad utworzeniem instytucji o charakterze badawczym, mającej za zadanie wypracowywanie nowych metod szkolenia i zatrudniania niewidomych. Marzył o rozszerzeniu wachlarza zawodów dostępnych dla inwalidów wzroku, by dać im możność wyboru tego, co każdemu najbardziej odpowiada. Jednym z celów tej instytucji miało być podniesienie ekonomii pracy niewidomych i przeniesienie osiągniętych wyników w sferę ich życia prywatnego. Ileż czasu i energii muszą nieraz na darmo zużywać w związku z rozwiązywaniem zwykłych spraw bytowych.  

Praca fizyczna zmechanizowana - w ujęciu Ruszczyca - nie może zdolnemu człowiekowi dać zadowolenia ani zaspokoić jego aspiracji życiowych. Prowadzi do zaniku zainteresowań i ogólnego zniechęcenia. W pozostawionym przez niego opracowaniu "Zagadnienia produktywizacji niewidomych w zawodzie dziewiarskim i tkackim o kierunku artystycznym" pan Henryk wyraźnie zaznaczył, że dopiero połączenie pracy umysłowej z fizyczną przynosi dobre wyniki. Uważał, że produktywizacja niewidomego bez jego pełnej rehabilitacji zwiększa tylko w tym środowisku liczbę malkontentów. Im większa aktywność umysłu, tym praca staje się ciekawsza, bardziej ludzka. Ze wszystkich form działalności na pierwszym miejscu stawiał pracę artystyczną jako zawierającą szczególnie duże wartości. Sądził, że spośród dziesięciu zawodów dostępnych niewidomym do produkcji artystycznej najbardziej nadają się tkactwo i dziewiarstwo. Wielką wagę przywiązywał do zagadnienia opłacalności. Pod tym względem praca artystyczna góruje nad seryjną z powodu oszczędności surowca, zmniejszonej ilości odpadów i ścinków, braku przestojów, możliwości obywania się bez krojczych. Oparta na niej produkcja konkuruje z pracą widzących nie przez ilość lub taniość, lecz przez samą swą jakość. Każdy chętnie kupuje towar piękny i poszukiwany, gotów jest zapłacić za niego wyższą cenę.  

"Duże znaczenie dla niewidomych - pisze Ruszczyc - ma moment psychologiczny. Wyższa wartość pracy trudnej i skomplikowanej o walorach estetycznych rodzi u pracownika poczucie zadowolenia i zdrowej dumy. Skłania go do dalszego doskonalenia się w zawodzie, rozbudza zainteresowanie, absorbuje umysł nawet w chwilach wypoczynku, zapewnia cenne kontakty z ludźmi sztuki, rozwija ogólne poczucie piękna"* (Patrz: HR "Zagadnienie produktywizacji niewidomych w zawodzie dziewiarskim i tkackim o kierunku artystycznym". Masz. bez daty. AHR-5 i HR "Krótka historia szkolenia i sprawy zatrudnienia niewidomych w dziewiarstwie i tkactwie artystycznym". Masz. bez daty. AHR-5.).  

Najważniejszą rzeczą jest wzgląd na rehabilitację niewidomego. Praca artystyczna zapewnia mu wyższą rangę w społeczeństwie, ułatwia harmonijne, bardziej partnerskie współżycie z widzącymi, leczy jego egocentryzm i kompleksy psychiczne. Uprawianie sztuki przez inwalidów wzroku ukazuje widzącym pełnię ich możliwości i chroni przed popełnianiem nietaktów, tak boleśnie odczuwanych przez drugą stronę. Oczywiście, nie każdy niewidomy nadaje się do twórczości artystycznej. Potrzebne są do tego zdolności plastyczne, spostrzegawczość, wygimnastykowanie umysłu w naukach matematycznych, wysoki ogólny poziom kultury. Dodajmy jeszcze - ciągnie dalej swą myśl Ruszczyc - posiadanie wiadomości z zakresu wzorcowania i ornamentyki, znajomość pojęć rytmu, kontrastu, proporcji, harmonii... I to jednak nie wystarczy, jeśli niewidomy nie zdobędzie wysokiego stopnia kwalifikacji zawodowych.  

W swych nowatorskich poczynaniach pan Henryk zwykł był zasięgać opinii samych niewidomych. Radził się zdolniejszych uczniów Szkoły Zawodowej i toczył z nimi długie dyskusje. Przed przystąpieniem do działania chciał mieć ich aprobatę* (Rozm. MŻ z A. Adamczykiem, op. cit.). Dopiero upewniwszy się w szeregu rozmów co do słuszności swych założeń, wystąpił w grudniu 1953 r. na zebraniu Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych (PZN) z referatem, w którym przedstawił swoje tezy. Na sali obecni byli przedstawiciele dwóch ważnych dla środowiska niewidomych resortów: Oświaty oraz Pracy i Opieki Społecznej.  

Zarząd PZN, zaznajomiwszy się z sytuacją w dziewiarstwie, uznał szukanie nowych form szkolenia za rzecz palącą. Postanowiono podjąć starania o stworzenie niewidomym warunków do pracy o charakterze artystycznym, a równocześnie dążyć do ograniczenia pracy zmechanizowanej. Uznano też za słuszne nadawanie wyrobom form gotowych, niemalże krawieckich. Pozwoliłoby to jednostkom zdolnym podjąć próbę samodzielnego komponowania wzorów, pozostałym zaś dojść do precyzji i artyzmu w samej technice uprawianego rękodzieła.  

Argumentacja była logiczna i przekonywująca, doprowadzanie do powyższych konkluzji stanowiło pierwsze, konkretne osiągnięcie w tej sprawie.  

Następnym etapem była rozpoczęta w połowie stycznia 1954 r. z drugą klasą zawodową szkoły w Laskach dwutygodniowa próba. Miała ona za cel rozbudzenie pomysłowości uczniów w samodzielnym tworzeniu wzorów. By ożywić ich wyobraźnię, Ruszczyc zorganizował szereg wycieczek, m.in. do Instytutu Wzornictwa Przemysłowego, Muzeum Narodowego i "Cepelii", a nawet do prywatnych pracowni tkackich w Warszawie.  

Pan Henryk ciągle jeszcze nie był pewny, czy wytknięta przez niego droga jest właściwa, toteż do sprawy podchodził bardzo ostrożnie. Wielokrotnie naradzał się z pracownikami obu działów włókienniczych w Laskach i w poczuciu wagi zagadnienia, raz nawet zaprosił na takie spotkanie członków Zarządu Towarzystwa. Dalsze rozmowy toczyły się w gronie "Cepelii" i Związku Polskich Artystów Plastyków (ZPAP).  

Wspomniany tylokrotnie A. Adamczyk tak charakteryzuje tamten okres: "Pan Ruszczyc radził się stale specjalistów - w tym wypadku szczególnie pań: Trawińskiej, Rochackiej i Wielogłowskiej - prosząc by oceniały wartość samodzielnych prac niewidomych, wytworu ich wyobraźni. Panie te zapalały się do pomysłów swych uczniów, do ich zaangażowania i inicjatywy. To je interesowało, a nawet inspirowało jako artystki. Wypowiedzi ich były dla Ruszczyca wskazówką, że cała jego koncepcja ma sens i szanse powodzenia, poza tym pozwalały mu we właściwy sposób ukierunkować prace w działach dziewiarskim i tkackim w Laskach"* (Ibidem.).  

Dobrze zdane przez uczniów klasy eksperymentującej egzaminy czeladnicze potwierdziły słuszność większości jego założeń. Prawdziwym ewenementem w owym półroczu okazał się pokaz prac uczniowskich urządzony 29 czerwca tegoż roku w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego. O jego poziomie świadczy fakt, że najciekawsze eksponaty zakupił Komitet Instytutu w celu zorganizowania dalszych podobnych wystaw, a niektóre prace wysłał na Targi do Lipska i do Budapesztu. Komisja Artystyczna Instytutu wypowiedziała się bardzo pochlebnie o poziomie podjętego eksperymentu. Na podstawie tej oceny dyrekcja wystawiła oficjalne pismo stwierdzające celowość utworzenia spółdzielni niewidomych, nastawionej na wyroby wysokiej jakości. Dokument ten stał się w ręku Ruszczyca mocnym argumentem w spotkaniach z władzami.  

Pierwsze z nich nastąpiło już w tydzień później, 5 lipca 1954 r. w Laskach z okazji ponownego, efektownego pokazu prac uczniowskich. Dzień ten zadecydował o przyszłości całego przedsięwzięcia. Na imprezę zaproszono dostojnych i wpływowych gości, przedstawicieli Ministerstw: Oświaty oraz Pracy i Opieki Społecznej, Polskiego Związku Niewidomych, Centrali Spółdzielczości Inwalidzkiej, Centralnego Związku Spółdzielni Pracy, Instytutu Wzornictwa Przemysłowego, Pracowni Doświadczalnej Tkactwa, Związku Artystów  

Plastyków. Pan Henryk znajdował ze wszystkimi, tak przecież różnymi środowiskami, wspólny język. Czy Laski mają poważnie myśleć o utworzeniu zaprojektowanej spółdzielni, czy raczej z tego zrezygnować i przestawić się na szkolenie w innych kierunkach? Zaznaczył przy tym, że niewidomych zawieść nie można, gdyż łączą z raz podjętą inicjatywą wielkie nadzieje. Otrzymawszy od wszystkich zachętę do dalszego eksperymentowania, Ruszczyc przestał się wahać i zaczął konsekwentnie dążyć do osiągnięcia celu.  

Jednym z podstawowych warunków sukcesu było - zdaniem uczestników zebrania - dalsze podnoszenie kwalifikacji zawodowych grupy młodych czeladników. W następnym więc roku szkolnym Ruszczyc zorganizował dla nich kurs mistrzowski. Próba ta doskonale się udała i postępy tak tkaczy, jak i dziewiarzy były widoczne. Prace ich wykazywały coraz wyższy poziom precyzji i estetyki. Wówczas pan Henryk zapragnął włączyć do przeprowadzanego eksperymentu kilku spośród najzdolniejszych absolwentów i ściągnął ich do Lasek. W gronie tym znaleźli się Wacław Czyżycki, Kazimierz Lemańczyk, Bartłomiej Rogowski, Andrzej Skóra. Mieli należeć do założycieli projektowanej spółdzielni.  

W maju i na początku czerwca 1955 r. zdecydował się na zorganizowanie dla uczniów opuszczających szkołę 3-4-tygodniowy pierwszy kurs dziewiarstwa i tkactwa artystycznego. Kurs ten poprowadziło kilka zaprzyjaźnionych z Laskami artystek, m.in. Janina Trawińska, plastyczka tkactwa. W zajęciach teoretycznych uczestniczyli wspólnie tkacze i dziewiarze. Na wykładach omawiano różne, nieznane niewidomym, ciekawe tematy. Plastyk mówił o zasadach kompozycji, w oparciu o ornament bizantyjski, gotycki i inne. Wyjaśniał pojęcia symetrii i asymetrii, jak również wagę elementów w kompozycji asymetrycznej. Poruszał sprawy rytmu, operowania linią i plamami. Do ilustracji używał plasteliny oraz woskowych tablic. Plastyk rzeźbiarz na przykładzie rzeźby greckiej zaznajamiał z obowiązującymi w niej klasycznymi proporcjami, m.in. omawiał stosunek do siebie poszczególnych części ciała ludzkiego.  

W ramach ćwiczeń uczeń musiał wyciąć z kartki złożonego podwójnie papieru pół głowy, jedno ramię, talię, uda, następnie rozłożyć papier i wychodził z tego cały człowiek. To był pomysł Ruszczyca. Chodziło mu o sprawdzenie, czy w wyobraźni niewidomego obraz ludzkiego ciała jest prawidłowy. Nieważne były szczegóły. Ćwiczenia te były bardzo interesujące i kształcące pod względem tyflologicznym, prostowały wiele błędnych wyobrażeń* (Ibidem.).  

Ruszczyc często bywał na wykładach. W Laskach zachowało się z tego czasu określenie wspomnianych wycinanek jako "Ludzików profesora Ruszczyka" (sic!). Autorem tego powiedzenia był Zygmunt Serafinowicz, który lubił podśmiewać się ze swego przyjaciela - choć go podziwiał i cenił. Bardzo poważnie za to zapatrywała się na te próby prof. Maria Grzegorzewska, uważając, że odsłaniają przed niewidomymi świat widzących i z uznaniem wyrażała się o ich twórcy.  

Powoli zaczynała dojrzewać w umysłach idea utworzenia spółdzielni artystycznej. W maju 1955 r. na jednym z zebrań w szerszym gronie Ruszczyc naszkicował projekt nowej placówki* (Dane zaczerpnięte z opracowania M. Dmochowskiej "Nowa Praca Niewidomych". Masz. nieopubl., bez daty. AHR-9. Pełny tytuł: "Rys historyczny powstania spółdzielni niewidomych o charakterze artystycznym".).  

Idąc za jego myślą przyjęto szereg ważnych ustaleń. Spółdzielnia ma mieć charakter szkoleniowo-produkcyjny i eksperymentalny. Powinna być ekonomicznie samowystarczalna. Może stać się zaczątkiem instytucji tyflologicznej. Warunkiem jej powodzenia musi być zwolnienie z obowiązujących norm wydajności, z podatków i sprawozdawczości. Administracja winna składać się co najwyżej z trzech osób: kierownika artystycznego, który pełniłby równocześnie funkcję kierownika punktu sprzedaży, zaopatrzeniowca i księgowego. Siedzibą jej powinna być Warszawa, ze względu na istniejące tam największe zainteresowanie wyrobami o charakterze artystycznym i gdzie niewidomi będą mogli utrzymać stałe kontakty z plastykami. Dla sprzedaży swych wyrobów musi posiadać własny sklep. Dodano ważną uwagę, że w przyszłości sprzedaż rozszerzy się na wyroby niewidomych z metalu, drewna lub ceramiki. Zdecydowano również, że tkacze i dziewiarze muszą tworzyć jedną spółdzielnię, a nie jak pierwotnie projektowano, być przyłączeni do dwóch odrębnych instytucji. Ważnym jest utrzymanie jednakowego stylu pracy.  

Przedstawicielki Instytutu Wzornictwa zaznaczyły, że przy projektowaniu odzieży należy uwzględniać jednocześnie nakrycie głowy, torbę, a nawet obuwie. Założycielami spółdzielni mają być niewidomi absolwenci kursu dziewiarstwa i tkactwa artystycznego.  

Wstępnym etapem w realizacji planów Ruszczyca stało się złożenie w Izbie Rzemieślniczej przez uczniów klasy eksperymentującej egzaminów mistrzowskich z tkactwa i dziewiarstwa. Wymienię tu uczniów, którzy otrzymali w czerwcu 1955 r. dyplomy mistrzów tkaczy: Jadwiga Broniec, Marian Hartman, Anna Kobrzyńska, Krystyna Myślińska, Barbara Rejf oraz dziewiarzy: Andrzej Adamczyk, Wacław Czyżycki, Stanisław Dudziński, Stanisław Kozyro, Jan Kurzaj, Kazimierz Lemańczyk, Andrzej Skóra, Stefan Strzelecki.  

Mogłoby się zdawać, że od samego początku wszystko pomyślnie się układało i że wszędzie natrafiano na życzliwość i poparcie. Nie bierzemy pod uwagę nieustannego, ogromnego trudu Ruszczyca. Posłuchajmy wypowiedzi jednego z najbardziej zaangażowanych absolwentów kursu mistrzowskiego, wkrótce prezesa nowo powstałej spółdzielni - Kazimierza Lemańczyka: "Stale była potrzeba udowodnienia innym, że my, niewidomi, możemy wykonywać pracę o charakterze artystycznym - a więc przekonanie przedstawicieli Centralnego Związku Spółdzielni Pracy, Cepelii, Ministerstwa Kultury i Sztuki, Ministerstwa Oświaty i innych organizacji. I tu zaczęła się droga istnej męki dla pana Ruszczyca. Wszędzie musiał osobiście jeździć, przekonywać, dyskutować. Trzeba było tych ludzi przywozić do Lasek, organizować pokazy, bezpośrednio, naocznie pokazywać nasze możliwości. Ileż to razy pan Ruszczyc skrzyknął nas po południu: "Przyjdźcie szybciutko, bo musicie zrobić jakieś wzory. Przyjechała Komisja, musicie im pokazać, że możecie to zrobić, że potraficie to wykonać..."* (Kazimierz Lemańczyk: Przemówienie na apelu szkolnym. Masz. 1977. AHR-8.). W tym pracowitym okresie pan Henryk, udając się do Ministerstw lub urzędów, zwykł był zabierać ze sobą dwóch uczestników kursu mistrzowskiego. Przedłożywszy samemu sprawę, tak kierował rozmową, by wciągnąć do niej niewidomych i zademonstrować ich poziom umysłowy. W ten sposób zaznajamiał przyszłych twórców spółdzielni z załatwianiem spraw urzędowych, uczył ich obycia towarzyskiego i śmiałości w wypowiadaniu się. Gdy uznał, że młodzi są już dostatecznie uformowani, wysyłał ich z listem zupełnie samych, zakładając, że są w stanie udzielić dodatkowych wyjaśnień. Tak przygotował kadrę przyszłego zarządu spółdzielni.  

Większą część drogi miał już pan Henryk za sobą. Chcąc rozreklamować wartość pracy artystycznej niewidomych, zorganizował aż 11 pokazów ich własnoręcznych wyrobów. W tej chwili najpotrzebniejsze było poparcie Polskiego Związku Niewidomych.  

W dniu 2 lipca 1955 r. na Ii Krajowym Zjeździe PZN Ruszczyc wygłosił referat, w którym podsumował wyniki swych półtorarocznych starań. Zarząd Główny PZN wyraził pełną aprobatę dla utworzenia spółdzielni tkacko-dziewiarskiej, która rozszerzyłaby się na produkcję artystyczną w metalu, drewnie i ceramice.  

Na zebraniu powrócono do już raz omawianej kwestii - podniesienia na jeszcze wyższy poziom kwalifikacji przyszłych założycieli nowej placówki. Pociągnęło to za sobą podjęcie iście pionierskiej decyzji o zorganizowaniu dla grupy młodych mistrzów kursu wzornictwa artystycznego. Ruszczyc był głęboko przekonany, że w niewidomych drzemią ukryte zdolności i że dzięki temu uda się stworzyć oryginalną, podobającą się na rynku ornamentykę. Wiara jego udzielała się otoczeniu. Na razie najważniejszym było dobrać zespół wykładowców przekonanych o możliwościach ludzi pozbawionych wzroku. W początku października 1955 r. udało mu się skompletować taki zespół z pracowników kilku instytucji. Główny trzon stanowili przedstawiciele Instytutu Wzornictwa (6 osób), Centralnego Związku Spółdzielni Pracy (4 osoby). Inni pochodzili ze Związku Artystów Plastyków (3 osoby), z cepeliowskiej spółdzielni "Poziom" (1 osoba). Kurs miał się rozpocząć 10 października i zakończyć 30 listopada tegoż roku, lecz olbrzymi zasób materiału zmusił organizatorów do przeciągnięcia terminu aż do 10 grudnia.  

Dotychczas nie wspomniałem ani słowem o dyskretnej a ważnej roli, jaką w tym przedsięwzięciu odegrała Wanda Telakowska, założycielka i dyrektor artystyczny Instytutu Wzornictwa Przemysłowego. Telakowska była osobą wielkiego formatu i fanatyczką idei, że wszystko, co otacza człowieka i czym się on posługuje, powinno być nie tylko estetyczne, lecz wręcz piękne. Była zdania, że reguła ta dotyczy w równym stopniu wyrobów rękodzieła, co przemysłu. Nic dziwnego, że osoba tego pokroju łatwo znalazła wspólny język z Ruszczycem i że wszystkimi siłami starała mu się pomóc. Robiła to zawsze bardzo taktownie, nigdy nie wysuwając się naprzód, dlatego pewno w archiwum laskowskim nie znajdujemy nawet jej nazwiska. O Wandzie Telakowskiej zachował się tylko jeden ustny przekaz. Mówiąc o Laskach, wyraziła się kiedyś: "Lubię mikroklimat Ruszczyca"* (Rozm. MŻ z Hanną Welmanową w latach 60-tych. AMŻ-4.).  

Właśnie w organizacji zaplanowanego przez niego kursu wzornictwa udział jej wiele zaważył, bo przecież sam program opracowało dwoje pracowników z jej Instytutu: Stefania Zbyszewska dla tkaczy i Jan Dąbrowski dla dziewiarzy.  

W chwili uruchomienia tej niezwykłej imprezy roiło się od niespodzianek i kłopotów. Zaraz na wstępie okazało się, że brak dostatecznych lokali zmusza organizatorów do prowadzenia szkolenia w dwóch odrębnych miejscach - dziewiarzy w Warszawie, tkaczy zaś w Laskach. Dla Ruszczyca jako kierownika fakt ten był bardzo niewygodny, gdyż utrudniał nadzór nad całością. Ponadto w Laskach wynikły trudności ze znalezieniem odpowiedniego pomieszczenia, gdyż warsztat tkacki był stale zajęty przez uczniów Szkoły Zawodowej. Koszta całości pokrywał Centralny Związek Spółdzielczości Pracy, lecz przekazane przezeń fundusze okazały się niewystarczające. W rezultacie brakowało nieraz surowca, a ilość jego rodzajów była zbyt uboga.  

Dział tkacki nie dysponował dostateczną ilością krosien. Nadesłane przez zaprzyjaźnione spółdzielnie egzemplarze były w tak złym stanie, że trzeba było je remontować, nierzadko dorabiając brakujące części. W dziale dziewiarskim również liczba wyspecjalizowanych maszyn okazała się zbyt mała, zaś kadra instruktorów za szczupła, brakowało pomocy naukowych. Mimo to w samej organizacji kursu wystąpiły elementy pozytywne i one ostatecznie zadecydowały o powodzeniu.  

Na pierwszym miejscu trzeba podkreślić zewnętrzne warunki w Instytucie Wzornictwa zapewniające ciszę i skupienie uwagi. Dzięki temu dziewiarze wychwytywali ledwie dosłyszalne różnice w głosach swoich maszyn. Mogli wprowadzać zmiany w gęstości wzorów w pewnym rytmie i bezbłędnie liczyć obroty maszyn.  

Kurs doczekał się bogatej dokumentacji, gdyż Ruszczyc nakłonił do pisemnych wypowiedzi zarówno personel nauczycielski, jak i uczniów. Poza tym tak dziewiarze, jak i tkacze prowadzili codzienny zapis treści wykładów i zajęć praktycznych wraz z oceną ich przydatności* (Patrz: Zapisy uczniów i nauczycieli na kursie wzornictwa. AHR-7.).  

Zanim przejdziemy do analizy tego bardzo cennego dzisiaj materiału przytoczę opowiadanie Andrzeja Adamczyka, jednego z dziewiarzy, o przebiegu kursu.  

"Na wykładach poruszano głównie dwa tematy: projektowanie odzieży oraz wiadomości z materiałoznawstwa i technologii dziewiarstwa. Pierwszym z tych tematów zajmowała się projektantka odzieży pani Węgrzynowska omawiając zagadnienie doboru właściwego stroju na daną okazję, np. na wizytę. Uczniowie musieli projektować wzory: przy pomocy kubarytmów, radełkiem na papierze, w plastelinie. Trzeba było opracować np. wzór na wieczorową bluzkę symetryczną lub asymetryczną. Pani Węgrzynowska przynosiła ze sobą różne elementy dekoracyjne i wzory, jak: brosze, popielniczki, świeczniki, różne ornamenty... Miało to dawać inspirację słuchaczom. Upinało się też tkaniny na manekinach żeńskich i męskich.  

Materiałoznawstwo i technologia dziewiarstwa stanowiły drugi nurt. Była więc mowa o gatunkach nowoczesnych włókien, takich jak: kapron, stylon lub o ich cechach - wytrzymałości, odporności mechanicznej, o barwieniu, a także o automatach dziewiarskich, maszynach żakardowych itd. Trzecim nurtem były zajęcia praktyczne przy maszynach dziewiarskich w Instytucie.  

Początkowo praca nie udawała się, dopiero w drugiej połowie kursu zaczęła dawać wyniki. Każdy z uczniów musiał zaprojektować i wykonać w Instytucie jedną sztukę"* (Rozm. MŻ z A. Adamczykiem, op. cit.).  

Nauczyciele uczestniczący w kursie potwierdzili dotychczasowe laskowskie doświadczenie, że oglądanie maszyn dziewiarskich podczas wykładów i ćwiczeń warsztatowych wymaga instruktażu indywidualnego. W przeciwnym razie większość słuchaczy traci wiele czasu słuchając jedynie wyjaśnień instruktora na temat elementów maszyny i jej działania... Ostatecznie uznano, że nieprzekraczalna norma w podobnych przypadkach wynosi: jeden instruktor na 3 słuchaczy. Sami uczniowie przekonali się, że nie da się odtworzyć rysunku technicznego ani przy pomocy kubarytmów, ani zapisem brajlowskim. Uznano za niecelowe dokonywanie prób projektowania nowych fasonów przez wycinanie form z papieru oraz projektowania przy pomocy plasteliny, rysunków lub upinania na manekinie. Obie grupy stwierdziły, że było nieco za mało ćwiczeń praktycznych pod okiem plastyka, w szczególności wykonywania próbek, wzorów oraz całych wyrobów o charakterze estetycznym. Zdaniem Ruszczyca, mimo niedociągnięć organizacyjnych kurs znakomicie rozszerzył krąg zainteresowań uczestników i dostarczył im wiele wiadomości ogólnopoznawczych. W swym sprawozdaniu zrobił następującą uwagę: "Końcowym zadaniem kursu było wykonanie modeli wyrobów dziewiarskich na podstawie omówienia rysunku i przeznaczenia danego artykułu. Uczniowie musieli dobrać odpowiednie ściegi, zrobić próbki i wykonać artykuł. Model wykonuje się zwykle dwa razy, zanim się osiągnie zamierzoną formę z obliczeniem, gotową do produkcji. Jeden z kursantów wykonał już po raz pierwszy swój model bezbłędnie"* (HR "Sprawozdanie z kursu wzornictwa dla niewidomych mistrzów dziewiarstwa i tkactwa artystycznego". Masz. bez daty. AHR-5.) - dodał, dumny z osiągnięć niewidomych.  

Kurs został zakończony egzaminem, na który uczniowie przynieśli wykonane przez siebie wyroby. Ze względu na przewidywany udział w tworzeniu spółdzielni uczestnicy kursu, oprócz ściśle zawodowych przedmiotów oraz zasad kompozycji i wzornictwa, zdawali też egzamin z wybranych zagadnień prawa spółdzielczego.  

Nadszedł wreszcie czas na rozpoczęcie pertraktacji z władzami o siedzibę nowej spółdzielni. Ruszczyc chciał, aby powstała w Warszawie, lecz wiceprezes CZSP, Stanisław Madej, był odmiennego zdania. Mimo iż otrzymano wstępne propozycje utworzenia jej w pobliskim Grodzisku Mazowieckim, Madej zaproponował zorganizowanie jej w odległych o kilkaset kilometrów od Lasek Głuchołazach.  

Zaczął się bój o tę sprawę, gdyż niewidomi nie chcieli wyjeżdżać do miejscowości, gdzie nie mieliby żadnego oparcia. Zerwaniu uległby też kontakt ze środowiskiem ludzi sztuki. Trudniejsze byłoby rozprowadzanie i sprzedaż wyrobów Spółdzielni. "Nie grymaście i jedźcie tam, gdzie są warunki, jeśli chcecie pracować" - uciął sprawę prezes CZSP. Rozczarowany tą odpowiedzią Ruszczyc oświadczył, że rozpoczęty eksperyment wymaga jego stałej opieki, a dalsze próby trzeba prowadzić pod okiem Lasek i Instytutu Wzornictwa. Na te argumenty prezes Madej nie potrafił znaleźć logicznej odpowiedzi. Na szczęście pomoc zaproponowała zrzeszona w pionie "Cepelii" spółdzielnia "Poziom". Spółdzielnia ta składająca się z pracujących chałupniczo zespołów zgodziła się, by jednym z nich stał się zespół niewidomych dziewiarzy.  

Kiedy po pierwszych udanych próbach pan Henryk chciał jeszcze zasięgnąć opinii przedstawicieli spółdzielczości - czy wyroby wykonywane przez niewidomych są atrakcyjne i opłacalne, zdecydowano, że do każdego wyrobu jednostkowego należy opracować projekt i uzyskać jego akceptację u fachowców.  

Tymczasem sprawy powoli posuwały się naprzód. Mistrzów dziewiarzy zatrudniła chwilowo spółdzielnia "Poziom", tkaczy zaś spółdzielnia "Tamka-Czyn". Obie jednak postawiły warunek, że w związku ze zwiększoną ilością stanowisk pracy otrzymają dodatkowe pomieszczenia. Rozdzielenie niewidomych na dwie spółdzielnie pociągało za sobą trudności organizacyjne i przeczyło poprzednio powziętym ustaleniom. Powołując się na to, Ruszczyc przedstawił problem na konferencji kilku najbardziej zainteresowanych instytucji domagając się wiążącej decyzji w sprawie założenia niezależnej spółdzielni niewidomych o charakterze artystycznym. Zebrani postanowili wystąpić do dwóch ówczesnych potentatów: Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy oraz do "Cepelii" z zapytaniem, w jakim pionie spółdzielnia ma działać.  

Dla uzyskania zgody tych instytucji Ruszczyc zwrócił się do przedstawicieli spółdzielczości i dyrektorów handlowych przedsiębiorstw państwowych z prośbą o opinię, jak również o poparcie Instytutu Wzornictwa oraz Działu Rehabilitacji w Związku Spółdzielni Inwalidzkich. Samego zorganizowania tej spółdzielni podjął się Polski Związek Niewidomych w porozumieniu z "Cepelią". W zebraniu założycielskim w dniu 31 lipca 1956 roku wzięło udział 22 dziewiarzy i tkaczy, absolwentów szkół w Laskach. Spółdzielnia przyjęła nazwę "Nowa Praca Niewidomych" i miała rozpocząć działalność jako "Spółdzielnia Pracy Rękodzieła Ludowego i Artystycznego". Była jedyną w Polsce zrzeszoną w pionie cepeliowskim spółdzielnią niewidomych. Pierwszego października 1957 r. wyodrębniając się formalnie z "Poziomu" spółdzielnia ta została zarejestrowana jako samodzielna jednostka na własnym rozrachunku.  

Jak dalej potoczyły się wypadki? W celu zorganizowania pomieszczeń, załatwienia meldunków i zdobycia mieszkań, a przede wszystkim wyposażenia w park maszynowy, założyciele musieli składać podania o odpowiednie przydziały do najwyższych władz państwowych. Wiele pomocy doznali od przewodniczącego Rady CZSP, Stanisława Szwalbego, marszałka Sejmu. Dzięki życzliwości władz miejskich otrzymano tymczasowe pomieszczenie na dziewiarnię, biuro i sklep przy ul. Marszałkowskiej 28a oraz dodatkowe pomieszczenie na internat przy ul. Widok 22a. Wreszcie w związku ze stałym wzrostem spółdzielni lokal przy ul. Żurawiej 9* (Por.: M. Dmochowska, op. cit.).  

Ruszczyc, choć był inspiratorem większości tych działań, dbał, by na zewnątrz występowali zawsze członkowie Zarządu "Nowej Pracy". Chwila jej oficjalnego zawiązania nie była dla niego końcem trosk i wysiłków. Osiągnąwszy główny cel, przez dłuższy czas musiał zabiegać o jego realizację. Dlatego też oddelegował do nowo otwartej placówki dwie spośród najlepszych laskowskich instruktorek: Teresę Skarżycką dla dziewiarzy i Barbarę Kozłowską dla tkaczy. Gdy z kolei przy ul. Nowotki powstała tkalnia i własny sklep "Nowej Pracy", pan Henryk doprowadził do zaangażowania w tym ostatnim swej własnej siostry, Janiny.  

Dużym osiągnięciem, jak na te czasy, było uzyskanie przez Ruszczyca lokalu na bursę dla niewidomych spółdzielców położoną przy ul. Foksal 15. Z biegiem lat pan Henryk umieszczał tam również laskowskich absolwentów zatrudnionych w innych przedsiębiorstwach. Często zajeżdżał na Foksal, by przekonać się, jak sobie radzą jego dawni wychowankowie i czy im czegoś nie potrzeba. Bolesna musiała być w kilka lat później chwila decyzji o zamknięciu tego internatu, który zapewniał wielu młodym środki egzystencji.  

Więcej jeszcze niż bursie okazywał starania nowo powstałej spółdzielni. Było to jego najmłodsze, ukochane dziecko. Razem z zarządem i grupą członków przeżywał pierwsze sukcesy i nieuniknione potknięcia, odwiedzał, wysłuchiwał, radził. Nie było w Laskach zawczasu umówionej rozmowy, której nie byłby natychmiast przerwał, gdy zjawiali się przedstawiciele "Nowej Pracy". Nic dziwnego, że jej członkowie zapragnęli mu się odwdzięczyć i przy pierwszym podziale dywidendy, wiosną 1958 r., postanowili... Ale co postanowili? Posłuchajmy opowiadania naocznego świadka, którym była Hanna Welmanowa. Miała od kilku lat bliski kontakt z absolwentami studiującymi język angielski. Przychodzili do niej na dyktowanie tekstów angielskich w brajlu. Było wśród nich kilku członków "Nowej Pracy".  

"Pewnego razu - pisze H. Welmanowa, mówią mi: Zbliżają się imieniny p. Ruszczyca, musimy zrobić mu prezent. Mówię: - No co, może teczkę? - Nie, nie, my już wiemy, co mamy kupić... Kupujemy p. Ruszczycowi samochód. - Niedowierzając mówię: - Czyście oszaleli? Samochód kosztuje przecież kilkadziesiąt tysięcy... - A oni do mnie jakby z pretensją: - Panu Ruszczycowi potrzebny jest samochód. Nie może dłużej jeździć do Warszawy autobusem. - Jak to zrobicie? - Ano, nic, opodatkowaliśmy się, zebraliśmy pieniądze i kupujemy auto - odpowiadają"* (Przemówienie Hanny Welmanowej na apelu szkolnym w 1977 r. Masz. AHR-8.).  

Gdy w dniu swych imienin Ruszczyc na zaproszenie zarządu "Nowej Pracy" przybył do jej lokalu w Warszawie, jego dawni wychowankowie złożyli mu życzenia i zaproponowali przejażdżkę po mieście. Pan Henryk sadowił się w wozie, gdy wcisnęli mu do rąk jakieś papiery. Zdziwiony zawołał: "Co? Ja mam to podpisać?" - bronił się, nie wiedząc, o co chodzi. Wtedy oni chórem zawołali: "Nic pan nie ma do podpisywania. To są papiery do pana samochodu". I od ręki sprawa została załatwiona. Zakończyła się niebanalnym dowcipem, gdyż w chwili, gdy kierowca zapuszczał motor, kilku silnych niewidomych uniosło wysoko tył wozu tak, że koła znalazły się w powietrzu a samochód nie mógł ruszyć z miejsca. Wzruszająca i piękna jest historia tego prezentu, a pan Henryk do końca życia miał do dyspozycji własny środek lokomocji.  

Od założenia "Nowej Pracy Niewidomych" upłynęło już wiele lat. Konkuruje ona ze spółdzielniami dla widzących na zasadzie równego współzawodnictwa. I robi to z powodzeniem, czego dowodem jest zdobycie przez nią odznaki "Złotej Rączki", przyznawanej przez "Cepelię" najbardziej wyróżniającym się podległym jej spółdzielniom. Przez cały ten czas Zarząd składał się z niewidomych, dawnych wychowanków Ruszczyca. Według poważnych źródeł "Nowa Praca" jest jedyną na świecie instytucją produkcyjną o charakterze artystycznym prowadzoną przez niewidomych.