Nowe zadania  

 

 

W Laskach po pewnym czasie zauważono, że nowy wychowawca nie tylko ma zdolności do urządzania zabaw, lecz w trudnych okolicznościach potrafi podejmować śmiałe decyzje i w sposób pomysłowy wprowadzać je w czyn. Stawało się oczywiste, że jest to człowiek, mający zmysł organizacyjny. Przykładem tego był czas rozjazdu dzieci do domów.  

"Pan Ruszczyc doskonale organizował wyjazdy na wakacje - pisze Stanisław Makowski - jeden z dawnych wychowanków. Na ferie zwykle nie wyjeżdżano, nie stać było na ogół rodziców na częste dalekie wyjazdy, np. na Śląsk. Za to na wielkie wakacje Ruszczyc przygotowywał wyjazd bardzo starannie. Dzieci i młodzież były podzielone na grupy, zależnie od kierunku jazdy, np. I) - Skierniewice, Koluszki, Łódź. Ii) - Kraków, Kielce, Radom itp. Do dworca dowożono dzieci samochodem, w pociągu był już zarezerwowany wagon. Przed dworcem czekali harcerze, którzy przeprowadzali wychowanków schodami na perony. Przed peronem odczytywano listę obecnych i kto do którego przedziału jest przeznaczony. Jechały zawsze jakieś osoby widzące, jedna lub dwie - odpowiedzialne za dzieci. Każde dziecko otrzymywało pocztówkę ze znaczkiem i napisem "zajechałem, szczęśliwie". Pocztówkę po przyjeździe do domu trzeba było wrzucić do skrzynki pocztowej. W pociągu bywało bardzo wesoło, śpiewano i cieszono się, w przedziałach odwiedzano się nawzajem"* (Stanisław Makowski: Ank. Masz. 1973. AHR-8.).

Ta cecha pana Henryka widoczna była nie tylko w kontakcie z dziećmi, lecz również w momentach, kiedy w Zakładzie zjawiali się nieprzewidziani i niecodzienni goście. Wtedy "Pan Ruszczyc był bardzo energiczny - pisze inny wychowanek, Jerzy Walesiński, szczególnie wyraźnie to zauważyłem, gdy w Laskach bawiła ekipa filmowa. - Było to niedługo przed zakończeniem roku szkolnego (w 1939 r. - przyp. MŻ) i, jak sądzę, miało to na celu propagowanie sprawy niewidomych. Pan Ruszczyc uwijał się, biegał, zarządzał, był wszędzie, na poczekaniu projektował, a nawet organizował scenki z naszego życia do ujęć filmowych". I dodaje: "Tytuł (Premiera - Przyp. MŻ) nadany żartem, był jednak trafny. Pan Ruszczyc umiał wiele spraw załatwić szybko i bez marudnych wahań i był najważniejszą instancją. Po rozmowie z nim wiadomo było, czego się trzymać"* (Jerzy Walesiński: Ank. Masz. 1973. AHR-8.).  

Niedbały o swoje własne sprawy wykazywał dużo zmysłu praktycznego w tym, co dotyczyło całej społeczności. Świadczy o tym opowiadanie Władysławy Rosińskiej, pracownicy szwalni w Domu św. Teresy: "Pana Ruszczyca bardzo bolało, że chłopcy chodzą w podartych spodniach i zniszczonej bieliźnie. Stan finansowy Zakładu, wciąż niewystarczająca kwesta, zbyt skromne ofiary ograniczały jednak możliwość jakiejkolwiek poprawy. A kiedy pewnego razu Laski otrzymały w darze większą ilość płótna pościelowego, okazało się, że krojenie w zaciasnej szwalni jest bardzo utrudnione. Pan Ruszczyc w jednej chwili wpadł na rozwiązanie: wnękę w sali gimnastycznej kazał zamknąć ścianką, dorobić do niej drzwi, wstawić stoły i od razu umożliwił właściwe rozłożenie roboty"* (W. Rosińska, op. cit.).

Podejmowane przez niego decyzje nieraz przekraczały kompetencje wychowawcy, a nawet kierownika internatu: Trudno było czasem odróżnić, co u niego wypływało z troski o wychowanków, a co z wrodzonego tupetu. Jedna z pracownic, wspomniana już Władysława Rosińska, przytacza w związku z tym następujące zdarzenie.  

"W czasie, kiedy w domu św. Teresy przeprowadzano remont, chłopców przeniesiono do domu św. Antoniego. Pan Ruszczyc wymagał, żeby na kolację chłopcy zawsze dostawali gotowane potrawy. Kiedyś przyszedł podczas kolacji i pyta: czy zupa wam smakuje? Chłopcy odpowiedzieli, że tak, ale pan Ruszczyc spostrzegł, że do zupy nie ma chleba. Wezwał więc mnie, wówczas odpowiedzialną za spiżarnię, i kazał pójść do sióstr po chleb. Siostry oświadczyły, że chleba nie mogą dać, bo nie starczy im na śniadanie. Pan Ruszczyc się rozgniewał i kazał chleb wydać. Powiedział, że siostry i personel mogą nie dostać chleba, ale chłopcy zawsze muszą go mieć. Skończyło się na tym, że siostry chleb przyniosły i prawdopodobnie musiały obejść się bez niego przy śniadaniu"* (Ibidem 57R).  

Organizacja posiłków dostarczała więcej okazji do wykazania inicjatywy. Chłopcy zauważyli, jak Ruszczyc trafnie rozwiązał sprawę zmywania stołów po posiłkach w jadalni. Dotychczas robiono to na miejscu, przynosząc dużo wody i rozlewając ją przy okazji na podłogę. Wycieranie kosztowało wiele wysiłku. Ruszczyc wprowadził inny system. Stoły wnoszono do łazienki, spłukiwano wodą i już czyste wnoszono do stołowego pokoju.  

W Laskach nie posługiwano się w tamtych czasach tytułami, a nawet uważano to za zwyczaj w złym stylu. Ton nadawały osoby, a nie oficjalne funkcje. W takiej atmosferze Ruszczyc łatwiej stawał się osobą ważną, do której zwracano się coraz częściej z prośbą o wzięcie w swoje ręce spraw związanych nie tylko z Internatem, ale i z przyszłością chłopców, szkoleniem zawodowym i zatrudnieniem absolwentów. Znamienne jest, że do dzisiaj nie wiemy, czy i, o ile tak, to kiedy nastąpiło formalne przekazanie mu kierownictwa warsztatów szkoleniowych dla męskiej młodzieży.

Nowe zadania (cd.)

 

W latach trzydziestych uczniowie szkoły zawodowej, zwanej wówczas rzemieślniczą, szkolili się w dwóch kierunkach: w koszykarstwie i szczotkarstwie. Koszykarstwo miało już swoją tradycję od samych początków istnienia Dzieła. W latach, o których piszemy, wykonywano różne wyroby z wikliny, począwszy od zwykłych koszy do papierów i małych "ćwiartek" aż po wielkie kosze do bielizny. W końcu zaczęto produkować meble trzcinowe, będące wówczas w modzie. Ruszczyc patrzył na tę sprawę realnie i dość sceptycznie. Widział, jak wielki wysiłek dłoni jest potrzebny do wykonania kosza lub mebla większych rozmiarów.  

Dziewczęta celowały w galanterii koszykarskiej, wyrabiały estetyczne koszyczki na cukierki i owoce lub podstawki pod naczynia. Ogólnie trzeba jednak stwierdzić, że produkcja koszykarska coraz bardziej się kurczyła, w 1939 r. było już w Laskach nie więcej niż trzech koszykarzy.  

Zawodem, który wypierał poprzedni, było szczotkarstwo. Rozwijało się coraz lepiej i przynosiło dochody. Liczba szczotkarzy wzrastała, doszło w końcu do tego, że Zakład zatrzymywał u siebie znaczną liczbę absolwentów - trzydziestu lub czterdziestu i zatrudniał ich jako płatnych pracowników. Korzyść była obustronna, gdyż absolwenci na ogół nie znajdowali pracy. Założenie własnego warsztatu wymagało przedsiębiorczości oraz pomocy ze strony rodziny, trzeba też było wytrzymać konkurencję na rynku i radzić sobie z nie zawsze uczciwymi dostawcami surowca. Spółdzielnie szczotkarzy nie istniały. Natomiast Zakład korzystał ze wzmożonej produkcji i zwykle trzy razy w tygodniu wysyłano do Warszawy konną platformę ze szczotkami, które rozwożono po sklepach. Jeszcze do niedawna w sklepach szczotkarskich w Warszawie wspominano wysoką jakość szczotek produkowanych wówczas w Laskach.  

Tu należy dodać, że Ruszczyc przez doprowadzenie do zastosowania nowej metody naciągania szczotek, przyczynił się do wzrostu wydajności warsztatu o 80-100%. Zatrudniony przez niego nowy instruktor, Kazimierz Donański, pokazał uczniom, że zamiast pobierać materiał szczotkarski, czyli włosie z większego zapasu na stole, winno się w prawej dłoni trzymać jego określoną ilość. Z niej odbierać tyle, ile potrzeba na wykonanie jednego pęczka. W tamtych latach była to rewelacja.  

Zarówno z koszykarstwa, jak i ze szczotkarstwa uczniowie mogli zdać egzamin przed Komisją z Izby Rzemieślniczej i otrzymać dyplom czeladnika.  

W Laskach istniały jeszcze dwa inne kierunki szkolenia: plecenie mat i garncarstwo, które jednak nie dawały żadnych uprawnień i miały wyłącznie cel rehabilitacyjny. Garncarstwa uczył Władysław Gryglas, absolwent laskowskiej szkoły. Mistrzem szczotkarskim był niewidomy Stefan Rakoczy, późniejszy kierownik całego działu szczotkarskiego.  

Towarzystwo, naciskane terminami spłat pożyczek, było w ciągłych tarapatach finansowych, poza tym samo utrzymanie rozbudowanej instytucji wymagało ogromnych nakładów. W tej sytuacji nieprzewidziana okoliczność przyszła Zakładowi z pomocą. W majątku Towarzystwa Żułów w powiecie krasnostawskim, który Matka Czacka otrzymała z tytułu rozliczeń rodzinnych, huragan powalił w roku 1936 lub 1937 znaczną ilość drzew w lesie, co pozwoliło dokonać poważnej sprzedaży.  

Roczny wyrąb lasu był przepisami państwowymi mocno ograniczony, a władze nie chciały udzielać wyjątkowych pozwoleń. Po raz pierwszy więc wpłynęła z tego tytułu większa gotówka, którą Zarząd zdecydował obrócić na zorganizowanie własnej produkcji oprawek szczotkarskich, zwanych popularnie 58 drewienkami. Sprawą tą miał zająć się Ruszczyc. Dało mu to okazję do wykazania zdolności organizacyjnych. Sprowadził z okolic Cieszyna kilku stolarzy, zakupił pięć podstawowych obrabiarek do drewna oraz urządzenia do przysposobienia i krojenia włosia. Na czele warsztatów stanął dobry fachowiec Dolański. Produkcja drewienek ruszyła pełną parą w piwnicy Domu św. Teresy i zaczęła przynosić Zakładowi coraz większe dochody, uniezależniając go od prywatnych dostawców. Był to pierwszy większy sukces organizacyjny pana Henryka, świadczący o skali jego umiejętności.  

W 1936 r. Stanisław Piotrowicz wyjechał do placówki Towarzystwa w Chorzowie i Ruszczyc przejął po nim oficjalnie odpowiedzialność za internat.  

Od pewnego czasu Zarząd zlecał mu już poważne zadania, jak:  

- zorganizowanie ogólnopolskiej zbiórki pieniężnej na Laski (28.I.1936 r.)* (Książka Protokołów Zebrań Zarządu Towarzystwa. Archiwum Towarzystwa Opieki n. Ociemniałymi w Laskach.).  

- upoważnił do pertraktacji z Urzędami Wojewódzkimi w Białymstoku, Kielcach i Warszawie w sprawie rejestrowania dzieci niewidomych i umieszczania ich w Zakładzie (lipiec 1936 r.)* (Ibidem).  

- zlecił mu podjęcie pożyczki wekslowej w Banku Handlowym na zakup surowca szczotkarskiego dobrej jakości w związku z umową o dostarczenie 40 tysięcy szczotek do czyszczenia koni dla Kierownictwa Zaopatrzenia Taborów w Warszawie. Zawarcie tej transakcji z władzami wojskowymi było nowym sukcesem. W pierwszym rzucie Zakład miał wykonać 21 tysięcy szczotek i zdążył je odstawić przed wybuchem wojny. Pozostała część zamówienia miała w przyszłości odegrać wielką rolę w trudnej sytuacji ekonomicznej podczas okupacji.  

Im dłużej Ruszczyc pracował w Zakładzie i w miarę rosnącego poczucia odpowiedzialności za los dorastających wychowanków, problem ich przyszłości leżał w centrum jego zainteresowań.  

Znalezienie pracy dla absolwentów było stałym przedmiotem dyskusji w Zakładzie, lecz na barki Ruszczyca spadła sprawa praktycznych rozwiązań. Propagował sprawę niewidomych organizując wystawy ich wyrobów, połączone z pokazami pracy uczniów w koszykarstwie i szczotkarstwie. Na rok przed wojną pan Henryk wystąpił w imieniu Towarzystwa do dyrektora Izby Rolniczej w Kielcach, Ludwika Slaskiego, z pismem zawierającym projekt udzielenia przez Izbę pomocy absolwentom Zakładu. Powoławszy się na znaczną liczbę uczniów wywodzących się z Kielecczyzny, zwrócił się z prośbą o pomoc finansową dla pięciu z nich w celu założenia przez nich własnych warsztatów.  

Sprawa nie doszła do skutku, lecz nastąpiło nawiązanie bliższego kontaktu ze środowiskiem kieleckim. By przybliżyć tamtejszemu społeczeństwu sprawę niewidomych, Ruszczyc parokrotnie organizował występy laskowskiego mieszanego chóru pod kierunkiem niewidomego Włodzimierza Bielajewa. Dla wychowanków była to okazja do wspólnego wyjazdu. Dzięki życzliwości przyjęcia pozostawiała uczestnikom niezatarte wspomnienia.  

Z działalnością w Kielcach wiąże się anegdota o tamtejszej jego prelekcji. Zwrócono się do niego podczas kwesty z prośbą o wygłoszenie pogadanki na temat pracy w Laskach. Pan Henio przygotował się starannie i miał dużo notatek, ale czy to przeszkodziła mu trema, czy roztargnienie, dość, że wyszedłszy na podium zorientował się, że przygotowany przez niego materiał jest nieuporządkowany. Nie tracąc rezonu poprosił o szklankę wody i popijając zaczął układać notatki. Nie mogąc sobie z tym poradzić poprosił o drugą szklankę, lecz i to nie pomogło. Gdy przy trzeciej szklance publiczność zaczęła się niepokoić, zdecydował się mówić z głowy. Konferencja wypadła dobrze, a pan Henryk przywiózł do Zakładu hojne, złożone przez tamtejszą społeczność, ofiary. Po powrocie do Lasek nie wahał się opowiedzieć wychowankom całą, w nienajlepszym świetle go stawiającą, przygodę. Chłopcy tym bardziej go za tę szczerość lubili.  

Krótko przed wojną wystąpił w imieniu Towarzystwa do władz wojewódzkich w Kielcach o pozwolenie założenia tam spółdzielni niewidomych o profilu koszykarsko-szczotkarskim. W lecie 1939 r. udało mu się załatwić pomyślnie wszystkie starania i wojewoda kielecki udzielił zgody na otwarcie spółdzielni. Niestety, plany udaremnił wybuch drugiej wojny światowej.  

Wobec panujących trudności bardziej aktywni absolwenci próbowali usamodzielnić się na własną rękę.  

Jak wspomina jeden z nich, Stanisław Kaliński, Ruszczyc wystarał się trzem z nich o pokój w nieruchomości Towarzystwa, przy ul. Wolność 4 i zatroszczył o wszystkie potrzeby życiowe. Podczas urlopu spotkał księżnę Sewerynową Czetwertyńską z Suchowoli, która od dawna wraz z mężem świadczyła znaczną pomoc materialną Laskom. W rozmowie z Ruszczycem dowiedziała się o projekcie założenia przez Kalińskiego warsztatu koszykarsko-szczotkarskiego w jego wsi rodzinnej, w pobliżu jej rezydencji. Księżna zapewniła, że będzie bezpłatnie dostarczała mu wiklinę i ułatwi zbyt wyrobów koszykarskich na terenie rozległego majątku. Ruszczyc przedstawił Kalińskiemu propozycję ks. Czetwertyńskiej i po otrzymaniu zgody udał się w tamte strony. Na piechotę przebył 9 km do siedziby powiatowych spółdzielni Mleczarskiej i Spożywców, po czym uzyskał zapewnienie, że obie instytucje będą nabywały szczotki jedynie u Kalińskiego. Po powrocie opowiedział mu o pomyślnym wyniku swych starań i zakończył: "Jak by to było dobrze, gdybyście mogli wszyscy pracować tak, jak inni ludzie i rodziny sobie pozakładać"* (S. Kaliński, op. cit.).  

Na wiosnę w roku wybuchu wojny, w związku z usunięciem z Zakładu chłopca, który wymknął się w nocy do wsi na zabawę, Ruszczyc wyposażył go we wszystkie urządzenia i materiały potrzebne do założenia pracowni szczotkarskiej. Ofiarował mu składany warsztat, nóż szczotkarski, kilkaset oprawek do szczotek i kilkadziesiąt kilogramów surowca. Adolf Szyszko zapamiętał, że uczeń ten czuł się wówczas tak, jakby miał zapewnione utrzymanie na dwa lata* (Ibidem).

+

Część Ii.c

Wojna i okupacja

 

 

Gdy latem 1939 r. Ruszczyc wyjechał w sprawie spółdzielni do Kielc, zatrzymał się jak zwykle u rodziców jednego z wychowanków, Stasia Makowskiego. Kiedyś rozmowa zeszła na grożącą zawieruchę wojenną. Pan Henryk uspokajał Makowskich, że chyba nie należy się jej zbytnio obawiać. Wiemy, że stało się inaczej. W końcu sierpnia, podczas pierwszej mobilizacji, otrzymał wezwanie do stawienia się w 12 pułku ułanów w Krzemieńcu. Przy pożegnaniu w Laskach w ostatnim momencie zawołał jeszcze s. Czesławę i powiedział, że dla chłopca, który właśnie będzie miał imieniny, są schowane cukierki za kredensem. Dziwiono się, że w takiej chwili o tym pamięta.  

Do pułku nigdy nie dotarł. Można przypuszczać, że go nie zastał na miejscu, gdyż pułk ten stoczył krwawą bitwę już w pierwszych dniach września w Opatowskiem. Szukał go jednak "po całym kraju", a w końcu przystał do innego oddziału walczącego w Rzeszowskiem. W swym życiorysie Ruszczyc pisze, że w 1939 r. pełnił służbę wojskową od 4 do 20 września.  

Z czasu wędrówek za pułkiem znamy jedno ciekawe zdarzenie. Na jakiejś stacji kolejowej oddział wojska załadował się na pociąg. Miejsc nie starczało dla wszystkich i zrobił się straszny tłok, Ruszczycowi mimo to udało się dostać do środka. Przed samym odjazdem zobaczył przez okno Żyda z długą brodą, który usiłował wedrzeć się na stopnie wagonu. Żołnierze nie chcieli go wpuścić. W chwili gdy pociąg ruszał, jeden z nich zatrzasnął mu drzwiczki przed nosem tak, że przytrzasnęły koniec brody. Pociąg rozpędzał się, a Żyd, nie mogąc uwolnić brody, biegł obok. Jeszcze chwila, a zostałby powalony na ziemię i dostałby się pod koła. Ruszczyc natychmiast wychylił się przez okno i szablą odciął koniec brody, ratując Żydowi życie.* (Rozmowa MŻ z H.R. Masz. 1966, AMŻ-4.)

Koło 20 września oddział, w którym Ruszczyc się znajdował, został rozbity. On sam dostał się do niewoli, skąd po 6 dniach uciekł. Nie pozostał jednak długo bezczynny.  

Zadziwia jego inicjatywa - prostego szeregowca - objęcia kierownictwa nad epidemicznym szpitalem polowym w Łańcucie, a szczególnie fakt, że mu się podporządkowano. Tę część życiorysu znamy z jego własnych opowiadań. "(...) Objąłem w Łańcucie szpital, gdzie nie było personelu, chorzy zdani byli na łaskę losu. Przeważnie chorowali na krwawą dezynterię. Niewiele mogłem im pomóc, ale zmieniałem im sienniki. Gdy zabrakło siennika, kładłem ich na słomę, którą też zmieniałem. Leżała tam między innymi Niemka z dwojgiem dzieci. Robiłem przy nich, co mogłem. Niemka wyzdrowiała, ale dzieci jej, niestety, umarły. Niemcy chcieli mnie za to rozstrzelać"* (S. Róża Szewczuk: Ank. Masz. 1973. AHR-8 oraz S. Kalinski: Ank. Masz. 1973. AHR-8.). Dzięki wstawiennictwu owej Niemki Ruszczyc został uratowany. W połowie listopada, gdy przyszli lekarze i pielęgniarki, opuścił szpital i wrócił do Lasek. W Warszawie, w drewnianym budyneczku Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi przy ul. Wolność 4, przy świeczce, opowiadał pan Henio swe wojenne przeprawy. Pokazywał z zadowoleniem świadectwa swej pracy w rolnictwie, które uratował, nosząc przy sobie przez cały okres kampanii. Zależało mu bardzo na tych, świadczących o jego dobrej pracy, dokumentach. Mógł je bez wstydu każdemu pokazać* (Przemówienie Alicji Gościmskiej na apelu szkol. Masz. 1973. AHR-8.).  

O następnym, przeszło półrocznym okresie życia Ruszczyca niewiele wiemy. Jedynym świadectwem pisemnym z tego czasu są wspomnienia niewidomego nauczyciela, Józefa Buczkowskiego, warte zacytowania: "W czasie działań wojennych w 1939 r. budynek szkolny chłopców został zupełnie zniszczony. W budynku dziewcząt część pierwszego piętra była najmniej zniszczona i do tych pomieszczeń przeniesiono internat męski, a na korytarzu zorganizowano warsztaty szczotkarskie. (...) Do zamieszkałych pomieszczeń wstawiono duże żelazne piece do palenia koksem. Nie we wszystkich pomieszczeniach były podwójne szyby, niektóre brakujące zastąpiono dyktą (sklejką). Pierwsza zima w czasie okupacji była niezwykle mroźna, temperatura przeważnie była poniżej 20 stopni, a nieraz spadała w nocy poniżej 30 stopni"* (Józef Buczkowski: Ank. Masz. 1973. AHR-8.).  

Podczas okupacji zakres obowiązków Pana Henryka wzrósł. Na prośbę Prezesa Związku Ociemniałych Żołnierzy, mjra E. Wagnera, podjął się prowadzenia rehabilitacji kilkunastu ociemniałych w czasie kampanii wrześniowej żołnierzy. "Pan Lech i ja - pisze dalej Buczkowski - byliśmy nauczycielami i większą część dnia mieliśmy z nimi różne zajęcia. Pan Henryk bardzo troskliwie zajmował się reedukacją ociemniałych. Wiele czasu poświęcał na indywidualne rozmowy. Bardzo interesował się ich osobistą sytuacją materialną. Był bardzo ofiarny w załatwianiu spraw ociemniałych żołnierzy, którzy nie mieli słów uznania dla pana Ruszczyca. Spałem razem z 9 ociemniałymi żołnierzami. W nocy było bardzo zimno, jeden z nich dostał zapalenia płuc. Postanowiłem utrzymać ciepłą temperaturę w pokoju przez całą noc, ale do tego potrzebowałem koksu. Nie chciałem z tą sprawą iść do pana Ruszczyca. Przy pomocy widzącego wychowawcy H. Rączkowskiego dostałem drugi klucz do piwnicy, gdzie był przechowywany koks. Codziennie późnym wieczorem szedłem z wiaderkiem do piwnicy po koks, cicho nabierałem i przynosiłem do pokoju (...)"* (Ibidem).  

W połowie marca, gdy mróz zelżał, Pan Henryk zwrócił się nieoczekiwanie do J. Buczkowskiego z miłym uśmiechem: "Panie Józefie, zima się kończy i już nie będzie pan potrzebował chodzić do piwnicy po koks". Byłem speszony i zawstydzony. Pan Ruszczyc, widząc moje zmieszanie, powiedział: "Niech się pan nie wstydzi, o pańskich wyprawach po koks wiedziałem od początku, ale nie broniłem, bo wiedziałem, dlaczego pan to robi"* (Ibidem).  

Wiadomość o powrocie Ruszczyca z wojny dotarła już następnego dnia do Żułowa, gdzie przebywało kilkunastu laskowskich wychowanków. Radość ich była ogromna, spotkanie jednak nastąpiło dopiero w lipcu 1940 r., gdy i oni powrócili do Lasek. Zastali Zakład w stanie zupełnej ruiny. Na dole w Domu św. Stanisława mieszkali żołnierze-ozdrowieńcy z wojskowego szpitala - i Ruszczyc. Chłopcy wzięli się do odgruzowywania, rozpoczynając od budynków gospodarskich. W jesieni udało się uzyskać zgodę władz niemieckich na otwarcie Szkoły Rzemieślniczej "Gewerbeschule", a w internacie było już pięć grup wychowanków. Ruszczycowi zależało najbardziej na uruchomieniu warsztatów.  

Ważnym momentem było podjęcie przez Wehrmacht przedwojennego zamówienia Wojska Polskiego na szczotki do czyszczenia koni wojskowych w ilości 19 tys. sztuk. Henryk Ruszczyc razem z Zofią Morawską musieli przeprowadzić w tym celu szereg trudnych i przykrych rozmów z niemieckimi władzami.  

W ówczesnym położeniu Zakładu, pozbawionego wszelkich niemal źródeł dochodu, była to niezwykła szansa, gdyż tak poważne zamówienie wiązało się nie tylko z dopływem gotówki, lecz również z przydziałem surowca szczotkarskiego, a nawet żywności. Otwarcie warsztatu spełniało jednak nie tylko zadania ekonomiczne, chroniło równocześnie wszystkich zatrudnionych (w tym także widzących, przygotowujących lub wykańczających produkcję) przed zabraniem na przymusowe roboty na warszawskim lotnisku lub wywiezieniem do Niemiec. Przed tym zagrożeniem zabezpieczała "Arbeitskarte" - karta pracy. Uratowano tym sposobem przeszło 20 dziewcząt ze wsi Laski, paru chłopców oraz kilka osób z Warszawy, które figurowały jako fikcyjni pracownicy warsztatów.  

Niemcy dość często wizytowali je i zawsze wychodzili pod wrażeniem dobrze zorganizowanej produkcji oraz dużej ilości pracujących niewidomych. Okazywali swoje uznanie, ściskając rękę Ruszczycowi. W tych sytuacjach bardzo była mu przydatna znajomość niemieckiego. Podczas wizyt starał się stworzyć atmosferę swobody, żartując z chłopcami. Postawa jego budziła podziw u Niemców, a jeden z nich, znany skądinąd ze strzelania do ludzi na ulicach Pruszkowa, zostawiał nawet broń w jego gabinecie. Krążyły wieści, że Niemcy chcą zlikwidować prawie cały Zakład, a zostawić jedynie "Ruszczyca z jego warsztatami". W końcowej fazie wojny, już po rozwiązaniu grupy AK "Kampinos", pracowali w szczotkarni niektórzy zdemobilizowani partyzanci. Jan Szkolik wspomina, że w czasie wizyt władz niemieckich Ruszczyc celowo umieszczał akowców na jednej sali z chłopcami, by odwrócić od nich wszelkie podejrzenia* (J. Szkolik: Relacja ustna. Masz. 1973. AMŻ-4.).  

Cały okres okupacji był dla niego czasem wielkiego wysiłku i nieustannego napięcia - nieraz ponad siły. Ratował się czarną kawą, zdobywaną dla niego przez jednego z wychowanków mającego rodziców w Reichu* (Zygmunt Mrozek: Ank. Masz. 1973. AHR-8R). W Generalnej Guberni prawdziwa kawa była wielką rzadkością.  

Ruszczyc prawie codziennie jeździł na rowerze do Warszawy, żeby załatwić różne sprawy. Nie był zbyt dobrym rowerzystą i gdy wracał o zmroku, często wpadał do rowu* (S. Kalinski, op. cit.).  

Jeździł też platformą konną, a nierzadko wracał piechotą, przy silnym mrozie, późną nocą. Czekał na niego zawsze z gorącą kolacją jeden z niewidomych chłopców - Szczepan Kutyła, pomagający na co dzień w pracach kuchennych. Nieraz pan Henryk tak był zmęczony, że swoim zwyczajem kładł się spać bez jedzenia* (Ibidem). Nigdy jednak nie skarżył się i nie okazywał wyczerpania. Ze wspomnień A. Balwierza wynika jednak jasno, że często nie sypiał po nocach z powodu napiętych nerwów* (Antoni Balwierz: Ank. Masz. 1973. AHR-8.).  

Mimo ciężkich warunków wychowankowie, którzy znali Ruszczyca od dziecka, czuli się szczęśliwi, że mają go teraz wśród siebie, zaczynali teraz oceniać, że jest to przyjaciel, na którego można liczyć w każdej sytuacji. Uczniowie, a tym bardziej absolwenci Szkoły Rzemieślniczej, a byli to w owym czasie przerośnięci młodzi ludzie, mający niekiedy po dwadzieścia i więcej lat, pozostawali w Laskach, gdyż organizowanie im pracy na zewnątrz natrafiało na ogromne trudności. Zaledwie kilku z nich udało się usamodzielnić. Trzech umieścił Ruszczyc w Zakładach Philipsa w Warszawie, kilku dalszych trafiło tam na mocy własnych starań, paru otworzyło własne warsztaty, lecz i ci, przynajmniej na początku, doznawali pomocy ze strony Lasek.  

"W Zakładzie było coraz ciężej, jedliśmy tylko żur, buraki i ziemniaki w mundurkach - pisze jeden z wychowanków - S. Kaliński... Kto miał pieniądze, to na własną rękę kupował sobie chleb. Pan Ruszczyc zaproponował, żebyśmy się złożyli i kupowali żyto, ktoś zmiele, siostry upieką. Chleb będzie tańszy i lepszy"* (S. Kaliński, Ibidem.). Pomysł zaowocował w postaci założenia "sklepiku", który ułatwiał zdobycie dodatkowej żywności. Prowadzący go wychowawca - Leszek Borakowski, a potem uczniowie Modest Sękowski i Cyryl Żądło - zaopatrywali się we wsi lub w Warszawie w podstawowe dwa artykuły: chleb i cukier. Dopiero co wspomniany Józef Buczkowski przynosił co pewien czas do Lasek - aż zza odległej o ponad 20?7:km granicy Reichu - worek cukru wagi do 30?7:kg.  

W czwartki ks. prof. Stefan Wyszyński miewał dla starszych uczniów konferencje na tematy socjologiczne. Wiele miejsca poświęcał spółdzielczości. Cenne wykłady z socjologii prowadził też Antoni Marylski. Odbywały się zwykle na dworze, na murkach przed domem św. Stanisława. Tematem była spółdzielczość, odpowiedzialność zespołowa, sprawy ustrojowe. Gdy kiedyś chłopcy dyskutowali o tych problemach, włączył się Ruszczyc: "I wy możecie założyć spółdzielnię szczotkarską. Zbierzcie udziały - ile kto może. Po tańszej cenie sprzedam wam drewienek i piór (wtedy z braku włosia używano gęsich piór - przyp. MŻ) i wieczorami będziecie robić szczotki"* (Ibidem).  

Rzucona myśl poczęła w młodych głowach kiełkować i w 1941 r. grupa najstarszych uczniów założyła spółkę akcyjną. Akcje były po 10?7:zł - kwota niebagatelna dla kieszeni uczniowskiej. Uzbierała się w końcu pokaźna suma 300-400?7:zł, która pozwoliła na zakup drewienek i surowca. Po obowiązkowych godzinach pracy wrzała "wolna" produkcja. Gotowe szczotki szły na sprzedaż razem z zakładowymi, kapitał spółki szybko wzrastał. Chłopcy zaczynali zarabiać trochę pieniędzy* (S. Kaliński, op. cit. Byli wśród nich Henryk Karolak, Szczepan Kutyła, Adolf Szyszko, Stanisław Wrzeszcz, Cyryl Żądło.).  

Gdy w lipcu 1943 r. Szkołę Rzemieślniczą ukończyła kolejna grupa absolwentów, powstał dylemat, co robić ze spółką, gdyż i ci nowi chcieli uczestniczyć w jej zarobkach. Wskutek dewaluacji cenę jednej 10-złotowej akcji przeliczono na 500?7:zł. Młodych jednak nie było stać na taki wydatek. Wówczas Adolf Szyszko wpadł na pomysł przekształcenia spółki w spółdzielnię pracy. Ze strony starych udziałowców wybuchł sprzeciw. Zapytany o zdanie Ruszczyc odpowiedział: "Ci pierwsi nie mogą być stratni, chociaż rozumiem waszą trudną sytuację". Szyszko zwrócił się wtedy po radę do ks. prof. Wyszyńskiego jako socjologa i przedstawił mu swoją koncepcję: cały kapitał, którym dysponuje spółka, należy podzielić na kapitał zakładowy oraz pożyczkowy względnie obrotowy. Tym ostatnim obracałaby spółka. Oba powinny być oprocentowane, ale w różnym stopniu. Wprawdzie dewaluacja utrudnia przeliczenia, można jednak przyjąć, że przy czterokrotnie wyższym oprocentowaniu kapitału udziałowego starsi udziałowcy nie doznaliby krzywdy. Przedstawione dalsze losy tej inicjatywy wydają się ważne, gdyż pokazują zarówno stopień samoorganizacji niewidomych i ich pomysłowość, jak również zaczątek formowania się w Laskach środowiska niewidomych spółdzielców.  

Przyjęto zasadę, że każdy członek nowej spółki będzie posiadał tylko jeden udział, tak jak to jest praktykowane w spółdzielniach. Cały kapitał spółki pochodziłby z dwóch różnych źródeł: kapitał udziałowy składałby się wyłącznie z udziałów członków, kapitał pożyczkowy zaś z sum wpłaconych przez pierwszych członków, którzy zatrzymaliby tylko po jednym udziale, a resztę z wycofanych udziałów przeznaczyliby na ten cel. Dochodziłyby do tego ich roczne, dotąd nie wybierane dywidendy oraz dywidendy nowych członków. Na bieżące wydatki wystarczałyby im pieniądze zarobione przy akordowej produkcji szczotek. Tak więc kapitał pożyczkowy, z którego pokrywano wydatki na surowiec i robociznę, stale by się powiększał, zapewniając zwiększenie obrotów.  

Z końcem roku rozliczano by zyski. Przyjmując zasadę, że kapitał udziałowy ma być 4 razy wyżej oprocentowany od pożyczkowego, odejmowano od ogólnej sumy wypracowanego zysku kapitał udziałowy pomnożony przez cztery. Pozostałość rozdzielano by według wysokości wkładów poszczególnych członków.  

Ksiądz Profesor, wysłuchawszy tej relacji, oświadczył że w takim rozwiązaniu nie widzi żadnej niesprawiedliwości ani wyzysku w stosunku do pierwszych udziałowców.  

Na walnym zebraniu Szyszko przedstawił kolegom swoją koncepcję, powołując się na opinię nieobecnego ks. Wyszyńskiego. Projektowi sprzeciwił się Modest Sękowski: "Właściwie to ja nie wiem, czy ks. Wyszyński dobrze się orientuje, myślę, że on się nie zna na wszystkich naszych sprawach"* (Rozmowa MŻ z A. Szyszko, op. cit.).  

Ruszczyc zaoponował, stając w obronie autorytetu Księdza. W dyskusji okazało się, że większość podziela opinię Szyszki. Nastąpiło wtedy to, co on sam nazwał "zamachem stanu" - przekształcenie spółki w spółdzielnię pracy. Adolfa Szyszkę obrano prezesem i pozostał nim do końca wojny. Taki był początek spółdzielni uczniowskiej niewidomych, która miała się kiedyś stać zalążkiem pierwszej w Polsce spółdzielni niewidomych w Lublinie.  

Mimo rozlicznych zajęć i ciągłych wyjazdów pan Henryk znajdował czas na rozmowy z chłopcami. Najczęściej działo się to w warsztatach. Nie lubił siadać, zwykle stał. Przynosił wiadomości polityczne, przy okazji poruszając poważniejsze tematy: problem przyszłości kraju, przewidywanej zmiany ustroju i stosunków społecznych, kontaktów ze Związkiem Radzieckim.  

Pojawiały się niekiedy trudne sprawy wychowawcze, które trzeba było rozstrzygać. Chłopców pod koniec okupacji było kilkudziesięciu, w tym sporo już dorosłych. Ruszczyc pozwolił im palić. Wynikła też sprawa fryzur. Do tej pory w Laskach obowiązywało strzyżenie głowy "na zero", czyli "na glacę". Chłopcy wystąpili z prośbą o zrezygnowanie z tej upokarzającej dla nich praktyki. Ruszczyc ustąpił, nawet cieszył się z tej inicjatywy, świadczącej o dojrzałości młodych ludzi* (Jerzy Walesiński: op. cit.). Kiedy indziej wynikła sprawa indywidualnych spacerów z dziewczętami ze wsi. Rzecz oparła się o Matkę Czacką, która kategorycznie się temu sprzeciwiła. Ze wspomnień wychowanków nie wynika, aby Ruszczyc wypowiadał się publicznie na ten temat.  

"W okresie Powstania często się spotykałem z panem Ruszczycem, należałem do tak zwanej drużyny gospodarczej. Do mnie i do kolegi Harmańskiego należało zaopatrzenie w wodę i drzewo szpitala, znajdującego się w naszym budynku. Jerzy Harmański nie miał siły pompować wody i pan Ruszczyc natychmiast zdecydował się zastąpić go przy tej pracy. Decyzje pana Ruszczyca były zawsze szybkie, nie odkładał ich na potem. Jeśli nie mógł czegoś załatwić, to mówił o tym otwarcie, tak czy tak, załatwić tego nie mogę. Chciałem mieć modlitewnik i poszedłem do pana Ruszczyca, który mi powiedział: "Za trzy dni otrzymasz tę książkę. Mimo że biblioteki są zniszczone i Zakład posiada mało książek, ale ty go dostaniesz. I dał mi mszał polsko-łaciński w brajlu. Jak on to zrobił? Nie wiem."  

"Zimą 1944 r. pan Ruszczyc przyszedł do chłopców i powiedział: "Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Chłopcy, wiecie, że u nas są Niemcy!" - "My z wychowawcą Krakowskim - wspomina dalej A. Balwierz - postanowiliśmy, że zrzekamy się wszelkich prezentów, które naraziłyby Zakład na koszty i nie chcemy nic. Pan Ruszczyc nic nie odpowiedział, ale widać było, że się wzruszył. Jednak otrzymaliśmy prezenty, jakich każdy pragnął i odrobinę słodyczy oraz po kilkadziesiąt arkuszy papieru brajlowskiego. A ten papier był nam potrzebny, bo kopiowaliśmy modlitwy i urywki z książek, ja na przykład kopiowałem wiersze Juliusza Słowackiego. Pod koniec Powstania ciężko się rozchorowałem, przepisano mi lekarstwa, trudne do uzyskania. Pan Ruszczyc w styczniu dostarczył mi pudełka z zastrzykami, narażając się i ponosząc duże koszta (...). Wręczył mi te leki jak gdyby od niechcenia: "Masz leki i wracaj szybko do zdrowia!. Tak jak zawsze, zbagatelizował swój własny wysiłek w tym, co robił dla innych"* (A. Balwierz, op. cit.).  

Końcowy okres okupacji obfitował w dramatyczne momenty. Zakład w Laskach stanowił dla konspiracji w Kampinosie jeden z węzłowych punktów, gdzie koncentrowały się nici dowództwa. Tutaj nadsyłano z Warszawy meldunki, które miejscowa organizacja musiała podawać dalej. Meldunki były przenoszone przez łączniczki do miejscowości Wiersze, gdzie stało dowództwo "Kampinosu". W samym Zakładzie istniał tajny oddział dywersji podejmujący nieustannie różnego rodzaju akcje w sąsiednich osiedlach. Czy Ruszczyc należał do konspiracji? Raczej nie, gdyż nazwisko jego nie figuruje na żadnym spisie członków AK na tym terenie* (Nota bene Ruszczyc wyrobił sobie dowód tożsamości "Kennkartę" na nazwisko swej matki: Gnatowski.). Nie miał też dość silnego zdrowia, by uczestniczyć w akcjach partyzanckich. Wiadomo na pewno, że nie należał do dywersji i nie brał udziału w żadnych jej poczynaniach. Prawdopodobnie zajął w tej sprawie to samo stanowisko co Antoni Marylski. Ten ostatni nie złożył przysięgi AK, lecz o większości działań na tym terenie był dobrze poinformowany i we wszystkim pomagał.  

Bezpośrednie zaangażowanie w walce podziemnej osób z Kierownictwa Zakładu mogło narazić całą placówkę na zemstę okupanta. Ruszczyc wiedział o wszystkim, co się działo w Laskach. Wszak Leszek Borakowski, dowódca oddziału dywersyjnego i Marian Grobelny, jego następca, pracowali w Zakładzie - jeden jako wychowawca, a drugi jako magazynier. Również Adolf Ginko, instruktor wikliniarstwa i Jan Szkolik - stolarz, należeli do najbardziej zaangażowanych akowców. "Nieraz - opowiada Szkolik - wzywał mnie pan Ruszczyc w czasie pracy i mówił, że przyszedł właśnie meldunek, pouczał, jak ma się postąpić, podawał słówko niemieckie lub uczył całych zdań, bym umiał sobie poradzić, gdybym został zaczepiony przez patrol Wehrmachtu"* (Jan Szkolik, op. cit.).  

Podczas Powstania Warszawskiego Zakład był nieustannie nawiedzany przez różnego rodzaju formacje niemieckie lub oddziały Własowców stacjonujących w sąsiednim Izabelinie. Półdziki ten żołnierz nie liczył się z niczym. Przychodzili, by zabrać żywność lub konie, raz wpadli, by uprowadzić wszystkich mężczyzn. Zwykle w podobnych sytuacjach w obronie Zakładu występował obok sióstr pracujących w gospodarstwie Ruszczyc, któremu bardzo przydawała się dobra znajomość języka rosyjskiego. W pamięci ludzkiej zachowała się charakterystyczna jego postawa, gdy razu pewnego Własowcy zaaresztowali go i poprowadzili pod eskortą do wsi. Jedni szli z przodu z bronią w ręku, drudzy po bokach, jeden z tyłu. Ten ostatni pozwolił sobie lufą karabinu czy pepeszy trącić w plecy Ruszczyca. W jednej chwili pan Henryk odwrócił się i tak sklął po rosyjsku własowca, że żołnierz od razu spokorniał i nie śmiał go się więcej dotknąć. Wkrótce prowadzonego zwolniono* (Wg opowiadania inż. Rajmunda Szwedowskiego. Masz. 1986. AMŻ-4, ks. S. Piotrowicz podał nieco inną wersję.).  

Dla lepszej ilustracji postawy pana Henryka w tym okresie zacytuję teraz dłuższe opowiadanie s. Moniki Bohdanowicz o Ruszczycu w czasie wojny.  

"Z Niemcami radził sobie dobrze. Wyłuskany z połatanych szatek pierwotnego laskowskiego ubóstwa - nabrał wytwornej postawy. Miałam wrażenie, że Niemcom czymś imponuje. Nie słyszałam, żeby któryś podniósł na niego głos.  

Nigdy nie zapomnę pewnej sceny już w końcowym etapie okupacji. Zawołano mnie do biblioteki. Uratowane brajlowskie książki były rozstawione w jednym z ocalałych pomieszczeń obecnego Domu Dziewcząt. Znajdowały się w zupełnym porządku i biblioteka funkcjonowała pomalutku na użytek niewidomych przebywających w Zakładzie. Gruby Niemiec - jakiejś wyższej rangi - pieklił się głównie pod adresem prężącego się służbiście młodego podwładnego: jak można było przy takim braku pomieszczeń nie wyzyskać dużego, jak to! "Das alles muss gleich heraus!" (to wszystko musi się zaraz stąd wyrzucić - przyp. MŻ). - Dobrze ci mówić - heraus - myślę. A gdzież ja się z tym podzieję? Chyba w gruzy półspalonego domu albo przed dom na podwórze! Był to wyrok na bibliotekę brajlowską. Ruszczyc stał spokojnie. W pewnej chwili, gdy grubas na chwilę zamilkł dla nabrania oddechu, Ruszczyc nachylił się ku niemu i półgłosem, jakimś konfidencjonalnym tonem, powiedział: - To jest wszystko ręcznie pisane! Tego dużo na świecie nie ma - Niemiec zamilkł momentalnie. Obrócił się na pięcie i wyszedł, tylko ode drzwi warknął: - Das alles bleibt (To wszystko zostaje - przyp. MŻ)"* (S. Monika Bohdanowicz: Ank. Masz. 1975. AHR-8.).  

W obecnej chwili opowieść ta wydaje się banalna. W tamtych czasach w tym momencie, miało się wrażenie, iż jest to wprost bezpośredni cud.  

W końcu stycznia 1944 r. na skutek donosu, że w Zakładzie jest zakopana broń, zjawiła się żandarmeria polowa z Zaborowa. Jeden z pracowników, któremu kazano kopać dół w poszukiwaniu broni, został zastrzelony przez Niemców. Broni nie znaleziono. Zakład jednak został otoczony, ustawiono dookoła gniazda ckm-ów. O tym to fakcie pisze dalej s. Monika.  

"W strasznym dniu, kiedy Niemcy zamordowali naszego pracownika, Marka Kowalskiego (o ile pamiętam), Ruszczyca w Laskach nie było. W godzinę po odjeździe budy nie było w Zakładzie ani jednego mężczyzny. Budy miały nieprzyjemny zwyczaj wracać po raz drugi i wyłuskiwać tych lekkomyślnych pozostałych. Do opieki nad internatem chłopców mnie wysłano. Pomagał mi Modest. Nadzór objął ksiądz profesor (St. Wyszyński - przyp. MŻ). Po dwóch dniach wrócił z jakiegoś objazdu Ruszczyc. Podziękował pięknie Księdzu i zakwaterował się w swym gabinecie. Błagaliśmy, żeby zajął na razie jakieś pomieszczenie mniej eksponowane, gdzieś w głębi domu, skąd w razie nowego najścia, łatwiej można było zwiać. Nawet słyszeć nie chciał. Do powrotu wychowanków - chyba przeszło tydzień - pozostawał w tym domu przy pracy. Wieczorami obchodząc internat, spotykałam go zawsze w infirmerii. Z prawdziwą przyjemnością, przysiadłszy gdzieś w kątku, słuchałam, jak rozmawiał z chłopcami. Chociaż to byli chłopcy z młodszych grup (8-10-letni), mówił do nich zwykle bardzo poważnie. Opowiadał o tym, co się dzieje na świecie, jak ciężko jest ludziom, zwłaszcza tym, co się dostali do więzienia albo obozu. Mówił to wyjątkowo ciepłym, serdecznym głosem, jakiego nigdy u niego nie słyszałam. Namawiał ich do modlitwy w tych intencjach"* (Ibidem).  

Z wybuchem Powstania Ruszczyc przystąpił do organizacji drugiego szpitala. Powodem tego był nieoczekiwanie wielki napływ rannych, uczestników krwawo odpartego ataku AK na leżące na warszawskich Bielanach lotnisko niemieckie. "Pięknie urządzony i wyposażony przez AK oddział chirurgiczny, mieszczący się w Domu Rekolekcyjnym, nie może w tych warunkach - pisze dalej s. Monika - sprostać swojemu zadaniu, nie mówiąc o tym, że łóżek szpitalnych było za mało. Nie wszyscy pacjenci wymagali leczenia w chirurgicznym oddziale, ale dom ten nie posiadał żadnego zaplecza, gdzie można by było przebrać i umyć chorego i przeprowadzić badania wstępne. Na ten cel przeznaczono szpital w Domu Dziewcząt.  

Zdaje się, że pomysłem Ruszczyca było pomieszczenie go na trzecim piętrze, które najbardziej ucierpiało od pożaru w 1939 roku. Taka lokalizacja dawała większe bezpieczeństwo. Niemcy na ogół niechętnie wchodzili do dużych domów, a tym bardziej nie będą się zapuszczać do domu na wpół zrujnowanego i spalonego. Ujemną tylko stroną była konieczność pozostawienia kuchni całego gospodarczego zaplecza na dole, co pociągało za sobą konieczność całodziennego wędrowania z trzeciego piętra na parter.  

Można było wtedy podziwiać olbrzymi zmysł organizacyjny Ruszczyca. Nie mając żadnego przygotowania fachowego, w przeciągu dwóch dni zmontował mały szpitalik, który przez szereg tygodni zupełnie nieźle spełniał swoje zadanie w tych tak potwornie ciężkich warunkach. Mnie przydzielono stanowisko kogoś w rodzaju starszej siostry oddziałowej. Bez najmniejszego przygotowania teoretycznego, bez żadnego doświadczenia przystąpiłam do pracy - uzbrojona tylko w całą dobrą wolę i w nadzieję, że w razie czego Ruszczyc mi pomoże. I pomagał, na ile mu czas pozwalał, często bardzo mądrze i praktycznie. Pracował wtedy bardzo intensywnie: starania o zabezpieczenie aprowizacji, porozumienia się z władzami wojskowymi, transporty rannych, ewakuacja tych, którzy już mogli obyć się bez naszej pomocy, zaopatrzenie w dowody osobiste tych, którzy nie mogli się posługiwać własnymi - wszystko to było na Jego głowie.  

Zagadnienia transportu rozwiązywał po mistrzowsku! Wszyscy chorzy i ranni z reguły byli przywożeni do nas. Ciężko rannych, wymagających zabiegu, przewożono do Domu Rekolekcyjnego. Odwrotnie - stamtąd do nas przenoszono pacjentów, wymagających dłuższego stacjonarnego leczenia. Cały ten ruch odbywał się prawie na oczach Niemców - w obecności oddziału Własowców. (...)  

Gorzej było z transportem rannych z lasu: musiał odbywać się oczywiście w nocy, kiedy w zasadzie bez przepustek ruch był surowo zabroniony. To wszystko musiało trwać dosłownie minuty. Wypracowanego przez Ruszczyca planu nie powstydziłby się żaden sztab generalny. Miejsca zatrzymywania kolejnych furmanek, postój ludzi z noszami, trasy, po których każda para z noszami miała biec do szpitala, były dokładnie przestudiowane i wielokrotnie sprawdzone.  

Ruszczyc, opowiadając o każdym świeżo opracowanym planie, miał na twarzy swój trochę łobuzerski uśmieszek, który widywało się wtedy, kiedy obmyślił jakąś wesołą atrakcję na zabawach internatowych.  

Ruszczyc troszczył się o rannych naszego oddziału w Domu Dziewcząt. Odwiedzał ich, z nimi rozmawiał i myślał o dalszym ich losie. Przy jego niesłychanej wrażliwości i chęci niesienia pomocy - obecność na sali cierpiącego chorego była dla niego czymś nie do zniesienia. Skoro go boli, to powinien dostać coś przeciwbólowego! Nie pomogły żadne tłumaczenia, że chory dopiero co dostał, że za dużo dawać nie można, bo przestanie pomagać, a może zacząć szkodzić! On nie ustępował. Zaczynała się ostra wymiana zdań. "Jak kto jest pozbawiony ludzkich uczuć, to nie powinien się podejmować pielęgnowania chorych!" - "Kto nie ma zdrowych nerwów, nie powinien wchodzić na salę, bo tylko przeszkadza pracować i denerwuje chorych!" Utarczki słowne nie pozostawiały zresztą żadnego uczucia wrogości. Trzeba go było tylko wywabić na korytarz, a tam niezwłocznie łapał go ktoś z czymś niesłychanie ważnym, a pilnym... i zapominał (...).  

Odchodzących do lasu Ruszczyc starał się zaopatrywać w żywność i odzież. Niestety, nie bardzo było w co zaopatrywać. Po wyczerpaniu skromnych zapasów zaczął dewastować własną garderobę. Po upływie niespełna dwóch tygodni pozostał dosłownie tylko w tym, co miał na sobie. Reszta - koce, bielizna, ubrania - wędrowały do lasu.  

Zakład zaczął przeżywać chwile grozy. Gdzieś, widocznie niedaleko, Niemcy ustawili jakieś ciężkie dalekosiężne działo. Po całych dniach przelatywały nad Zakładem pociski. Chociaż "znawcy" zapewniali, że nam w żadnym razie nic nie grozi, że cel jest na pewno gdzieś daleko od nas, ale ten ciągły ryk, połączony z jakimś obrzydliwym pobrzękiwaniem doprowadził wszystkich do stanu graniczącego z paniką. Trzymać rannych na Iii piętrze w tych warunkach było niepodobieństwem. Zaczęliśmy ewakuację na parter.  

Kilku chłopców z naszej szkoły zawodowej, którzy zostali tego roku latem w Zakładzie, zostało również wciągniętych do naszej pracy. Jeden zespół pracował w piekarni, wypiekając chleb dla Zakładu i dla lasu. Zagniatało się ręcznie, bo już prądu nie było. Niektórzy pomagali w pracach gospodarczych. Dwóch było zatrudnionych w roli sanitariuszy i z zadań wywiązywali się bardzo dobrze. Ruszczyc był z nich bardzo dumny i długo po wojnie lubił opowiadać o sukcesach, jakie osiągnęli na tym polu.  

Pomimo całej energii i zdecydowania w działaniu widać było, iż w straszliwy sposób ciąży na nim poczucie odpowiedzialności, bezpieczeństwo ludzi, którzy znajdowali się pod naszą opieką. Spokojny i opanowany w obliczu własnego niebezpieczeństwa, gdy chodziło o innych, był ostrożny aż do przesady. Widać było, że jest stale w stanie jakiegoś nerwowego napięcia, które go widocznie bardzo wyczerpywało, gdyż w momentach specjalnego zagrożenia z widocznym trudem opanowywał się, aby nie wpaść w panikę. (...)  

Ze względu na znajomość języków rosyjskiego i niemieckiego - obok pielęgniarstwa - powierzono mi funkcję tłumacza i czegoś w rodzaju stróża nocnego. Miałam sypiać w pokoju położonym przy drzwiach wchodowych. Tylko mnie było wolno w nocy otwierać drzwi wejściowe. Ruszczyc egzekwował to bardzo skrupulatnie i mogłam się przekonać, że jeśli okoliczności tego wymagały, umiał być twardy i absolutnie nieustępliwy. Przez trzy tygodnie nie wypuszczał mnie poza obręb szpitala. Ani razu nie postawiłam nogi dalej przed domem.  

Chorych było niewielu - trochę ponad dziesięciu, ale większość nieruchomych. (...) Zaledwie kilku mogło z pomocą sanitariusza zejść o własnych siłach. Zaczęliśmy znoszenie i tu dopiero wyszło na jaw, w jakim okropnym napięciu nerwowym przez cały ten czas musiał być Ruszczyc i z jakim wysiłkiem musiał panować nad sobą. Na moment stracił panowanie nad sobą: miotał się jak oszalały po schodach, sprawdzał, czy wszyscy schodzą na dół, czy nikomu nie grozi upadek z noszy - jednym słowem - szalał. Gdy wreszcie znaleźliśmy się wszyscy na dole, uspokoił się i zabrał się rzeczowo do rozmieszczania chorych w ocalałych pomieszczeniach parteru.  

Wraz z upadkiem Powstania zalewać nas zaczęły fale uchodźców z Warszawy. Przyjmowano ich w Zakładzie, jednak Ruszczyc nie pozwalał, aby wpuszczać ich na teren szpitala. Tak długo, jak tylko można było, starał się zabezpieczyć incognito swoim podopiecznym. Jednak i tak w październiku wszystkich tych dawnych żołnierzy przeniesiono do Piastowa"* (Ibidem).  

Siostra pisze o sobie skromnie, że pełniła rolę starszej pielęgniarki, w rzeczywistości jeszcze przed wstąpieniem do Zgromadzenia pracowała jako lekarz w głębi Rosji, po powrocie do Polski opublikowała wiele prac naukowych z bakteriologii.  

W październiku lżej ranni żołnierze wrócili do rodzin albo ukryli się w okolicy u gospodarzy. Ciężej rannych przewieziono do szpitala w Pruszkowie.  

Ostatnie tygodnie okupacji zaciążyły ponuro nad Laskami. Niemcy kazali ewakuować Zakład, w następstwie czego grupy niewidomych wraz z siostrami i personelem świeckim musiały go opuścić. Jedni udali się w Łowickie, inni do Bukowiny Tatrzańskiej, tylko Ruszczyc ze swoimi chłopcami ostał się na miejscu. Sytuacja zmieniła się radykalnie po wkroczeniu wojsk radzieckich, gdyż NKWD w sposób niepokojący zaczęło interesować się całym kierownictwem Lasek. Pan Henryk musiał uchodzić i przez parę tygodni ukrywał się wraz z Antonim Marylskim w Pruszkowie.  

 

 

Rehabilitacja ociemniałychc

inwalidów wojennych

 

 

 

Schronisko w Surhowie

 

 

Załamanie się niemieckiego frontu na Wiśle i ofensywa wojsk sowieckich w połowie stycznia 1945 r. ożywiły nadzieje Polaków na lepsze jutro. Wkrótce Laski znalazły się w strefie oswobodzonej, lecz daleko było do wymarzonej wolności. Ruszczyc przekonał się o tym, gdy u progu nowej rzeczywistości musiał uchodzić z miejsca, gdzie przeżył całą okupację. Nie przypuszczał zapewne, że w tak dziwnie rozpoczynającym się roku spotka się z zadaniami, o jakich nie marzył.  

Już w jesieni 1944 r. Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego zlecił Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi zajęcie się problemem ociemniałych inwalidów wojennych. Doprowadziło to do rozmowy mecenasa Ludwika Christiansa, prezesa PCK w Lublinie z s. Joanną Lossow, kierowniczką placówki Towarzystwa w Żułowie. Prezes prosił, by siostra zajęła się utworzeniem schroniska dla ociemniałych żołnierzy, których kilku przebywało wówczas w Lublinie.  

W tych czasach, gdy masowo wysiedlano ziemian z ich majątków, wybór siostry padł na odległy o 8 km od Żułowa dwór w Surhowie, dotąd siedzibę rodziny Skolimowskich. Siostrze udało się pomyślnie załatwić z władzami wojskowymi przekazanie domu wraz z parkiem na ten cel. Do przyszłej pracy oddelegowała też dwie siostry. Miał im towarzyszyć ks. Nikodem Domański, były kapelan wojskowy, przebywający chwilowo w Żułowie. Ważne okazało się zwolnienie ze służby żołnierza Bolesława Harbarczuka, byłego organisty. W przyszłości w schronisku zorganizował on zespół chóralny* (Na podstawie listu s. Joanny Lossow do A. Gościmskiej z 19.06.1982. AMŻ-3.).  

Tak podjęta inicjatywa wymagała jeszcze zgody władz Towarzystwa i Zgromadzenia. Toteż przed końcem stycznia s. Joanna ze specjalną przepustką i transportem wojskowym udała się do Warszawy i Lasek. Matka Czacka nie tylko pochwaliła jej decyzję, lecz przejęła się bardzo całą sprawą i obiecała dać do Surhowa kilku dobrze zrehabilitowanych niewidomych jako instruktorów. Na ich czele miał stanąć Henryk Ruszczyc, który w ten sposób stał się na parę lat pracownikiem PCK.  

Parterowy dwór w Surhowie, zwany powszechnie z powodu architektonicznego wystroju pałacem, wymagał przystosowania do zmienionych warunków. Przeznaczony przez miejscowe władze do rozbiórki był wewnątrz ogołocony ze wszystkiego. S. Joanna zadbała o wykonanie najprostszych mebli, jak ławy, prycze i stoły z surowego drewna* (Wg listu s. Joanny Lossow, j.w.). Dom posiadał kanalizację i łazienkę. Pensjonariusze sami mieli dbać o pompowanie wody i przygotowanie drewna na opał. Z braku szaf odzież wieszało się na gwoździach wbitych w ścianę. W facjacie urządzono kaplicę a obok pokój kapelana. Personel z Lasek miał jednak otrzymać pokoje z nieco bardziej europejskim umeblowaniem. Z ubóstwem wnętrza kontrastowały freski na ścianach i sufitach, przedstawiające sceny z historii Polski, w niektórych salach pozostały nietknięte zabytkowe kominki.  

Zespół osób mających prowadzić rehabilitację ociemniałych żołnierzy był starannie dobrany, od niego zależeć miał sukces przedsięwzięcia. W skład jego weszli następujący niewidomi: Władysław Gryglas - nauczyciel brajla i języka polskiego, Adolf Szyszko - instruktor koszykarstwa, Stanisław Wrzeszcz - pomoc w pracy administracyjno-gospodarczej, Mieczysław Miroński - nauczyciel gry na akordeonie. Wszyscy byli wychowankami Lasek, ludźmi zrównoważonymi, o solidnym przygotowaniu zawodowym. Oprócz nich była jedna osoba widząca, Lidia Ogurkowa, mająca prowadzić zajęcia kulturalno - oświatowe* (Przemówienie Stanisława Wrzeszcza w "Niedzielę Niewidomych" na Piwnej 26.01.1973. Masz. AHR-8.).  

Ruszczyc i Gryglas dotarli do Surhowa w lutym 1945 r., pozostali w kwietniu. Zespół przybyły z Lasek natrafił na nieoczekiwane, niekiedy zabawne trudności. Pierwszym pensjonariuszem schroniska był ociemniały Rumun, Jan Kmieć, który służył w Wojsku Polskim i znał nasz język. Przeżywał osobisty dramat, gdyż na wiadomość o jego kalectwie żona go opuściła. Kmieć nie chciał z początku poruszać się inaczej niż na czworakach. Uważał, że postawa pionowa jest dla niewidomego zbyt ryzykowna. Po niedługim czasie nauczył się normalnie chodzić i dobrze pracować* (A. Szyszko: Uwagi o Ośrodku Rehabilitacyjnym dla Ociemniałych Żołnierzy. Masz. bez daty. AHR-8.). Liczba pensjonariuszy stale wzrastała, doszła w końcu do trzydziestki. Ciągle jednak ktoś odchodził lub przychodził. Niektórych zabierały do siebie rodziny.  

Ruszczyc od razu zaprowadził w Surhowie nowe porządki, zaczął od opracowania statutu ośrodka i ogłoszenia obowiązującego regulaminu dnia* (Patrz: Projekt statutu kursu dokształcającego dla ociemniałych w Surhowie. Masz. bez daty. AHR-2.). Jako doświadczony wychowawca wiedział, jak ważną rzeczą dla człowieka dotkniętego kalectwem jest mieć dzień szczelnie wypełniony zajęciami tak, by jak najmniej czasu zostawało mu na rozmyślanie nad własnym nieszczęściem. Program przewidywał odpowiednie pory na naukę, szkolenie zawodowe i rozrywkę. Nie wystarczająca ilość stanowisk w warsztatach zmusiła do podziału wychowanków na dwie grupy pracujące na zmianę. W rannych godzinach pierwsza grupa zajmowała się wyrobem koszyków, mat lub szczotek, druga uczyła się brajla. Przed obiadem dwie godziny poświęcano na ćwiczenia chóru. W wolnym, poobiednim czasie jedni indywidualnie ćwiczyli się w czytaniu i pisaniu, inni przechadzali się po starym parku. Po skończonej przerwie obiadowej druga zmiana udawała się na szkolenie warsztatowe, a pierwsza szła na lekcje brajla. Po kolacji amatorzy głośnego czytania zbierali się w pokoju Lidii Ogurkowej. Pozostali zabawiali się pogawędką lub szli z wizytami do wsi. Ruszczyc zostawiał instruktorom dużą swobodę, nie wtrącał się w szczegóły, nadawał ogólny ton i kierunek* (Kazimierz Siedlecki: Jak w rodzinnym domu, "Pochodnia" nr-y luty i marzec 1974.).  

Ustawiwszy właściwie program zajęć i tryb życia mieszkańców niewiele więcej czasu mógł temu poświęcić. Za swój główny obowiązek uważał wyszukiwanie w szpitalach w całej Polsce ociemniałych żołnierzy. W Lublinie wiele zachodu kosztowało go chodzenie z prośbą o wsparcie. Z Zarządu PCK otrzymywał miesięcznie na utrzymanie Ośrodka 70 tys. zł. Stanowiło to zaledwie małą cząstkę faktycznych wydatków. Zabiegał więc o dodatkową pomoc w samym PCK, u władz wojskowych lub administracyjnych. W owym czasie inwalidom nie przysługiwały jeszcze renty ani pomoc materialna. Dodatkową trudność stanowiły opłakane warunki komunikacji. Przy dużej aktywności Ruszczyca koniecznym było usprawnienie łączności Surhowa ze światem. Odległa o 14?7:km stacja, nieregularnie kursujące, z powodu trwającej wciąż wojny, przepełnione pociągi, nie dawały pewności, że dojedzie się w porę. Ruszczyc wystarał się więc u władz PCK o motocykl z przyczepą. Nie lubił tego wehikułu. Nie miał dość ciepłej odzieży i w czasie jazdy przemarzał. Poza tym motor często się psuł, naprawy trwały długo, a pan Henryk nie lubił bezczynnie czekać. Wolał zostawić swój pojazd u chłopa i puścić się w dalszą drogę na piechotę* (S. Wrzeszcz, op. cit.). Tak zresztą przebywał prawie zawsze ostatni odcinek trasy z Krasnegostawu do Surhowa. Powstała nawet z tego legenda, na pewno trafnie charakteryzująca pana Henryka, że pokonywał piechotą odległość 70?7:km z Lublina do Surhowa (a może przez Zamość 48?7:km?).  

Ośrodek również potrzebował środka lokomocji do celów zaopatrzeniowych. Zarząd PCK wyasygnował w końcu 35 tys. zł na kupno konia i wozu, lecz wskutek stale rosnących cen udało się za te pieniądze kupić jedynie konia. Na szczęście Żułów pośpieszył z pomocą, ofiarowując wózek. Pierwszy jednak wyjazd nowym pojazdem omal nie zakończył się katastrofą. Koń o chimerycznym usposobieniu, za krótko zaprzężony, gdy poczuł orczyk bijący go po nogach, poniósł i poleciał na oślep, nie dając się zatrzymać. W końcu zmęczony zwolnił biegu, lecz Ruszczyc miał tego dosyć, zostawił zaprzęg u gospodarza i ruszył jak zwykle piechotą ku stacji. Mimo wszystkich wysiłków mieszkańcy Surhowa głodowaliby, gdyby nie pomoc Żułowa. S. Joanna nie tylko ofiarowała im dwie krowy z zapasem paszy, lecz stale dosyłała zboża, kaszy, grochu i warzyw, mimo iż we własnym domu miała do wyżywienia 70 osób* (Ibidem).  

Czasy były niespokojne. Przez kilka pierwszych miesięcy po okolicy włóczyły się uzbrojone bandy żyjące z rabunku. Spotkanie z nimi zagrażało życiu i zdrowiu. Surhów stanowił dla bandytów szczególnie pożądany cel ze względu na majątkową gorzelnię. Ile razy nagromadził się tam większy zapas spirytusu, bandyci strzałami odstraszali straż złożoną z milicjantów i zabierali ze sobą alkohol* (Ibidem).  

W takich to warunkach rozpoczynała się rehabilitacja ociemniałych żołnierzy. Ruszczyc był zdania, że najważniejszym zadaniem jest ich rewalidacja społeczna. Stawiał ją ponad przygotowanie zawodowe lub dokształcanie. Wiedział, że większość tych młodych ludzi przeżywa wewnętrzne tragedie, jako że udział w wojnie zjej okropnościami zachwiał u niejednego wiarę w podstawowe ludzkie wartości. Odbudowanie jej stanowiło najważniejszy element ich włączenia się w codzienne życie. Nieocenioną rolę spełniał pod tym względem ks. Domański. Znał dobrze psychikę żołnierzy i umiał z nimi odpowiednio rozmawiać. Ten pogodnego usposobienia i o złotym sercu kapłan zyskał sobie wkrótce powszechną sympatię, a dowcipami rozweselał wszystkich. Zorganizował chór gregoriański, który bardzo podnosił piękno nabożeństw. Wychowankowie gromadnie brali udział w niedzielnej Mszy św., lecz nawet w dni powszednie garść ich zjawiała się na nabożeństwie. Ruszczyc nie wywierał na nikogo najmniejszego nacisku, ale jego własny przykład i szacunek, którym go otaczano, robiły swoje* (Ibidem).

Do przywrócenia wiary we własne siły oraz dobre intencje bliźnich przyczyniała się niemało postawa niewidomych nauczycieli. Wszyscy odznaczali się gotowością niesienia pomocy innym i wytwarzali atmosferę miłego, pełnego prostoty koleżeństwa. Ich zachowanie nacechowane było jakąś codziennością, która robiła duże wrażenie na wytrąconych z równowagi kolegach. Dwóch spośród instruktorów wybierało się na studia, trzeci spędzał każdą wolną chwilę nad podręcznikiem anatomii, pragnąc zostać masażystą, czwarty zamierzał się żenić i podjąć pracę w spółdzielni. Ruszczyc zdawał sobie sprawę z ich wpływu na otoczenie i wcale nie przypadkiem ulokował po jednym z nich w każdej sypialni wychowanków. Innym ważnym środkiem do rewalidacji społecznej była nauka śpiewu. Harbarczuk prowadził zajęcia umiejętnie, a mając na ogół uzdolnionych uczniów, ćwiczył od razu chór na cztery głosy. Chórzyści dziwili się jednak, dlaczego niektóre partie przerabia się tylko na dwa głosy, nie uzupełniając pozostałych. Zagadka wyjaśniła się dopiero, kiedy ujawniło się, że na wsi pod tym samym kierownictwem dwadzieścia dziewcząt uczy się śpiewać brakujące partie. Wkrótce złączono oba chóry, tworząc wspólny, mieszany. Pierwszy występ z bożonarodzeniowym programem słowno-muzycznym przypadł na okres świąt i zaimponował słuchaczom. Zachęciło to chórzystów i recytatorów do dalszych występów. Następnym etapem stał się wyjazd do Krasnegostawu, gdzie publiczność z wielką sympatią odniosła się do przyjezdnych. Nie spodziewano się tak wysokiego poziomu zespołu ociemniałych inwalidów. Owocem tego były znajomości, a nawet przyjaźnie z uczniami miejscowego gimnazjum.  

Udział dziewcząt w chórze przyniósł inny, nieoczekiwany owoc w postaci organizowania wspólnych wieczorów tanecznych. Do tańca przygrywał sam pan Miroński, nauczyciel gry na akordeonie lub któryś z jego zdolniejszych uczniów. Ruszczyc zwykle uczestniczył w zabawie. Błyszczał talentem wodzireja, werwą i humorem, stwarzał beztroski nastrój. Po jakimś czasie na wieczorki zaczęło napływać coraz więcej młodzieży ze wsi, także męskiej, a udział w zabawach uważany był tam za pewien zaszczyt. W ślad za tym poszły zaproszenia żołnierzy do remizy strażackiej na przedstawienia urządzane przez miejscowy teatr amatorski. Zaczęły się też kontakty z dziećmi, które przychodziły odwiedzać ociemniałych i służyły im za przewodników. Ich rozmowy pełne dziecinnej prostoty niosły inwalidom wiele radości. Coraz bardziej włączali się ociemniali w życie wsi i nawiązywały się przyjaźnie, doszło nawet do małżeństw* (K. Siedlecki, op. cit.).  

Nie tylko dzięki chórowi nawiązywano kontakty ze światem. Również dzięki propagandzie Ruszczyca zaczęły napływać z całego kraju listy i paczki. Zawierały papierosy i słodycze, czasem rękawiczki lub szalik. Ważniejszym od zawartości paczki było poczucie, że nie jest się zapomnianym.  

A Ruszczyc ciągle jeździł i mogło się wydawać, że nie interesuje się życiem domu. W rzeczywistości wiedział o wszystkim i wszystko go żywo obchodziło. Miał zwyczaj w pierwszy dzień po powrocie z podróży wcale się nie pokazywać i nawet posiłki jadać w swoim pokoju. Dopiero drugiego dnia rozpalano ogień na antycznym kominku w jednej z sal, a pensjonariusze ciasno zasiadali dokoła i zaczynały się rozmowy. Ruszczyc wypytywał o wszystko, co zaszło w ostatnich dniach, po czym zwykle sam zaczynał coś opowiadać. Dzielił się wiadomościami o tym, co się dzieje w kraju, a potem snuł różne opowieści, wspomnienia, zaczynały się żarty. Ogień trzaskał i wydzielał ciepło promieniujące na otoczenie. Spotkania kończyły się śpiewem pieśni żołnierskich, dawnych i nowych, a wspomnienia tych wieczorów zostawiały niezatarty ślad w pamięci uczestników. O atmosferze stworzonej wówczas przez Ruszczyca wiele mówi opowiadanie młodego uczestnika Powstania Warszawskiego, Kazimierza Siedleckiego: (...) "W Surhowie znalazłem się pod koniec 1945 roku. Na progu Zakładu powitał mnie wysoki, starszy pan, ucałował w oba policzki i powiedział parę ciepłych słów. Przyznam się, że byłem nieco zaskoczony objawami serdeczności ze strony kogoś obcego i do tego dyrektora Zakładu, a więc tylko urzędnika. Ale jednocześnie poczułem się jakoś raźniej, zmalała obcość nowego otoczenia i z większą otuchą spojrzałem na to wszystko, co mnie tutaj czekało. Jak się miałem niebawem przekonać, taki sposób witania był u pana Ruszczyca stałym zwyczajem. Równie miłego przyjęcia doznałem ze strony pozostałych osób, z którymi się owego wieczoru zetknąłem. Zwłaszcza moi nowi koledzy, dowiedziawszy się, że będę wśród nich najmłodszy - okazali się szczególnie gościnni. Coś tam przestawili, ktoś przeniósł się na inne miejsce i otrzymałem pryczę w pobliżu kominka, żebym, broń Boże, po nocach nie marzł. Nic też dziwnego, że wśród tych objawów życzliwości sam nie wiem kiedy odtajałem do reszty i poczułem się swojsko, jakbym przyjechał do rodziny"* (Ibidem). W dalszym ciągu swojej relacji Siedlecki wspomina o tym, jak uderzał go stosunek Ruszczyca do ociemniałych, pokiereszowanych odłamkami pocisków żołnierzy, którzy w walkach frontowych przewędrowali setki kilometrów. Pytał każdego o samopoczucie, wyniki w nauce i wiadomości od rodzin. Instruktorzy byli dumni, że mieli kiedyś takiego wychowawcę.  

"Szczególnie utkwiła mi w pamięci - pisze A. Szyszko - gwiazdka" 1945 roku, kiedy Kierownik Ośrodka pojechał do miasta po prezenty oraz niezbędne artykuły świąteczne. W powrotnej drodze o dwa czy trzy kilometry od Ośrodka popsuł się samochód, wówczas pan Ruszczyc, mimo że był zmęczony, przyniósł worek prezentów na plecach. Z wyczerpania przez kilka minut nie mógł słowa przemówić, ale promieniał radością"* (A. Szyszko, op. cit.).

"Wprawdzie późnym wieczorem, ale będzie opłatek i wigilijna ryba, a przede wszystkim prezenty - pisze o tym samym zdarzeniu Bronisław Kruczko - wręcza je sam z tym niezapomnianym objęciem za szyję i serdecznym pocałunkiem. A potem wspólne kolędy do późnej nocy"* (Bronisław Kruczko: Ank. Masz. 1973. AHR-8.).

Niezależnie od spotkań grupowych Ruszczyc starał się mieć kontakt indywidualny z pensjonariuszami. Poprzez okresowo powtarzające się rozmowy chciał poznać sytuację rodzinną i materialną każdego oraz jego plany na przyszłość. Siedlecki jako jeden z najmłodszych odczuwał tremę przed pierwszą taką rozmową. Bał się, że nie potrafi stanąć na wysokości zadania. Ruszczyc mu to ułatwił, bo dowiedziawszy się, że pochodzi z Krzemieńca, opowiedział, jak w 1939 r. w wędrówce za pułkiem dotarł w jego rodzinne strony. Wywiązała się żywa wymiana zdań, w której Siedlecki opowiedział swoje własne wojenne przeżycia, udział w Powstaniu Warszawskim, obóz w Niemczech. Gdy Ruszczyc posłyszał, że chłopak w obozie usiłował uzupełniać przerwaną naukę i wyczuł jego zapał, zapewnił, że na pewno ukończy średnią szkołę. Pod koniec rozmowy wtrącił, że zależy mu na tym, aby zrezygnował na pewien czas z lekcji brajla na rzecz mniej zaawansowanych kolegów. On sam skorzysta, bo podciągnie się w wyrobie koszyków i wzmocni swoją chorą rękę, równocześnie zaś "zamknie usta" zazdrosnym, którzy nie mogą mu dorównać w brajlu. Siedlecki od razu wyraził zgodę, a sposób, w jaki dyrektor załatwił tę sprawę, zachwycił młodego.  

Pan Henryk w pełni zdawał sobie sprawę, że koszykarstwo i wyrób mat są zawodami przeżytymi i nie mogą dać utrzymania niewidomym. Traktował szkolenie głównie jako terapię zajęciową. U władz ponawiał wysiłki o uzyskanie dla pensjonariuszy praw i rent inwalidzkich, i w końcu udało mu się to wywalczyć.  

Stosunki jego z władzami PCK nie układały się zbyt pomyślnie. Z dokumentów można wywnioskować, że w Zarządzie Głównym zasiadali wtedy ludzie o dużych ambicjach, niezbyt dobrze zorientowani w sprawie inwalidów i za wszelką cenę pragnący wybić się jakimiś oryginalnymi pomysłami. Już w pierwszym roku istnienia Ośrodka rzucili myśl przeniesienia go do Żbikowa pod Pruszkowem, lecz sprawa była zupełnie nie przemyślana. W obronie dotychczasowego stanu rzeczy wystąpił pełnomocnik PCK w Lublinie, życzliwy Laskom J. Żyszkiewicz. W obszernym piśmie z listopada 1945 roku wykazywał nonsens tej decyzji. Podkreślał straty materialne, jakie ten krok spowoduje, gdy PCK już wydało na ośrodek w Surhowie 324 tys. zł gotówką i 205 tys. zł w naturze, niezależnie od znacznej pomocy społeczeństwa. Ważniejszym jednak od spraw ekonomicznych jest wzgląd moralny. Nie wolno zmarnować dobrych stosunków nawiązanych przez ociemniałych z miejscową ludnością i wpływu, jaki to wywiera na proces rehabilitacji żołnierzy. Należy również rozważyć stopień ryzyka planowanego przez PCK wprowadzenia na miejsce inwalidów wojennych ociemniałych kobiet. Projekt ten nie ma szans powodzenia, gdyż miejscowe społeczeństwo na pewno przyjmie te kobiety z dużą rezerwą. Dla obu stron spowoduje to niepowetowane szkody* (List I. Żyszkiewicza do Zarz. Gł. PCK w Warszawie 1946. Kopia AHR-6.). Widać Żyszkiewicz uderzył we właściwą strunę, gdyż o przeniesieniu zakładu do Żbikowa więcej już nie było mowy.

Zaczęły się natomiast przykre nieporozumienia między Zarządem Towarzystwa a organami Zarządu Głównego PCK. Znamy sprawę tylko z dokumentów. Z listu bez daty z podpisem Matki Czackiej i A. Marylskiego dowiadujemy się, że Zarząd Główny PCK zawiadomił Towarzystwo o podjętej jednostronnie decyzji wycofania się całkowicie z prowadzenia Surhowa i przekazania Ośrodka wraz ze wszystkimi jego obciążeniami Towarzystwu. W Laskach zostało to ocenione jako wysoce nietaktowne posunięcie. Jedną z przyczyn mogła być chęć pozbycia się kłopotliwej placówki, której dyrektor nieustannie i nieustępliwie o coś się dopominał.  

Odpowiedź Matki Czackiej brzmiała jednoznacznie: Towarzystwo prosi o doprowadzenie do spotkania przedstawicieli obu instytucji, w którym określi się wyraźnie kompetencje obu stron, sposoby zdobywania środków finansowych i inne sporne zagadnienia. Najważniejsze spośród nich to: objęcie rehabilitacją osób cywilnych, ociemniałych podczas wojny oraz świadczenie dalszej opieki pensjonariuszom opuszczającym surhowski Zakład. Jeżeli Zarząd PCK nie zechce przyjąć tych warunków - pisała Matka - Towarzystwo wycofa się ze współpracy i wstrzyma wszelkie świadczenia. W decydowaniu o dalszych losach Surhowa konieczne jest pełne partnerstwo. W liście Matka nie zawahała się wyliczyć szczegółowo wszystkiego, co od początku świadczyły Laski na rzecz Ośrodka. Zaznaczyła, że ani pracy wykwalifikowanych instruktorów, ani unikalnych pomocy do nauki i szkolenia nie udałoby się w obecnych czasach zdobyć nawet za dziesięciokrotną cenę ich pozornej wartości. Tych rzeczy w ogóle nie da się przeliczyć na pieniądze* (List Matki E. Czackiej. Kopia bez daty, najprawdopodobniej wiosna 1946. AHR-6.).  

Takie mocne postawienie sprawy przecięło dyskusję. Ruszczyc, widząc, że od władz PCK nie może uzyskać środków niezbędnych do prowadzenia "schroniska", zwrócił się o pomoc do Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej. Spotkał się tam z życzliwym przyjęciem i uzyskał przyznanie jednorazowej dotacji w wysokości 600 tys. zł oraz przydział ciężarówki. Zarząd PCK, szukając wygodnego dla siebie wyjścia z sytuacji, wstrzymał obiecaną przez Ministerstwo pomoc i zawiadomił Ruszczyca, że Ośrodek w Surhowie przekazany zostanie Związkowi Inwalidów Wojennych. W Zakładzie o podobnych sprawach głośno się nie mówiło, lecz wychowankowie czuli szykujące się jakieś wielkie zmiany. Wskazywała na to częstotliwość wizyt przedstawicieli PCK* (K. Siedlecki, op. cit.).

Ruszczyc miał dosyć tej niewyraźnej sytuacji i postanowił interweniować. Mając poparcie jednego z dyrektorów departamentu w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, doprowadził do przejęcia Surhowa przez to Ministerstwo. Od tej chwili wszystko radykalnie się zmieniło. Uroczyste przekazanie Ośrodka odbyło się 8 maja 1946 r. i równocześnie nastąpiła zmiana jego nazwy na "Zakład Szkoleniowy dla Ociemniałych". Pan Henryk otrzymał na jego potrzeby znaczną dotację i amerykański samochód wojskowy* (A. Szyszko, op. cit.). Uzyskanie własnego środka lokomocji pozwoliło mu na rozpoczęcie starań o przeniesienie Ośrodka do innej miejscowości, położonej bliżej wielkiego miasta. Właśnie w Ministerstwie opracowywano wytyczne do nowocześnie pojętej rewalidacji inwalidów wojennych. Myślą przewodnią było włączenie ich do pracy w przemyśle. Do tego potrzebne było zorganizowanie specjalnych kursów szkoleniowych w pobliżu wielkich zakładów przemysłowych. Ruszczyc myślał początkowo o Poznaniu, ale zrezygnował z tego, gdy przekonał się o zniszczeniu dużej części miasta. Upatrzył sobie za to w niewielkiej od niego odległości dwa sąsiadujące ze sobą dwory, jako ośrodki rehabilitacji o kierunku rolno-ogrodniczo-hodowlanym. Równocześnie udało mu się znaleźć w Krakowie odpowiedni budynek do szkolenia w przysposobieniu do przemysłu. Ministerstwo wycofało się na razie ze szkolenia ociemniałych do pracy w przemyśle, przyjęło za to koncepcję utworzenia w Wielkopolsce zakładu reedukacji. Do wszystkich wytypowanych miejsc Ruszczyc przedstawił kandydatów na dyrektorów* (List H. Ruszczyca do Dyr. Depart. w Min. Pr. i Op. Społ. z 14.08.1946. AHR-6.).

 

 

Memoriały Ruszczyca

do władz  

 

 

Zanim przejdę do opisu dalszych losów Surhowa, przedstawię teoretyczne założenia Ruszczyca na temat rewalidacji inwalidów. Znajdują się one w nie opublikowanych dotąd memoriałach do władz państwowych w pierwszych latach powojennych. Główne idee w nich zawarte pozwalają poznać rozległość horyzontów myślowych i samodzielność sądów Ruszczyca. W czasie, gdy opracowywał pierwsze memoriały, nie było prawie dostępu do literatury zagranicznej, toteż jego tezy można uznać za wynik osobistych przemyśleń i doświadczeń.  

Dwanaście memoriałów, przeważnie gęsto pisanych na maszynie (30-40 wierszy na stronie) tworzy zbiór kilkudziesięciostronicowy dużej wartości. Niestety, teksty są bez dat, nagłówków i najczęściej podpisu, możemy tylko przypuszczać, że wszystkie były kierowane do Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej. Na niektórych widnieje ręką Ruszczyca zrobiony znak "ref" wskazujący, że dany tekst przeznaczony był do ustnego zreferowania. Ruszczyc problem inwalidów wojennych przedstawił z kilku punktów widzenia: organizacyjnego, psychologicznego, wychowawczego i społecznego. Ciekawa jest wizja wzorowo urządzonego domu reedukacji. Zawiera wiele danych, które można by stosować z powodzeniem i dzisiaj, w odniesieniu do każdego zakładu wychowawczego dla niepełnosprawnych. Na tę wizję wpłynęła prawdopodobnie kilkudniowa wizyta Ruszczyca w Anglii w 1947 r., gdzie zwiedził kilka ośrodków dla inwalidów wojennych.  

Konieczne byłoby - jego zdaniem - utworzenie w ramach PCK specjalnego Komitetu, poświęconego opiece nad inwalidami wojennymi. Należy strzec się organizacji kombatanckich - dowodził - wykazujących niepokojącą aktywność i dążących do samodzielnego decydowania o wszystkim i zagarnięcia dla siebie wszystkiego. Związek Inwalidów Wojennych prowadzi grę polityczną, do której usiłuje wciągnąć jak najwięcej oddanych sobie zwolenników. By ich pozyskać, obiecuje wszystkim inwalidom wojennym pełne zaopatrzenie bez obowiązku pracy. Takie postawienie sprawy jest, zdaniem Ruszczyca, z gruntu niemoralne. Ponadto, w celu zdobycia środków na tak olbrzymie potrzeby związek ten domaga się od państwa przekazania w jego ręce monopolu tytoniowego i spirytusowego oraz wszystkich restauracji w Polsce. Kieruje się niebezpieczną zasadą, że inwalidom wszystko się należy.  

Nie ulega wątpliwości, ciągnie swą myśl Ruszczyc, że inwalidzi zasługują na godne zaopatrzenie, jako zapłatę za złożoną daninę krwi, lecz wszelkie materialne wyrównanie musi pochodzić wyłącznie od państwa. Nie można go traktować jako rzecz wywalczoną przez kombatantów na reszcie społeczeństwa. Jest to sprawa dużo szersza, bo ogólnopaństwowa i ogólnogospodarcza, nie zaś partykularna jednej tylko grupy społecznej.  

Z powyższych przesłanek wypływa szereg ważnych wniosków. W obecnej chwili inwalidzi żyją w kraju wyniszczonym wojną, gdzie znaczna część społeczeństwa jest zdemoralizowana nienormalnymi warunkami egzystencji i zarobkowania. Inwalidzi powinni na równi z innymi stanąć do mozolnej odbudowy kraju i dopiero wtedy poczują się współobywatelami Ojczyzny. Podjęcie pracy powinno być jednak poprzedzone okresem reedukacji, gdyż tylko wtedy osiągną efektywność działania. Rząd winien wydać dwie ważne ustawy: jedną o powszechnym obowiązku reedukacji, drugą o równie powszechnym obowiązku pracy dla wszystkich inwalidów wojennych. Specjalny organ sądowy wyposażony we władzę wykonawczą winien być uprawniony do stosowania przymusu względem jednostek uchylających się od pracy z niesumienności lub lenistwa. Należy powołać specjalne Komisje Lekarskie mające za zadanie indywidualne przebadanie wszystkich inwalidów i określenie, ile każdy z nich może wykonać w miesiącu jednostek pracy. Komisja powinna też określić minimalny dochód, jaki każdemu z nich ma przysługiwać. Jeśli do uzyskania tego dochodu ilość włożonej pracy okaże się niewystarczająca, Związek Inwalidów Wojennych będzie wypłacał zaopatrzenie wyrównawcze.  

W rozwiązywaniu problemów inwalidzkich wielką rolę odgrywa moment psychologiczny i temu zagadnieniu poświęcił Ruszczyc szereg uwag. Jego zdaniem ociemniały inwalida wskutek utraty wzroku popada w skrajny egoizm i egocentrycznie ocenia wszystko, co go otacza. Wydaje mu się, że raz poniesiona ofiara wystarcza na całe życie, że wszystko mu się odtąd od drugich należy. Jest zbuntowany, rozgoryczony, ma żal do całego świata. Wyleczenie go z tego stanu jest możliwe tylko wtedy, gdy zrozumie, że ociemniali z wojny nie tworzą osobnej grupy społecznej, lecz jedną, wspólną z niewidomymi od urodzenia. Muszą zatem poznać ich problemy i solidarnie, razem z nimi, je rozwiązywać.  

Jednym z najważniejszych zadań reedukacji jest przywrócenie poczucia wspólnoty z resztą społeczeństwa. Za sukces trzeba uważać, jeśli inwalida przestanie myśleć, że jego chlubą jest chwila fatalnego postrzału, który pozbawił go wzroku. Za ważniejszy winien uznać moment podjęcia decyzji o przezwyciężeniu własnego kalectwa i włączeniu się w odbudowę kraju. Ci, którzy to sobie uświadomią, będą stanowili jego elitę społeczną.  

Reedukacja powinna się rozpocząć jak najwcześniej. Dłuższy pobyt w szpitalu, a zwłaszcza u rodziny, może łatwo zniszczyć cały jej proces. Rodzina często widzi w osobie ciężko poszkodowanego krewnego możliwość ciągnięcia łatwych zysków i korzystania z ulg i przywilejów.  

Dwa obszerne memoriały poświęcił Ruszczyc różnym szczegółom reedukacji. Oprócz spraw związanych z jej istotą zajął się zewnętrznymi wymogami przeznaczonego na ten cel ośrodka. Winien on przede wszystkim nie nosić nazwy "schroniska", lecz zakładu lub ośrodka szkoleniowego. Musi leżeć w pobliżu dużego miasta, z dobrym do niego dojazdem, gdyż dla procesu resocjalizacji wielką rolę odgrywa bliskość szkół, szpitali, teatrów i opery, jak również fabryk, oraz możliwość przyjazdu zespołów artystycznych i werbowania bezpłatnych przewodników i lektorów. Zakład jednak nie może być położony w mieście, lecz koniecznie na wsi, gdyż świeżo ociemniały jest rozstrojony i nie raz ma myśli samobójcze. Zgiełk miasta, jego atrakcje i pokusy pobudzają tylko nerwy niewidomego. Potrzebna mu jest natomiast duża przestrzeń bez przeszkód, by mógł żyć bez napięć i używać wiele ruchu. Dołącza się do tego wzgląd społeczny, gdyż na wsi zakład staje się ośrodkiem zainteresowania okolicy, czymś, co wzbudza szacunek i poważanie. Dzięki temu miejscowa ludność ma możność docenienia i zrozumienia wartości pracy niewidomych i przyznaje im równą rangę z innymi przedstawicielami społeczeństwa w pracy dla kraju.  

Ruszczyc z całym rozmysłem wchodził w szczegóły. Dom musi być obszerny, estetycznie urządzony, posiadać kilka świetlic, a sypialnie powinny mieć najwyżej po kilka łóżek. W urządzeniu potrzebna jest znaczna ilość szaf, szafek i półek, by wdrażać niewidomych do porządku i oszczędzić im denerwującego szukania. Pożądany jest duży park i basen kąpielowy. Pensjonariuszom trzeba zapewnić smaczne, kaloryczne jedzenie, gdyż inwalidzi spalają się szybciej od ludzi zdrowych. Ważne jest dobre zaopatrzenie w surowce i pomoce szkolne, dobrze zorganizowany transport i łączność telefoniczna. Wychowankowie nie powinni posiadać własnych ubrań, prócz świątecznych, gdyż to prowadzi do handlowania nimi. Podobnie nie należy im wypłacać rent, lecz wciągać je na książeczkę oszczędnościową. Ociemniali powinni dysponować tylko gotówką zarobioną własną pracą w warsztatach. Liczba pensjonariuszy nie może przekraczać 50, przy czym młodzi muszą być oddzieleni od starszych. Ciężko poszkodowani, bez rąk lub nóg, podobnie jak kobiety żołnierki, powinni być umieszczeni w osobnych zakładach. To odnosi się także do jednostek wybitnie aspołecznych, które swym zachowaniem mogą zepsuć atmosferę domu.  

Personel powinien być ideowy, wykwalifikowany. Przed otwarciem ośrodka cały zespół wraz z dyrektorem i pracownikami fizycznymi winien być odpowiednio przeszkolony. Musi być w pełni świadomy swoich zadań. Pracownikom należy jednak zapewnić dobre warunki mieszkania i utrzymania. Najlepiej, gdy dojeżdżają do pracy lub mieszkają w oddzielnych budynkach. Niezadowolony personel nie potrafi utrzymać właściwej atmosfery ani doprowadzić inwalidów do rehabilitacji. Szczególnie ważnym elementem reedukacji jest serdeczność okazywana wychowankom.  

Zakład musi posiadać starannie obmyślony plan dnia i "mądry, sprawiedliwy regulamin, nie wahający się stanąć w obronie naruszonego prawa". Jest on podstawą dobrej organizacji i porządku, lecz musi również przewidywać sankcje. Część personelu winna składać się z wcześniej przeszkolonych i dobrze zrewalidowanych niewidomych. Muszą to być ludzie, posiadający wrodzony autorytet i umiejący wzbudzać posłuch.  

Ruszczyc wymienia szereg zasad, które należy uwzględnić w programie reedukacji. Uderza trafność ujęcia niektórych z nich. Na pierwszym miejscu stawia pogodzenie się inwalidy z kalectwem i uodpornienie na nie zawsze taktowne odnoszenie się do nich ludzi widzących. Równocześnie eksponuje problem wychowania ociemniałych do samopomocy i solidarności. "Należy ich pobudzać do wysiłków woli i nie odsuwać przeszkód. Tylko przezwyciężanie trudności daje w życiu radość. Ustępować w drobiazgach, być bezkompromisowym w rzeczach zasadniczych, postępować z wielkim taktem i wyrozumiałością."  

Osobną grupę wskazań stanowi popieranie wszystkiego, co sprzyja podnoszeniu inwalidy na duchu lub skłania go do oderwania od zajmowania się sobą. Do tego rodzaju działań Ruszczyc zalicza ukazywanie każdemu z wychowanków zasobu jego własnych możliwości, mobilizowanie do pracy umysłowej na wszelkich poziomach, wykrywanie zamiłowań i zakładanie różnorodnych kół zainteresowań. Poleca wprowadzać chów zwierząt futerkowych, królików, gołębi, psów rasowych lub psów przewodników itp. Widzi potrzebę dobrej rozrywki, dużej ilości śpiewu i muzyki, ruchu, podnoszenia tężyzny fizycznej. Wielką rolę ma do spełnienia dobrze postawiona nauka zawodu. Wychowankom trzeba zostawić dużą swobodę w wyborze zajęć warsztatowych. Wylicza cały wachlarz zawodów, które wówczas mogli wykonywać niewidomi.  

W jednym z ostatnich memoriałów Ruszczyc uwypuklił mocno moment społeczny zagadnienia. Podkreślił, że największą przeszkodą w rozwiązywaniu problemów inwalidzkich jest psychika ludzi zdrowych, nasz polski indywidualizm i uczuciowe ujmowanie spraw. Żeby to przezwyciężyć, trzeba podsuwać ludziom "hasła" łatwo zrozumiałe, np. że człowiek bez społeczeństwa nie może się obejść, bo każdy szczegół jego życia jest wynikiem pracy tysięcy ludzi. Z powyższego wynika, że trzeba uznać za "jednostkę aspołeczną każdego inwalidę lub rencistę, który otrzymując rentę wynajmie sobie kiosk tytoniowy i prowadzi bezczynne, pijackie życie. Albo niewidomego żebraka, który w ciągu trzech godzin zarobi więcej od rzemieślnika pracującego przez cały dzień. Albo dyrektora lub inżyniera, który w swoim przedsiębiorstwie nie zechce zatrudnić inwalidy, by nie mieć kłopotu z załogą i z produkcją. Aspołecznym jest robotnik, który nie chce przejść na inny oddział, by stworzyć miejsce pracy dla inwalidy. Aspołecznymi są wszyscy, którzy nie chcą słyszeć o problemach inwalidzkich, uważając, że to jest sprawa państwa".  

Zbiór memoriałów skierowanych do władz zamyka tekst pochodzący zapewne z 1948 r., a odsłaniający w szczególny sposób osobowość autora. W jego stosunku do niewidomych uderza wpływ środowiska laskowskiego i głęboko ludzkie traktowanie człowieka cierpiącego.  

Ruszczyc porusza w nim zagadnienie niewidomych, którzy z powodu wieku już nie pracują, żyją w nędzy i korzystają jedynie z bardzo skromnych zasiłków. Dopomina się dla nich o stworzenie świetlicy, gdzie mogliby spędzać czas, otrzymywać gorącą zupę, słuchać radia lub dobrej lektury, zajmować się drobną wytwórczością. Z tych kilku linijek przebija wzruszająca troska o ludzi, którzy nic już społeczeństwu dać nie mogą. Ruszczyc nie umiał przejść obok biedy ludzkiej, żeby nie usiłował jej zaradzić* (Zawartość archiwum Ruszczyca zob. Bibliografia.).

 

 

Spółdzielnia Lubelska  

 

 

Pisząc o Surhowie nie sposób pominąć jeszcze jednej ważnej inicjatywy Ruszczyca, podjętej na marginesie jego działalności na rzecz inwalidów wojennych - założenia pierwszej w Polsce spółdzielni niewidomych.  

Pamiętamy jego starania o założenie spółdzielni w Kielcach w 1939 r. Po wojnie wielce pomocnymi okazały się znajomości nawiązane w Lublinie w związku z prowadzeniem ośrodka w Surhowie. Stutysięczne miasto przeżywało właśnie swój rozkwit, na krótko stało się siedzibą Rządu, odbudowało się, rozrastało.  

Znany już nam prezes tamtejszego PCK Ludwik Christians przyznał przyszłej i spółdzielni prowizoryczny lokal i zapewnił obiady jej przyszłym członkom. Ruszczyc upatrzył sobie do tego celu kilku kandydatów spośród wychowanków Lasek z okresu okupacji, trzeba było tylko dać im dobrego szefa. Zdolnościami wyróżniał się 25-letni Modest Sękowski, który jesienią 1945 r. zapisał się na wyższe studia w Łodzi. Ruszczyc życzył sobie, by tworząca się instytucja była dziełem samych niewidomych. Uważał, że załatwienia wstępnych formalności powinien dokonać przyszły prezes, toteż zatelegrafował do Sękowskiego: "Czy chcesz zostać prezesem pierwszej spółdzielni niewidomych?" - "Kosztowało mnie to tylko jedną noc nieprzespaną - opowiadał później Modest - i rano wysłałem depeszę, że się godzę"* (Rozmowa MŻ z M. Sękowskim. Masz. 1962, AMŻ-4.).  

Drugiego października był już w Lublinie. W tydzień po Sękowskim, który zapisał się na Wydział Historii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, zaczęli napływać kandydaci na członków spółdzielni: Cyryl Żądło, Mieczysław Zarzecki i Stanisław Jabłoński, a wkrótce następni. W nowym lokalu liczącym pięć oddzielnych pomieszczeń mieszkali w siódemkę, tam spali, jedli, pracowali, tam biedowali. Ruszczyc, ilekroć był w Lublinie, zachodził odwiedzać swoich "chłopców" i umacniał ich na duchu, gdyż w domu przy 1 Maja 41 nie było czym palić, a z jedzeniem też nieraz bywało krucho* (Cyryl Żądło: Historia mojej spółdzielni, "Niewidomy Spółdzielca", 1964 nr 3.).  

Przejęcie majątku wspomnianej wcześniej laskowskiej spółdzielni uczniowskiej zapewniło im dobry start. Składało się nań kilka tysięcy szczotek, kilka tysięcy oprawek, tysiąc kilogramów drutu oraz 180000?7:zł gotówką. To równało się dwustu miesięcznym poborom wykwalifikowanej pielęgniarki. Wszystko wysłał Ruszczyc jesienią 1945 r. z Lasek do Lublina. Pozostało rozliczenie się z rozproszonymi po całej Polsce dawnymi udziałowcami. Podjął się tego Cyryl Żądło i przy pomocy Adolfa Szyszki uporał się ze wszystkim w ciągu tygodnia* (Sprawozdanie ogólne Spółdzielczych Zakładów Pracy dla Niewidomych Inwalidów przy PCK w Lublinie.). Przyszłymi założycielami Spółdzielni Lubelskiej byli: Modest Sękowski, Konstanty Szoka, Jan Wachowicz, Mieczysław Zarzecki, Stanisław Kaliński, Cyryl Żądło, Eugeniusz Bartoszewski, Stanisław Jabłoński.   

Ruszczyc chodził z Sękowskim po lubelskich urzędach, by przekazać mu swoje znajomości i wprowadzić w nurt załatwiania spraw z władzami: Zostawiał mu jednak zupełną swobodę decyzji, a po walnym zebraniu Modest działał już sam.  

Zebranie założycielskie odbyło się 29 grudnia 1945 r. Przyjęto na nim "Statut Ramowy" spółdzielni "Społem", wybrano zarząd, radę nadzorczą i dopełniono wszelkich wymaganych formalności. Ruszczyc został wybrany prezesem honorowym, rzeczywistym zaś Modest Sękowski.  

Pierwsza spółdzielnia niewidomych w Polsce zaczęła istnieć i z czasem zyskała sobie opinię najlepszej w kraju. Długoletnie marzenie Ruszczyca zostało spełnione.  

 

 

Zakłady w Głuchowie

i Jarogniewicach  

 

 

Nadeszła w końcu od dawna oczekiwana chwila przeprowadzki Surhowskiego Zakładu do Wielkopolski. Datę wyjazdu ustalono na 26 września 1946 r. W ostatniej chwili Ruszczyc otrzymał wiadomość o śmierci ks. Władysława Korniłowicza i wyjechał do Lasek na jego pogrzeb. Zlecił wówczas Lidii Ogurkowej pieczę nad całą grupą podróżnych. W przewidywaniu trudności związanych z przesiadkami w Lublinie, Łodzi i Poznaniu wciągnął do współpracy jakieś Stowarzyszenie Kobiece i drużyny harcerskie. Wynik okazał się znakomity: na stacjach pomagano przy wysiadaniu, znajdowano w następnym pociągu zamówione miejsca, przenoszono bagaże, dostarczano posiłki* (S. Monika Bohdanowicz, op. cit.). Gro bagaży przewieziono czterema ciężarówkami. Wszystko to idealnie przypominało dawnego Ruszczyca z lat trzydziestych, organizatora wyjazdu laskowskiej młodzieży na wakacje.  

"Jazda pociągiem okazała się dla nas swego rodzaju sprawdzianem nabytej w Zakładzie odporności - pisze w wiele lat po tym K. Siedlecki. - Chociaż zetknęliśmy się z obcymi ludźmi, dla których widok tylu na raz ociemniałych musiał być cokolwiek wstrząsający, nie tylko nie poddaliśmy się przygnębiającemu nastrojowi, ale potrafiliśmy narzucić widzącym współpodróżnym własny nastrój pełen pogody i humoru. Toteż, gdy opuszczaliśmy pociąg, by dalszą drogę odbyć samochodem, żegnano nas z żalem, nie szczędząc jednocześnie słów uznania dla naszej postawy"* (K. Siedlecki, op. cit.).  

Warunki, jakie zastali inwalidzi w miejscu nowego zakwaterowania, nie przypominały w niczym prymitywizmu Surhowa. Tworzący się Zakład rozmieszczono w dwóch pałacach położonych od siebie w odległości 2,5?7:km, a połączonych wysadzaną drzewami szosą. Głuchowo, które na razie stało się główną siedzibą ośrodka, posiadało obszerny dom z wygodnym rozkładem pokoi, oficyną i budynkami gospodarczymi. Do dyspozycji były dwie ciężarówki, kilka koni i cały zestaw powozów od prostej dwukółki aż do karety. Głuchowo leży w odległości 10?7:km od podówczas powiatowego miasta Kościana, posiadającego stację kolejową, szpital, lekarzy, dobre gimnazjum, a od Poznania oddalonego szosą tylko o 45?7:km.  

W Jarogniewicach pałac został niegdyś wystawiony w pięknym stylu przez Sokolnickich na przyjazd króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Obecnie wymagał przystosowania do nowych celów, a przede wszystkim kapitalnego remontu. Dla przyszłych pensjonariuszy dużą wartość stanowił park z sadzawką. Na każdym kroku przyjezdni spotykali się ze śladami troski o ich potrzeby, oglądali z zaciekawieniem zebrane przez ich Opiekuna pomoce szkolne: kubarytmy - małe kosteczki oznakowane brajlem do nauki liczenia, wypukłe rysunki geometryczne i mapy plastyczne. Zakład otrzymał nawet akordeon, fortepian i fisharmonię.  

Ruszczyc swoim zwyczajem od pierwszej chwili zaczął działać. Umieściwszy Siedleckiego w kościańskim gimnazjum, nawiązał kontakt z tamtejszą dyrekcją i od razu zaprosił liczny zespół artystyczny szkoły na występy do Głuchowa. Stało się to okazją do następnego spotkania, tym razem na zorganizowanym przez Ruszczyca wieczorku tanecznym. Wkrótce zaczęły się rewizyty: zespół chóralny Harbarczuka wystąpił w kilku miejscach, a recital szopenowski niewidomego skrzypka Włodzimierza Bielajewa bywał zwykle jednym z najbardziej oklaskiwanych punktów programu. Stopniowo Zakład nabierał rozgłosu. Na Sylwestra Ruszczyc urządził bal na niespotykaną skalę. Partnerkami do tańca były zaproszone wraz z matkami dziewczęta z poważanych okolicznych rodzin. Później przez cały karnawał odbywały się podobne zabawy, które podobnie jak kiedyś w Surhowie przeradzały się w trwałe znajomości i przyjaźnie. Obcowanie z widzącymi stwarzało pensjonariuszom poczucie oparcia w społeczeństwie, a niektórym dało szansę założenia własnej rodziny* (Całe opowiadanie oparte na relacji K. Siedleckiego, op. cit.). Już po raz czwarty na kartach mego opowiadania widzimy pana Henryka w roli organizatora zabaw tanecznych. Widać upatrywał w nich jakiś ważny cel społeczny.  

W listopadzie, ulegając nawoływaniom z Lasek o szybszy powrót, Ruszczyc podał się do dymisji. Jego przełożeni, obawiając się utraty cennego pracownika, załatwili mu awans na stanowisko radcy w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej. Miał pełnić odtąd zadania o znacznie szerszym zasięgu, związane z pracą nie tylko w Warszawie, lecz również w Poznaniu. Sprawami Głuchowa mógł zajmować się tylko dorywczo. Ostatnie tygodnie, jakie tam spędził, przyniosły mu wiele rozczarowań: dawny personel surhowski opuścił zakład, a nowi pracownicy nie byli przygotowani do zajęcia się rehabilitacją ociemniałych. Nieświadomi swej odpowiedzialności, nie rozumieli koncepcji Dyrektora, nie doceniali podejmowanych przez niego starań. Widzieli to jedynie wychowankowie. Ruszczyc w tej sytuacji poczuł się bezradny, sam jeden nie mógł wszystkiemu zaradzić, ponadto często wyjeżdżał. Jedynie państwo Bielajewowie zachowali dawny styl laskowskiej pracy. On codziennie koncertując w świetlicy, ona zajmując się chorymi. Tak ważne dla Ruszczyca szkolenie zawodowe nie ruszyło z miejsca. Jego pesymistyczne przewidywania, przedstawione w memoriałach, sprawdzały się. Decyzje o kluczowych sprawach dotyczące inwalidów podejmowali ludzie nie znający się na rzeczy. Wydano niefortunne zarządzenia pozbawiające rent inwalidzkich ociemniałych, przebywających w zakładach reedukacji. Za to władze państwowe hojną ręką przyznawały inwalidom koncesje na sprzedaż wyrobów tytoniowych i alkoholu. Większość ociemniałych z tego skorzystała. Z Głuchowa odeszli prawie wszyscy żołnierze. Wśród pensjonariuszy przeważali teraz młodzi, którzy nigdy w wojsku nie służyli, co zmieniało radykalnie charakter zakładu. Liczba wychowanków wzrosła do 43, lecz już czekało na przyjęcie dalszych 25.  

Ruszczyc przed odejściem zatroszczył się o znalezienie dobrego następcy. Dyrektorem został Bernard Grzegorowski, inwalida wojenny z 1920 r., określany przez pensjonariuszy jako bardzo "porządny człowiek". Przyznawano jednak, że w porównaniu z Ruszczycem ma mniej odwagi i rozmachu, jak również wewnętrznego ciepła* (A. Szyszko, op. cit.).

Na ówczesną sytuację w Zakładzie wiele światła rzuca sprawozdanie pana Henryka z pierwszej oficjalnej wizytacji Głuchowa, przeprowadzonej z ramienia Ministerstwa. Z treści można wnioskować, że było to w zimie 1947 r. Ton tej wypowiedzi jest bardzo stanowczy: nie można spodziewać się dobrych wyników reedukacji, jeśli nie przeprowadzi się gruntownych reform. Pierwszą rzeczą jest usprawnienie administracji przez zaangażowanie wicedyrektora i kierownika administracyjnego, co odciąży dyrektora i umożliwi mu zajęcie się wychowankami. Należy podnieść dotychczasowe niewystarczające uposażenia. W domu potrzebne jest utworzenie dwóch rad pedagogicznych - ogólnej i ścisłej - oraz regularne organizowanie zebrań z personelem i osobnych z pensjonariuszami. Zadania takie winny stać się zaczątkiem ideowego szkolenia załogi.  

Znający od podstaw zagadnienie Ruszczyc dopominał się o przyznanie ze środków Związku Inwalidów Wojennych zapomóg miesięcznych, by wychowankowie mogli się przyzwoicie ubrać i obuć. Nie zapominał też o przydziale papierosów. Każdy z pensjonariuszy, jego zdaniem, powinien dostać ich dziennie po 20 (wymienił nawet, jakiej marki). Wiedział, jakie znaczenie dla ludzi rozbitych psychicznie ma palenie, względnie brak papierosów.  

Wszystko to, co powyżej powiedziałem, trzeba rozumieć niejako wtrącanie się wizytatora Ośrodka w drobiazgi, lecz jako wnikliwą troskę o los ludzi na tle sytuacji powojennej, gdy brakowało wszystkiego.  

W piśmie swym nalegał Ruszczyc na uaktywnienie dyrekcji. Musi ona sprowadzić z Krakowa specjalne maszyny dziewiarskie dla inwalidów o jednej ręce lub nodze, rozpocząć chów królików i gołębi, urządzić park itp. Jak widać z późniejszych wystąpień, wszystko to było wołaniem na puszczy. Ruszczyc nie miał czasu skontrolować, czy jego wnioski powizytacyjne zostały wykonane. Musiał zająć się innymi sprawami, przede wszystkim sytuacją mieszkaniową ociemniałych inwalidów* (Na podstawie opowiadania Józefa Gutowskiego. Masz. 1974, AMŻ-4.). W kwietniu 1947 r. Główny Urząd Inwalidzki sprecyzował zadania powierzone Ruszczycowi. Miał on zająć się organizowaniem kursów przysposobienia do przemysłu i rozeznać możliwości zatrudnienia w fabrykach. Akcja ta wciągnęła go w działalność całkiem nową, w której ponadto musiał liczyć się z barierą (prawie nie do pokonania) ludzkich przesądów. Pochłonięty tą pracą zajął się sprawami Głuchowa dopiero w początku lipca tegoż roku. Widzimy go wtedy jako przewodniczącego na zebraniu całego kierownictwa Zakładu, które miało nareszcie uruchomić szkolenie zawodowe.  

Ruszczyc na pierwszym miejscu postawił sprawę dziewiarstwa. Ściągnął w tym celu z Łodzi kierownika Gimnazjum Dziewiarstwa, a zebrani postanowili zlecić nadzór nad szkoleniem kierownikowi łódzkich warsztatów szkolnych. Uchwalono zakup 31 różnego typu maszyn dziewiarskich* (Sprawozdanie z Konferencji w dn. 9 lipca 1947 w Głuchowie. Masz. AHR-2.). Dzisiejszy czytelnik może nie rozumieć, dlaczego tak starannie obmyślone projekty całkowicie zawiodły. Przyczyną była drętwota i formalizm zarówno przepisów prawnych, jak i niektórych pracowników państwowej instytucji. Na maszyny zabrakło pieniędzy, okazało się też, że Zakład ma prawo płacić wyłącznie przelewem, sprzedawcy zaś maszyn żądają płacenia gotówką. Instruktor okazał się nie na poziomie. Kierownik warsztatów z Łodzi na umówione kontrole nie przyjeżdżał, a jego szef, kierownik gimnazjum, nie odpowiadał na listy. Ruszczyc wysłał w końcu oddanego sprawie Buczkowskiego, który ściągnął do Głuchowa kierownika. Zabrawszy się do dzieła, Ruszczyc nie popuszczał nikomu, każdy musiał wywiązać się z podjętych zadań. W dwa tygodnie później, 22 lipca, zorganizował drugie zebranie, w rozszerzonym już gronie. Miało ono opracować szczegółowe programy szkolenia i zdecydować o rozmieszczeniu poszczególnych działów. Zebranie rozpoczęto referatem Ruszczyca o roli wychowania w rehabilitacji inwalidów. Plany były ambitne i dalekowzroczne. W Jarogniewicach miał powstać dział muzyczny, szczotkarski, koszykarski, wyrób mat i powroźnictwo, warsztat introligatorski i kurs przysposobienia do przemysłu papierniczego. W Głuchowie planowano umieszczenie warsztatu dziewiarskiego i tkackiego, zorganizowanie kursu telefonistów i kursów dokształcania ogólnego* (Referat H. Ruszczyca: "Definicje problemu wychowania w odniesieniu do inwalidów", 22 lipca 1947. Masz. AHR-2.).  

Wiele miejsca poświęcono założeniom programowym w obrębie każdego zawodu, najwięcej w zakresie muzyki. Kandydatów kwalifikować miała komisja z Poznańskiego Konserwatorium. Naukę przewidywano na okres kilku lat, pod ścisłym nadzorem przedstawicieli powyższej szkoły. Kto nie został przyjęty na kurs, mógł uprawiać muzykę jako rozrywkę. Wyraźnie zaznaczono, że "zawód grajka na zabawach nie licuje z godnością inwalidy"* (Protokół z Konferencji w sprawie organizacji warsztatów szkoleniowych w dn. 22 lipca 1947. Masz. AHR-2.).

Liczbę wychowanków ustalono na 120, w rzeczywistości nigdy nie przekroczono 90. Z zachowanych materiałów tryska rozmach budzący nadzieje na spełnienie ważnych zamierzeń; niestety, wszystko okazało się słomianym ogniem. Dowodzi tego powizytacyjny protokół z listopada 1947 r. Tchnie z niego niezwykły u Ruszczyca pesymizm. W Zakładzie musiało dziać się naprawdę źle. "Ogólnie biorąc, inwalidzi nie są nastawieni przychylnie do zakładu, nie dość cenią w nim pobyt. Braki organizacyjno-osobiste, często nieważne drobiazgi rozrastają się u nich do ważnych problemów. Bardzo duże wymagania we wszystkich dziedzinach życia codziennego, przy braku zainteresowań problemami pozaosobistymi, dają pole poszczególnym osobom do wpływania destrukcyjnie na atmosferę"* (Pismo H. Ruszczyca: "O atmosferze ogólnej i nastrojach uczniów" z dn. 16 listopada 1947. Masz. AHR-2.). Przedstawiwszy kłopoty i skargi pensjonariuszy Ruszczyc szuka drogi wyjścia z zaistniałej sytuacji i daje kilka bardzo wyraźnych wskazań do wypełnienia. Trzeba w miarę możliwości zaspokoić słuszne potrzeby osobiste i kulturalne wychowanków, przystąpić niezwłocznie do szkolenia zawodowego, wciągnąć personel do czynniejszej współpracy, przede wszystkim zaś zwiększyć osobisty kontakt dyrektora z inwalidami. Koniecznie musi on pozyskać ich sympatię. Na końcu znajduje się bolesne stwierdzenie: trzeba zwolnić inwalidów, którzy po przeprowadzonej reformie okażą się nadal aspołeczni i nie nadający się do życia wspólnego* (Sprawozdanie z inspekcji Państwowych Zakładów Szkoleniowych dla Ociemniałych Inwalidów Wojennych w Jarogniewicach-Głuchowie, bez daty (1947R). Masz. AHR-2.). Ostatnie sformułowanie wskazuje, że dyrekcja nie potrafiła przezwyciężyć podstawowych trudności i wywołała tym niezadowolenie i krytykę swej działalności. Rzeczywiście, zasadnicze sprawy zostały nie wykonane: w Jarogniewicach nie przystąpiono do budowy baraków warsztatowych, ani nie uzyskano w studni wody. Bicie nowej obliczono na siedem milionów złotych, podczas gdy Zakład na wszystkie inwestycje otrzymał ich tylko pięć* (Ibidem 92R). Czy jednak przyczyna i tu nie leżała w braku energii dyrektora?  

Sprawa szkolenia, zasadniczego celu istnienia Zakładu, przedstawiała się nie lepiej. Nauka dziewiarstwa z powodu poziomu instruktorów szła bardzo słabo, zaplanowane w Jarogniewicach szkolenie w nowych zawodach w ogóle nie ruszyło z miejsca, utrzymywało się jedynie szczotkarstwo i kurs ogólnokształcący. Dobrze naprawdę prosperowało tylko koszykarstwo. Było więc nad czym załamywać ręce.  

We wstępie do cytowanego sprawozdania Ruszczyc wyłożył zasady, jego zdaniem, bezwzględnie obowiązujące w instytucjach o podobnym charakterze. Malował podświadomie obraz swojej własnej działalności w Surhowie:  

"Głównym problemem, od którego uzależnione jest powodzenie, to stworzenie odpowiedniej atmosfery wśród uczniów, ludzi przeważnie bardzo nerwowych, podniecających się wzajemnie i łatwo ulegających różnym wpływom. Możność opanowywania, regulowania, ewentualnego przeciwstawiania się szkodliwym dla reedukacji wpływom, stworzenie atmosfery rodzinnej w stosunkowo niedużych zgrupowaniach, warunki klimatyczno-sanitarne, odpowiednie i na poziomie postawione szkolenie, troskliwa i dostateczna opieka umożliwiająca indywidualne traktowanie poszczególnych uczniów, zdobycie sobie serc ociemniałych - to jest zadanie, które leży przed dyrekcją i personelem Zakładu"* (Ibidem).  

W argumentacji Ruszczyc często wracał do przypominania personelowi roli, jaką ma do spełnienia. Zachęcał pracowników, aby byli coraz bardziej ofiarni. Tymczasem sytuacja nadal się pogarszała. Dyr. Grzegorowski przeniósł się do Poznania, a jego miejsce zajął dyr. Szweiger, nie umiejący pozyskać sobie sympatii inwalidów. Z trudem udało się go zmienić, powołując na to miejsce dotychczasowego kierownika gospodarczego Kuśmierczyka, cieszącego się wśród pensjonariuszy dobrą opinią.  

Tymczasem coraz więcej wychowanków kończyło szkolenie i trzeba było myśleć o ich dalszych losach. Z inicjatywy Ruszczyca powstała w Poznaniu dla ociemniałych inwalidów bursa przy Pl. Wielkopolskim 6, a przy ul. Słowackiego 13 udało się pozyskać cały barak na mieszkania.  

O Zakładzie w Głuchowie wypowiedział się Ruszczyc w memoriale "Cel i zadania zakładu reedukacyjnego dla ociemniałych", pisanym prawdopodobnie w 1948 r.* (Memoriał: "Cel i zadania zakładu reedukacyjnego dla ociemniałych inwalidów wojennych i cywilnych oraz warunki potrzebne do jego realizacji". Masz. AHR-2.). Zaznacza tam, że Ośrodek ten nie miał właściwego charakteru reedukacyjnego, gdyż powstał za późno. Wielu ociemniałych miało już za sobą kilka lat kalectwa. Obecnie Zakład powinien wrócić do pierwotnych założeń, na razie jest w okresie przejściowym, można go traktować jako dom rekonwalescencji.  

Mimo niepowodzeń Ośrodek w Głuchowie spełniał dużą część oczekiwań. Wyszli z niego pionierzy zatrudnienia niewidomych w fabrykach, którzy wśród innych ociemniałych wyróżniali się sprawnością.  

W 1948 r. Ruszczyc powrócił do Lasek. Zakład w Głuchowie zlikwidowano w ciągu następnego roku, uważając go za niepotrzebny. Natomiast do dzisiaj istnieje Zakład w Jarogniewicach, przekształcony na Dom Opieki dla Dorosłych, obecnie dla Niepełnosprawnych.  

 

 

Szkolenie ociemniałych

do pracy w przemyśle  

 

 

Działalność na rzecz inwalidów wojennych doskonale odpowiadała usposobieniu Ruszczyca. Zachowywał w niej dużą samodzielność, liczono się z jego zdaniem, wpływał na poprawę losu kilkudziesięciu ciężko poszkodowanych osób. Ponadto czuł się doceniony przez przełożonych. Zdarzały mu się jednak chwile tęsknoty za Laskami, a przychodzące stamtąd listy nagliły do powrotu. By uściślić fakty, cofnijmy się w naszym opowiadaniu do 1946 r. W listopadzie tego roku pan Henryk wystąpił do prezesa Głównego Urzędu Inwalidzkiego, Tadeusza Ćwika z prośbą o zwolnienie z pracy* (List Tadeusza Ćwika do HR z 27 listopada 1946. Masz. AHR-6, w którym Prezes G. Urz. Inw. powołuje się na list HR z 22 listopada 1946 z prośbą o zwolnienie z pracy. Zachował się jedynie wcześniejszy list H. Ruszczyca z 15 października 1946 z podobną prośbą. Masz. AHR-6.). Prezes w pisemnej odpowiedzi gorąco dziękował za trud włożony w sprawę rehabilitacji inwalidów i prosił o utrzymywanie z jego instytucją dalszych kontaktów. W styczniu 1947 r., w oficjalnym piśmie jego zastępca, wiceprezes Z. Lancmański wyraził zgodę na rozwiązanie umowy, z równoczesną prośbą o comiesięczne dojazdy do Jarogniewic i wspieranie radą nowego dyrektora* (Pismo od Z. Lancmańskiego do H. Ruszczyca z 11 stycznia 1947. Masz. AHR-6.).  

Zapewne prezes Ćwik szybko uświadomił sobie, co tracił z powodu odejścia tak wykwalifikowanego i zaangażowanego pracownika. W cztery dni po liście wiceprezesa Lancmańskiego wysłał jeszcze jedno pismo, w którym awansował Ruszczyca na doradcę do spraw inwalidzkich w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej i zwalniał z obowiązku dojazdu do Jarogniewic i Głuchowa* (Pismo z 15 stycznia 1947 z Min. Pracy i Op. Sp. nr dz. 70?8:3868?8:47 awansujące H. Ruszczyca na doradcę ds. inwalidzkich. Masz. AHR-6.). Ściślejsze sformułowanie przyszłych obowiązków miało nastąpić w późniejszym terminie. Sprecyzowanie nowych zadań nastąpiło faktycznie w kwietniu 1947 r.* (Pismo z Min. Pr. i Op. Sp. z 25 kwietnia 1947. Masz. AHR-6.). Miały one polegać na zbadaniu możliwości zatrudnienia ociemniałych w fabrykach i przedsiębiorstwach oraz zorganizowanie przyjęcia ich do pracy. Sprawa była jak na polskie stosunki bezprecedensowa i miała charakter pionierski. Stawiano na zdolności Ruszczyca, na jego dar zjednywania i przekonywania ludzi. Przyznano mu uposażenie w wysokości 10000?7:zł, które w dwa miesiące później podniesiono do 15000?7:zł, dodając zwrot kosztów za podróże i noclegi* (Pismo z Min. Pr. i Op. Sp. z 12 czerwca 1947. Masz. AHR-6.). Z dniem 14 sierpnia Ruszczyc otrzymał tytuł radcy w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej. Warto wspomnieć, że gdy w rok później zamierzano mu raz jeszcze podwyższyć wynagrodzenie do sumy 20000?7:zł, musiano wystąpić o zgodę do specjalnej komisji do spraw wysokich uposażeń* (pismo z Min. Pr. i Op. Sp. z 8 kwietnia 1948. Masz. AHR-6.).

W Głównym Urzędzie Inwalidzkim nastąpiły tymczasem duże zmiany, umarł prezes Ćwik, a miejsce jego zajął wiceprezes Lancmański. Stosunki Ruszczyca z nowym szefem ułożyły się niezbyt pomyślnie, i to do tego stopnia, że 30 września 1948 r. złożył on oficjalne wymówienie, które zostało przyjęte* (Pismo z Min. Pr. i Op. Sp. z 27 września 1948. Masz. AHR-6.). Pan Henryk mógł teraz spokojnie wracać do Lasek, choć sercem długo jeszcze czuł się związany ze sprawą inwalidów. Od czasu do czasu włączał się, służąc swym doświadczeniem, w prace Głównego Urzędu Inwalidzkiego, dotyczące najistotniejszych spraw szkolenia i zatrudnienia* (Najprawdopodobniej wtedy zaplanował organizację w Laskach kursu przysposobienia niewidomych do pracy w przemyśle.). W Ministerstwie pozostawił po sobie najlepsze wspomnienie oraz zyskał szczerych przyjaciół. Do końca życia mógł liczyć na ich życzliwość i pomoc, z której nie raz korzystał.  

Nominacja Ruszczyca na stanowisko radcy w Głównym Urzędzie Inwalidzkim, będącym w randze Departamentu Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej, uczyniła z niego osobę o rozległych kompetencjach. Mógł teraz decydować o losach nie kilkudziesięciu, lecz kilkuset inwalidów i to na skalę kraju. Zadanie wprowadzenia ociemniałych do pracy w przemyśle należało jednak starannie przygotować, organizując kursy szkoleniowe i stwarzając wśród kadry w fabrykach odpowiednią atmosferę. Ruszczyc na wstępie zwrócił się do Ministra Przemysłu i Handlu, Eugeniusza Szyra, o pozwolenie zwiedzania obiektów przemysłowych w całej Polsce w celu wytypowania stanowisk nadających się dla niewidomych. Minister, acz niechętnie, wydał odpowiednie pismo: był bowiem przekonany, że nic pożytecznego z tego nie wyjdzie, a wiele pieniędzy wyrzuci się w błoto. Zrobił przy tym zastrzeżenie, że wolno zatrudniać inwalidów wzroku w fabrykach tylko pod warunkiem zgody dyrekcji.  

Tymczasem pan Henryk był innego zdania i zaczął działać po swojemu. "Spenetrowawszy", jak się wyraził, fabryki w Poznaniu, zorganizował w bursie niewidomych przy Pl. Wielkopolskim pierwszy kurs szkoleniowy dla dorosłych w jesieni 1947 r.* (Zbigniew Skalski: Niestrudzony pan Ruszczyc. Masz. 1977. AHR-9 oraz tegoż autora Uwagi o szkoleniu niewidomych na kursach i w zakładach pracy w latach 1947-1949. Masz. 1977. AHR-9.). Instruktorami byli wykwalifikowani pracownicy kilku największych poznańskich zakładów przemysłowych, jak Fabryka Cukierków "Goplana", Zakłady im. Cegielskiego, Zakłady Przemysłu Gumowego "Stomil" Fabryka Baterii "Centra", Monopol Tytoniowy itp. Czynności, czyli tzw. "operacje", które mieli opanować ociemniali, zależały od profilu produkcji w poszczególnych fabrykach, a obejmowały takie działania jak zawijanie cukierków, skręcanie piast rowerowych, zaginanie blachy, wkręcanie wentyli, usuwanie powietrza z dętek, owijanie baterii itp. Wybijających się kursantów Ruszczyc zabierał ze sobą do fabryk, by przeprowadzać eksperymenty na miejscu w konkretnej produkcji. Większość dyrektorów nie wierzyła w celowość podejmowanych starań, uważała wszystko za utopię, wiele natomiast życzliwości okazywali w różnych oddziałach mistrzowie i starali się pomóc. Ruszczyc miał wielki dar pozyskiwania sobie ludzi i zapalania do wyznawanych przez siebie idei, toteż gdy wyniki prób okazały się pozytywne, dyrektorzy zaczęli zmieniać zdanie. Osiągnięcia niektórych kursantów były zaskakujące, wielu z nich w krótkim czasie dociągało do normy widzących pracowników, a nawet, jak to było u "Cegielskiego" - przekraczało ją.  

Przez dwa lata: 1947-1948 przeprowadzono w Poznaniu dwa kursy i zorganizowano podobne dla niewidomych z Trójmiasta we Wrzeszczu. I tam znajdowały się duże przedsiębiorstwa jak "Fabryka Opakowań Blaszanych", Fabryka Margaryny "Amada" w Gdańsku, albo Fabryka Czekolady w Oliwie, Wytwórnia Konserw Rybnych w Gdańsku i Gdyni, Browar we Wrzeszczu... Lokale, którymi dysponowali organizatorzy kursu, nie pozwalały na stworzenie warunków podobnych do fabrycznych, toteż w wielu wypadkach uczestnicy praktykowali bezpośrednio w miejscach przyszłej pracy. Również i tutaj wyniki okazały się zdumiewające. Jeden z kursantów, Julian Kapusta, zaraz pierwszego dnia osiągnął normę fabryczną. Podobnie jak w Poznaniu, również w Trójmieście udało się Ruszczycowi zatrudnić znaczną liczbę ociemniałych.  

W podobnym stylu utrzymane było szkolenie w Nowej Soli, gdzie w kursie uczestniczyli również widzący inwalidzi, nie posiadający jednej ręki. Ruszczyc potrzebował całych kilku dni, żeby przekonać dyrektora o realnych możliwościach pracy amputantów.  

"Dwóch niewidomych (Marszałek i Ożga), z których każdy miał amputowaną jedną rękę, wykazało dużo zapału, wytrwałości i samozaparcia i jedną ręką potrafili "zakapować" więcej szpulek niż widzące pracownice, mające obie ręce zdrowe". Informacja ta jest zaczerpnięta z tekstu Zbigniewa Skalskiego, wartościowego źródła do historii szkolenia na kursach* (Art. Z. Skalskiego, op. cit.). Jako delegat Głównego Urzędu Inwalidzkiego był on najbliższym współpracownikiem Ruszczyca przy organizowaniu tych działań. Skalski przykładał wielką wagę do usprawnienia pracy niewidomych przez stosowanie pomocy technicznych, które sam opracowywał. Niektóre z nich były całkiem proste, jak pomoc do zawijania cukierków ułatwiająca ułożenie cukierka na samym środku papierka. Oszczędzało to niewidomemu wielu niepotrzebnych ruchów. Bardzo pożyteczny okazał się grzybek z pionowym otworem na gwóźdź, służący do wbijania gwoździ w skrzynki do margaryny. Chronił palce przed uderzeniami młotka i gwarantował pionowe ustawienie gwoździa. Ruszczyc, wspominając po latach te czasy, mówił o ujemnych, choć zrazu nie przewidzianych skutkach stosowania tego rodzaju ułatwień. Z biegiem czasu widzący pracownicy przejmowali na własny użytek te pomysły, przyśpieszając przez to tempo produkcji. Wskutek tego podnoszono normy fabryczne ze szkodą dla niewidomych.  

Udanym chwytem psychologicznym Ruszczyca było nakręcenie w Zakładach im. Cegielskiego propagandowego filmu, do którego sam ułożył scenariusz. Z relacji jego wiemy, że na wyświetlenie filmu Minister Pracy i Opieki Społecznej, Rusinek zaprosił kilku innych ministrów, m.in. ministra Szyra oraz wielu wysoko postawionych działaczy państwowych. Seans zrobił na zebranych tak wielkie wrażenie, że minister Szyr przyznał się publicznie do swej pierwotnej niewiary w sens udzielonego niegdyś pozwolenia na zwiedzanie fabryk* (J. Szczurek: To jest moja droga. "Pochodnia" 1971 nr 9.). Poruszony oglądaną na filmie akcją zadeklarował znaczny przydział maszyn dziewiarskich, igieł i wełny dla Zakładu w Głuchowie. Obfita ta pomoc umożliwiła otwarcie w 1948 r. w Poznaniu, z inicjatywy Ruszczyca, spółdzielni dziewiarskiej "Niewidomy". Stanowi ona trwały dorobek pana Henryka na terenie Wielkopolski. Z czasem przyjęła nazwę "imienia Henryka Ruszczyca".  

Scenariusz filmu działał silnie na wyobraźnię. W pierwszej scenie ukazywał trzech ociemniałych z amputacjami jednej ręki. Siedzieli smutni na ławce przed fabryką, podczas gdy zewsząd dochodziły do nich odgłosy współczesnego świata: gwizd pociągu, ryk syren, warkot motorów. Na pobliskiej budowie widać było poruszające się dźwigi, wstawianie okien, układanie podłóg. Inny obraz ukazywał pędzące pociągi, ładowane okręty, startujące samoloty. Nagle wielki zegar na fabryce wybił godzinę szesnastą i przez bramę wysypał się tłum rozgadanych i pełnych humoru robotników. Mijali siedzących ponuro ociemniałych, nie zwracając na nich uwagi. Do siedzących zbliżył się chłopiec sprzedający gazety i przeczytał im artykuł o otwarciu kursu przysposobienia inwalidów do przemysłu.  

W następnej scenie ujrzano naszą trójkę ociemniałych wkraczających na salę w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej. Referent stojący przy drzwiach wręczył im prospekt zapowiedzianych kursów. Chwilę po tym zebrani mieli okazję zobaczyć film z informacjami o pracy ociemniałych inwalidów bez nóg, rąk lub sparaliżowanych... Trzej niewidomi niezwłocznie zapisali się na kurs.  

Druga część filmu przenosiła widza do fabryki, gdzie delegat Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej rozmawiał z dyrektorem. Wkrótce zaczęli zwiedzać przedsiębiorstwo pod kątem możliwości zatrudnienia niewidomych na poszczególnych stanowiskach pracy. Typowano dostępne dla nich czynności. Dyrektor żegnając delegata zapewniał go, że jest gotów zatrudnić dziesięciu ociemniałych inwalidów. Rozpoczęto próby, porównano wyniki z pracą widzących. Efekty niewiele się różniły.  

W dalszych scenach pokazany był ociemniały inwalida na swoim stanowisku pracy w fabryce. Obsługiwał jakąś maszynę, a na stojącej obok kratce ukazywał się wykres jego wydajności. Krzywa stale się wznosiła i wreszcie doszła do linii normy fabrycznej. W konsekwencji jeden z ociemniałych został na stałe przyjęty do pracy. Niezależnie od tego inwalidzi uczyli się czytać, kształcili się, przechodzili badania lekarskie i psychotechniczne, stosowali przepisane zabiegi lekarskie i masaże...  

Wskazówki na zegarze znowu dochodziły do godziny szesnastej i podobnie jak poprzednio tłum robotników wylał się na zewnątrz. Tym razem nie trudno było dostrzec wśród nich naszych trzech inwalidów, jak szli śmiejąc się i rozmawiając wesoło z kolegami. Powrócili do normalnego życia* (H. Ruszczyc: Scenariusz do filmu "Odbudowa człowieka". Masz. 1947. AHR-2.).  

We wspomnianym wcześniej tekście Skalskiego znajdujemy ujmujące fragmenty mówiące o stosunku Ruszczyca do uczestników kursów. Pisze on między innymi: "Chodziło mu nie tylko o to, by znaleźć dla innych pracę, lecz również, by praca przyniosła im zadowolenie, satysfakcję, aby świadczyła o ich wartościach zawodowych, nie mniejszych niż pracowników widzących, aby kształciła, rozwijała duchowo".  

Jesienią 1947 r. Skalski był świadkiem przyjazdu Ruszczyca do Poznania: "Zmęczony podróżą nie myślał o odpoczynku, jedzeniu. Pierwsze kroki kierował do internatu. Tam najgoręcej go witano. Tam w ciepłych, braterskich, pełnych optymizmu słowach znajdowali niewidomi uspokojenie, siłę, wiarę w przyszłość".  

Bywały chwile, gdy trudności zdawały się być nie do pokonania. Idee i założenia Ruszczyca wielu ludziom wydawały się nierealne, wielokrotnie słyszało się: "dać inwalidom minimalne renty i zostawić ich w spokoju". Ale na takie ujęcie sprawy Ruszczyc się nie godził.  

Skalski przypomina sobie męczące zwiedzanie rozrzuconych w rozległym terenie zakładów podczas drugiego kursu we Wrzeszczu w 1948 r. Ruszczyc nie miał własnego środka lokomocji, mimo to imponował wytrwałością. "Niekiedy znużenie tak obezwładniało mu nogi - pisze Zbigniew Skalski - że siadaliśmy gdzieś na schodach, aby odpocząć i zastanowić się nad dalszym działaniem"* (Z. Skalski, op. cit.).

Te wielkie osiągnięcia okupione zostały nadludzkim wysiłkiem ofiarnego człowieka, toteż nic dziwnego, że organizm jego w niedalekiej przyszłości wziął srogi odwet za wyniszczający tryb życia.  

Rozdział ten zamknę słowami ministra nie związanego z Laskami i funkcjonującego przez szereg lat w środowisku elit ówczesnej władzy. Janusz Wieczorek, szef Urzędu Ministrów, znał Ruszczyca ze strony jego społecznej działalności i tak o nim pisał: "Współtworzył zasady opieki lekarskiej i socjalnej, organizował akcję szkolenia kadr dla ociemniałych i akcję dokształcania opiekunów dla niewidomych. Jeździł po całej Polsce i jednał dla swojej idei dyrektorów fabryk i zakładów przemysłowych, zarażał ich koncepcją tejże właśnie produktywizacji inwalidów i ociemniałych, tworząc zasady szkolenia, inspirował inżynierów i techników, którzy z jego inicjatywy podejmowali się przystosowania maszyn i urządzeń do możliwości pracy ludzi dotkniętych nieodwracalnym kalectwem.  

Był w swoich działaniach nieustępliwy i konsekwentny. Okazywał przy tym niezwykłą cierpliwość i takt, które jednały mu sojuszników.  

Potrafił przekonać nie tylko swoich podopiecznych o tym, że żadne kalectwo nie stoi na przeszkodzie w życiu zawodowym i społecznym, że jest to tylko kwestia stworzenia odpowiednich programów i stosowania odpowiednich metod. Potrafił przekonać do tego również kierownictwo ówczesnego resortu pracy"* (Janusz Wieczorek: "Henryk Ruszczyc - Przyjaciel i Nauczyciel" Ank. Masz. 1975 AHR-9.).

Dostrzegał społeczny aspekt tego zagadnienia. Widział, że przez wykształcenie, pracę, zawód, ogólną kulturę trzeba włączyć niewidomych do społeczeństwa widzących i uczynić ich pełnowartościowymi obywatelami państwa.  

Ponieważ wszystko prawie było do zrobienia, należało zacząć od początku, od rzeczy bardzo trudnych, lecz zasadniczych, należało wychować pierwsze pokolenie niewidomych, kadry, które mogłyby w dalszym ciągu służyć całej sprawie.  

Należało też ukształtować współpracowników. Tym zagadnieniom poświęcam dalsze rozdziały pracy.  

 

 

Wyjazd Ruszczyca

do Anglii  

 

 

Ministerstwo Pracy i Opieki Społecznej miało ambitne plany, brak mu było jednak wykwalifikowanej kadry. Za granicą szkolenie zawodowe inwalidów wojennych poczyniło ogromne postępy, chociażby ze względu na potrzebę zatrudnienia znacznej ilości ociemniałych lotników i techników z broni pancernej. Liczono ich na dziesiątki tysięcy, a że byli to wysoce wyszkoleni fachowcy, należało przygotować im pracę w przemyśle na dobrym poziomie technicznym. Na przełomie września i października 1947 r. minister Rusinek wybrał się z grupą najbardziej zaangażowanych współpracowników do Anglii w celu zwiedzenia kilku czołowych zakładów rehabilitacji ociemniałych inwalidów wojennych. Wśród podróżnych znalazł się także Ruszczyc, który dzięki bystremu zmysłowi obserwacji wiele z tego wyjazdu skorzystał. Pozostawił 17 stron notatek z podróży i sprawozdanie z wizyty w najlepiej postawionym zakładzie w St. Dunstan.  

Anglia jako kraj bogaty, zdaniem Ruszczyca, może sobie pozwolić na kosztowne urządzenia. Są one na ogół bardzo praktyczne. Nieraz drobne rzeczy we właściwy sposób rozwiązane bardzo ułatwiają życie pensjonariuszom zakładu. Na przykład poręcze przy schodach mają cyfry brajlowskie dla oznaczenia pięter. W sieni znajduje się model całego budynku ułatwiający mieszkańcom orientację, na każdym zaś piętrze tę samą rolę spełnia mały model danego piętra. Ruszczyc był jednak zdania, że Polacy przy tak ogromnych środkach zrobiliby więcej i lepiej. Zaimponował mu za to doskonały stosunek pracowników pedagogicznych do wychowanków. Liczba personelu wychowawczego i opiekuńczego - dwa do jednego - wskazywała, że rehabilitację prowadzi się systemem indywidualnym. Uderzająca była wzajemna międzyludzka życzliwość, atmosfera pogody i spokoju, panująca w ośrodku. Liczyła się każda osoba, o każdej myślano i pamiętano; również o tych, którzy opuścili zakład. Toteż dawni uczniowie chętnie powracali, by odwiedzić kierownictwo i instruktorów. Ruszczyca ujęło, że proszono go, aby po powrocie do kraju, zajął się znalezieniem odpowiedniej pracy dla polskiego ociemniałego oficera, który swego czasu ukończył kurs w St. Dunstan. Szczególnie wiele obserwacji wyniósł pan Henryk ze zwiedzania warsztatów. Mimo że nie znał języka angielskiego umiał niejedno zauważyć i zapamiętać. Można przypuszczać, że wiele podejmowanych później w Laskach eksperymentów miało swe korzenie w St. Dunstan. Myśl ta narzuca się nieodparcie, gdy się odczytuje w notatkach Ruszczyca opis zawodów, uprawianych w Anglii przez inwalidów. Była tam praca w drewnie i metalu, tkactwo i dziewiarstwo, tapicerstwo i wyrób zabawek, nie mówiąc o innych. Przez wiele lat uważano w Laskach, że drewno jest tworzywem, którego obróbka jest najbardziej polecana dla ludzi dotkniętych jakimś kalectwem. Teza ta niewątpliwie wiązała się ze zwiedzaniem St. Dunstan. Anglicy wprowadzili tam nawet tak trudną technikę jak produkcję mebli, z którą ociemniali inwalidzi dawali sobie radę. Innym pomysłem wyniesionym z wizyty w Anglii było tworzenie obok dużego warsztatu stolarskiego, drugiego - mniejszego, z pełnym wyposażeniem, służącego pensjonariuszom do majsterkowania w wolnym czasie. Mogli tam konstruować własnego pomysłu modele lub opracowywać przyrządy usprawniające produkcję. Ruszczyc przez wiele lat marzył o utworzeniu w Laskach podobnego warsztatu, pragnął też, by podobną inicjatywę podjął u siebie Polski Związek Niewidomych. Nic z tego jednak nie udało mu się zrealizować* (H. Ruszczyc: "Wrażenia wyniesione po zwiedzeniu Ośrodka Szkoleniowego Inwalidów Wojennych w St. Dunstan" (27.09.-2.10.1947R). Masz. 1947, AHR-5.).  

Z podróży do Anglii zachowała się zabawna anegdota, którą znamy z opowiadań wychowanków w Laskach. Kiedyś pan Henryk wybrał się samotnie na zwiedzanie jednego z ośrodków rehabilitacji inwalidów. Na idącego po schodach wpadł nagle biegnący z góry ociemniały i przewrócił go. Skończyło się na lekkim potłuczeniu. Pointa opowiadania tkwi w tym, że niewidomy zatrzymał się, pomógł wstać, przeprosił, po czym zawołał kogoś znającego francuski, aby wyjaśnić całe zajście. Sprawca przewrócenia był w porządku, gdyż szedł właściwą stroną. "Polak - kończył Ruszczyc - byłby wcale się nie zatrzymał, tylko pobiegł dalej". I dodał: "świadczy to o kulturze Anglików"* (Wacław Kamiński: Ank. Masz. 1973, AHR-8.).

Podsumowując ten okres działalności Ruszczyca trzeba przyznać, że był szczególnie efektywny. Nie poszło na marne poznanie pracy kilkudziesięciu fabryk w kilku miastach. Niezmierny trud, ale jakże owocny, gdyż w końcu udało się Ruszczycowi zatrudnić w przemyśle ok. 300 spośród kilkuset przeszkolonych na kursach osób* (Zofia Morawska - Opinia, wydana przez Zarząd Tow. Op. n. Ociem. w Laskach - do odznaczenia H. Ruszczyca Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski podaje, że H. Ruszczyc przeszkolił 80 ociemniałych żołnierzy i zatrudnił ponad 300 niewidomych uczestników Kursów Przysposobienia do Pracy w Przemyśle, 24.02.1971. Masz. AHR-1.).