Słowo wstępne  

 

 

Dziś oddajemy do rąk Czytelników kolejną książkę poświęconą ludziom Lasek. Po Matce Elżbiecie Róży Czackiej, ks. Władysławie Korniłowiczu, ks. Antonim Marylskim i Zygmuncie Serafinowiczu przyszła kolej na Henryka Ruszczyca, człowieka legendę, twórcę polskiej szkoły rehabilitacji zawodowej niewidomych.  

Książka Michała Żółtowskiego ukazuje Henryka Ruszczyca na tle jego tytanicznej działalności. Wątek biograficzny jakoby ginie w tym niezwykle żywiołowym i wartkim nurcie przeróżnych działań. To, czego dokonał nasz bohater, wystarczyłoby na zapełnienie życiorysu kilku ludzi, a przecież żył stosunkowo krótko, bo niespełna 72 lata (1901-1973R).  

Michał Żółtowski, aby lepiej naświetlić genetyczne uwarunkowania Ruszczycowej aktywności, sięga do jego przodków z Xvii i Xviii wieku, romantycznych rotmistrzów chorągwi wołoskich i pancernych, niezwyciężonej w starciach jazdy polskiej. Zresztą Henryk Ruszczyc dużo zachował cech swoich przodków: nadmierną aktywność, szybkość decyzji i przede wszystkim gorącość traktowania każdej sprawy. On nie potrafił być letni. Cechę tę kapitalnie ukazuje autor książki na konkretnych przykładach.  

Henryk Ruszczyc kochał kresy wschodnie. Kiedy po wizycie w r. 1970 w Szwecji, Danii i RFN odwiedziłem go, dużo mówiłem o tym, co widziałem i czym zachwycałem się w tych najbardziej rozwiniętych krajach Europy. Gdy zapytałem go, czy chciałby tam pojechać, odpowiedział:  

- Ja chciałbym jeszcze raz zobaczyć Kijów!  

Czytelnik znający osobiście Henryka Ruszczyca po pobieżnym przeczytaniu książki Michała Żółtowskiego może dojść do wniosku, że autor miał na celu odbrązowienie swego bohatera. Myślę, że wniosek byłby z gruntu błędny. Michał Żółtowski z niezwykłą pasją poszukuje jedynie prawdy. Z jego dociekań wychyla się postać człowieka z krwi i kości. Widzimy Ruszczyca jako typowego kawalerzystę, karciarza i lwa salonowego, ale również człowieka, który jest wrażliwy na każdą napotkaną biedę, usuwanego lub samodzielnie opuszczającego praktyki rolne, bo nie podoba mu się stosunek do ludzi z czworaków; ale również pochylającego się nad dzieckiem niewidomym poszukującym zgubionej zabawki czy nad każdym skrzywdzonym lub cierpiącym. Jego nerwowe poszukiwanie nowych stanowisk pracy dostępnych dla niewidomych i nowych zawodów, usprawiedliwia wszelkie niepowodzenia i ponoszone nakłady. Miał przy tym Ruszczyc niespotykany dar angażowania w sferę swoich działań każdego napotkanego człowieka.  

I ta prawda o Henryku Ruszczycu leżała u podstaw dociekań Michała Żółtowskiego. Czy mu się to w pełni udało, ocenią sami Czytelnicy. Ja w tym miejscu chciałbym gorąco podziękować Mu za poniesiony trud i za to, że swoją pracą znakomicie rozszerzył wiedzę o Laskach i polskiej szkole rehabilitacji zawodowej niewidomych.  

Na zakończenie jeszcze kilka zdań o autorze książki.  

Michał Żółtowski, syn hr. Jana i Ludwiki z Ostrowskich, urodził się 21 maja 1915 r. w Lozannie, w Szwajcarii. Rodzinnym majątkiem Żółtowskich był Czacz w Ziemi Kościańskiej w Wielkopolsce. Państwo Żółtowscy mieli jedenaścioro dzieci. Dwóch synów zmarło w dzieciństwie, a dwóch poległo w czasie drugiej wojny światowej. Ojciec, Jan Żółtowski, należał do Polskiego Komitetu Narodowego reprezentującego Polskę przy podpisywaniu traktatu wersalskiego w r. 1919.  

Michał Żółtowski w latach 1934-1937 ukończył wydział prawa na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie, a w r. 1938 Szkołę Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu, z przydziałem do 15 Pułku Ułanów w Poznaniu. Podczas wojny służył w kawalerii na terenie Lubelszczyzny; rozbrojony przez Armię Czerwoną w r. 1940 przez zieloną granicę powrócił na Lubelszczyznę. W r. 1943 złożył przysięgę Armii Krajowej.  

2 lipca 1945 r. został przyjęty do Wyższego Seminarium Duchownego w Krakowie, gdzie studiował do grudnia 1947 r. W związku z załamaniem się zdrowia musiał przerwać studia duchowne. Przez jakiś czas pracował w gospodarstwie rolnym w Olsztyńskiem, potem przez przeszło rok w zakładzie wychowawczym ks. Salezjanów we Fromborku. Do Lasek przybył 31 stycznia 1950 r. Po kilku miesiącach zapadł na gruźlicę i dopiero od r. 1953 podjął regularną pracę w Zakładzie dla Niewidomych. Tu zetknął się z Henrykiem Ruszczycem i podjął wieloletnią współpracę w szkoleniu zawodowym. Przejściowo przez kilka miesięcy prowadził gospodarstwo zakładowe we wsi Pieścidła, a w r. 1958 wyjechał na kurację piętnastomiesięczną do Szwajcarii.  

Michał Żółtowski brał czynny udział w życiu kulturalnym i społecznym Zakładu. Pełnił funkcję Prezesa Ochotniczej Straży Pożarnej; w latach 1969-1987 był sekretarzem Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi.  

Ostatnie lata niemal całkowicie poświęcił pracy w komisji historycznej. Między innymi owocem tej działalności jest oddana dziś do rąk Czytelników monografia poświęcona Henrykowi Ruszczycowi.  

Władysław Gołąb

Prezes Zarządu

Towarzystwa Opieki

nad Ociemniałymi

w Laskach

Przedmowa

 

Pragnę na wstępie książki Michała Żółtowskiego, noszącej tytuł "Henryk Ruszczyc i jego praca dla Niewidomych", wyrazić radość, że się ona ukazała oraz uznanie dla jej wartości merytorycznej i pedagogicznej.  

Szkic biograficzny, jak skromnie pisze autor, ukazuje Henryka Ruszczyca na tle jego działalności pedagogicznej i rehabilitacyjnej, na tle warunków jego życia, całkowicie oddanego niewidomym wychowankom i przyjaciołom. Ów szkic biograficzny przybliża nam postać tego wspaniałego człowieka - twórcy polskiej szkoły rehabilitacji zawodowej niewidomych - wychowawcy, który potrafił wyzwalać w niewidomych chłopcach radość życia, poczucie mocy, nieustępliwą walkę o pełnię swego człowieczeństwa i wiarę, że "wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia". Tajemnicę dzięki której, Henryk Ruszczyc wyzwalał młodzież ze smutku i bierności, czynił ją zdolną do samodzielności i pracy społecznej, była szczera miłość i szacunek wobec niej, rodzące zrozumienie i zaufanie wzajemne.  

Słyszy się nieraz, albo i czyta w książkach pedagogicznych, że osobowość nauczyciela nie odgrywa żadnej roli w procesie wychowania, że o jego efektywności decydują techniki i metody, niezależnie od tego kto je stosuje. Nie ma nic bardziej błędnego. O skuteczności pracy wychowawczej czy to rehabilitacyjnej, decyduje osobowość wychowawcy - jej bogactwo, siła, odpowiedzialność. Przykładem wychowawcy, który znalazł klucz do serc swoich wychowanków, klucz, dzięki któremu jego działanie przyniosło piękne i pożądane owoce jest Henryk Ruszczyc. A jaki to był klucz powiedzieli Jego dorośli wychowankowie - zrehabilitowani w Laskach czy Surhowie, pełniący często odpowiedzialne role i funkcje społeczne. "Pan Ruszczyc to człowiek, który był największym przyjacielem niewidomych, wśród widzących".  

Książka, napisana przez Michała Żółtowskiego jest niezwykle oryginalna i przydatna w kształceniu tyflopedagogów i innych pedagogów specjalnych. Na przykładzie życia i pracy Henryka Ruszczyca, które na kartach tej książki, napisanej przez współpracownika i świadka jego życia, można się wiele nauczyć odnośnie postawy wobec wychowanków, twórczego podejścia do pracy wychowawczej, indywidualnego stosunku do dziecka, niezbędnej w tej pracy bezinteresownej ofiarności oraz optymizmu i wytrwania.  

Książka - o której piszę - wydaje się również niezbędna dla tych pracowników pedagogicznych, którzy zajmują się rehabilitacją zawodową niewidomych i niedowidzących, czy też młodzieży o złożonym kalectwie. W pewnych fragmentach - bowiem - książka zawiera elementy metodyczne, które mogą być wykorzystywane w kształceniu zawodowym nauczycieli, a nawet w podręcznikach tyflopedagogiki.  

Henryk Ruszczyc był prekursorem tych idei i haseł, które współcześnie głoszone są jako na wskroś nowatorskie. Chodziło Mu o rehabilitację niewidomych poprzez pracę, której zakres i rodzaje należy wciąż bogacić, wierząc w uzdolnienia i aspiracje inwalidów, które to, co pozornie niemożliwe, czyniło realnym. Przecież niewidomi określani byli - i są dotychczas - jako inwalidzi niezdolni do żadnej pracy. Ale rzeczywistość - tworzona już przez Henryka Ruszczyca - temu przeczyła i zaprzecza do dzisiaj. Wachlarz zawodów do których przygotowywał On na specjalnie organizowanych kursach, to oprócz tradycyjnego szczotkarstwa: dziewiarstwo, tkactwo, a później obróbka metalowa skrawaniem, masaż leczniczy, który był Jego inicjatywą, a wreszcie obsługa central telefonicznych, elektrotechnika. Zdolni chcący się uczyć, niewidomi absolwenci szkoły podstawowej w Laskach, dzięki poparciu Ruszczyca trafiali do szkół średnich i wyższych, aby kształcić się w integracji z widzącymi.  

Ideę integracji niewidomych ze społeczeństwem Henryk Ruszczyc realizował poprzez pionierskie działanie, prowadząc do zatrudnienia swoich wychowanków, posiadających kwalifikacje zawodowe w fabrykach i przedsiębiorstwach przy produkcji różnego typu.  

Szczególnym i płodnym pomysłem Henryka Ruszczyca była spółdzielczość niewidomych, w której oni sami byli organizatorami i kierownikami, w pełni odpowiedzialni organizacyjnie i finansowo, współpracującymi z osobami pełnosprawnymi, uzupełniając się wzajemnie i tworząc środowisko pracy autentycznie zintegrowane. Było takim nie tylko w procesie produkcji, ale także współżycia i współpracy.  

W książce Michała Żółtowskiego, wypunktowane są w spisie rozdziałów liczne działy powstałe i działające z inicjatywy H. Ruszczyca. Znajdujemy tu następujące etapy: Rozwój dziewiarstwa maszynowego i tkactwa; Utworzenie Warsztatów Drzewno-Metalowych, pracownia obróbki metali; Praca artystyczna niewidomych (Nowa Praca), Tapicerstwo, Eksperymentowanie nowych zawodów tj. elektrotechniki, zabawkarstwa, pamiątkarstwa, montażu.  

Autor biografii, opisując kolejne etapy pracy Henryka Ruszczyca, kolejne eksperymenty w poszukiwaniu dróg rehabilitacji niewidomych oraz możliwości wykonywania zawodów, a następnie zatrudnienia, nie ukrywa trudności i niezrozumienia z jakim się on spotkał, nawet ze strony przyjaciół i współpracowników. Osoby doświadczone przez życie wiedzą, że jest to zwykły los ludzi niezwykłych, a więc aktywnych i twórczych ponad zwykłą miarę, odbiegających od stereotypów - może rozsądnych i czcigodnych - lecz nie pozwalających oddać się sprawie uważanej za najważniejszą bez zastrzeżeń i granic, postępując odważnie i poszukując nowych perspektyw.  

Eksperymentowanie - stosowane przez Pana Ruszczyca - celem znalezienia możliwości pracy dla niewidomych o dostępnych oraz opłacalnych dla nich zawodów było metodą kosztowną, zarówno dla Niego, jak i dla uczniów oraz Zakładu, na którego terenie się odbywało. Wydaje się jednak, że było metodą słuszną i odkrywczą, gdyż weryfikowano pomysły i próby pracy, dzięki czemu niewidomi i ich wychowawcy czy instruktorzy stawali się odkrywcami nowych dróg rehabilitacji zawodowej i społecznej integracji. Dzięki tym "eksperymentom" pedagogicznym, niewidomi zaczynali się liczyć na rynku pracy i znajdywali sposób aby stać się niezależnymi, pracującymi ludźmi. Coraz większe uznanie i zainteresowanie zdobywał też Zakład, a później OSW w Laskach na terenie którego odbywała się ta pionierska praca. Nie była by ona możliwa bez współpracowników podobnie działających tam, jak Henryk Ruszczyc.  

Wprawdzie niektórzy pracownicy pedagogiczni, uważali, że szkoła to nie jest "poligon doświadczalny" i że nie należy zakłócać jej spokoju poprzez eksperymenty zawodowe, ale zapewne doszli już do przekonania, że z punktu widzenia niewidzących uczniów, były one słuszną drogą.  

Kończąc już ten krótki wstęp do książki o Henryku Ruszczycu, dla którego ci uczniowie byli zawsze najważniejsi, chcę Mu jeszcze oddać uznanie i słowa wdzięczności, bo gdyby nie Jego porywczość dążąca szybkimi krokami za wielkim sercem to na przykład, nie było by pierwszej w Polsce spółdzielni niewidomych w Lublinie, której prezesował od chwili założenia Modest Sękowski. Bo jego właśnie porwał Henryk Ruszczyc z nieprzyjaznego domu i przywiózł do Lasek aby się kształcił i dojrzewał do pracy i służenia innym.  

Henryk Ruszczyc nie zwlekał, nie ociągał się, nie żałował swego trudu. Ratował wychowanków kiedy było potrzeba, radował się z nimi i szczycił. Razem z nimi torował nowe drogi rehabilitacji.  

Prof. Zofia Sękowska

UMCS Lublin  

Zakład Psychopedagogiki

Specjalnej

Od autora  

 

Trudno mi dziś odtworzyć dokładną datę rozmowy z dyrektorem Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Laskach, Andrzejem Adamczykiem. Zwrócił się on do mnie (najprawdopodobniej w 1979 r.) z prośbą o napisanie biografii Henryka Ruszczyca. W pierwszym odruchu odmówiłem, tłumacząc się brakiem zdolności literackich i doświadczenia w pisaniu. Skreślenia sylwetki takiej postaci jak Ruszczyc nie mogą się podejmować początkujący. Gdy jednak Adamczyk przekonał mnie, że w całym środowisku laskowskim nie widzi nikogo, kto równie długo, jak ja, współpracowałby z panem Henrykiem, zarówno w internacie, jak warsztatach, przestałem się bronić. Dopiero jednak w 6 lat później, gdy zaprzestałem pracy w szkole, zabrałem się na serio do zbierania materiałów. Przekazano mi wówczas ogromne archiwa Ruszczyca, zawierające 700 teczek. Wiele z nich trzeba było od razu wyeliminować jako nie związane bezpośrednio z tematem.  

Przeglądając zgromadzony materiał, dokonałem zaskakujących spostrzeżeń. Odkryłem, że mój Szef pozostawił po sobie bogaty zbiór nieopublikowanych maszynopisów. Znalazłem wśród nich tak cenne pozycje, jak poradnik dla nauczycieli, memoriały do ministerstw, referaty, sprawozdania, nawet scenariusz do filmu. Do przyszłej biografii bardzo wartościowe okazały się relacje jego dawnych kolegów szkolnych oraz przyjaciół, a wprost bezcenne wspomnienia byłych wychowanków. Nadsyłano je obficie na rozpisaną po jego śmierci ankietę. Wiele ciekawych danych zawierała olbrzymia, dobrze zachowana korespondencja. Zabrakło mi jednak relacji wychowawców, nauczycieli zawodu, pracowników fizycznych i osób z kierownictwa. Musiałem te braki uzupełnić przez rozmowy z poszczególnymi osobami. Tak powstało moje własne archiwum, lepiej odpowiadające założonemu celowi. Pierwsza wersja mego opracowania obejmowała prócz opowiadań autora obszerne fragmenty celniejszych wypowiedzi. Całość okazała się zbyt rozwlekła, nie dopracowana. Oddając do druku trzecią wersję, skróconą i wygładzoną dzięki pomocy przyjaciół liczę, iż zainteresuję nią dawnych Laskowiaków, którzy nadeślą mi swoje uwagi i uzupełnienia. Mam nadzieję, że stanie się też pożyteczna dla wszystkich studiujących pedagogikę specjalną oraz osób związanych ze sprawą niewidomych. Moim gorącym pragnieniem jest ukazanie szerszemu ogółowi nie opracowanych dotąd dziedzin najbardziej twórczej pracy Ruszczyca: szkolenia zawodowego i wychowania. Chcę zaznaczyć, że nigdy nie byłem wychowawcą odpowiedzialnym za grupę internatową, lecz pełniłem wychowawcze funkcje pomocnicze, będąc równocześnie nauczycielem. Dobrze znałem atmosferę "Domu Chłopców". Bardziej zżyłem się z Warsztatami, prowadząc przez 10 lat roboty ręczne i uczestnicząc przez 7 następnych lat w szkoleniu zawodowym.  

Prawie połowa dotychczasowych recenzentów była zdania, że moje opracowanie jest za długie, zbyt szczegółowe i zbyt techniczne. Radzono, bym umieścił na wstępie krótki życiorys, natomiast wszystko, co dotyczy pism i działalności Ruszczyca przerzucił do aneksów. Nie mogłem się z tym zgodzić, wiedząc, że tylko niewielka liczba czytelników do nich zagląda. Ponadto wydawało mi się, że takie ujęcie godzi w istotę osobowości Henryka Ruszczyca. Realizacja pomysłów i eksperymentów wypełniała mu szczelnie wszystkie godziny dnia. Prywatnego życia po prostu nie miał. Oddzielenie sfery działalności twórczej od życiorysu zawsze będzie sztuczne. Zresztą wiadomo, że w każdej pierwszej monograficznej pracy o człowieku należy trzymać się chronologii. Ważnym zadaniem, jakie sobie postawiłem, było ukazanie postaci mego długoletniego Szefa bez upiększeń i ukrywania jego słabych stron. Ruszczyc był postacią wspaniałą, lecz skomplikowaną i kontrowersyjną, nie potrzebuje retuszu, a prawda o nim najbardziej przybliży go Czytelnikowi.  

Materiały źródłowe wykorzystane w pracy znajdują się w Zakładzie w Laskach, w Archiwum Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Są to przede wszystkim archiwa Henryka Ruszczyca i Michała Żółtowskiego.  

Archiwum H. Ruszczyca obejmuje 10 Działów: 1. dokumenty osobiste, 2. ważniejsze opracowania napisane przez Ruszczyca, 3. materiały dotyczące działalności wychowawczej, 4. materiały dotyczące przygotowania do zawodu, 5. materiały dotyczące absolwentów, 6. korespondencja Ruszczyca, 7. publikacje o Ruszczycu, 8. relacje i zapisy rozmów, 9. wspomnienia nie publikowane, 10. różne.  

Archiwum M. Żółtowskiego obejmuje 4 działy: 1. własne wspomnienia, 2. opracowania, 3. korespondencja, 4. relacje i zapisy rozmów.  

W pracy zastosowano skróty:  

AHR - Archiwum H. Ruszczyca  

AMŻ - Archiwum M. Żółtowskiego.  

W tym miejscu pragnę złożyć gorące podziękowanie wszystkim, którzy przyczynili się do powstania i ukończenia mojej pracy, czy to jako autorzy relacji, czy jako recenzenci. Nie sposób wymienić wszystkich.  

Szczególną wdzięczność chcę wyrazić w stosunku do nie żyjącej już Alicji Gościmskiej, której cierpliwa pomoc wspierała mnie w czasie pracy, a informacje o dawnych sprawach laskowskich pozwoliły uniknąć wielu nieścisłości. Dziękuję historykom Markowi Wagnerowi i Mirosławowi Nagielskiemu za dostarczenie danych o przodkach Henryka Ruszczyca, a ś.p. Markowi Ruszczycowi za podzielenie się ze mną wspomnieniami jego własnej rodziny. Wyrażam szczególną wdzięczność moim współpracownikom z Lasek, Krystynie Broniarz i Markowi Kunickiemu, którym zawdzięczam przebrnięcie przez szereg trudności w konstrukcji poszczególnych rozdziałów. Wreszcie pani Wiesławie Kordaczuk gorąco dziękuję za ostateczną redakcję tekstu.  

Michał Żółtowski  

Laski,

lipiec 1993 r.

Część I.c

Z Podwileńskichc

Ruszczyc na Podole

 

Ruszczycowie wywodzą się ze wsi Ruszczyce, w dawnym powiecie wilejskim województwa wileńskiego. Istniały też drugie Ruszczyce - wieś chłopska oraz trzecie - należące do rodziny Rzewuskich. Ruszczyce podwileńskie zamieszkiwała szlachta zaściankowa, pieczętująca się herbem Lis. Musieli to być ludzie przedsiębiorczy, skoro spotykamy ich w odległych od siebie stronach Rzeczypospolitej, od Witebska począwszy poprzez Ziemię Brześciańską (od Brześcia Litewskiego) a na Wołyniu i Podolu kończąc. W Xix wieku niektórzy posiadali majątki ziemskie w powiatach wileńskim i oszmiańskim. Z nich wywodził się znany malarz i społecznik Ferdynand, twórca wileńskiej Akademii Sztuk Pięknych, uwielbiany przez młodzież. W woj. brześciańskim najwybitniejszą postacią był w końcu Xviii w. Kazimierz, podpułkownik w wojsku litewskim, zasłużony w czasie Insurekcji Kościuszkowskiej.  

Szczególną kartę w historii Ruszczyców stanowi kilku oficerów tego nazwiska w służbie wielkich hetmanów koronnych na Podolu w drugiej połowie Xvii w. Sześciu z nich było rotmistrzami chorągwi wołoskich i można przypuszczać, że ten typ formacji szczególnie im odpowiadał.  

Osadnictwo na południowo-wschodnich terenach Polski rozpoczęło się już w Xiv i Xv w. Słynne z urodzajności a słabo zaludnione ziemie ruskie ściągały licznych osadników - szlachtę i chłopów - z zachodnich i centralnych województw oraz ziem litewskich. Wśród szlachty nierzadko trafiały się jednostki uchodzące przed prawomocnym wyrokiem sądowym. Toteż w chorągwiach stacjonujących we wschodnich województwach spotkać można było różnego rodzaju awanturników, szukających przygód. Nie wiemy, jakie były przyczyny sprowadzenia się Ruszczyców na Podole. W każdym razie przybyli tu ze stron najeżdżanych przez wojska książąt moskiewskich, mieli więc dobrą zaprawę do życia w ciągłym niebezpieczeństwie, jakie na Rusi czekało każdego mieszkańca z powodu bliskości ordy tatarskiej.  

Obecny stan badań nie pozwala stwierdzić, z której gałęzi podolskiej pochodził Henryk Ruszczyc, późniejszy "człowiek Lasek".  

Zanim przedstawię kilku głównych reprezentantów Ruszczyców, scharakteryzuję zadania związane ze służbą w tzw. lekkich znakach.  

Pod względem liczebności chorągiew wołoską można by porównać ze szwadronem, liczącym przed 1939 r. ok. 100-120 ludzi i koni. Chorągiew w zasadzie powinna była liczyć 100 szabel, lecz w praktyce stany były znacznie niższe, niejednokrotnie spadały aż do 60. Kilka chorągwi tworzyło pułk w sile ok. 500 koni. Jedną trzecią chorągwi stanowić musieli Polacy, reszta składała się z Wołochów, Multańczyków, Kozaków, Tatarów. Uzbrojenie było rzeczywiście lekkie, składało się z włóczni, łuku i szabli oraz niewielkiej tarczy. Celem chorągwi wołoskich była służba zwiadowcza i rozpoznawcza, zwłaszcza dalekie samodzielne podjazdy. Chorągwie te nie posiadały taborów takich jak chorągwie pancerne i husarskie, co zapewniało im szybkość poruszania się i niezależność, lecz narażało na dużo większe trudy w obozowaniu.  

Tereny działań wojskowych w Xvii w. były bardzo rozległe, gdyż rozciągały się na wschód od Lwowa na przestrzeni około 130000 km kw. sięgając aż po Dniepr, na południu po Karpaty i na Wołoszczyznę. Cały ten kraj pocięty był płynącymi w jarach dopływami Dniestru oraz tworzącymi szerokie rozlewiska rzekami wpadającymi do Prypeci. Kluczowe znaczenie miały miejsca przepraw, gdzie najłatwiej było zaskoczyć wroga lub samemu dostać się w zasadzkę. Toteż z braku map szybka orientacja, znajomość działów wodnych i bezpiecznych brodów należały do niezbędnych cech dobrego dowódcy chorągwi. Musiał on umieć korzystać z usług doświadczonych przewodników, werbowanych wśród zaufanych Kozaków lub kupców ormiańskich. Ci ostatni kursując stale pomiędzy Mołdawią, Krymem a Polską, znali języki i drogi na wszystkich szlakach, Turcy zaś i Tatarzy tolerowali ich, prowadząc z nimi zyskowny handel.  

Rotmistrz chorągwi wołoskiej nie miał więc łatwego zadania. Działając często bez łączności z trzonem armii, musiał samodzielnie rozwiązywać problem wyżywienia ludzi i koni, organizację noclegów, utrzymanie oddziału w kondycji bojowej i karności. Potrzebował do tego sprytu, intuicji i błyskawicznej decyzji. Musiał być odporny na głód, chłód, brak snu i wciąż grożące niebezpieczeństwo. Tylko ludzie spragnieni przygód i sławy wojennej mogli dobrze się czuć w podobnych warunkach. Takich ludzi nie brakowało w wojskach hetmańskich Stanisława Rewery Potockiego, Jana Sobieskiego i Stanisława Jabłonowskiego. Przykład ich przyciągał innych, toteż w okresie nasilenia walk na Podolu (1648-1698R) - widzimy co najmniej dwa pokolenia Ruszczyców służących w lekkich znakach. W służbie tej, która nie zapewniała ani błyskotliwego awansu wojskowego, ani społecznego, nie zdobywali bogactw, bo i żołd był niewielki, a często wypłacany z opóźnieniem. Wśród członków Związku Wojskowego, czyli konfederacji, protestującego z tego powodu w latach 1661-1663 wobec króla Jana Kazimierza, znaleźli się też dwaj Ruszczycowie, Roman i Jerzy. Zaledwie dwóch przedstawicieli tego rodu doszło do stopnia pułkownika, a tylko jeden otrzymał za zasługi starostwo jahorlickie, nie przynoszące jednak wiele dochodu. Pozostali dzierżawili od hetmanów niewielkie posiadłości, Jan Ruszczyc po 20 latach wiernej służby otrzymał z królewszczyzny 3 włóki ziemi, co równa się ok. 50 hektarom.  

Nie chodzi nam tu jednak o rozprawę historyczną, lecz o scharakteryzowanie pewnego typu ludzi, od których pochodził Henryk. Żyjąc w Xx wieku - posiadał przecież geny swych przodków sprzed 200 lat.  

Najciekawszą postacią spośród wspomnianych oficerów jest Jerzy Ruszczyc, którego Czesław Nanke, autor podręcznika historii w okresie międzywojennym nazwał "półdzikim rycerzem stepowym". Prawdę rzekłszy, można by to samo określenie zastosować z powodzeniem przynajmniej do trzech innych jego krewnych. Jerzy wydoskonalił się w służbie zwiadowczej, własnymi rękoma ujmował jeńców tatarskich, raz udało mu się pochwycić aż trzech w jednej bitwie, o czym z uznaniem wyraził się hetman Sobieski. Innym razem przechwycił posłańców hetmana kozackiego Piotra Doroszenki, powracających z Krymu z ważnymi wiadomościami. Trzykrotnie był w niewoli: raz tatarskiej i dwa razy tureckiej. W niewoli tatarskiej musiał nauczyć się języka, skoro zawarł liczne pobratymstwa z Tatarami i miał "duże stosunki w ordzie". Według listu hetmana Jana Sobieskiego w r. 1672 do wojewody bełskiego Jerzy Ruszczyc został wykupiony z niewoli tureckiej "za jakiegoś murzę", czyli najprawdopodobniej za jakiegoś księcia. Przywiózł wówczas ważne wiadomości o zamysłach tureckich.  

Hetman już wcześniej korzystał ze znajomości Jerzego w ordzie i w 1667 r. wysłał go do kosza tatarskiego Kierym-Gireja dla wybadania panujących tam nastrojów. Właśnie Kozacy pod wodzą atamana Sirki, wbrew naczelnemu dowództwu, które wyprawiło się na Polskę, najechali Krym, gdzie splądrowali ałusy i dokonali spustoszenia. "Tylko psi i koci pozostały" jak zapisano w dokumentach. W jaki sposób Jerzy potrafił przedostać się aż do samego kosza w kraju zalanym przez wroga nie znającego pardonu, pozostanie tajemnicą. Może w przebraniu za Tatara, może w orszaku kupców ormiańskich, dość że doskonale wywiązał się z zadania i powróciwszy doniósł hetmanowi, że Tatarzy są skłonni do rokowań. Jakoż w niedługim czasie, jak pisze Janusz Pajewski* (Janusz Pajewski: Buńczuk i Koncerz, Warszawa 1983.), udało się zawrzeć z nimi traktat pokojowy.

Nie darmo nazwano Ruszczyca półdzikim. Gdy chorągiew, która parokrotnie była przekształcana to na tatarską, to na pancerną, przebywała na zimowych leżach w "pustoszy Hawryłów Kamień", rotmistrz zaczął swych żołnierzy rozmieszczać bezprawnie w okolicznych wioskach. Sprawa wywołała protest aż na sejmiku szlachty halickiej (w 1668 r.). Jesienią poprzedzającą bitwę chocimską Jerzy stacjonował w rejonie Śniatynia na Pokuciu, dając baczenie na ruchy wroga po drugiej stronie granicy. Skorzystał z tego, by urządzać łupieżcze wyprawy na drugą stronę. Hetmanowi zależało na dobrych stosunkach z Wołochami i bardzo się o te nadużycia pogniewał. Ruszczyc "popadł u jegomość pana marszałka w dysgracyjej, że w wołoskiej ziemie bydła nabrał", toteż musiał zagrabione trzody zwrócić. Za podobne przewinienia dwóch oficerów rozstrzelano, a rtm. Jerzy tylko dawnym zasługom i bliskiej zażyłości z hetmanem zawdzięczał, że nie pozbawiono go komendy.

Wkrótce widzimy go w ferworze walki pod Chocimiem, jak z drugim świetnym zagończykiem, A. Miączyńskim, ścigają uchodzące przez most na Dniestrze wojska Huseina-Baszy. Mieli tam wysiec kilka tysięcy ordyńców. Potem znowu Jerzy stacjonuje w Śniatyniu i razem z M. Boguszem osłaniają Pokucie przed najazdami tatarskimi. Około 1675 r. dostał się ponownie do niewoli tureckiej. Był wówczas u szczytu sławy. Wstawiał się za nim u króla wielki pan mołdawski, Kostin Miron, nazywając rotmistrza "wiernym sługą królestwa tego" i dodając, że Turcy pragną go wymienić za swego jeńca. O uwolnienie Ruszczyca wystąpiła na sejmie szlachta z woj. brześciańskiego, a i sam król niepokoił się jego losem. Prawdopodobnie jednak Jerzy już nigdy nie wyszedł z niewoli, gdyż wszelkie wiadomości o nim ucichły.  

Trudno nawet w skrócie wyliczać wszystkie jego czyny, największym było zapewne rozbicie pod Narajowem czambułu tatarskiego, idącego w przedniej straży pohańców oraz objęcie komendy nad miastem Brahiłów* (Dane zaczerpnięte z biogramu opracowanego przez Mirosława Nagielskiego dla Polskiego Słownika Biograficznego, AMŻ-4). O jego osobistym życiu nic prawie nie wiemy, tyle tylko, że posiadał majętność Olszana na Podolu.

Jerzy, wraz z bratem Romanem i nie znanym nam bliżej Janem, stanowią pierwsze pokolenie Ruszczyców działających na Podolu. Czwartym z kolei jest nie znany z imienia pokojowy ks. Jeremiego Wiśniowieckiego. Zginął on podczas oblężenia Zbaraża. W drugim pokoleniu oprócz Damiana i Jerzego Romana, o których zaraz będę pisał, spotykamy trzech Ruszczyców, rotmistrzów chorągwi wołoskich, zasłużonych zagończyków. Stefan, wydostawszy się szczęśliwie z niewoli tatarskiej, w tym samym 1688 r. zginął od ich strzały w bitwie pod Kamieńcem Podolskim. W ostatnim dziesiątku lat Xvii w. spotykamy też Samuela i Aleksandra. Wszyscy trzej są wymieniani w przekazach historycznych przy rozmaitych okazjach.  

Przejdźmy teraz do dwóch ostatnich, których nazwiska utrwaliły się w literaturze pięknej.  

Damian, syn Jerzego, pod okiem ojca wprawiał się w rzemiośle rycerskim. Przejął po ojcu chorągiew i przemianował z powrotem na wołoską. Na jej czele brał udział w potrzebie wiedeńskiej. Pod nim służył w stopniu porucznika jego stryjeczny brat, Jerzy Roman, któremu przypadło w udziale poprowadzenie w przededniu tej ostatniej bitwy słynnego podjazdu do Lasu Wiedeńskiego, gdzie razem z rtm. Szumlańskim stoczyli walkę z oddziałem Deli Omer-beja w okolicy Mauerbachu. Żywy opis tej wyprawy zostawił w swoim diariuszu młodziutki pokojowy królewski, Mikołaj Dyakowski, który własnymi oczami patrzył na wyjeżdżających z obozu:  

"W tym punkcie król obróciwszy się spojrzał po Polakach uważając kto mu tu jest przytomny i spostrzegłszy niejakich dwóch, Romana (właśc. Jerzego Romana - przyp. M.Ż.) Ruszczyca i Damiana Szumlańskiego z lekkiej chorągwi rotmistrzów, zawołał ich do siebie, mówiąc te słowa: - Weźcie waszecie, sobie każdy z osobna po sto koni dobrych z przedniej straży, bo pójdziecie na podjazd. - A po tym, obróciwszy się król do hetmana wielkiego mówi: - Każ im waszmość pan dać ordynans i surowo przykazać, ażeby się języka starali, albo jeżeli nie dostaną języka, niechże raz w ciele swoim przywożą, a niech się wracają we dwudziestu czterech godzinach. Wszak tu tylko dziesięć mil do Wiednia, to na dobrych koniach mogą się obrócić, bo ta rzecz odwłoki nie cierpi. - Znowu król do tychże rotmistrzów rzecze: - Przyjeżdżajcie tu wprzód z temi ludźmi przed namiot, żebym ich widział. - Jak tedy zebrali ludzi, przyjechali z ludźmi temiż pod namiot królewski, w którym jeszcze generalissimus (Karol Lotaryńczyk - przyp. MŻ) i elektorowie byli, a zobaczywszy rotmistrzów z temi ludźmi poczeli sobie szeptać i mówić: - Na zgubnę imię ten król tę garstkę ludzi posyła pod tak wielkie wojska. - Inni mówią: - Nasz podjazd we trzy tysiące poszedł, a nie wrócił. - Trzecie mówią: - Żal się Boże tych ludzi, a najbardziej tych komendantów - (że byli urodziwi, dlatego ich żałowali).  

Aż tu mało co nad dwadzieścia cztery godziny przeciągnęło się dają znać do obozu, że podjazdy wracają z językami: zaraz to się rozgłosiło i doszło do niemieckiego wojska, z którego elektorowie i generali przyjechali na dziwowisko widzieć Turków, których 13 jak baranów przyprowadził Ruszczyc, nie straciwszy żadnego swego człowieka"* (Mikołaj Dyakowski: Dyariusz Wiedeńskiej Okazji Imć Pana Mikołaja na Dyakowcach Dyakowskiego, Warszawa 1983). Chodzi oczywiście o Jerzego Romana Ruszczyca, którego wyprawie do lasu wiedeńskiego poświęcił też cały rozdział Walery Przyborowski w powieści młodzieżowej pt. "Namioty Wezyra"* (Walery Przyborowski: Namioty Wezyra, Warszawa 1957) oraz Fryderyk Skarbek w powieści pt. "Damian Ruszczyc"* (Fryderyk Skarbek: Damian Ruszczyc, powieść z czasów Jana Iii, Lwów 1827).  

Obaj Ruszczycowie uczestniczyli w wielkiej szarży jazdy polskiej, która rozstrzygnęła o zwycięstwie. Brali też udział w dalszej kampanii, jak również w dwóch wyprawach do Mołdawii. Damianowi i Jerzemu Romanowi zlecano coraz bardziej odpowiedzialne zadania, z których się doskonale wywiązywali. Damian chorągiew swoją przemianował na pancerną, w końcu został pułkownikiem, dowodząc 8 chorągwiami. Widzimy go broniącego przepraw na Horyni, zamykającego szlaki Czarny i Kuczmański przed najazdem Tatarów oraz w pościgu za uchodzącymi na południe oddziałami wroga. Wreszcie, już w 1702 r., zostaje skierowany z kilkoma chorągwiami do Berdyczowa w celu stłumienia powstania kozackiego. Tam doszło do sporu o naczelne dowództwo między nim a Jakubem Potockim, który przybył ze znacznymi siłami własnymi. Żaden nie chciał ustąpić. Skorzystali z tego Kozacy i natarłszy na nieubezpieczone wojsko, rozproszyli je. Damian ratował się ucieczką z zamku przez okno. Polacy ponieśli wtedy duże straty. Nieco później popadł znów Damian w zatarg z dowództwem chorągwi Jerzego Dominika Lubomirskiego, która otrzymała skierowanie na leże zimowe do starostwa jahorlickiego. Ludzie Damiana wypędzili stacjonujących z ich kwater, a kilku żołnierzy zabili. Najlepsi nawet oficerowie byli, jak się okazuje, nie byle jakimi zawadiakami. Pamięć o nim jako o dzielnym rycerzu i człowieku wielkiej prawości charakteru przetrwała do następnych pokoleń* (Dane zaczerpnięte z biogramu opracowanego przez Marka Wagnera dla Polskiego Słownika Biograficznego, AMŻ-4).

Wszyscy ci Ruszczycowie należeli do zastępu rycerzy broniących ofiarnie przez kilka dziesiątków lat wschodnich granic Rzeczypospolitej. Zagony tatarskie przez cały Xvii wiek ponawiały napady na Polskę, docierając nieraz aż do Krosna. W ostatnich latach tego wieku wdzierali się nawet na ulice Lwowa. Gdyby nie nieustanny odpór ze strony polskich chorągwi ziemie nasze byłyby bezlitośnie i bezkarnie plądrowane przez Turków i Tatarów, prawdopodobnie nawet okupowane przez nich, jak to się stało z sąsiednią Wołoszczyzną - dzisiejszą Rumunią.  

Aftanazy pisze: Czterej bracia Ruszczyce: Michał, Anastazy, Chaczko i Ofanas w końcu Xv w. byli właścicielami Kodnia. Odkupił go od nich Iwaszko Sopieżyc (+1516R) protoplasta Sapiehów kodeńskich, wysoki dostojnik na dworze królowej Heleny, żony Jagiełły.  

 

Środowisko kijowskie  

 

W Xix w. Ruszczycowie, przodkowie Henryka, należeli do średniozamożnych ziemian na Podolu. Posiadali w powiecie latyczowskim przejęty od rodziny Żurakowskich majątek Buhłaje. Jak na tamtejsze stosunki nie był on duży, liczył zaledwie 520 dziesięcin, czyli 570 ha, w dodatku stanowił współwłasność (po połowie) dwóch rodzin - Ruszczyców i Sylwańskich.  

Gdy po śmierci Hugona Ruszczyca, dziadka Henryka, przyszło do działów rodzinnych, dość zaniedbaną posiadłość przejął starszy jego syn, Konstanty, i osobistym wysiłkiem postawił na dobrym poziomie.  

Młodszy syn, Tadeusz, po ukończeniu w Warszawie medycyny rozpoczął praktykę lekarską w cukrowni w Chodorkowie na Ukrainie. Tam poznał szwagierkę współwłaściciela, Jadwigę Gnatowską i z nią się ożenił. Młode małżeństwo zamieszkało w Kijowie, gdzie przyszły na świat dzieci: Władysław w 1899 r., a w dwa lata później, 5 maja, bliźnięta - Janina i Henryk. Dr Tadeusz Ruszczyc wyrobił sobie wkrótce opinię zdolnego i pełnego poświęcenia lekarza. Leczyli się u niego zarówno ludzie bogaci, np. Braniccy z Białej Cerkwi, jak i biedni. Jednym i drugim okazywał tę samą staranność i dobroć; wiadomo było, że nie patrzy na zapłatę. Od wielu ludzi nie przyjmował honorarium, a znalazłszy się w niezamożnym domu, często wsuwał pod poduszkę chorego pieniądze na wykup lekarstw lub pożywniejsze jedzenie. Z czasem świat chorych przysłonił mu wszystko inne. "Stryj nie dostrzegał ludzi zdrowych" - pisze jego bratanica, Zofia Pawełczyńska - "nawet w najbliższej rodzinie. Nie miał na to czasu - całą jego uwagę i cały czas pochłaniali chorzy. Wielką czułość i serce stryja odczuliśmy dopiero w chorobie mego brata Juliusza. Kiedy był ciężko ranny w 1918 r., stryj pielęgnował go w Kijowie w swoim własnym domu, a potem w szpitalu i troszczył się o niego najserdeczniej aż do śmierci." Podobne cechy zobaczymy później u jego syna. Według wspomnianego wyżej świadectwa, żona doktora, pani Jadwiga, była "kobietą głębokiej wiary i wielkiej dobroci, mająca dla wszystkich czas, była jednak osobą trochę niezaradną. Mimo to musiała przejmować wszystkie troski o potrzeby domu i najbliższych, gdyż mąż tego nie dostrzegał. Uważano w rodzinie, że na jej pamięć i opiekę można było liczyć"* (Zofia Pawełczyńska: Odpowiedź na ankietę rozesłaną przez Komitet Uczczenia Pamięci Henryka Ruszczyca. Masz. 1973, AHR-8.).

Taki układ domowych stosunków spowodował, że Henia od dziecinnych lat bardziej ciągnęło do rodziny matki niż ojca. Lato spędzał na wsi u dziadków ze strony matki w Skarżynówce i tam poznał piękno podolskiego krajobrazu.  

Powściągliwy w mówieniu o sobie, już jako "Pan Ruszczyc" w Laskach, dzielił się kiedyś ze mną wspomnieniami z dzieciństwa. "Skąpe to były wspominki: krytyczna uwaga o wuju, który w jedną noc przegrał w karty 100 ha podolskiej dębiny. Nazwiska żadnego nie wymienił. To znów opowieść o uwolnieniu dziadka z rosyjskiego aresztu. Podobny los spotykał nierzadko Polaków w związku z działalnością patriotyczną, społeczną lub religijną. Babka w rozmowie z wyższym urzędnikiem, prawdopodobnie policmajstrem, podjęła starania o wypuszczenie męża. Oboje z czynownikiem siedzieli po przeciwległych krańcach dużego stołu. Babka bawiła się 500-rublowym banknotem, posuwając go to ku sobie, to znów ku carskiemu urzędnikowi. Był on nieugięty i twierdził stanowczo, że zwolnienie dziadka z więzienia jest niemożliwe. W trakcie rozmowy babka popchnęła banknot aż do samych rąk czynownika i tam go zostawiła. Zareagował gwałtownie, mówiąc: "To nie jest mój pieniądz, ja tego nie wziąłem" - nie chciał go tknąć. Wówczas babka stwierdziła, że nie jest to również jej pieniądz i kiedy policmajster próbował go odsunąć, popchnęła z powrotem aż do jego rąk. Po chwili banknot zniknął przykryty ręką czynownika, a nazajutrz dziadek został wypuszczony."* (Michał Żółtowski: Zapis rozmowy z H. Ruszczycem. Masz., 1966, AMŻ-4.) Jest to jedyne dłuższe opowiadanie, jakim podzielił się Henryk Ruszczyc, mówiąc o czasach dzieciństwa. Pozbawieni innych wiadomości spróbujmy poznać go w oparciu o dość, niestety, skąpe informacje.  

Wybitną osobistością był wuj, brat matki, ks. prałat Jan Gnatowski (1855-1925R). Po ukończeniu studiów teologicznych w Rzymie pełnił funkcję sekretarza nuncjatury w Monachium. Następnie pracował w Bibliotece Watykańskiej, gdy jej przełożonym był Achilles Ratti, późniejszy Pius Xi. Po powrocie do Polski ks. Gnatowski przejął po Sienkiewiczu dział recenzji literackich w warszawskim "Ateneum", następnie we Lwowie prowadził salon literacki, jednocześnie uczył religii w gimnazjum. W gronie uczniów zostawił po sobie trwałą pamięć. Na starsze lata, jak opowiada Marek Ruszczyc* (Rozmowa M. Żółtowskiego z Markiem Ruszczycem. Masz. 1985, AMŻ-4.), stracił wzrok i osiedlił się w Warszawie. Wiele wtedy jeszcze dyktował.

Niezależnie od stosunków rodzinnych duży wpływ na wychowanie młodych Ruszczyców wywierało środowisko, a więc miasto Kijów. By dać właściwe wyobrażenie, czym to miasto było w początkach Xx w., wielokrotnie przytaczać będę wspomnienia Włodzimierza Bartoszewicza, malarza i literata, kolegi młodych Ruszczyców ze szkoły, mieszkającego o kilka domów dalej na tej samej ulicy: "Ówczesny Kijów był miastem, w którym spotykały się i przenikały wpływy europejskie z azjatyckimi. Obok wykwintnych pałacyków stawianych na modłę paryskich, arystokratycznych rezydencji, stały w cieniu drzew pomalowane na żółty kolor, kryte zieloną blachą "osobniaki", bliźniaczo podobne do swych moskiewskich czy petersburskich - jak się wówczas mówiło - pierwowzorów. Wysokie, wielopiętrowe, nowoczesne kamienice sąsiadowały z małymi parterowymi domkami. Występowanie obok siebie przejawów bogactwa i skrajnej nędzy było jedną z charakterystycznych cech tego miasta. Trudno byłoby dziś dociec, w jakim stopniu bieda wypływała z istotnych trudności, a w jakim z lenistwa, abnegacji, braku inicjatywy i niedbalstwa. Faktem jest, że niechlujstwo, nędza i zaniedbanie ocierały się w Kijowie o bogactwo, przepych i rozrzutność, o jakiej dziś nie mamy pojęcia* (Włodzimierz Bartoszewicz: Tamten dawny Kijów. Tekst nagrodzony I nagrodą w konkursie na opis Kijowa, bez daty, AHR-9.). A miasto było piękne. Zawdzięczało swą urodę położeniu na wysokim, stromym zboczu dnieprowym, nad szeroko rozlaną rzeką. Budynki kryły się w gęstwie bujnej zieloności, znad której strzelał las białych wież i złoconych kopuł cerkiewnych. Wśród nich wyróżniały się wysmukłością linii Andriejewska cerkiew, dzieło włoskiego architekta Rastrellego i błyszcząca z dala złoceniami Ławra Peczerska. Nie dorównywał jej pochodzący z początku Xi w. Sofijski Sobór. Z dawnej architektury po wielokrotnych oblężeniach niewiele pozostało. Złota brama, przez którą wjeżdżał triumfalnie Bolesław Chrobry, przedstawiała smutny widok: ściągnięty klamrami blok muru z czerwonej cegły, przykryty na zielono pomalowaną blachą. Urok miasta tkwił w jego malowniczym usytuowaniu. "Gdy myślę o Kijowie, pisze Helena Bohosiewicz* (Helena Bohosiewicz: Ank. Masz. 1975, AHR-8.), widzę miasto prześwietlone słońcem i błękitem - pomimo koszmarnych chwil, któreśmy tam przeżyli".

W początku Xx w. miasto zaczęło się modernizować. Na ulicach szwedzka kostka zastępowała stopniowo dawne "kocie łby", usunięto też głębokie rynsztoki i drewniane mostki, które miały przechodniom umożliwić przechodzenie suchą nogą przez jezdnię po ulewie. Elektryczne oświetlenie, efektowne witryny sklepów, nowe kamienice przypominały miasta zachodnioeuropejskie. Na ulicach różnorodność pojazdów i typów ludzkich tchnęła nadal egzotyką. Obok eleganckich karet, sprowadzanych z Warszawy lub Petersburga, spotykało się dorożki konne, ciągnione przez wychudzone, źle utrzymane szkapy. Niekiedy jednak jezdnią mknął "lichacz", jednokonny pojazd, typowo rosyjski, zaprzężony w kłusaka, orłowskiego "rysaka" pędzącego na złamanie karku z szybkością konia wyścigowego. Była to wspaniała, choć bardzo kosztowna jazda, nie należała jednak do najlepszego tonu. Pozwalali sobie na nią gwardyjscy oficerowie i szastająca pieniędzmi złota młodzież.  

Po jezdni, którą bezszelestnie sunęły karety i lichacze, ciągnęły też rzędy brodatych pielgrzymów, w brunatnych siermięgach ściągniętych powrozem. W początku Xx w. żywe jeszcze były ślady pierwszej placówki chrześcijańskiej na tych ziemiach. Pielgrzymi zmierzali do Sofijskiego Soboru, by tam w głębi mrocznej cerkwi, przesyconej dymem kadzideł, bić pokłony przed ikonami.  

Oficerowie gwardyjscy, idąc ulicą, zadawali szyku swymi wysokimi, lakierowanymi butami i dzwoniąc ostrogami. Lekceważąco odsalutowywali oficerom innych formacji. Barwnością stroju wyróżniali się oficerowie czerkiescy - we włochatych burkach na ramionach, z pąsowymi żupanami spiętymi pasem, przy którym wisiała srebrem zdobiona szabla. Panie ubierały się wówczas w suknie do samej ziemi i okrywały drogimi futrami, nosiły też kapelusze z szerokim rondem przyozdobione strusimi piórami. Obok tego eleganckiego świata widać było przybyłych z prowincji hreczkosiejów o opalonych twarzach, w szamerowanych bekieszach polskiego kroju. Jak gość z innego świata wyglądał przybysz z "Przywiślańskiego Kraju", czyli z Królestwa, w czarnym płaszczu, z aksamitnym wyłogiem przy kołnierzu i meloniku na głowie. Demonstrował swym strojem modę z Paryża lub Londynu.  

Największą różnorodność typów ludzkich można było zaobserwować podczas karnawału, w czasie odbywających się wtedy tradycyjnie targów zwanych kontraktami kijowskimi. Na ten cel przeznaczono całą dzielnicę, tzw. Padół, gdzie ciągnęły się wielkie hale i gdzie ustawiano niezliczone stragany. Kijów w tym czasie upodabniał się do wielkich metropolii Wschodu, z ich rozgwarem i bogactwem. Na kontrakty ściągali kupcy z dalekich stron, przywożąc specjalności swej ojczyzny. Tak więc Persowie wystawiali barwne dywany, Chińczycy jedwabie, Turcy wschodnie bakalie, Grecy chałwę. Nie brakowało naturalnie kupców moskiewskich w futrzanych kołpakach na głowie, zachwalających wielkie ryby słodkowodne lub kawior astrachański, który czerpali z olbrzymich kadzi. Rozmaitość towarów wabiła oko i zachęcała do wydawania pieniędzy. Obok towarów włókienniczych z Łodzi i Żyrardowa widać było wyroby ze skóry i filcu, błyszczała najwspanialsza biżuteria. Część terenu przeznaczona była na wystawę rolniczą. Dochodziło stamtąd gdakanie kur, krzyk gęsi, ryk bydła. Rolnicy mogli oglądać nowe typy maszyn rolniczych, malowanych w jaskrawe kolory. Zjazd Polaków w czasie kontraktów bywał ogromny, gdyż stwarzały one doskonałą okazję do robienia dobrych interesów, jak również do spotkań ze znajomymi. Zjeżdżali wówczas do Kijowa właściciele majątków liczących tysiące hektarów, ich plenipotenci, a także brać dzierżawców i ekonomów oraz drobnych ziemian.  

Nietrudno sobie wyobrazić dzieci doktorostwa Ruszczyców oglądające z przejęciem towary nagromadzone w halach i straganach, a szczególnie drób i inwentarz żywy. Wspomnienie kontraktów musiało wyryć im się w pamięci na całe życie.  

Kijów był miastem, w którym ludność polska stanowiła silną grupę etniczną, przekraczającą liczebnością 40% mieszkańców. Była to społeczność zwarta i bardzo żywotna, wybijająca się pod względem inicjatywy, kultury i fachowości. Spośród Polaków wywodzili się najlepsi prawnicy i lekarze, jak również właściciele restauracji i innych lokali. Miejscem ześrodkowującym życie tej bujnej społeczności był klub "Ogniwo", położony przy najważniejszej arterii miasta - Kreszczatiku. W klubie obok sal: restauracyjnej, balowej, bilardowej oraz saloników przeznaczonych na spotkania, dyskusje i odczyty, była też sala widowiskowa. Powstały w Kijowie "Teatr Polski" cieszył się wielkim powodzeniem i ściągał do siebie najlepszych artystów scen lwowskich, krakowskich i warszawskich. Wśród młodzieży panowała moda na teatr, a że przysługiwały jej bilety ulgowe, licznie uczęszczała na występy polskich artystów. Społeczeństwo dysponowało szeregiem jawnych i tajnych organizacji politycznych, społecznych, kulturalnych, artystycznych i charytatywnych, które wydawały polskie gazety, tygodniki i miesięczniki. O dynamizmie polskiego środowiska świadczy fakt, że w 1917 r., po wybuchu rewolucji, w ciągu jednego roku na terenie pięciu sąsiadujących ze sobą guberni: Wołyńskiej, Podolskiej, Kijowskiej, Czernichowskiej, Połtawskiej objętych rodzajem samorządu powstało: 1630 szkół polskich, 10 gimnazjów i Kursy Uniwersyteckie w Kijowie. Młodzież gimnazjalna brała udział w tajnych organizacjach samokształceniowych, zwanych korporacjami uczniowskimi, działającymi we wszystkich szkołach męskich i żeńskich. Uczono się tam języka polskiego i historii przy pomocy starszych kolegów, akademików.  

"Przy pomocy instruktorów przybyłych z Królestwa Polskiego i Galicji, z POW i Drużyn Strzeleckich odbywały się - wspomina K. Zaremba-Skrzyński - daleko poza miastem tajne ćwiczenia z bronią, karabinami i granatami. Tą drogą młodzież przygotowywała się do niepodległościowego czynu zbrojnego, hartowała wolę i odwagę."* (Konstanty Zaremba-Skrzyński: Ank. Masz. 1975, AHR-8.)

O ile wiadomo - dr Ruszczyc, zajęty swymi chorymi, nie zajmował się sprawami politycznymi, z wypowiedzi zaś kolegów wynika, że jego synowie nie należeli do żadnych tajnych organizacji. Mimo to wpływ kijowskiego środowiska silnie oddziaływał na młode charaktery i wzbudzał uczucia patriotyczne. Żyzna gleba, surowy, lecz pełen słońca klimat, szerokie przestrzenie kształtowały bujne temperamenty, rozmiłowane w ryzyku i przygodzie. U Henryka Ruszczyca pozostała z tych czasów nienasycona żądza silnych wrażeń i akcji w wielkim stylu. Było mu to potrzebne jak oddech do życia. Podobne cechy spotykało się u wielu mieszkańców południowych kresów.  

Nadeszła chwila, kiedy młodsze dzieci Ruszczyców, Henio i Ninka, musiały rozpocząć naukę. Oddano je do prywatnej szkoły powszechnej, zwanej wówczas "freblówką". Szkółka ta, otoczona troską polskiego społeczeństwa, była bardzo starannie prowadzona i miała za zadanie przygotować dzieci do gimnazjum. Tak o niej pisze Bartoszewicz: "Dyrektorką była znana w Kijowie p. Zofia Żukiewiczowa. Jej wygląd i zachowanie dokładnie odpowiadały doskonałemu wcieleniu cnót społecznych i towarzyskich. Wysoka, bardzo przystojna, zawsze nieskazitelnie i elegancko ubrana, mówiąca powoli i autorytatywnie - łączyła w sobie majestat królowej Jadwigi z temperamentem idealnej przełożonej pensji. Szkołę prowadziła w swoim mieszkaniu. W dwóch pokojach, zamienionych na klasy, kilkoro chłopców i dziewcząt wkuwało gramatykę, język rosyjski, arytmetykę i geografię. Podczas wielkiej pauzy przechodziliśmy do jadalnego pokoju, gdzie pod czujnym okiem matki p. Żukiewiczowej, żwawej, ale dość zrzędliwej staruszki, trzeba było zjeść wszystko, co starsza pani do jedzenia przygotowała".* (W. Bartoszewicz, op. cit.) Pani Żukiewiczowa miała do pomocy jeszcze inne dwie nauczycielki. O samym Heniu z tego czasu wiemy bardzo niewiele.

W. Bartoszewicz, towarzysz jego dziecinnych zabaw, zapamiętał Henia w ten sposób: "Henryk Ruszczyc był wtedy niewysokim, dość chuderlawym blondynem, nieśmiałym, raczej usuwającym się w cień, ale bardzo nerwowym i popędliwym, co sprawiało, że z nieoczekiwaną energią reagował na częste zaczepki kolegów i - pomimo swej słabej budowy i chorowitego wyglądu - walczył z napastnikami bohatersko i nieustępliwie"* (Ibidem.)

Już jako młody chłopiec wykazywał trudny charakter. Niezwykle żywy, nie umiał w miejscu usiedzieć, w głowie miał pełno niesamowitych pomysłów. Nigdy nie było wiadomo, co nowego wymyśli. Wobec rodzeństwa bywał bardzo dokuczliwy, toteż matka stale się o niego martwiła. Niepokojący był jego ciągły upór i chęć postawienia na swoim. On sam po latach przekazał swoim wychowankom historię wydarzenia, które wiele mówi o jego charakterze.  

Razu pewnego w domu rodziców obraził służącego, powiedział mu, że jest głupi. Ojciec kazał mu go przeprosić, lecz Henio się zaciął i nie chciał o tym słyszeć. Dr Ruszczyc zamknął syna w pokoju o chlebie i wodzie i chłopiec spędził trzy dni odłączony od rodzeństwa, lecz się nie ugiął. "Odsunięto mnie od społeczności rodzinnej, póki nie przeproszę - opowiadał po latach s. Róży. Siedziałem sam w swoim pokoju, udając, że nic mnie nie obchodzi. Ojciec, wiedząc, że ja bardzo lubię wycieczki powozikiem, zorganizował przejażdżkę; ja - oczywiście - nie miałem jechać. Gdy stangret zajechał przed dom i rozbawione dzieci zaczęły usadawiać się w powozie - nie wytrzymałem. - Przeprosiłem służącego i pojechałem na wycieczkę".* (S. Róża Szewczuk: Ank. Masz. 1973, AHR-8.) Nigdy nie dowiemy się całej prawdy, ale można przypuszczać że to p. Jadwiga wiedziona kobiecym instynktem wymyśliła wyjazd powozem czując, że syn nie oprze się chęci uczestniczenia w przejażdżce i ustąpi ze swej zawziętości. To są jednak tylko domysły, natomiast historia ze służącym rzuca wiele światła na stosunki panujące w domu doktora Ruszczyca. Ojciec zawsze zajęty swymi chorymi nie znajdował dość czasu dla najbliższej rodziny, nawet w trudnej sytuacji zachowywał dystans. Podobieństwo charakterów ojca i syna utrudniało wzajemny kontakt nawet w najbardziej sprzyjających momentach. "Czasami do salonu, w którym zabawiała się młodzież, wkraczała wysoka i sztywna postać doktora Ruszczyca. Na jego łysinie, niby w lustrze, odbijały się błyski zawieszonej u sufitu lampy. Sucha, rasowa twarz o półprzymkniętych oczach, nie wyrażała niczego.

Nikły uśmiech pojawiał się na jego ustach, gdy po kolei witał się z nami.  

Najczęściej zlustrowawszy zgromadzenie i nie powiedziawszy ani słowa, wychodził, a po chwili słyszeliśmy stukot kopyt końskich i turkot oddalającego się powozu, który doktor trzymał zawsze przed domem do swej dyspozycji".* (W. Bartoszewicz, op. cit.)

Po dwóch latach nauki we freblówce Henio wstąpił do gimnazjum Włodzimierza Pawłowicza Naumenki. Należało ono do najlepszych, ale i najdroższych zakładów naukowych w Kijowie. Była to "prywatna szkoła z prawami". Wśród uczniów przeważali Polacy, choć nie brakowało synów bogatych rodzin rosyjskich i żydowskich. Dyrektor, człowiek dużej kultury, światły lecz wymagający pedagog, uchodził za liberalnego i postępowego. Jemu to zawdzięczała szkoła staranny dobór nauczycieli, choć jak zobaczymy, zdarzały się pod tym względem wyjątki, oraz idealną sprawiedliwość w traktowaniu uczniów różnych narodowości. "Poziom moralny i umysłowy wychowanków szkoły był na ogół wysoki, natomiast sam budynek - czynszowa kamienica przystosowana do nowych celów, nie sprawiał miłego wrażenia. Przez ciemną klatkę schodową, oświetloną z góry szklanym dachem wchodziło się po kamiennych schodach na piętra, gdzie rozmieszczone zostały klasy, sale rekreacyjne i pokoje nauczycielskie. Wszystko przerobione z pomieszczeń mieszkalnych. "Naumenczaki" wyróżniali się eleganckim krojem granatowych mundurków, wzorowanych na austriackich, podczas gdy uczniowie  

państwowych "kazionnych" gimnazjów nosili proste, czarne rubaszki. Nauczyciele byli na ogół ludźmi inteligentnymi, znającymi dobrze swój fach, umiejącymi zainteresować uczniów wykładanym przedmiotem.  

Spośród nich największym autorytetem moralnym cieszył się nauczyciel łaciny, Stanisław Trapszo. Uczniowie Polacy uważali go za swego duchowego przywódcę i opiekuna. Wiedzieli, że należy do wielu polskich organizacji i stowarzyszeń. Zawsze nienagannie ubrany, w klasie okazywał się wymagającym, a nawet surowym nauczycielem. Szczególnie odnosiło się to do Polaków, od których oczekiwał sumienności i odpowiedzialności i gdy któryś coś przeskrobał, zaraz dostawało mu się upomnienie: "Nie spodziewałem się tego po was. Myślałem, że inaczej rozumiecie swoje obowiązki". Słowa te podcinały jak batem, pobudzały ambicję i zmuszały do wysiłku"* (Ibidem.)

Spośród pozostałych nauczycieli wybijał się najbardziej Maurice Maillard, rodowity Francuz, który trzymał klasę we wzorowej dyscyplinie i potrafił ją rozmiłować we francuskiej literaturze. Dwukrotnie doprowadził do wystawienia przez uczniów starszych klas sztuk z klasycznego repertuaru. Dobre opracowanie tekstu, piękne kostiumy wypożyczone z teatru i udekorowanie sceny meblami z epoki pozostawiły widzom niezatarte wrażenie. Trafiali się wszakże wśród wykładowców także i inni. Należał do nich nauczyciel niemieckiego, Karl Pietrowicz Rudin, któremu zupełnie nie udawało się utrzymać karności w klasie. Podzielał w tym los wszystkich nauczycieli języka niemieckiego w Rosji. Uczniowie nie lubili jego przedmiotu i zachowywali się tak, jakby w ogóle nie było lekcji. Rudin z rozpaczą stwierdzał, że nikt nie przynosił z sobą podręcznika. Jeszcze gorzej działo się na zajęciach z fizyki. Po dzwonku dalej panował zamęt, wrzask i bójki. Nauczyciel leniwy i roztrzepany nie przygotowywał się należycie do wykładu i jego wątek mu się plątał. Klasa wykorzystywała to stawiając bezsensowne pytania. Biedny belfer reagował gwałtownie, ciskając z całej siły dziennikiem w pulpit lub rzucając w uczniów tym, co mu się pod rękę nawinęło. Potem wstydził się swego braku opanowania.  

Obraz szkoły byłby niepełny, gdyby nie ukazać postaci Pawła Aleksandrowicza Dołguszyna. Swoją rolą i zachowaniem nie ułatwiał on akceptacji ówczesnej szkoły ze strony uczniów. Ten nasłany przez Kuratorium inspektor miał za zadanie kontrolować "błagonadiożność" prywatnej szkoły, reprezentował więc czynnik policyjno-rządowy. Był to przystojny mężczyzna, o oliwkowej cerze i ruchach kocich a sprężystych. Nosił ciemne okulary, zza których swymi czarnymi oczyma umiał wszystko dojrzeć. Dzięki butom bez obcasów stąpał bezszelestnie jak kot i zjawiał się niepostrzeżenie, by podsłuchać rozmowy zarówno nauczycieli, jak i uczniów. Spotykało się go w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, nawet w ubikacjach. Te policyjne metody nie zjednywały mu sympatii ani u Rosjan, ani tym bardziej u Polaków, jedni i drudzy potężnie sobie z niego pokpiwali. Nie da się zaprzeczyć jego zasługi jako wytrawnego nauczyciela matematyki, umiejącego zmusić do myślenia najbardziej tępe jednostki. W sprawach ogólnych niektóre jego opinie również miały w sobie wiele słuszności. Mówiąc o wadach własnego społeczeństwa śmiało wypominał uczniom Rosjanom ich niedbalstwo, lekkomyślność, lenistwo i brak zmysłu organizacyjnego. "Dyscyplina - wot czewo nam nie dostajet". Z Polakami natomiast toczył walkę na przykład o kształt czapek gimnazjalnych, z których wyciągali drut usztywniający, usiłując uczynić je podobnymi do maciejówek. Co roku też powtarzała się z nim wojna o "Zaduszki", kiedy to ostentacyjnie żaden z Polaków nie przychodził do szkoły.  

Przytoczmy jeszcze anegdotę nie związaną bezpośrednio z Ruszczycem, lecz oddającą atmosferę szkoły, w której się wychował i stosowanych metod wychowawczych. Dołguszyn dyktował swój przedmiot jasno i logicznie, lecz aby poznać wszystkie zasoby pomysłowości inspektora, trzeba było przeżyć u niego klasówkę. Już wchodząc do klasy wołał, by chłopcy porozsuwali ławki i ustawili je w pięciu rzędach znacznie od siebie oddalonych. Czyniło to niemożliwym wszelkie porozumienie. Podyktowawszy zadania oddzielne dla poszczególnych rzędów, Dołguszyn zasiadał na krześle i zatapiał się w czytaniu gazety. Gdy jednak tylko uczniowie zaczynali dawać sobie rozpaczliwe znaki i prosić zdolniejszych kolegów o pomoc, a zwinięte w kulkę kartki papieru zaczynały latać przez klasę, nauczyciel nagle zrywał się z krzesła i w paru susach stawał przy winowajcy. Długo nie wiedziano, skąd pochodziło jego jasnowidzenie, dopiero z czasem wykryto, że w gazecie był maleńki otwór, przez który Dołguszyn nie przestawał obserwować, co robią uczniowie. Z kolegami Rosjanami nie utrzymywano towarzyskich stosunków, ograniczając się jedynie do koleżeńskiego obcowania w szkole. Dzieliły chłopców ledwie uchwytne różnice w zwyczajach, sposobie bycia i usposobieniach, które jednak tworzyły istotną zaporę.  

Z wybuchem rewolucji zginął tragicznie zacny dyr. Naumenko, a uczniowie się rozproszyli. Polskie społeczeństwo, zatroskane o los młodego pokolenia, wśród którego zaczęły występować objawy rozprzężenia, zorganizowało dużym nakładem kosztów w zaułku Rylskim dwie szkoły: męską i żeńską. Dyrektorem męskiej został Stanisław Trapszo. Młodzież polska ze szkół rosyjskich zaczęła tam szybko napływać, tym bardziej że wśród przybyłych wówczas do Kijowa mieszkańców Warszawy i Lwowa znalazło się wielu nauczycieli o dużych możliwościach. Wśród uczniów znajdował się niewątpliwie Henio Ruszczyc i doszedł tam do klasy maturalnej. Nie ukończył jednak szkoły i matury nie zdał. Zapytana o to po latach jego siostra, gdy ktoś próbował usprawiedliwić ten fakt słabym zdrowiem i szalejącą rewolucją, odpowiedziała bez ogródek: "Nie zdał, bo nie chciał* (Rozmowa MŻ z Zofią Morawską. Masz., 1985, AMŻ-4.). Jak nie chciał, to nie było ludzkiej siły, by go do czegoś zmusić.

Warte przytoczenia jest zdanie o. Józefa Zawadzkiego, Marianina, niegdyś wychowawcy w Laskach, później długoletniego spowiednika tamtejszych sióstr. O. Zawadzki spędził lata młodości w Rosji, a na Podolu miał bliskich krewnych. Gdy kiedyś poruszano przy nim temat niezdania matury przez Ruszczyca, takie dał wyjaśnienie: "Cóż to były za temperamenty! Starsi chłopcy nie mogli usiedzieć w ławkach szkolnych. Spośród synów rodzin inteligenckich i ziemiańskich niewielu dochodziło dalej niż do piątej, szóstej klasy. Rodzice zupełnie nie mogli sobie z nimi poradzić. Ruszczyc nie był wyjątkiem"* (Rozmowa MŻ z O. Józefem Zawadzkim. Masz. ok. 1963, AMŻ-4.).

Do końca życia Ruszczyc pragnął odwiedzić swoje rodzinne miasto i robił starania o wydanie pozwolenia na wyjazd do ZSRR, niestety, na próżno. Gdy go pocieszano, że obecny, powojenny Kijów to nie to samo co dawny, wiele piękniejszy, odpowiedział: "Ale została rzeka"* (Krzysztof Morawski: Pan Ruszczyc. Tekst opubl. w wersji skróconej w: Ludzie Lasek pod red. T. Mazowieckiego, Warszawa 1987.).

 

Młodzieńcze lata  

 

 

Gdy w 1917 r. rozgorzała na Ukrainie rewolucja, w Kijowie zapanował terror. Nic nie wskazywało na to, że stosunki same się ułożą, toteż wiosną 1919 r. Jadwiga Ruszczycowa, zatroskana o los dzieci, zdecydowała się na wyjazd do Warszawy. Opuszczała dom, do którego nie miała już nigdy powrócić, a w którym zeszły jej najszczęśliwsze lata życia.  

Dr Tadeusz pozostał dłużej, bo aż do jesieni tegoż roku. Mógł liczyć na to, że przed bezwzględnością władz rewolucyjnych chronić go będzie opinia wybitnego lekarza, oddanego całkowicie chorym.  

W Warszawie Ruszczycowie znaleźli oparcie w osobie ks. prałata Gnatowskiego. Dr Tadeusz wkrótce nawiązał stosunki z nowym otoczeniem i zdobył liczną klientelę. Do pacjentów jego zaliczały się takie osobistości jak przyszły minister spraw zagranicznych August Zalewski oraz poeta Artur Oppman (Or-Ot). Świat chorych znowu pochłaniał go bez reszty, doktor nie dostrzegał problemów familijnych, a dla dzieci nie znajdował dostatecznie dużo czasu.  

Nadszedł rok 1920, chwila bohaterskiego zrywu narodu walczącego o niepodległość i odzyskanie dawnych granic. Henryk, podobnie jak większość jego rówieśników, zaciągnął się jako prosty żołnierz do wojska. Wstąpił do 17 Pułku Ułanów. Z książki pod redakcją K. Krzeczunowicza "Rodowody Pułków Jazdy Polskiej 1914-1947R" dowiadujemy się dokładnie o losach tej formacji. 17 p. uł. pierwotnie 3 p. uł., uformowany w Gnieźnie przy rewindykacji Pomorza (styczeń 1920R), został w lutym przewieziony do Wilna, na front litewsko-białoruski. "W marcu 1920 r. pułk w pełnym składzie dociera do miejscowości Sarny, gdzie włącza się do ofensywy na Kijów w Grupie Operacyjnej gen. Rybaka. 26 kwietnia 1920 zdobywa Malin, 7 maja wkracza do Kijowa. Bitwa pod Gornostajpolem 3 czerwca 1920. Następuje odwrót, 14 czerwca bitwa pod Rudnią Kowanką. Dalej walki z nacierającą Armią Konną Budionnego aż do rejonu Bóbrki, skąd pułk odchodzi na reorganizację"* (Płk Kornel Krzeczunowicz: Rodowody Pułków Jazdy Polskiej, Londyn 1983.).

Nie wiemy, na jakim odcinku walk ochotnik Ruszczyc został wcielony do szeregów. Udział w kampanii pozostawił jednak w psychice młodego człowieka niezatarte ślady. Sentyment do swych wojennych przeżyć zachował do końca życia, a ułańskich pieśni nigdy nie miał dosyć. W wiele lat później opowiadał z przejęciem swoim wychowankom, jak kiedyś pułk zaatakował bolszewicki pociąg pancerny i wywiązała się walka wręcz o poszczególne wagony.  

Nieprzyjaciel bronił się zaciekle, mimo to Polacy zwyciężyli i w ręce ich dostały się działa, amunicja i sprzęt oraz kilkudziesięciu jeńców. W wojsku odsłonił się w całej pełni zadzierżysty charakter Henryka, który lubił pokazywać, co potrafi. Wynikały z tego różne nieporozumienia z przełożonymi. Raz, gdy stacjonowano w małym miasteczku, Ruszczyc założył się z kolegami, że wdrapie się po rynnie na pierwsze piętro jakiegoś domu. Odpiął szablę, zdjął pas i dalejże się wspinać. Jak na złość nadszedł dowódca i nie chciał słyszeć o żadnych zakładach, kazał za to Ruszczycowi w pełnym umundurowaniu zameldować się do raportu karnego* (Stanisław Kaliński: Ank. Masz. 1973, AHR-8.).  

Podobnych historii musiało być więcej. Jeszcze po Ii wojnie światowej jego dawny dowódca, rtm. Ryszard Perkowski, tak o nim opowiadał: "Ruszczyc! co to był za szaławiła! Nie było jednej przepustki, która by się nie zakończyła awanturą (i nieraz aresztem - przyp. MŻ). Były nawet pojedynki. W końcu przestałem w ogóle dawać mu przepustki, chciałem mieć spokój w szwadronie"* (Rozmowa MŻ z Henrykiem Kowarą. Masz. 1985, AMŻ-4.).  

Wojna bolszewicka dobiegła jednak końca i w 1921 r. Ruszczyc wrócił do cywila. Stanął przed dylematem: co dalej robić? Sytuację utrudniał fakt, że dopiero co przeszedł ostre zapalenie płuc z komplikacjami i lekarze orzekli zagrożenie gruźlicą. Nie miał matury i nie mógł liczyć na pomoc rodziny, jeszcze słabo ustabilizowanej w Warszawie. Sam również nie posiadał środków do uzupełnienia średniego wykształcenia. Prawdopodobnie na naradzie rodzinnej, uwzględniając obawy o stan jego zdrowia, podsunięto myśl o pracy w rolnictwie. Brakujące studia mógłby zastąpić szeregiem dobrych praktyk rolniczych, tak jak to często stosowane było w początkach Xx wieku. W poprzednich pokoleniach kształciły się w ten sposób całe zastępy doskonałych gospodarzy. Teraz, znękany wojną kraj potrzebował nowych, fachowych kadr.  

Czytelnikowi należy się w tym miejscu kilka słów wyjaśnienia. W ówczesnej Polsce 72% ludności stanowili rolnicy, a w kilku województwach większa własność przekraczała jeszcze 40% areału ziemi. Ideałem znacznej części maturzystów było dojście do stanowiska administratora większego majątku, co zapewniało niezłą pozycję społeczną, dobre warunki materialne, dużą niezależność i kontakt z przyrodą. Na uniwersytetach wydziały rolnictwa i leśnictwa były przepełnione, organizowano skrócone kursy, by zaspokoić potrzeby terenu.  

Doktorostwo Ruszczycowie widać zrobili umiejętne rozeznanie wśród czołowych majątków kraju, gdyż te, do których skierowali syna, stały wysoko tak pod względem agrotechnicznym (nasiennictwo, hodowla, przemysł rolniczy), jak i pod względem organizacji oraz form zarządzania. Właściciele ich cieszyli się opinią nie tylko dobrych gospodarzy, ale odznaczali się wzorową postawą obywatelską, pełniąc na terenie swoich województw odpowiedzialne funkcje społeczne, przeważnie w administracji terytorialnej lub bankowości.  

Na czym polegała praca praktykanta, czyli - jak się wówczas mówiło - elewa gospodarczego? Była różnorodna i kształcąca, ale wcale nie lekka. Do obowiązków jego należał dozór nad rannym udojem i obroczeniem koni, nadzór nad robotnikami w polu lub przy młócce, pilnowanie sumiennej roboty większego zespołu pracowników dniówkowych. Za to interesująca była strona organizacyjna: dysponowanie ludźmi, sprzężajem i różnorodnym sprzętem gospodarskim oraz związana z tym troska o stan wozów, narzędzi i maszyn rolniczych, wgląd w pracę podwórzowych majstrów.  

W lecie zajęcia całego zespołu zaczynały się o godzinie szóstej i trwały z przerwą obiadową aż do zachodu słońca. Stanowiło to łącznie jedenaście godzin (w zimie siedem). Po pracy praktykant miał dosyć czasu na zaznajomienie się z księgowością i dokształcanie. Punktualność obowiązywała wszystkich. Po paru latach elew mógł awansować na urzędnika gospodarczego lub rządcę, a jeśli był zdolny - miał szansę zostać z czasem administratorem.  

Na podstawie zachowanych w archiwum laskowskim świadectw można dobrze odtworzyć przebieg praktyk Ruszczyca. Rozpoczął je w "Dobrach Czacz i Białcz" Jana Żółtowskiego. Pracował tam od jesieni 1922 r. do wiosny 1923 r. Od 1 września 1924 r. widzimy go już w innej części Polski, w Ziemi Kieleckiej. Najpierw przez rok u Jana Slaskiego, prowadzącego hodowlę nasion w majątku Broniszów, następnie u jego brata, Władysława, w Ciuślicach. Nie wiemy, co skłoniło go do przerwania praktyk na okres trzech ostatnich miesięcy 1926 r. Ruszczyc podjął wówczas pracę w Polskim Biurze Reklamy Prasowej "Reklama Polska" w Poznaniu. Już 1 stycznia następnego roku kontynuuje swoje praktyki rolnicze. Zimę 1927 r. spędza w Swadzimiu k. Poznania u Leona Plucińskiego, resztę czasu w "Gospodarstwie Nasiennym i Hodowlanym" Fajsławice Maryi Florkowskiej w Lubelskiem. Ostatni rok jego praktyk od 1 kwietnia 1928 r. do 1 kwietnia 1929 r. to pobyt w Szczypiornie, w Ziemi Kaliskiej u Józefa Bronikowskiego.  

Świadectwa pracy z poszczególnych majątków rzucają sporo światła na osobę praktykanta. Zajęcia rozpoczął w Białczu, w Wielkopolsce. Przebył tam jednak zaledwie kilka miesięcy jesienno-zimowych i odszedł przed rozpoczęciem wiosennych robót w polu. Zwyczajowo pierwsza praktyka powinna była obejmować co najmniej jeden pełny rok, by elew mógł poznać cykl prac gospodarskich w poszczególnych sezonach. Nie wiemy na pewno, co spowodowało przedwczesne odejście Ruszczyca. Po latach wspominał, że nie lubił żony administratora, bardzo energicznej i lubiącej wszystko wiedzieć pani. Po wyjściu z Białcza zrobił sobie kilkunastomiesięczną przerwę, którą dziś trudno zrozumieć.  

Dwie dalsze praktyki u dwóch braci Slaskich w Kieleckiem należały chyba do najbardziej udanych. Każda z nich trwała cały rok. Ze świadectwa w Ciuślicach dowiadujemy się, że Ruszczyc zajmował się oborą i spichlerzem, prowadził księgi gospodarcze oraz załatwiał bieżące sprawy administracyjne. Była to więc praca początkującego elewa, równoznaczna z zadaniami tzw. pisarza podwórzowego. Jednocześnie podkreślano jego pracowitość, poczucie obowiązku, dobre wychowanie i kulturę w stosunkach z przełożonymi "przy małych wymaganiach osobistych". Oceniano pozytywnie jego zasób wiedzy rolniczej. Trochę dziwi wypowiedź Elżbiety Slaskiej, bratowej obu braci Slaskich: "Pan Ruszczyc był bardzo dobrze wychowanym i porządnym człowiekiem. Z opinii moich szwagrów wiem, że rolnictwo nie było dziedziną, którą lubił i specjalnie się interesował."* (Elżbieta Slaska: List do MŻ. Rękopis 1987, AMŻ-3.). Ta obserwacja jest cennym przyczynkiem do zrozumienia dalszego postępowania Ruszczyca. Być może, że uświadomienie sobie braku zamiłowania do obranego zawodu stało się powodem, że niemal bezpośrednio z Ciuślic przerzucił się na dorywczą pracę współpracownika akwizycyjnego w spółdzielni "Reklama Polska" w Poznaniu. W zupełnie nieznanej mu dziedzinie zabłysnął zdolnościami. W świadectwie z tej pracy znajdujemy pochlebną opinię: "Mimo braku kwalifikacji fachowych umiał pan Ruszczyc spełnić powierzone mu zadania, pozyskując dla nas licznych nowych klientów, przy czym wykazał niezwykłą ruchliwość, wyjątkowy zmysł organizacyjny i godną uznania sumienność"* ("Reklama Polska", świadectwo z pracy. Rękopis, AHR-1.).  

Kolejna praktyka wypadła w Swadzimiu, w Ziemi Wielkopolskiej. Ruszczyc przebywał tam tylko dwa miesiące. Zwolniono go z przyczyny nie podanej w świadectwie, lecz znanej z wiarygodnego przekazu - poufalił się zbytnio z dziewczętami folwarcznymi.  

Stopniowo osiągał coraz większą znajomość spraw związanych z rolnictwem i na dalszych praktykach występował już w roli urzędnika gospodarczego pod bezpośrednią dyrektywą administratora. Tak było w gospodarstwie nasiennym i hodowlanym Fajsławice. Świadectwo z Fajsławic w stosunku do poprzednich wnosi kilka nowych elementów. Podkreśliwszy na wstępie delikatność i kulturę Ruszczyca w stosunkach ze zwierzchnikami, a także inne cechy, jak energię, roztropność i zmysł organizacyjny, dokument ten kończy się stwierdzeniem: "O ile wyrobi sobie większą wiarę we własne siły, może stać się dzielnym pracownikiem i pożyteczną jednostką dla społeczeństwa"* (Maria Florkowska: Świadectwo z pracy. Rękopis AHR-1.). Wzmianka o braku zaufania we własne siły jest zaskakująca. Wszyscy, którzy znali Henryka Ruszczyca w jego dalszym życiu, mogą potwierdzić; że pewności siebie miał raczej nadmiar niż brak. Jednak dla uprzytomnienia sobie jego stanu duchowego w tym okresie trzeba wczuć się w trudności, jakie mógł przeżywać: długie, samotne wieczory jesienne i popołudnia zimowe w skromnym pokoiku w oficynie, brak towarzystwa budzącego zainteresowanie. Właściciele majątków nie zawsze mieli możliwość i nie zawsze umieli stworzyć praktykantom odpowiednią atmosferę.

W świadectwie z ostatniej praktyki w Szczypiornie u J. Bronikowskiego czytamy znów same pochwały, a na zakończenie słowa: "Odchodzi... dla uzyskania lepiej płatnej posady"* (Józef Bronikowski: Świadectwo z pracy. Rękopis AHR-1.). Uposażenia praktykantów były na ogół niskie, może więc próba pracy w "Reklamie Polskiej" była również spowodowana chęcią uzyskania wyższego zarobku.  

Spróbujmy zrobić bilans zysków i strat z tych siedmiu lat spędzonych w pracy na roli. W dotychczasowych publikacjach zwykle pomijano ten okres jako mało ciekawy, niemal wstydliwy. Tymczasem sam Ruszczyc wcale tak nie uważał, a świadectwa z pracy starannie przechowywał i był z nich dumny. Najcenniejszym dla nas byłoby wyważenie wszystkich pozytywnych cech zdobytych w tym okresie. Na pewno było ich wiele. Wychowany w inteligenckim domu, w mieście, po raz pierwszy na wsi zetknął się z bliska z pracą fizyczną, jej trudem, monotonią i wartością. Nauczył się rannego wstawania i punktualności, które pozostały mu do końca życia. Sprawdził swe zdolności organizacyjne. Oprócz tych wielkich plusów były jednak i pozycje minusowe: praktyki przedwcześnie przerwane i długie przerwy między jednym zatrudnieniem a drugim, ciągłe przerzucanie się z majątku do majątku, z województwa do województwa. Może to wynikało z chęci poznania gospodarki w różnych częściach Polski, lecz kto znał Ruszczyca i jego potrzebę ciągłej zmiany, raczej przypisze to jego ucieczce przed jednostajnością. Na uwagę zasługuje fakt, że w ciągu kilku lat nie nabył swobody w obcowaniu z pracownikami fizycznymi, co wyraźnie stwierdzał w późniejszych latach.  

Najbardziej niekorzystna okazała się utworzona wokoło jego osoby opinia, że w majątkach, w których odbywał praktyki, organizował samowolnie zabawy dla dziewcząt folwarcznych. Zabawy na wsi zazwyczaj kończyły się pijaństwem i porachunkami osobistymi, toteż na ogół unikano ich urządzania poza tradycyjnymi dożynkami. Podejmowanie takiej inicjatywy przez elewa gospodarczego było przekroczeniem jego kompetencji i nietaktem w stosunku do właścicieli.  

Co robił w czasie przerw między praktykami, jak również przez ostatni rok po odejściu ze Szczypiorna? Odpowiedź daje tradycja rodzinna. Pan Henio szaleńczo się bawił, przepuszczał pieniądze, grał w karty.  

Cieszył się wielkim powodzeniem u kobiet, bo jakże mogło być inaczej. Posiadał wszystko, co może podobać się płci pięknej, urodę, dowcip, temperament. Doskonale tańczył, znał się na winach i dobrej kuchni. Przy nim nikt nie mógł się nudzić. Zabawy kosztowały jednak wiele pieniędzy. Skąd je brał? Jeszcze w latach 60-tych krążyła w Laskach legenda o tym, jak chcąc pokryć dług karciany, sprzedał willę w Zakopanem, odziedziczoną po wuju Gnatowskim. Gdy przypominano p. Heniowi tę historię, nie przeczył, tylko się uśmiechał. Rzekomo pieniędzy starczyło na cały tydzień dalszej gry.  

Z czego płynęła ta frenetyczna chęć zabawy u człowieka dobiegającego już trzydziestki? Czy wynikało to z niedosytu odczuwanego z nie odpowiadającej zamiłowaniom pracy zawodowej? Może trawił go niepokój o przyszłość, może jeszcze co innego? Nie wiemy. Z rodzeństwem nie utrzymywał bliższych stosunków, z ojcem nigdy dobrze się nie rozumiał. Dr Tadeusz wielokrotnie wypominał mu lekkomyślne życie. W końcu zabronił mu wstępu do własnego domu i wydziedziczył. Otwartą na syna została już tylko matka, lecz i z jej zdaniem Henryk nie bardzo się liczył.  

1 czerwca 1929 r. nieoczekiwanie zmarł z przepracowania, jeszcze w pełni sił, doktor Ruszczyc. Właśnie wracał o północy z wizyty u chorych, których odwiedzał po zakończeniu przyjęć pacjentów u siebie, zwykle koło 10-tej wieczór.  

Pani Jadwiga została sama. Teraz na nią jedną spadła odpowiedzialność za losy syna, schodzącego coraz bardziej na złe drogi. Widząc bezowocność dotychczasowych starań, wpadła na myśl skontaktowania Henia z Laskami. Kierownikiem tamtejszego Zakładu dla Niewidomych był jej daleki krewny Antoni Marylski, udała się więc do niego, błagając, by przyjął syna do jakiejkolwiek pracy. Byle tylko oderwał się on od dotychczasowego trybu życia! Liczyła na wpływ ks. Korniłowicza, kapelana laskowskich sióstr, znanego ze świątobliwości i licznych nawróceń, jakie się przy nim dokonały. Henryk ma przecież - myślała - tyle szlachetności i tyle serca, a brakuje mu tylko jednego - człowieka, który umiałby do niego trafić i skierować ku dobremu.  

Jak się okazało, intuicja matki nie zawiodła. To, co nastąpiło później, zostało, zdaniem rodziny, przez nią wymodlone.  

 

Przemiana  

Przybycie do Lasek  

 

Na przełomie lat dwudziestych dokonała się u młodego Ruszczyca radykalna zmiana w stylu życia i odkrycie właściwego w nim celu. Już wcześniej zaznaczyłem, że świadectwa z pracy nie sięgają poza rok 1929, nie wiemy więc, co działo się później. Czy w 1930 r. Ruszczyc podejmował jeszcze jakieś dorywcze prace, czy tylko się bawił? Jeśli tak, to skąd czerpał pieniądze?  

Nieco światła rzucają na ten okres późniejsze jego zwierzenia robione wychowankom w Laskach. Rzekomo właśnie dysponował jakimś większym kapitałem i zamierzał wyjechać do Ameryki, aby zostać akcjonariuszem filmu. Chwalił się, że miał ciekawe oferty pracy w kraju i za granicą. "A jednak wybrał pan Laski?" - zapytał jeden z uczniów. "Wybrałem" - odpowiedział krótko. Skąd pochodziły te fundusze, czy ze schedy po wuju Gnatowskim, czy z innych źródeł, tego się nigdy nie dowiemy. Może to, co mówił o Ameryce było tylko żartem, na którym się chłopcy nie poznali...?  

Co było dalej? Zaczęło się dziać coś nowego. Na prośbę pani Ruszczycowej Antoni Marylski zaprosił jej syna na święta Wielkiej Nocy 1930 r. do Lasek, żeby przyjrzał się Zakładowi. Pan Henio trafił wtedy na wielki zjazd gości, wszystkie klasy i pokoje w Domu św. Teresy - czyli w internacie chłopców - były pozajmowane. Zakwaterowano go w izolatce dla chorych, z czego był wyraźnie niezadowolony. Zresztą w owej chwili nic mu się w Laskach nie podobało, a wiele rzeczy wprost raziło. Raziło go, że chłopcy jedzą na blaszanych poobijanych talerzach, noszą połatane spodnie i buty z surowiczej skóry, smarowane raz na tydzień tranem. Zaczął ich podpytywać, czy czują się dobrze w Zakładzie. I odjechał.  

Zaraz jednak w pierwszym spotkaniu z Laskami Ruszczyc wyczuł, że trafił do miejsca, w którym obowiązuje inna skala wartości niż ta, z jaką dotąd się spotykał. Wielu rzeczy nie rozumiał i choć pierwsze wrażenie odniósł niekorzystne, coś go jednak do tego nieznanego środowiska ciągnęło. Po niedługim czasie wrócił. Co w ówczesnych Laskach mogło mu zaimponować i czym były w ogóle Laski?  

Istniały zaledwie od ośmiu lat, a już się o nich w Polsce dużo mówiło. Wiedziano, że powstał tu wzorowy zakład wychowawczy dla niewidomych, dzieło ociemniałej Matki Elżbiety Czackiej, założycielki Zgromadzenia SS Franciszkanek Służebnic Krzyża. Przy Zakładzie istniał Dom Rekolekcyjny, którego sercem był "łowca dusz" o. Władysław Korniłowicz, kierownik duchowy Zgromadzenia.  

Niewielka grupa świeckich mężczyzn i kobiet, stanowiąca pierwszą ekipę współtworzącą Laski, składała się przeważnie z ludzi świeżo nawróconych. Ideowi i zaangażowani, w nowym otoczeniu pragnęli przeżywać w pełni swe młode chrześcijaństwo. Ich mała społeczność otwarta na drugiego człowieka promieniowała radością mimo skrajnego franciszkańskiego ubóstwa - a może właśnie dzięki niemu. Większość z nich nie pobierała pensji, byli i tacy, którzy wpłacali na swoje utrzymanie. Jedzenie było bardzo skromne, obiady często składały się z jednego dania. Do mycia używano wody prosto ze studni. Panująca tu atmosfera przyciągała inteligencję warszawską, często daleką od Boga, lecz szukającą Go autentycznie, choć po omacku. Ściągała też gości różnego pokroju. Bo Laski były magnesem skupiającym ciekawych ludzi: filozofów, artystów, plastyków, literatów, poetów, architektów, lekarzy, społeczników... Wśród przyjezdnych nie brakowało jednostek lewicujących, aktywnych członków PPS. Matka nie bała się silnych indywidualności, charakterów trudnych, wymagała tylko jednego - życia prawdą.  

Ruszczyc po namyśle wybrał się ponownie do Lasek i stawił do dyspozycji kierownictwa, gotów przyjąć każdą pracę, jaką mu dadzą. Na początek zlecono mu lektorowanie ociemniałemu pianiście Włodzimierzowi Dolańskiemu, który przygotowywał się do końcowych egzaminów z psychologii. Wybór był bardzo trafny, bo w osobie Dolańskiego pan Henryk spotkał inteligentnego człowieka i dobrze zrehabilitowanego niewidomego. Wychowany w Rumunii Dolański już w wieku chłopięcym utracił wzrok i rękę, bawiąc się materiałami do ogni sztucznych. Nie przeszkodziło mu to w podjęciu kariery pianisty wirtuoza. Jego sukces trwał krótko. Przeforsowane ścięgna jedynej ręki zmusiły go do rezygnacji z występów. Musiał zadowolić się studium psychologii i nauczaniem muzyki w Zakładzie. W danej chwili pilnie potrzebował lektora.  

Wiosna 1930 r. była piękna, więc obaj panowie wychodzili z kocem do lasu i tam zaczynało się czytanie. Często - wspomina Włodzimierz Dolański - słońce, zapach lasu i śpiew ptaków tak obu rozmarzały, że zapominali o skryptach i podręcznikach, rozkładali się na ziemi i zasypiali* (Dr Włodzimierz Dolański: Wspomnienia. "Pochodnia" z 2 lutego 1973.). Dolański szczęśliwie jednak przebrnął przez egzaminy i do końca życia zachował wdzięczność dla Ruszczyca za okazaną sobie pomoc.

Lektorat nie wypełniał panu Heniowi całego dnia, toteż często wyrywał się do Warszawy i tam, starym zwyczajem - przesiadywał w kawiarniach. Mieszkając w Domu św. Teresy, nawiązywał jednak coraz częściej kontakty z niewidomymi chłopcami w ich wolnym czasie. Zachwycał się spontanicznością tych dzieci, cieszył się, gdy nawet sztuczki ze sznurkami, jakie im pokazywał, budziły zainteresowanie. Wówczas to zdarzył się fakt, o którym już wielokrotnie pisano, między innymi s. Monika Bohdanowicz* (S. Monika - Zofia Bohdanowicz: Ank. Masz. 1973, AHR-8.).  

Spostrzegłszy na korytarzu internatu płaczącego chłopca, szukającego na próżno upuszczonej zabawki, Ruszczyc schylił się i podał zgubiony przedmiot.  

W tym momencie doznał dziwnego przeżycia: uświadomił sobie, że on tym dzieciom jest niezbędnie potrzebny i musi z nimi na zawsze pozostać. Ze swym gorącym usposobieniem podjął decyzję od razu i nigdy jej nie cofnął. Brak nam danych co do daty owego zdarzenia, prawdopodobnie nastąpiło ono stosunkowo prędko po podjęciu obowiązków lektora.  

W krótkim czasie widzimy już Ruszczyca w roli pomocnika wychowawcy Jana Machoty w najmłodszej grupie internatowej Domu Chłopców. W jego życiu otworzyła się nowa karta.  

 

Początki pracy wychowawczej  

 

Przystępując do pracy wychowawczej z niewidomymi, Ruszczyc nie miał o niej pojęcia i musiał uczyć się wszystkiego od podstaw.  

Najważniejszym założeniem przyjętym w Laskach było, że wychowawca musi dziecku zastąpić rodziców, z internatu stworzyć dom i nauczyć wychowanka wszystkiego, co widzący rodzice przekazują własnym dzieciom. W Zakładzie kładło się szczególny nacisk na wyrobienie samodzielności w samoobsłudze, poczucia porządku i estetyki we wszystkim, począwszy od rannego wstawania aż do zbiórki wieczornej i spoczynku.  

Dla wychowawcy była to praca wymagająca dużego poświęcenia, bo trwająca niemal całą dobę, nawet w nocy trzeba było pełnić kolejne dyżury. Celem, jaki sobie stawiano, było przygotowanie niewidomej dziatwy do życia w społeczeństwie widzących, wdrożenie jej do zasad kultury i dobrego wychowania, nauczenie dobrego wykorzystania czasu wolnego. Szczególnie trudne były dla niezbyt przecież licznych wychowawców dni niedzielne i świąteczne, kiedy przez kilkanaście godzin bez przerwy musieli opiekować się grupą i organizować jej wszystkie zajęcia i rozrywki.  

Przyjmując na siebie te obowiązki, pan Henryk od razu zademonstrował swoją inność i ukazał nowy styl pracy. Dotychczas zajęcia wychowawców ograniczały się przeważnie do nadzoru dzieci. "Henio nauczył nas, jak naprawdę powinno się wychowywać. Siadał na podłodze i bawił się z dziećmi zabawkami jak równy z równym" - opowiadał po latach ks. Stanisław Piotrowicz, wówczas kierownik internatu* (Rozmowa MŻ z ks. Stanisławem Piotrowiczem. Masz. 1985, AMŻ-4.). Ruszczyca cieszyło, że chłopcy uważali go za partnera do zabawy.

Zdarzały się jednak sytuacje, w których Ruszczyc nie mógł poradzić sobie z grupą, a przeważnie nie miał do kogo zwrócić się o radę i pomoc. Starsi koledzy, jak Piotrowicz i Serafinowicz, mieli wiele dodatkowych zajęć, Antoni Marylski był akurat nieobecny w Laskach, więc pan Henio "biegał" do Matki Założycielki. W rozmowach z nią zdobywał niezbędną w codziennym kontakcie z niewidomymi wiedzę i to pomagało mu w znajdowaniu właściwych rozwiązań. Matce zaś dawało okazję do poznania tej bogatej, ale zmiennej i niezdyscyplinowanej natury.  

Naczelny nadzór wychowawczy nad Domem Chłopców miał A. Marylski. W czasie jego nieobecności zastępowała go Matka, informując o ważniejszych wydarzeniach w Zakładzie. Z jej korespondencji dowiadujemy się o inicjatywach i postępach młodego Ruszczyca. W rok po jego przybyciu do Lasek (15 Iii 1931R) Matka pisze:  

"Zygmunt Serafinowicz zwolnił się na wyjazd do Warszawy (...), zapewniając, że Machota i Ruszczyc dadzą sobie radę z chłopcami. Tymczasem Ruszczyc aż łzy miał w oczach mówiąc po Zygmunta wyjeździe, że zupełnie nie może sobie dać rady z trzema grupami chłopców"* (Matka Elżbieta Czacka: Wyjątek z listu do Antoniego Marylskiego, tom I korespondencji, lata 1922 - 6.Xi.1931. Masz. Pryw. Arch. Zofii Morawskiej w Laskach.).  

W rok później spotykamy się z pierwszą pochwałą z jej strony: "Mali chłopcy Ruszczyca byli bardzo mili i grzeczni. Widać że Ruszczyc umie sobie z nimi dać radę, bo karni i zupełnie dobrze wychowani"* (Ibidem).  

W tydzień później pan Henio okazuje się kimś cennym i potrzebnym: "Właśnie złamali pedał u fortepianu, mieli sami znaleźć winnego. Wiem, że im Ciebie nie zastępuję. Czy nie myślisz, że lepiej by było (przy rozwiązaniu tej trudnej sprawy - przyp. MŻ), żeby Ruszczyc był obecny?"* (Ibidem). W wychowawstwie bywają nieraz sytuacje, w których nawet doświadczony pedagog musi szukać nowych rozwiązań.  

Jedną z takich była sprawa chłopca zwanego Źródełkiem. Był on w grupie najmłodszych wychowanków i wykazywał radykalny brak dyscypliny. Zawsze coś pozamieniał, albo napożyczał bez pozwolenia. Ustanowiono więc nad nim kontrolę całej grupy tak, że musiał się wobec kolegów ze wszystkiego opowiadać. Na kolejnych zebraniach chłopcy oskarżali go ze wszystkich jego niedociągnięć. Raz jednak inny chłopiec sam się przyznał do czegoś, co zarzucano Źródełku i Matka tak o tym pisze (15.Iii.1931R):  

"Powiedziałam mu, że to, co zrobił, jest złe, ale to, że się przyznał jest bardzo dobre. To zachęciło innych chłopców do przyznawania się do winy. Wtedy im powiedziałam, że to było bardzo brzydkie z ich strony, że zawsze Źródło był oskarżony, a oni milczeli o sobie (...) On jest zawsze winien, a inni są tymi sędziami bez winy. Myślę, że tu jest jakieś niedopatrzenie Ruszczyca. Potem mu powiedziałam, że uważam za gorszą rzecz nieszlachetne postępowanie innych chłopców od przestępstw Źródła"* (Ibidem).  

Prawdopodobnie fakt ten zaważył na dalszych poczynaniach pana Henryka. Z listu Matki pisanego w rok później (17.Iii.1932R) dowiadujemy się, "że mali jak zawsze bardzo mili, oskarżają się doskonale ze swoich przewinień"* (M. Czacka: Tom Ii koresp. (od 6.Ix.1931 - 1939R) jw.).

Ktoś inny w swym wspomnieniu nazywa to "spowiedzią generalną", którą chłopcy odprawiali przed Matką, ilekroć pokłócili się ze sobą.  

Metodę zdawania przez chłopców sprawy ze zdarzeń minionego dnia wraz z oceną własnego postępowania Ruszczyc udoskonali i zastosuje w latach pięćdziesiątych jako wypróbowany środek wychowawczy. Nikt wówczas nie będzie przypuszczał, że autorką tej metody była Matka Czacka.  

W pobliżu Domu św. Teresy, w kępie drzew znalazło się dogodne miejsce do prowadzenia chowu królików, kur i gołębi, jeden z chłopców hodował psa. Matka Czacka tak o tym pisze: "Chłopcy prosili, żeby mogli sobie zbudować stajenkę i chlewek dla dwóch świnek. Ruszczyc postawił warunek, że jeśli zaczną, muszą stajnię dokończyć, a także będą mieli obowiązek dawania jeść i utrzymania zwierząt w porządku"* (Ibidem).

W czasie, gdy Matka z uwagą i życzliwością śledziła rozwój osobowości Ruszczyca, nastąpił fakt, który decydująco zaważył na jego losach. Była nim spowiedź generalna u o. Korniłowicza. Ten wytrawny kierownik sumień miał specjalny dar zbliżania ludzi do Boga w konfesjonale i można śmiało powiedzieć, że prawie wszyscy z otoczenia Matki zawdzięczali nawrócenie lub pogłębienie życia wewnętrznego podobnej u niego spowiedzi. Poczucie uwolnienia z pozostałości dawnych win musiało być bardzo silne, skoro Ruszczyc dosłownie skakał z radości, a w końcu puścił się biegiem do odległego Domu św. Teresy "jakby miał skrzydła u ramion". Tak to zdarzenie zostało zapamiętane przez s. Marię Gołębiowską i ks. S. Piotrowicza. Dokonał się wtedy u niego naprawdę wielki przełom.  

Pierwsze przeżycie z płaczącym chłopcem i zabawką doprowadziło do radykalnej zmiany w pojmowaniu życia. Odwróciło Ruszczyca od pościgu za przyjemnościami i skierowało ku bliźnim. Drugie było prawdziwym nawróceniem. Odkryło rzeczywistość Boga i zmusiło do spojrzenia na świat z innej perspektywy. W konsekwencji spowiedź ta stała się początkiem intensywnej pracy nad sobą, która jednak miała trwać wiele lat, zanim doprowadziła do całkowitego przeobrażenia człowieka. Niestety, nie znamy nawet w przybliżeniu daty tej spowiedzi. Prawdopodobnie nastąpiła w kilka miesięcy po przybyciu do Lasek.  

Zerwanie z przeszłością nie było jednak łatwe, a styl postępowania pana Henryka niekiedy budził niepokój. "Ruszczyc wrócił podobno z Warszawy w doskonałym humorze, ale Witoldowi (Świątkowskiemu - przyp. MŻ) wcale nie zdał sprawy ze swego pobytu.  

"Jak myślisz, czy Witold ma wymagać sprawozdania?" - pisała Matka Czacka do A. Marylskiego 19.Ii.1932 r.* (Ibidem).  

Ks. Korniłowicz instynktownie wyczuwał, kiedy zaczynały się u niego odradzać ciągoty do porzuconego stylu życia. Z relacji s. Joanny Lossow wiemy, że dwa razy natychmiast po powrocie Henryka z Warszawy kazał za wszelką cenę go odnaleźć. Spotkanie z nim postawił na pierwszym miejscu i nawet nie zauważył licznego grona penitentek, czekających na spowiedź* (Rozmowa MŻ z s. Joanną Lossow. Masz. 1985. AMŻ-4.).  

Można przypuszczać, że chodziło o niebłahe sprawy... Po generalnej spowiedzi Henryk Ruszczyc został uroczyście przyjęty w poczet laskowskich tercjarzy i otrzymał imię - brat Michał. Był traktowany na równi z drugimi, nikt mu nie wypominał przeszłości.  

Były to początki w Laskach męskiego, bezhabitowego zgromadzenia, opartego na regule Iii. zakonu św. Franciszka z Asyżu. Ten Święty, obserwując zeświecczenie otaczającego go społeczeństwa założył trzy zakony mające odnowić w nim ducha chrześcijańskiego: męski Franciszkanów, żeński Klarysek, a dla świeckich tzw. Trzeci zakon. Chciał, by i świeccy mogli korzystać z niektórych form życia zakonnego. Mieli stosować w życiu w sensie dosłownym Ewangelię, apostołować we własnym otoczeniu przykładem solidnej pracy i miłością bliźniego. Mieli uchylać się od zabaw i życia wystawnego, szerzyć książki treści religijnej, odmawiać określone modlitwy. Tercjarstwo odegrało w Kościele wielką rolę, przyczyniło się do uświęcenia wielu jednostek ze środowisk wiejskich i rzemieślniczych, jak również szlacheckich i arystokratycznych. O. Korniłowicz sam był tercjarzem i rozwijał ten ruch wokół siebie.  

Matce zależało na współpracy grupy mężczyzn ze Zgromadzeniem ss. Franciszkanek, gdyż liczyła, że poprowadzą oni fachowo administrację Zakładu, jak również szkoły i internat chłopców. Brat Michał, pragnąc zadośćuczynić za dawne winy, złożył po generalnej spowiedzi ślub, że żadnej kobiecie nie będzie mówił po imieniu. Matka szanowała jego postanowienie i sama zwracała się do niego w trzeciej osobie per "brat Michał", podczas gdy pozostałym członkom zespołu mówiła "ty".  

Wróćmy do naszego opowiadania. Kiedy Ruszczyc nieco okrzepł w swojej pracy wychowawczej, oddano mu grupę najmłodszych chłopców do samodzielnego prowadzenia. "Matka musiała nie raz interweniować wobec jego inicjatyw i pomysłów, z których jedne wypierały drugie - opowiada ks. Piotrowicz i dodaje: Henio był pełen inicjatywy i stale zmieniał rozkład swoich prac. Cierpiały na tym jego obowiązki tercjarskie, może i inne* (Rozmowa MŻ z ks. S. Piotrowiczem op. cit.)".  

W latach, gdy Matka Czacka sprawowała opiekę nad Domem św. Teresy, przychodziła tam co czwartek, spotykała się z chłopcami i prowadziła zebranie z wychowawcami.  

W tych latach internat składał się z trzech grup chłopców: najstarszą prowadził Stach Piotrowicz, średnią Zygmunt Serafinowicz, najmłodszymi opiekował się Henio Ruszczyc. Zebrania zaczynały się tradycyjnie od sprawozdań wychowawców. Każdy musiał przedstawić, co zaplanował na miniony tydzień i jak swój plan wypełnił. Dwaj starsi działali systematycznie i solidnie wywiązywali się z podjętych zobowiązań. Ile razy przychodziła kolej na Ruszczyca, z reguły okazywało się, że zaplanowanych zajęć nie wykonał, lecz wymyślił sobie zupełnie inne. Matka, lubiąca ład we wszystkim, nie dawała za wygraną i zaczynała dociskać pytaniami: "A czy brat Michał mógłby wytłumaczyć, dlaczego nie wykonał tego, co było zaplanowane?". Pan Henio bardzo się sumitował, ale mimo nalegań Matki nigdy nie potrafił uzasadnić podjętych zmian. Sytuacja ta stale się powtarzała* (Ibidem).

Przyjrzyjmy się ludziom, którzy pracowali wówczas w Domu Chłopców. O dobrych wychowawców było bardzo trudno, większość traktowała tę pracę jako przejściową. Niektórzy pracowali w Laskach nie dłużej niż kilka tygodni. Rekrutowali się przeważnie z ludzi świeżo nawróconych w kontakcie z o. Korniłowiczem, który niejednemu z nich starał się pomóc również od strony materialnej. Wiedział, jak w tych czasach trudno było znaleźć pracę umysłową. Chętnie garnięto się więc tam, gdzie był zapewniony dach nad głową i łyżka strawy, choćby nawet wynagrodzenie było skromne.  

Wśród kandydatów osobną grupę stanowili ci, którzy nie znajdowali sobie miejsca w społeczeństwie, oryginałowie, dziwacy i różni inni wyrwani przez los i ostatnią zawieruchę wojenną z rodzinnych środowisk.  

Spróbuję naszkicować sylwetki kilku, którzy trwalej zapisali się w pamięci wychowanków. Wielu było takich, którzy w Laskach pozostali tylko kilka tygodni. Jeden z przedwojennych uczniów twierdzi, że bez trudu mógłby wymienić nazwiska dwudziestu pięciu, z którymi spotykał się w czasie kilkuletniego pobytu w Zakładzie.  

Zacznijmy od charakterystyki Jana Machoty, wychowawcy najmłodszej grupy internatowej, któremu Ruszczyc został przydzielony z początku jako zastępca i pomocnik. Mówiono, że był to dawny czeski oficer dbający bardzo o elegancki wygląd, czego symbolem były białe rękawiczki. Chłopcy go lubili za jego wesołość, natomiast zarzucali nierówność w postępowaniu. Imponowała im jego siła i sprawność fizyczna. Gdy kiedyś na śmigus Ruszczyc z chłopcami przypuścił szturm do jego pokoju i drzwi nie wytrzymały, Machota ratował się ucieczką wyskakując z okna pierwszego piętra na ziemię.  

Grupę najstarszych prowadził Stanisław Piotrowicz, student historii na Uniwersytecie Warszawskim. Średnimi zajmował się Zygmunt Serafinowicz, brat Lechonia, o zamiłowaniach wybitnie intelektualnych. Pełnił w internacie obowiązki gospodarza, a w szkole uczył matematyki. W dalszych rozdziałach będzie o nim często mowa.  

Spośród innych wychowawców należy wymienić energicznego Stanisława Izdebskiego, który ostro trzymał chłopców w wojskowej dyscyplinie, dalej żywego, nieco podobnego charakterem do Ruszczyca, Jankowskiego, który dobrze się z nim rozumiał. Waśniewski, rodem ze wschodnich kresów, był inżynierem, przybyłym z Teheranu. Chłopcom imponował znajomością języków: perskiego, francuskiego i rosyjskiego. Uważali, że jest to "wspaniały człowiek".  

Bogatą przeszłość miał za sobą czterdziestoletni Nikodem Karakasz, który za młodu przeżył na Ukrainie krwawe czasy rewolucji. Po odejściu z Lasek został prawosławnym księdzem. Inny typ przedstawiał Seweryn Janiak, żydowskiego pochodzenia, wielki humanista. Pozostawił po sobie wspomnienie kogoś umiejącego doskonale rozmawiać z chłopcami. Uznaniem młodzieży cieszył się również gwałtowny, lecz szlachetny Henryk Rączkowski. Nie wahał się czynnie interweniować w stosunku do młodego człowieka ze wsi w chwili, gdy ten obraził niewidomego chłopca. Na wychowankach wielkie wrażenie sprawiała tężyzna i siła fizyczna Okólicza, który pod tym względem przewyższał nawet Machotę. Nic dziwnego, był to przecież dawny zapaśnik, który na olimpiadzie w Paryżu zdobył czwarte czy piąte miejsce. Wymienić trzeba wreszcie Romana Ostrowskiego, rozstrzelanego w 1939 r. przez Niemców we wsi Laski wraz z kolegą za nieoddanie dubeltówki.  

W pamięci uczniów szczególnie żywo zapisał się Leszek Borakowski, który odznaczał się kulturą umysłową i charakterem. W pracę wychowawczą wplatał umiejętnie nurt intelektualny, na przykład podczas spacerów z chłopcami grał z nimi w szachy z pamięci. Borakowski umiał organizować pasjonujące gry na powietrzu, polegające na zdobywaniu jakiegoś obiektu, którego bronili inni. Zginął jako dowódca oddziału dywersyjnego AK, mającego w czasie okupacji ukrytą siedzibę na terenie Zakładu.  

W miarę jak Ruszczyc nabierał wprawy w pracy i wykazywał coraz więcej inicjatywy, Stach Piotrowicz zaczął mu dodawać pomocników. Do Zakładu napływali wciąż nowi wychowankowie, najczęściej mali, toteż pierwsza grupa stale się rozrastała. Wkrótce Ruszczyc przestał osobiście zajmować się chłopcami, koordynował jedynie pracę młodszych wychowawców. Dużo też jeździł do Warszawy, załatwiając różne sprawy związane z internatem. Jego instynkt wodzostwa i poczucie odpowiedzialności tak rzucały się w oczy, że już w 1933 r. wszyscy w Zakładzie, począwszy od sprzątających w Domu św. Teresy aż do nauczycielek z Domu Dziewcząt, uważali go za kierownika internatu. Pomocnicy przydzieleni mu przez S. Piotrowicza różnili się znacznie od penitentów o. Korniłowicza. Wywodzili się z założonej przez ks. Edwarda Szwejnica katolickiej organizacji studenckiej Juventus Christiana, do której należał Piotrowicz. Byli to ludzie duchowo dojrzali, gotowi przeznaczyć po ukończeniu studiów rok lub dwa na pracę społeczną. Należeli do nich bracia Franciszek i Henryk Górczyńscy oraz Karol Poprzęcki. Mieli większy wpływ na młodzież, a przygotowane przez nich inscenizacje stały zawsze na wysokim poziomie. Dalsze losy tych ludzi wykazały, że również w innych, nieraz trudnych warunkach, potrafili zachować chrześcijańską postawę.  

Z początku lat trzydziestych wywodzi się przyjaźń Henryka Ruszczyca z Zygmuntem Serafinowiczem. A przecież różnili się bardzo usposobieniem. Serafinowicz to typowy intelektualista, o zamiłowaniach humanistycznych i wyrafinowanym zmyśle humoru, znacznie bardziej zrównoważony od Ruszczyca. Charaktery ich dobrze się uzupełniały. Nie kryli się ze swoją przyjaźnią przed otoczeniem, "barowali" nawet w obecności chłopców, robili sobie przy nich bardzo śmiałe docinki.  

Kiedyś widać miara się przebrała i doszło do sceny, którą relacjonuje s. Klara Jaroszyńska. Jako młodziutka postulantka była u Matki na rozmowie, gdy weszli do pokoju dwaj później nierozłączni przyjaciele - Z. Serafinowicz i H. Ruszczyc. Kłócili się ze sobą "jak pies z kotem". Siostra zażenowana odsunęła się na bok i chciała wyjść, lecz Matka zatrzymała ją jednym słowem: "zostań". Następnie poważnym tonem zwróciła się do młodych ludzi, mówiąc: "Uklęknijcie, podajcie sobie ręce i pogódźcie się". Gdy to uczynili, dodała: "Wiecie, co macie robić, wracajcie do swojej pracy". Wyszli uspokojeni "jak baranki"* (Rozmowa MŻ z s. Klarą Jaroszyńską. Masz. 1985. AMŻ-4.) - kończy siostra.  

Ruszczyc w latach 30-tych był człowiekiem bardzo zdecydowanym, niekiedy trudnym i nieustępliwym. Wychowankowie z tego czasu, m.in. A. Balwierz, zgodnie twierdzą: "Pan Ruszczyc też był raptus", "Pan Ruszczyc wychowawców trzymał ostro". "Posiadał silny głos, świadczący o sile charakteru, utrzymywał wszystkich w ryzach, rozkazywał"* (Antoni Balwierz: Ank. Masz. 1973. AHR-8.).

Wilhelm Czondala, odpowiedzialny za czystość i porządek w Domu Chłopców bywał proszony na zebrania wychowawców. Pamięta, że nie raz "pan Ruszczyc" świadom swego charakteru zaczynał od słów: "Panowie, na ostatnim zebraniu uniosłem się, przepraszam, może jeszcze raz przedyskutujemy omawianą wówczas sprawę"* (Rozmowa MŻ z Wilhelmem Czondalą. Masz. 1985. AMŻ-4.). Jan Adasiewicz wspomina: "W internacie panowała wielka dyscyplina, było rzeczą nie do pomyślenia, aby ktoś polecenia nie wykonał. Jeśli ktoś z wychowawców dłużej pozostawał w Laskach, był to znak, że umiał współżyć z panem Ruszczycem"* (Rozmowa MŻ z Janem Adasiewiczem. Masz. 1985. AMŻ-4.).  

Spróbujmy naszkicować sylwetkę naszego bohatera z czasów jego pracy z najmłodszymi, posługując się wypowiedziami dawnych wychowanków. Henryk Kowara tak opisuje swoje pierwsze z nim spotkanie, kiedy był jeszcze w wieku przedszkolnym. Raz na spacerze "jakiś wysoki, szczupły pan o czerstwej, ładnej cerze podszedł do grupy maluchów, a oni zaraz go obstąpili, obwiesili się na nim i zaczęły się baraszkowania. Przewrócili na ziemię i całkiem go zakryli sobą. Pan Ruszczyc poszedł dalej, ale widać było od razu, jak bardzo chłopcy go lubią. Jednemu dał prztyczka w nos. Drugiego uderzył w ucho, z każdym pożartował. Mnie zapytał, jak się nazywam. Od razu zauważył, że jest to nowy wychowanek, zainteresował się mną i kazał sobie opowiedzieć, gdzie byłem przedtem i czy mi się w Laskach podoba"* (H. Kowara, op. cit.). Pana Henryka nazywano powszechnie "premierem", a wychowawców "ministrami". Nosił przy pasku pęk kluczy, gdy zbliżał się, słychać było ich brzęk z daleka. Mówiono: "Idzie pan premier, uważajcie!". Siostry, mając trudności w pracy wychowawczej, skutecznie posługiwały się ostrzeżeniem: "Pójdziesz na rozmowę do pana Ruszczyca". Chłopcy drżeli, kiedy gniewał się, za to wiedzieli, że każda rozmowa kończy się uściskiem i daniem cukierka.  

"Pan Ruszczyc nie był nigdy zawzięty. Po każdej rozmowie, nawet groźnej, nigdy nie wracał do minionej sprawy. Miał cały arsenał wyrażeń, którymi zwracał się do chłopców: - Ty fujaro - ty cymbale - ty urwisie - ty smarkaczu, szczeniaku. Wiadomo było, że tych słów nie wypowiadał w złości - tyle w nich było dobra i życzliwości. Miał też rozmaite ulubione chwyty. Na przykład podchodził do małego chłopca i porywał go nagle na ramiona, nic nie mówiąc. W pierwszej chwili chłopak był przerażony. Czasem przechodząc pokręcił za ucho, najczęściej obezwładniał, przyciskając zgięty kciuk - i pytał - czy boli? Słysząc zaprzeczenie, naciskał mocniej i gdy chłopak zaczynał wrzeszczeć - Ruszczyc śmiał się i mówił: A dobrze, że boli. Dawał po tym dwa cukierki ze słowami: "A teraz idź sobie"* (Ibidem).

Bywały wypadki, gdy jego wybuchowy temperament brał górę i wtedy zdarzały się gwałtowne sceny. Jeden ze znanych nam już wychowanków, Henryk Kowara, nie zapomniał nigdy zajścia w jadalni. W czasie dużej przerwy wychowawcy rozdawali chłopcom bułki i pomidory, do tego kawę lub herbatę. Raz mały Henio długo czekał na swoją porcję - na próżno. Zdenerwowany trzasnął blaszanym talerzem w stół, aż rozległo się dookoła. I wtedy nagle poczuł się uniesiony w górę przez kogoś i usłyszał wzburzony głos: "Co ty smarkaczu tu wyprawiasz, czy myślisz łobuzie, że jesteś sam?". I ów nieznany osobnik pochwycił go za kołnierz, ponownie uniósł i raz jeszcze postawił na ławce, potem na ziemi. Przestawiał go w ten sposób wielokrotnie, dopóki na twarzy chłopca nie dojrzał wyrazu skruchy. Wtedy Ruszczyc, gdyż oczywiście on był tym porywaczem, złagodniał i zaczął ściszoną, intymną rozmowę: "Po coś to zrobił, czy nie rozumiesz, że to jest źle? Żyjesz przecież wśród ludzi i musisz się z nimi liczyć"* (Ibidem).  

W Laskach w tym czasie wiele wymagano od wychowanków, można zaryzykować twierdzenie, że w niektórych dziedzinach stosowano nieco staroświeckie formy. Nie wolno było oddalać się od domu bez uzgodnienia. Kontakty z dziewczynami były bardzo źle widziane, swobodniejsze formy zachowania, jak na przykład wieszanie się na szyi kolegi, spotykało się z uwagą i karą. Po zbiórce wieczornej oraz rano przed zbiórką na śniadanie obowiązywało milczenie.  

Uważano, że miało to wyrobić w młodych panowanie nad językiem. Ruszczyc przyjmował bez zastrzeżeń te metody. Czasami być może nawet ich nadużywał.  

Zdarzały się przypadki, że chcąc nauczyć swą grupę wstrzemięźliwości w gadulstwie zadawał karę milczenia przez kilka godzin. Gdy chłopcy próbowali nie stosować się do tego, wtedy... "armatnie wystrzały, burze i wulkany zdawały się być drobnostką przy tym, co następowało w reakcji wspaniałego naszego wychowawcy" - wspomina Edwin Kowalik* (Edwin Kowalik: "Metamorfozy". Magazyn Muzyczny, Warszawa 1974.).  

W okresie przedwojennym Ruszczyc potrafił krnąbrnemu chłopcu przetrzepać skórę. Młodzież zazwyczaj przyjmowała to ze zrozumieniem jako że kara stosowana była rzadko i tylko wtedy, gdy ktoś sobie na nią dobrze zasłużył. W internacie obowiązywały wówczas codzienne poobiednie spacery trwające od 1 1/2 do 2 godzin. Dla niewidomych wychowanków stawały się monotonną i nużącą formą spędzania czasu. Ruszczyc wyczuwał to i wnosił w nie swoją pomysłowość i temperament. Prowadził chłopców w chaszcze, wrzosy, wykroty, pieńki i urwiska. Spacery te były daleko trudniejsze, ale i przyjemniejsze od zwyczajnych, po drogach. Chodziło w nich zawsze o wyrabianie inicjatywy i samodzielności. Bawił się nie jak wychowawca, ale jak kolega. Grał w piłkę, w berka, w rybaka, w chowanego, przy czym sam wchodził na drzewa i biegał do mety. Był bardzo wesoły. W lesie urządzał podchody, napady na inne grupy.  

Z każdym wychowankiem starał się nawiązać kontakt. Do jednego z małych Ukraińców mawiał po rusku: "Szczo ne zmerła Ukraina", do małego Ślązaka zagadywał po niemiecku. Ponieważ literę "r" wymawiał jak "h", więc chłopcy umyślnie dawali mu do powtórzenia długie zdanie, w którym było pełno "r" i śmiali się z jego wymowy. A on się o to nie obrażał. To zbliżało dzieci do niego, nie nazywano go nigdy panem kierownikiem. Ich "pan Ruszczyc" pamiętał o imieninach wszystkich wychowanków i zawsze miał na tę okazję przygotowane cukierki, czasem pączki lub pomarańcze ukwestowane w Warszawie. Słodycze te starannie ukrywał za szafą w spiżarni, by siostry nie mogły ich znaleźć i same nie porozdawały chłopcom przed czasem. Lubił chłopcom sprawiać przyjemność. Zawsze wchodząc do jadalni niósł jakiegoś malca na barana. Potrafił też załatwić dla swego domu przydziały lepszej żywności.  

Pan Henio doskonale wczuwał się w psychikę młodych i dobierał rozrywki odpowiednie do wieku i zainteresowań. Organizował więc wycieczki bliższe i dalsze, urozmaicone pieczeniem ziemniaków w polu. Urządzano wyprawy nad Wisłę, w okolice pobliskich Łomianek, gdzie chłopcy cieszyli się pobytem nad wodą. Jego też pomysłem były liczące nieraz parę kilometrów biegi na przełaj. Dla większości wychowanków pochodzących ze wsi dużą atrakcję stanowił wyjazd do teatru lub zwiedzanie domów towarowych: Braci Jabłkowskich lub firmy Herse. Czasem wędrowano aż do Pęcic, rodzinnego domu Antoniego Marylskiego odległego o kilkanaście kilometrów, gdzie chłopcy zawsze byli gościnnie przyjmowani. W Zakładzie pan Henryk uczył osobiście chłopców jazdy konnej, prowadząc konia za uzdę.  

Pasją jego było urządzanie wszelkiego rodzaju imprez, w których ujawniało się bogactwo jego pomysłów. Za cel stawiał zawsze rozwijanie pomysłowości i uzdolnień artystycznych wychowanków. Nieraz sam układał teksty zabawnych skeczów lub tłumaczył komedyjki z francuskiego. Zachowało się wiele tekstów z tej dziedziny pisanych jego ręką. Gdy kiedyś ogłosił w internacie konkurs na najlepszy tekst i wystawienie małej sztuki, ucieszył się wyraźnie, mogąc przyznać nagrodę najmłodszym chłopcom.  

Praktyka wykazała, że najlepsze osiągnięcia wychowawcze mają występy organizowane w jednej grupie internatowej. Dają one okazję do włączenia wszystkich dzieci, niekoniecznie samych zdolnych i przyczyniają się znakomicie do ich rozwoju. Pełna prostoty, ale i humoru, była zaimprowizowana uroczystość pięciolecia pompy ręcznej, doprowadzającej wodę do górnych pięter domu. Między innymi był konkurs na ułożenie najlepszej o niej zagadki. Całość bawiła kontrastem między prozaicznością tematu i jego szumnym potraktowaniem, a od młodych wymagała wiele inwencji.  

Na wyższym poziomie stała impreza pod tytułem "Radio Laski". W tych czasach radio było czymś nowym, kosztownym, w Zakładzie mało rozpowszechnionym. Już wcześniej zapowiedziano chłopcom, wspomina A. Balwierz, żeby zgłaszali swoje pomysły i po dwóch tygodniach wszystko było gotowe. Na scenie nie było nic prócz okienka, w którym stał głośnik zwrócony ku publiczności. Słuchowisko zaczęło się od dziennika radiowego z najnowszymi wiadomościami z Lasek. Była skrzynka pocztowa, rozmowa naiwnej pani z niewidomymi jadącymi w pociągu. Na zakończenie "Wesoła Laskowska Fala", na wzór "Lwowskiej", w której Szczepko i Tońko dzielili się wrażeniami z wycieczki do Lasek na gorzką kawę i herbatę. Niezależnie od mniejszych imprez organizowanych w Domu Chłopców pan Henio zaczął brać udział w reżyserowaniu poważniejszych sztuk, granych przez młodzież obu internatów - dziewcząt i chłopców. Prawdopodobnie żyłkę teatralną wyniósł jeszcze z gimnazjum w Kijowie* (A. Balwierz, op. cit.).

Wspólnie z wychowawczynią z Domu Dziewcząt wystawił "Noc Listopadową" Wyspiańskiego. Pomagał później w przygotowaniu przez s. Michaelę Galicką sztuki Heleny Boguszewskiej "Drewniany Żołnierzyk". Gdy s. Michaela wystawiła sztukę Ewy Szelburg-Zarembiny "Za siedmioma górami", Ruszczyc znów był czynny przy reżyserce.  

Doprowadził też do wznowienia tej sztuki na deskach Teatru Letniego w Warszawie. Działo się to, jak pamięta Cyryl Żądło, w czasie ostatniej przed wojną zbiórki na Laski w 1938 r. Zwrócono się wtedy o pomoc do zawodowych reżyserów z teatru "Reduta": Jadwigi Dąbrowskiej i Ryszarda Poredy* (Cyryl Żądło: Ank. Masz. 1973. AHR-8.).  

Wystąpienie niewidomych w prawdziwym teatrze wzbudziło sensację w prasie warszawskiej. Sztukę grano cztery razy przy wszystkich miejscach zajętych. Przy organizacji tych występów pan Ruszczyc miał ręce pełne roboty. Ruch, humor, nieustanna zmiana - to był żywioł, bez którego nie mógł egzystować, tym pociągał młodych.  

Zorganizował po raz pierwszy w Laskach, wbrew oporowi środowiska, zabawy taneczne dla wychowanków obu internatów. Kontrastowało to z dość zamkniętym trybem życia w Domu Dziewcząt. Na zabawach tych dał się poznać jako dobry tancerz i wytrawny, pełen werwy wodzirej. We wszystkich grach towarzyskich był pomysłowym animatorem, zarażał wesołością, a wykup fantów prowadził z niezrównanym humorem. Lubił, gdy chłopcy śpiewali piosenki ułańskie, które przypominały mu kampanię 1920 r. Sam śpiewać nie chciał, tłumacząc, że nie ma ani słuchu, ani głosu.  

Chłopcy, zasmakowawszy w dobrze przygotowanych przedstawieniach, zrewanżowali się raz dowcipnie swemu wychowawcy w dniu jego imienin. Ubrali osła w krawat (w Laskach było wtedy kilka osłów pracujących w podwórzu i ogrodzie) i gdy pan Henryk z rana wychodził z kaplicy, podprowadzili osła i posadzili na nim "Premiera" dla uczczenia jego kawaleryjskiej przeszłości.  

Temperament przywódczy i śmiałość w podejmowaniu trudnych zadań sprawiły, że pole jego działalności stale się poszerzało. Równocześnie zdobył sobie taki autorytet, że powszechnie - jak już wspomniałem - uznawano go za kierownika internatu, mimo iż został nim dopiero w 1936 r., gdy St. Piotrowicz wyjechał do Chorzowa.  

 

Henryk Ruszczycc

w środowisku laskowskim  

 

Spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie - jaką przemianę wewnętrzną przeszedł Ruszczyc w ciągu pierwszych lat pracy w Laskach, co wniosło w jego osobowość to szczególne otoczenie, z którym się zetknął.  

Grono osób o wysokiej kulturze i wykształceniu, stanowiących wówczas duchowe jądro Lasek, próbowało w różny sposób włączyć go w nurt swojego życia. Spójrzmy, kim byli ci ludzie:  

Antoni Marylski, kierownik Zakładu, prawa ręka Matki Czackiej, amator i znawca filozofii, sztuki i literatury. Witold Świątkowski, inż. rolnik, który po latach poszukiwań sensu życia, odnalazł go w Laskach. Był odpowiedzialny za gospodarstwo i sprawy ekonomiczne. Zygmunt Serafinowicz, brat Lechonia, zżyty z warszawską Cyganerią, wykwintny znawca poezji i literatury pięknej. Leon Krauze, niestrudzony w dokształcaniu się, osiągnął w końcu trzy dyplomy uniwersyteckie. Pełnił funkcję wicedyrektora szkoły. Leon Czosnowski, urzędnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych, zrezygnował z kariery dyplomaty, obejmując w Zakładzie prowadzenie biura księgowości. Stanisław Piotrowicz, rozmiłowany w historii, której studium ukończył w Warszawie. Wszyscy mieli za sobą niepełne lub ukończone wyższe studia, znali obce języki, mówili piękną polszczyzną. Zainteresowania ich szły w kierunku literatury pięknej, sztuki, filozofii, teologii. Uczestniczyli w spotkaniach z ks. Korniłowiczem, który czytał z nimi w łacińskim oryginale pisma św. Tomasza z Akwinu i komentował je. Wspólnie odmawiali brewiarz. Do grupy tej należało też sporo sióstr: s. Teresa Landy, dyrektorka szkoły, absolwentka filozofii na Sorbonie, autorka artykułów o treści filozoficznej lub religijnej, redaktorka pism Matki i jej najbliższa współpracownica. S. Maria Gołębiowska, oczytana w literaturze, utrzymująca bliskie kontakty ze światem literackim stolicy. S. Maria Stefania Wyrzykowska, odznaczająca się rozumem i wiedzą filozoficzną. S. Katarzyna Steinberg, doktor medycyny, uzdolniona w kierunkach: literackim i artystycznym. S. Monika Bohdanowicz, lekarz bakteriolog, autorka szeregu prac naukowych, zamiłowana melomanka, żeby wymienić tylko kilka, najbardziej wybijających się osób.  

Jak dalece nie interesowała Ruszczyca aktywność intelektualna, pokazuje jego nieobecność - mimo dobrej znajomości francuskiego - na wykładzie światowej sławy filozofa Jacques'a Maritaina w Laskach. Podobnie nie widziano go na konferencji ks. Charles'a Journeta, wybitnego teologa, przyjaciela Lasek. Być może, biorąc pod uwagę wymienione fakty, ocena Ruszczyca byłaby bardzo jednostronna. "Przed wojną nie umieliśmy docenić bogactwa zdolności u Henia, które tak wspaniale ujawniły się po wojnie, uważaliśmy go za "enfant terrible" mówił ks. Piotrowicz* (Ks. S. Piotrowicz, op. cit.).  

Nawet pod względem zewnętrznego wyglądu nie dociągał do zespołu laskowskich braci tercjarzy. Wprawdzie wszyscy panowie chodzili ubogo i czasem dziwacznie ubrani, niewiele sobie robiąc z tego, co ludzie o nich pomyślą. U Ruszczyca widoczne było niedbalstwo i trzeba otwarcie powiedzieć brak schludności w ubraniu i uczesaniu.  

Antoni Marylski zawsze traktujący go dosyć z góry, w dobitnych słowach publicznie zwracał mu na to uwagę. Odnosił się do niego raczej jak do dużego chłopca niż do dorosłego mężczyzny. Ruszczyc uwagi przyjmował w milczeniu jako dobrze zasłużone, natomiast się nie zmieniał.  

Kultura intelektualna zamkniętego środowiska laskowskiego stanowiła wielką wartość sama w sobie, gdyż zapewniała dobre współżycie całego zespołu. Panująca w Zakładzie atmosfera ściągała doń intelektualną i artystyczną elitę stolicy. Również Ruszczyc od pierwszej chwili poczuł się urzeczony spotkanym tu połączeniem ubóstwa z dystynkcją, uciążliwej pracy z pogodą ducha.  

Uderzało go, że mieszkańcy Lasek, tak przecież różni, mimo rażącego braku komfortu, wyglądali na szczęśliwych. Pan Henio nie podzielał w pełni gustów tutejszego środowiska, zdawał sobie chyba sprawę ze swej inności w stosunku do "ludzi Lasek". Miał umysł nastawiony na nieco inną "długość fali", nie pociągały go ani żywe dyskusje na temat artykułów w wydawanym przez Laski "Verbum", ani dysputy filozoficzne, lecz przede wszystkim konkret. Poznawszy z bliska sytuację niewidomych i ich dramatyczny brak perspektyw życiowych, nie mógł na to spokojnie patrzeć. Czuł, że trzeba wziąć na siebie obowiązek zaradzenia złu przez szukanie nowych kierunków zatrudnienia, a co za tym idzie, nowych metod szkolenia. Przyjął to jako swoje życiowe zadanie, musiał jednak zacząć od zdobycia odpowiedniej wiedzy o przedmiocie. Pan Henio nie zadowolił się studiowaniem klasycznej pracy o wychowaniu bp. Dupanloup* (Bp. Felix Dupanloup: Education T. I-Iii, Paryż 1928.), którą dawano w Zakładzie wszystkim początkującym pedagogom. Sięgnął do fachowej literatury poświęconej nowoczesnym metodom nauczania, a zwłaszcza prowadzenia zajęć praktycznych. Dzięki zachowanym notatkom wiemy, że studiował szczególnie "Szkołę twórczą" H. Rowida, "Zasady nauczania" B. Nawroczyńskiego i wynotowywał cenniejsze myśli z artykułów Wł. Przanowskiego w kwartalniku "Prace ręczne w szkole"* (Lektury pedagogiczne obejmowały m.in. następujące pozycje: B. Nawroczyński: Zasady nauczania, Warszawa 1930R; Wł. Przanowski: Kształcenie estetyczne młodzieży - kwart. Praca ręczna w szkole, Warszawa 1926R; H. Rowid: Szkoła twórcza, Kraków).

Przemyślenia tego czasu wywarły silny wpływ na jego osobowość, na nich w 20 lat później budował wskazania dla nauczycieli zajęć praktycznych. Dzięki ciągłemu dokształcaniu się i konsekwentnej, żmudnej pracy pan Henryk stał się pod koniec życia niepodważalnym autorytetem w zakresie szkolenia zawodowego niewidomych.  

Inny był od reszty laskowskiego zespołu nie tylko pod względem intelektualnym, lecz również emocjonalnym. Rzutowało to na jego styl pracy oraz na stosunek do niektórych osób z kierownictwa.  

Ks. Korniłowicz i A. Marylski zwykle razem spędzali miesiąc wakacji w Jaworzu koło Wisły. Zabierali ze sobą H. Ruszczyca. Okazało się tam, że nie gustował w rozmowach na tematy oderwane, filozoficzne, to go po prostu nudziło. Niespodzianie znikał, wyjeżdżał gdzieś w Polskę, równie nieoczekiwanie wracał, lecz z zaplanowanego wspólnego kontaktu nic nie wychodziło. W efekcie dawali mu różne zabawne przezwiska i dowcipkowali na jego temat.  

Pod względem religijnym dojrzewał powoli, na co zdają się wskazywać pozostawione przez niego notatki. Nie widziano go też nigdy służącego do Mszy św.  

Jak bardzo odbiegał od przyjętych w Zakładzie zwyczajów ukazuje wspomnienie z 1935 r. świeżo przyjętej pracownicy. Zobaczyła go po raz pierwszy w pokoju Matki i odniosła wrażenie, że jest to pracownik fizyczny, prawdopodobnie goniec, roznoszący polecenia. Miał na sobie niebieski, wypłowiały, lniany kitel, połatany na łokciach i kolanach, trepki na nogach, włosy w nieładzie. Dopiero, gdy zaczął mówić, zorientowała się w swej pomyłce* (Opowiadanie na apelu szkolnym. Masz 1973. AHR-8.).  

Skąd płynęło to lekceważenie uznanych form przebywania z ludźmi? Leżało prawdopodobnie w samej jego naturze. Miał w sobie charakterystyczną dla artystów cechę, że liczy się tylko to, co człowiek tworzy, jego działalność, reszta jest bez znaczenia, beznadziejnie nudna i nie godna uwagi. Jeśli ta ocena jest trafna, mielibyśmy wytłumaczenie jego zażyłości z Serafinowiczem, który, obracając się przez całe lata wśród cyganerii warszawskiej, dobrze rozumiał ten sposób bycia. Nie przywiązywał zbytniej wagi do rzeczy zewnętrznych, natomiast dostrzegał to, co jest we wnętrzu drugiej osoby, w jej sercu. U Ruszczyca nastąpiła wszakże zmiana stylu w jego zachowaniu, lecz dopiero po kilkunastu latach, gdy musiał reprezentować Laski na zewnątrz.  

Barwnie przedstawił jego sylwetkę z połowy lat trzydziestych Józef Szlendak, młody sprzątający w Domu Chłopców. "Chodził zawsze w rozdeptanych butach obcas był zdarty do połowy, nie chciał nosić innych. Ile razy ofiarowywano mu nowe obuwie - tego samego dnia odstępował je któremuś z chłopców. Podobnie było z ubraniami, na spodniach miał zawsze łaty. Bardzo dużo palił, pokój jego był tak zadymiony, że mało co było widać. Odpalał jeden papieros od drugiego, popielniczka była stale pełna niedopałków. Lubił też czarną kawę i dużo jej pił"* (Rozmowa MŻ z Józefem Szlendakiem. Masz. 1985. AMŻ-4.).

W związku z paleniem papierosów warto zacytować zabawną anegdotę, opowiedzianą autorowi przez Waleriana Piotrowicza. Mówi ona dużo o stosunkach panujących w Laskach. Na papierosy nie wystarczało mu pieniędzy. Bracia laskowscy nie pobierali pensji, a otrzymywali tylko rodzaj kieszonkowego, więc gdy pan Henio nie miał już co palić, musiał prosić o pomoc Antoniego Marylskiego. To nie było przyjemne. W tej delikatnej misji wysyłał więc młodziutkiego Walka Piotrowicza, który spędzał wszystkie niedziele przy starszym bracie w Laskach. A. Marylski nie żenował się przed chłopcem: "Do kociego ogona nie dorósł, a palić mu się zachciewa"* (Rozmowa MŻ z Walerianem Piotrowiczem. Masz. 1985. AMŻ-4.) mówił o Ruszczycu, lecz w końcu wydobywał z szuflady pieniądze.  

Bystry obserwator Szlendak dostrzegł w codziennym zachowaniu ważne cechy temperamentu pana Henryka. "Nigdy nie szedł spokojnie po schodach, tylko biegł, uchwyciwszy się za poręcz i przeskakując po pięć schodów na raz"* (J. Szlendak, op. cit.). Wprowadza nas to w inny nurt usposobienia Ruszczyca, w jego na poły kmicicowy charakter. Gwałtowność łączyła się u niego z uczuciowością. Gdy się czymś przejął, na przykład złym zachowaniem jakiegoś chłopca, "nie dawał wmusić w siebie nawet kubka mleka". Zdarzało się, że miał łzy w oczach i głos mu się załamywał, gdy na zebraniu wychowawców ostrzej zaatakowano któregoś z wychowanków. Zawsze wtedy bronił chłopca.  

Walerian Piotrowicz jako kilkunastoletni wyrostek celowo obraził raz Ruszczyca. Miała to być forma demonstrowania źle zrozumianej odwagi cywilnej. Brat Stanisław wytłumaczył mu, że musi za to jednak przeprosić. Gdy Walek to uczynił, "pan Henio", starszy przecież o kilkanaście lat, nie tylko go uściskał, lecz zaproponował wypicie bruderszaftu* (W. Piotrowicz, op. cit.).  

Nie byłby pan Henio potomkiem zawadiackich przodków z Xvii w., gdyby nie czuł się najlepiej w ogniu walki. Potrzebował silnych podniet, w ich braku jego wyobraźnia zamieniała Zakład niewidomych w pole bitwy. Czasem, idąc ze swą grupą na spacer, dostrzegał z daleka kogoś idącego, wtedy od razu padał rozkaz: "Chłopcy, brać go!". I hurma chłopaków rzucała się na nieszczęśnika. Powalano go na ziemię, szarpano za ubranie, tarmoszono tak długo, póki nie powiedział, że się poddaje. Nawet "pan Marylski" i Leon Krauze, zastępca kierowniczki szkoły, nie czuli się bezpieczni i ujrzawszy Ruszczyca z jego grupą, woleli schodzić im z drogi. Pan Henryk sam przepadał za bezpośrednią walką z równym, albo i silniejszym przeciwnikiem.  

W internacie na korytarzu pierwszego piętra co dzień można było obserwować dziwne widoki. Kotłowało się tam na podłodze czterech lub pięciu chłopców krzycząc: "Mamy pana Ruszczyca! Mamy pana Ruszczyca!". I nagle z tej kłębiącej się masy wychylał się pan Henryk, zaczerwieniony i rozczochrany. Nieraz w końcu brał górę nad chłopcami i przyciskał ich do ziemi. Z upodobaniem organizował większe bitwy, w których brały udział wszystkie grupy internatowe. Terenem ich były wydmy w Izabelinie, wzgórza leśne na Łużach, lecz przede wszystkim sławna Góra Ojca położona na zapleczu Domu św. Teresy. Tam najczęściej rozgrywały się walki, prowadzone według z góry obmyślonego planu. Dzielono się na dwie grupy, po czym obrońcy obsadzali wzgórze, atakujący zaś mieli za zadanie zbliżyć się jak najbardziej niezauważeni. Wygrywała strona, która pierwsza rozpoczęła ostrzał - czyli klaskanie w dłonie. Miało to imitować głos karabinów maszynowych. Pole bitwy przenosiło się często do internatu. Tutaj uczniowie pod wodzą pana Henryka mieli okazję do urządzania zasadzek na pracowników administracyjnych domu. Również tę spotkania kończyło poddanie się napadniętych* (Rozmowa MŻ z A. Szyszką. Masz. 1985. AMŻ-4.). "Ruszczyc szalał ze swoimi chłopcami"* (O. J. Zawadzki, op. cit.) - opowiadał w wiele lat później o. Zawadzki.  

Pan Henio nie bał się zbytniego spoufalenia zarówno ze strony wychowanków, jak i podwładnych, nigdy nie stracił autorytetu ani wobec jednych, ani drugich.  

Chłopcy czuli, że ich dobro liczy się u niego bardziej niż własna przyjemność, imponowało im, że ich wychowawca nie łączy osobistej satysfakcji ze zwycięstwami w zabawach. Zauważali, że większą radość odczuwa z ich sukcesu.  

W takiej atmosferze łatwiej wychodziły na jaw dawne, nie zawsze najlepsze cechy jego charakteru. Śmiało pozwalał sobie na pewną rubaszność. Bywało, że przechodząc korytarzem obok wychowanka, albo młodego pracownika, uderzał go lekko w policzek, tak jednak, że to trochę bolało i dorzucał: "A masz!". Usiłując uczyć jednego z młodych sprzątających francuskiego, kończył każde poprawnie wymówione zdanie uderzeniem w ucho, dodając: "Dostałeś, to będziesz lepiej pamiętał". "Bałem się żartów pana Ruszczyca"* (A. Balwierz, op. cit.), wspomina po latach Antoni Balwierz. Nie wszystkim to smakowało. Nie zawsze też intencje, jakimi się kierował, były dla nich jasne, ujmował jednak wszystkich tym, że niczego nie udawał.  

W internacie wiedziano, że kilku chłopców przewyższa go siłą. Niepowodzeń nie ukrywał, lecz zbywał je żartem. Tak np. kiedyś wybrał się ze swoją grupą na spacer i w lesie stracił orientację. Gdyby nie obecność widzącego chłopca, byłby ze swoją grupą długo błądził po Puszczy Kampinoskiej, lecz i to skwitował dowcipem* (S. Kaliński, op. cit.).  

Bogata jego natura nie znosiła przeciętności, tym bardziej rutyny. Wszystko, co robił, musiało dziać się nieco inaczej niż u drugich. Pozostawiony sam sobie żył w stałym napięciu. Rano wstawał przed wszystkimi, mył się w zimnej wodzie i często tak się śpieszył do Warszawy, że nie zdążał zjeść śniadania. Wracał straszliwie zmęczony i od razu szedł do siebie. Kiedy siostry przynosiły mu kolację, często tak był wyczerpany, że nie mógł jej zjeść. Kładł się spać bardzo późno. Długo w noc widać było jeszcze światło w jego pokoju. Szczególnie uderzającą cechą była jego ustawiczna chęć zmiany. Nie wytrzymywał jednostajności, w internacie wciąż musiał coś przestawiać lub przegradzać.  

 

Szukanie nowych

form pracy

 

W miarę jak wychowankowie dorastali, Ruszczyc instynktownie zaczął sięgać po poważniejsze formy wychowania. Głębszy jego nurt zostawiał w psychice młodych trwałe ślady. Chłopcy wyczuwali, że temu żywemu i wybuchowemu człowiekowi naprawdę na nich zależy i że potrafi znaleźć czas dla każdego. To rodziło zaufanie. W archiwalnych materiałach nie raz trafia się słowo "gabinet" lub "kancelaria pana Ruszczyca". Jest to szumne określenie małego pokoiku na drugim piętrze Domu św. Teresy, w którym mieszkał. Pokój ten przylegał do dużej sypialni chłopców, później zwanej "podchorążówką". Przychodziło tam czasem aż do dziesięciu chłopaków, wspominają H. Karolak i W. Kozłowski. Gabinet pozostawiali w strasznym stanie. Ruszczyc opowiadał im wesołe historie i rozdawał zabawki, które sprawiały wiele radości* (Władysław Kozłowski i Henryk Karolak: Ank. Masz. 1973. AHR-8.).  

Oprócz spotkań grupowych często bywały indywidualne i o nich teraz opowiem. Ruszczyc chętnie zapraszał do siebie. "Pokój jego, jak wspomina Zygmunt Mrozek, był umeblowany bardzo skromnie. Natykałem się tam na jakieś przyrządy, których znaczenie zawsze chętnie mi objaśniał. Były to skonstruowane przez niego urządzenia, mające pomagać niewidomym w pracy albo projekty przedmiotów, które niewidomi mogliby produkować"* (Zygmunt Mrozek: Ankieta. Masz. 1973. AHR-8.). Pan Henryk korzystał z drobnych okoliczności, aby rozwijać zainteresowania i wzbogacać zakres wiadomości u młodych. Zabierał kolejno chłopców do swego gabinetu i wypytywał, skąd pochodzą. Potem, wyciągnąwszy Encyklopedię Trzaski i Everta wyszukiwał w niej to, co odnosiło się do ich rodzinnych stron. Gdy jeden podał jako miejsce pochodzenia Skierniewice, Ruszczyc przeczytał mu wszystko, co na ten temat znalazł w Encyklopedii, a więc: położenie miasta, liczbę mieszkańców i opis pałacu Księżnej Łowickiej. "A czy ty wiesz, moje dziecko, kto to była Księżna Łowicka?"* (Ibidem) i zaczynało się opowiadanie albo czytanie o niej. Chłopiec z przejęciem słuchał wszystkiego, co dotyczyło jego stron rodzinnych a było mu zupełnie nieznane.  

Zdarzały się też innego rodzaju sytuacje, wymagające rozmów w cztery oczy. "Zapraszał mnie na pogawędki, w których wypytywał o zainteresowania, plany, warunki domowe, stosunek do kolegów itd."* (Ibidem). Gdy któryś z chłopców przeskrobał coś poważniejszego, odsyłano go do "pana Ruszczyca". "Byłem i ja na takiej rozprawie, pisze znany nam już Z. Mrozek. W pierwszej chwili wybuchnął, ale wkrótce, kiedy się tego najmniej spodziewałem, przemienił się w całkiem innego człowieka. Pouczał mnie z taką czułością, pokazał gruby plik kartek i powiedział: "Tylu jest niewidomych w Polsce.. Potem w drugim zbiorze było tych kartek mniej. Oznaczało to, ilu młodych niewidomych korzysta z dobrodziejstwa nauki w zakładach. I kończył: "Widzisz, jak powinieneś cenić sobie to, że znajdujesz się wśród tych, którzy się uczą"* (Ibidem). Wychodząc od niego zawsze postanawiałem być lepszym - mówi inny z wychowanków.  

Chwilą, w której Ruszczyc spotykał się ze wszystkimi grupami, była zbiórka wieczorna. Był to ważny moment dnia i z tego powodu chciał sam tę zbiórkę prowadzić. Omawiał na niej niektóre bieżące sprawy, a na zakończenie odczytywał i komentował teksty Mszy św. na dzień następny. Dla chłopców miało to duże znaczenie, gdyż w kościele czytało się wówczas tylko po łacinie.  

W czasie zbiórki odmawiał pacierz. "Jak on umiał się modlić. Ten zwykły człowiek, na pozór nie ulegający wzruszeniom, przy modlitwie głos jego drgał i załamywał się. Słuchając tego - pisze Z. Mrozek - mogłem sobie wyobrazić, jak to głęboko przeżywał"* (E. Kowalik, op. cit.).  

W sprawach związanych z religią nie dopuszczał pozy ani faryzeizmu. Gdy trzech chłopców zaczęło praktykować biczowanie się w piwnicy i Ruszczyc ich na tym przyłapał, zabronił im surowo dalszego uprawiania takiej ascezy bez zgody spowiednika. Z trzech biczowników jeden po wojnie wstąpił do zakonu i w nim wytrwał, inny zupełnie się wykoleił.  

Zbiórka wieczorna była ostatnim wydarzeniem dnia przed pójściem na spoczynek. Sprawdzano czystość nóg i chłopcy w milczeniu szli spać. Gdy byli już w łóżkach, Ruszczyc podchodził do każdego i chłopcy wypowiadali swoje żale i skargi. A on każdego ściskał i całował przed snem. Nie zaznawszy od własnego ojca ciepła rodzinnego, rozdawał je szczodrze dzieciom, z którymi złączył go los.  

Jaką atmosferę serdeczności umiał stworzyć, świadczy wspomnienie Edwina Kowalika. "Szczególną falą ciepła otaczał wychowanków w dni Świąt Bożego Narodzenia. Zbieraliśmy się wtedy na ogólnej sali (cały Zakład) w Domu Dziewcząt. Była to wielka radość. Stoły, pieczołowicie przez siostry laskowskie usłane sianem i przybrane białymi obrusami i zielenią, uginały się pod wszelkim jedzeniowym dobrem.  

Po kolacji (...) Henryk Ruszczyc zmieniał także i ubiór. Po przebraniu się w strój św. Mikołaja stawał na wielkiej estradzie, służącej zazwyczaj do występów zespołu i ekip artystycznych szkoły - stawał przed olbrzymich rozmiarów stertą paczek i zapowiadał: "...a tehaz - wymawiał nieco warcząco literę "r" - a tehaz św. Mikołaj przybył do wszystkich i hozda im phezenty". Nastawała taka cisza, że zdawać się mogło słyszany był szelest siana pod obrusami. Potem pan Ruszczyc zaczynał: "...Franek Stokłosa" - padała odpowiedź:"jestem" i paczka kreśląc łuk z impetem uderzała o podłogę w pobliżu zainteresowanego Franka. A następnie: - "...Bartek Górski! Staś Maliński! Janek Kowalczyk Bronek! Ignaś! Jacek! Feluś!"  

Kiedy zaś, przemieniony w św. Mikołaja, nasz drogi wychowawca skończył pracę, przysiadał się do nas do stołu i cieszył się razem z nami zabawkami, prezentami. Każdy wiedział, że był św. Mikołajem, miał głos zbyt łatwo rozpoznawalny, lecz nikt nie wspominał o tym. Jakbyśmy się umówili - solidarna dyskrecja. Raz jeden tylko, któryś z wychowanków powitał pana Ruszczyca, kiedy podszedł do wspólnego stołu: "Dzień dobry, św. Mikołaju!". Nastąpiła konsternacja, a pan Ruszczyc odparował wesoło: "ty nie bądź taki mądry, Franek""* (E. Kowalik, op. cit.).

Szczególną opieką otaczał chorych. Nie wahał się spełniać przy nich najniższe posługi, nawet te wykonywane zwykle przez salowe, a ciepło, jakie wokół roztaczał, pozostawało na długie lata w pamięci chłopców. Jeden z wychowanków, w pięćdziesiąt lat po opuszczeniu Zakładu nie może zapomnieć, jak mu Ruszczyc położył rękę na rozpalonym czole i jaką mu to sprawiło wewnętrzną radość i ulgę.  

Aby chorym sprawić przyjemność, kupował różne drobiazgi, których chłopcy najbardziej pragnęli. Dawny wychowanek, obecnie nauczyciel, Jan Michalik, pamięta, jak będąc w internacie dostał raz bardzo bolesnego zakażenia palca. Wieczorem ból tak się nasilił, że chłopak leżąc w łóżku płakał i pojękiwał. Koło godziny 10-tej zjawił się Ruszczyc ze słowami: "Bardzo ci współczuję" i pocałował w czoło z taką dobrocią, jak tylko potrafią rodzice. Potem poszedł do siebie i za chwilę przyniósł proszek przeciwbólowy i jakiś sok o przedziwnym smaku* (Rozmowa MŻ z Janem Michalikiem. Masz. 1985-86. AMŻ-4.). Ból się uśmierzył, a chłopiec zasnął. Nazajutrz powiedzieli mu koledzy, że Ruszczyc pozostał przy nim aż do zaśnięcia.  

Pomoc dla każdego cierpiącego i to w każdych warunkach stawała się dla Ruszczyca wezwaniem do natychmiastowego działania. Przebywający wówczas w Zakładzie mały S.M. został zabrany nagle przez swego ojca do domu. Ani on, ani macocha nie troszczyli się zbytnio o malca i gdy nastały chłody jesieni, kazali mu nadal sypiać w stodole. S.M. wysłał list do kolegów, że strasznie marznie, nie śmiał jednak sam pisać o tym do Ruszczyca. Wiadomość ta jednak natychmiast dotarła do tego ostatniego, a reakcja była błyskawiczna. Tego samego dnia pan Henryk wyruszył w drogę. Wrócił nazajutrz mimo mrozu tylko w marynarce, niosąc na rękach chłopca owiniętego w zdjęty z siebie kożuszek* (Rozmowa MŻ z Władysławą Rosińską. Masz. 1985. AMŻ-4.).  

W pamięci matki Marii-Stefanii Wyrzykowskiej wyrył się bardzo podobny obraz Henryka Ruszczyca. Widziała go niosącego na rękach z internatu do odległej infirmerii/z dziewczynami były/  dziesięcioletniego chłopca rozpalonego gorączką.