Katarzyna T. Łańcucka

HENRYK RUSZCZYC

 

 O Henryku Ruszczycu mówiono, że już za życia stał się legendą. Jest w tym stwierdzeniu sporo prawdy, ale też rzadko zdarza się, by jedna biografia obejmowała tyle zamierzeń i tyle osiągnięć - wszystkie związane były z działalnością na rzecz niewidomych. A przecież dzieciństwo i młodość Henryka Ruszczyca nie zapowiadały, że będzie to człowiek, który życie swoje bez reszty poświęci innym, nawet nie pozwalały przypuszczać, że cokolwiek pożytecznego się w tym życiu zdarzy...

Ojciec Henryka Ruszczyca  - Tadeusz /ur. w 1861 roku/ był lekarzem, ukończył studia w Warszawie, po czym rozpoczął pracę w Cukrowni Chodorków na Ukrainie i tam poznał swoją przyszłą żonę -Jadwigę Gnatowską /ur. w 1871 roku/. Po ślubie oboje przenieśli się do Kijowa. Tam w 1899 roku urodził się im syn - Władysław, a 5 maja 1901 roku przyszły na świat bliźnięta: Janina i Henryk.

Dostatni dom, troskliwa opieka matki., budujący przykład ojca, ofiarnego lekarza z prawdziwą pasja, poświęcającego się swej pracy - wszystko to zdawało się gwarantować, że z dziećmi nie będzie żadnych kłopotów. Ale życie nie lubi stereotypów. Henryk przez pierwsze lata szkoły przebrnął, bez trudności. W 1910 roku został zapisany do prywatnego gimnazjum i... wkrótce zaczęły się problemy. Chłopak do nauki się nie przykładał, opuszczał lekcje, wagarował, zamiast ślęczyć nad książką wolał godzinami włóczyć się ulicami Kijowa, łobuzować z kolegami, przesiadywać w cukierni. Zbierał oceny niedostateczne, repetował klasy. Wreszcie w 1918 roku definitywnie przerwał naukę.

Tymczasem Kijów stał się widownią rewolucyjnych wydarzeń. Wprawdzie władze radzieckie odniosły się do Tadeusza Ruszczyca z życzliwością, zezwoliły mu na kontynuowanie praktyki lekarskiej, wyraziły zgodę, by zatrzymał swoje spore mieszkanie, jednak miasto w czasie walk rewolucyjnych przechodzące ustawicznie z rąk do rąk.

Z pewnością nie było miejscem bezpiecznym. Toteż ojciec Henryka zdecydował, że żona z dziećmi powinna je opuścić. Wiosną 1919 roku Jadwiga Ruszczycowa, zabierając ze sobą Władysława, Janinę i Henryka wyjechała z Kijowa, by zamieszkać w Warszawie. Osiemnastoletniemu Henrykowi Warszawa szybko się spodobała. Dobrał sobie grupę kompanów, począł odwiedzać z nimi kawiarnie i restauracje. Matka jeszcze kilkakrotnie podejmowała próby umieszczenia go w którymś z prywatnych warszawskich gimnazjów, ale wszystkie one kończyły się fiaskiem. Henryk nie chciał się uczyć i już! Najchętniej spędzał czas na zakrapianych alkoholem towarzyskich spotkaniach. Tam był gwiazdą: obdarzony żywiołowym poczuciem humoru, pełen fantazji umiał i lubił się bawić. Zaczęły się coraz późniejsze powroty do domu, nieraz już nad ranem. Matka była bezradna lekkomyślność syna doprowadzała ja do rozpaczy, ale nie miała żadnego wpływu na jego postępowanie. Pod koniec 1919 roku zjechał do Warszawy Tadeusz Ruszczyc. Zachowanie młodszego syna coraz częściej stawało się powodem rodzinnych scysji i nieporozumień. A Henryk się nie zmieniał. Hulał, ile dusza zapragnie, nawiązywał liczne romanse. Wreszcie cierpliwość ojca się wyczerpała. Zirytowany próżniaczym trybem życia swego syna postanowił, że nie będzie łożył na jego utrzymanie. Matce trudno było się pogodzić z tą surową decyzją, ale nie dysponowała przecież żadnymi własnymi zasobami materialnymi. Czasami ukradkiem sprzedawała coś ze swojej biżuterii, by tylko wesprzeć finansowo syna, Ale to nie było żadne rozwiązanie. Wreszcie - wykorzystując różne swoje towarzyskie powiązania - załatwiła Henrykowi posadę rządcy w majątku ziemskim. Henryk rozpoczął pracę w 1921 roku. Przejawił nawet niejaką inicjatywę, ale jego upodobania pozostały nie zmienione. Wypady do nocnych lokali, huczne zabawy, przygodne związki z kobietami. Praktyka rolnicza nic go w gruncie rzeczy nie obchodziła. Efekt był łatwy do przewidzenia uprzejma rozmowa z właścicielom majątku po której Henryk "na własną prośbę" odchodził. Odchodził zaopatrzony nawet w kurtuazyjną opinię, podkreślającą jego autentyczne zdolności organizacyjne i inwencję oraz - w istocie mocno wątpliwą - rzetelność w wykonywaniu obowiązków. Z takimi referencjami mógł oczywiście podjąć pracę w innym miejscu. Historia taka powtarzała się kilkanaście razy. Krótkie okresy czasu, gdy pozostawał bez pracy,   spędzał w domu prowadzonym przez braci albertynów - gdyż drzwi jego rodzinnego domu były dla niego zamknięte, a może to on sam nie chciał wracać, pamiętając o nieprzejednanej postawie ojca...

W czerwcu 1929 roku Tadeusz Ruszczyc nagle zmarł. Matka,  nie umiejąc poradzić sobie z 28-letnim już synem, podjęła jeszcze jedną próbę, by choć na krótko wyrwać go z kręgu  nieustannych zabaw i romansów. Wykorzystując swoje towarzyskie koneksje zwróciła się do Antoniego Marylskiego z prośbą, by zechciał przyjąć na jakie czas Henryka do pracy w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach. Henryk Ruszczyc przybył do Lasek latem 1929 roku. Na życzenie Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi rozpoczął pracę jako lektor niewidomego nauczyciela Włodzimierza Dolańskiego, który w owym czasie przygotowywał się do egzaminów magisterskich na Uniwersytecie Warszawskim i potrzebował kogoś, kto mógłby mu czytać fachową literaturę. I nagle zaskakująca decyzja: "Złoty młodzieniec", który bynajmniej nie z kółka różańcowego przybył do Lasek, postanawia poświęcić się działalności na rzecz niewidomych, i podjąć stałą pracę w zakładzie! To, co miało być swoistym kaftanem bezpieczeństwa chroniącym przed hulaszczym trybem życia, okazało się niespodziewanie życiowym powołaniem. Jak do tego doszło? Krąży na ten temat kilka efektownych i ckliwych powiastek - trudno orzec, czy są one prawdziwe, w każdym razie odwołują się do rzeczywistych cech charakteru Henryka Ruszczyca które zapewne musiały mieć wpływ na jego życiowy wybór. Może najlepiej ujęła to wieloletnia nauczycielka laskowskiej szkoły dla niewidomych s. Monika Bohdanowicz: "W wielu wspomnieniach o Henryku Ruszczycu opisany jest moment, gdy widok niewidomego dziecka, które - płacząc - szuka upuszczonej zabawki, przyciąga do pracy w Laskach t.j. całkowicie zmienia bieg życia człowieka, który do tej pory nie interesował się pracą społeczną /.../. W zdarzeniu tym występują najbardziej charakterystyczne cechy osobowości Henryka Ruszczyca: niesłychana wrażliwość /.../ i jednocześnie niemożność zajęcia pasywnej postawy wobec czyjegoś cierpienia. Za wszelką cenę pomóc, pomimo przeszkód i trudności, czasami - zdawałoby się - wbrew logice".

Młody człowiek trafił wreszcie na prace, w której mógł wykorzystać swoją inwencję i fantazję - tak bardzo potrzebną w obcowaniu z dziećmi - swoją umiejętność nawiązywania kontaktów, a jednocześnie, może po raz pierwszy, uświadomił sobie, co to znaczy  być odpowiedzialnym za kogoś...

W kwietniu 1350 roku Henryk Ruszczyc rozpoczął pracę w internacie jako wychowawca grupy najmłodszych chłopców. Jego naczelną troską stało się to, by żaden maluch nie poczuł się samotną, anonimową cząstką grupy. Przychodził wieczorami do sypialni, by opowiadać bajki, porozmawiać, utulić każdego przed snem. Uczył piosenek, wymyślał rozmaite zabawy. "Bawił" się z nami, jakby był jednym z nas - wspomina jeden z byłych wychowanków, Henryk Karolak. Zabawy te były znakomicie dobrane do wieku chłopców: bitwy, zdobywanie i obrona pagórków leśnych /.../ albo też koncerty, do których służyły miednice, łyżki i tym podobne przedmioty jako instrumenty. Pan Ruszczyc brał grupę najmłodszych l nieraz pędził z nią w strony Sierakowa, śpiewając ulubioną piosenkę: "Grzmią pod Stoczkiem armaty". Gdy spotkał pana Krauzego, pana Serafinowicza lub kogoś innego, wołał "Chłopcy, brać go!" Po kilku takich napadach /.../ nawet pan Marylski czuł respekt przed grupą najmłodszych i omijał ją z daleka" - wspomina inny wychowanek, Stanisław Kaliński. Można sobie wyobrazić, jaką dumą i radością napełniało niesfornych brzdąców sprawnie przeprowadzenie akcji bojowej, zwłaszcza gdy jej ofiarą padał któryś z kierowników! Niekiedy Henryk Ruszczyc zamykał kilkuletnich urwisów w "lochu" swojego gabinetu, i pozwalał, by wyczyniali tam wszelkie harce i opychali się łakociami, które przemyślnie umieszczał w szufladach biurka. Ze starszymi chłopcami rozmawiał o wszystkich interesujących ich problemach, często też przychodził, by się w jakiejś sprawie poradzić, zasięgnąć opinii. On - kierownik internatu /pełnił tę funkcję od 193? roku/ - i kilkunastoletni wychowankowie w roli doradców! Nie obawiał się, że jego autorytet może na tym ucierpieć. Wiedział, że prawdziwy autorytet buduje się własną postawą - a nie krzykiem czy stosowaniem przymusu - bo wszelki despotyzm wzbudza jedynie strach, który na dłuższą metę nigdy nie może być pozytywną siłą w kształtowaniu ludzkiej osobowości. Ale nie był też łagodnym safandułą, który z melancholijnym uśmiechem pozwala wchodzić sobie na głowę. Potrafił trzepnąć niesfornego wychowanka po łepetynie, wymierzyć żartobliwego szturchańca, ryknąć steronrowym głosem. Nigdy nie stosował, kary jako narzędzia represji, starał się natomiast, by była ona okazją do zdobycia nowych umiejętności czy rozwijania dobrych cech charakteru. Efekty były zdumiewające: niewidomi wychowankowie darzyli go całkowitym zaufaniem, zwierzali mu wszystkie swoje niepokoje, kłopoty i pragnienia a jednocześnie żywili dla niego głęboki szacunek. Nie darmo nazywany był w internacie "Premierem". Wspaniała intuicja pedagogiczna w pełni rekompensowała mu brak fachowego wykształcenia i przygotowania, do zawodu wychowawcy. Szczere zainteresowanie przeżyciami i problemami każdego niewidomego wychowanka pozwalało mu najlepiej poznawać mechanizmy postępowania, reakcje, motywy działania młodzieży, z którą pracował. A interesował się naprawdę wszystkim, nawet pozornymi drobiazgami - i dlatego np. zawsze wiedział, któremu z chłopów trafią się w gwiazdkowym upominku wymarzone organki, a komu największą radość sprawi komplet śrubokrętów... I wszystko to powodowało, iż chłopcy czuli, że mają nie tylko troskliwego opiekuna, ale przede wszystkim kogoś bliskiego. A ta świadomość w internatowym skupisku była szczególnie potrzebna. W czasie wakacji, gdy wychowankowie Lasek przeważnie rozjeżdżali się do swoich domów rodzinnych, Henryk Ruszczyc wędrował po całej niemal Polsce, we wsiach i małych miasteczkach odnajdywał niewidome dzieci, które nigdzie się nie uczyły, a często nawet nie umiały samodzielnie się poruszać po izbie czy po podwórzu, nie wiedziały, co to zabawa. Rozmawiał wtedy z rodzicami, tłumacząc im, jakie cele przyświecają działalności Zakładu w Laskach i jakie ważne jest to, by niewidome dziecko mogło się uczyć i miało zapewnione warunki podstawowej rehabilitacji. Często jednak spotykał się z nieprzejednanym oporem - wtedy nawiązywał kontakty z wojewodami i starostami, nakłaniając ich do pomocy. W efekcie każdego roku przybywali do Lasek nowi uczniowie - często z regionów, w których w ogóle nie słyszano dotąd o istnieniu instytucji kształcącej niewidomych.

Jednocześnie Henryk Ruszczyc coraz więcej czasu poświęcał zagadnieniom rehabilitacji zawodowej inwalidów wzroku. Pojmując wychowanie jako rozbudzanie w drugim człowieku pasji i zainteresowań, wyzwalanie energii i aktywności, pomaganie we właściwym kształtowaniu postaw i hierarchii wartości - rozumiał, że tego wszystkiego nie da się osiągnąć, dopóki inwalida nie zdobędzie pewnej samodzielności, która pozwoli mu uwierzyć we własną wartość i przydatność w społeczeństwie. A więc przygotowanie do pracy, będącej dla inwalidy źródłem utrzymania - a także sposobem przezwyciężania własnych ograniczeń, czynnością kształtującą czynną postawę wobec życia - urastało do rangi jednego z najważniejszych problemów.

W 1931 roku Henryk Ruszczyc zostaje kierownikiem szkolenia zawodowego dla niewidomych, w rok później organizuje 3-letnią szkołę rzemieślniczą, następnie staje się współtwórcą gimnazjum zawodowego, reorganizuje szkolne warsztaty, ty 1933 roku organizuje w Laskach, dla najzdolniejszych wychowanków, kursy obejmujące program liceum ogólnokształcącego. W tym samym czasie podejmuje starania mające na celu utworzenie w Kielcach pierwszej w Polsce spółdzielni pracy niewidomych.

Wybuch wojny przekreślił te plany. Henryk Ruszczyc został zmobilizowany,- jednak w kampanii wrześniowej nie wziął udziału, gdyż - na skutek komplikacji, jakie wywiązały się po niegdyś przebytym, zapaleniu płuc - znalazł się w szpitalu. W listopadzie 1939 roku powrócił do Lasek.

Na teren Zakładu zaczęli przybywać żołnierze, którzy utracili wzrok w wyniku działał wojennych. Trzeba było ich jakoś przywrócić życiu. Jednocześnie nad Laskami coraz wyraźniej pojawiało się widmo głodu. Henryk Ruszczyc wybrał się do Warszawy i skontaktował z władzami okupacyjnymi, oświadczając, że niewidomi gotowi są robić szczotki do czyszczenia koni. Niemcy przyjęli tę propozycję i dali potrzebny materiał. Odbierali gotowe szczotki a w zamian dawali przydziały żywności. I tak w 1940 roku rozpoczęła swoją działalność 3-letnia szkoła zawodowa i warsztaty szczotkarskie, w których ociemniali żołnierze mogli zdobyć dyplom czeladnika i zawód. Jednak żywości wciąż brakowało. W Zakładzie było coraz ciężej - wspomina Stanisław Kaliński - kto miał pieniądze ten na własną rękę sobie chleb kupował. Wtedy pan Ruszczyc zaproponował, żebyśmy się złożyli i kupili żyto, ktoś je zmiele i siostry upieką chleb, będzie lepszy i tańszy. W ten sposób powstała nasza spółdzielnia. Henryk Ruszczyc - czując się odpowiedzialny za warunki życia w Zakładzie - odbywał, pieszo lub na rowerze, niekończące się wędrówki do Warszawy i z powrotem, by załatwić najpilniejsze sprawy w stołecznych urzędach. Ani mróz i zadymka, ani ulewne deszcze nie stały mu na przeszkodzie. Przeziębiał się, chorował, ale zawsze, gdy sytuacja tego wymagała, ruszał w uciążliwą drogę.

Jego refleks i opanowanie niejednokrotnie przyczyniły się do zażegnania niebezpieczeństwa, które zdawało się już nieuchronne. Potrafił śmiało stawić czoła Niemcom: "Gdy jakiś Niemiec z wrzaskiem kazał wyrzucić bibliotekę brajlowską z pomieszczenia ocalałego w 1939 roku, Ruszczyc nachylił się ku niemu i półgłosem - jakimś konfidencjalnym tonem - powiedział - "To wszystko jest ręcznie pisane, tego dużo na świecie nie ma". Niemiec zamilkł momentalnie. Obrócił się na pięcie i wyszedł. Tylko od drzwi warknął: "Das alles bleibt" - wspomina s. Monika Bohdanowicz. "Szczególnie ciężkie chwile w Laskach - relacjonuje Henryk Karolak - nastały, gdy Niemcy odkryli organizację AK. Pan Ruszczyc w tych dniach był poza terenem Lasek. Gdy dowiedział się o zajściach, czym prędzej przybył do swoich niewidomych, aby być razem z nami na zagrożonym okręcie, jakim był wówczas Zakład. Wizytujący nasze Zakłady Niemiec, który słynął, ze strzelania do ludzi na ulicach Pruszkowa, kiedy przychodził na teren warsztatów, broń pozostawiał w gabinecie pana Ruszczyca".

Wraz z wybuchem powstania warszawskiego pojawiły się przed Zakładem w Laskach nowe dramatyczne zadania. Henryk Ruszczyc włączył się w nie z całą energią i odwagą. Warto tu chyba przytoczyć obszerną relację s. Moniki Bohdanowicz, która pracowała w powstańczym szpitaliku na terenie Lasek: "Z wybuchem powstania pan Ruszczyc przystąpił do organizacji punktu medycznego. Nie mając żadnego przygotowania fachowego w przeciągu dwóch dni zmontował mały szpitalik, który przez wiele tygodni zupełnie nieźle spełniał swoje zadanie w tak potwornie ciężkich warunkach. Pracował wtedy bardzo intensywnie: starania o zapewnienie aprowizacji, porozumiewanie się z władzami wojskowymi, transport rannych, ewakuacja tych, którzy już mogli się obyć bez naszej pomocy, zaopatrzenie w dowody osobiste tych, którzy nie mogli Się posługiwać własnymi - wszystko to było na jego głowie /.../. Zagadnienia transportu rozwiązywał po mistrzowsku. Wszyscy chorzy i ranni z reguły byli przewożeni do nas. Ciężko rannych, wymagających zabiegu, przewożono do Domu Rekolekcyjnego - a stamtąd do nas przenoszono pacjentów wymagających dłuższego stacjonarnego leczenia. Cały ten ruch odbywał się prawie na oczach Niemców - i w obecności oddziału własowców, stacjonujących pod murem Zakładu. Rannego, ułożonego na wózku zaprzężonym w osły, przykrywano jarzynami. Cały transport nie mógł obudzić najmniejszego podejrzenia. Gorzej było z przewożeniem rannych z lasu, musiało się to oczywiście odbywać w nocy, kiedy w zasadzie bez przepustek ruch był surowo zabroniony, a naokoło stali Niemcy i własowcy. Wszystko musiało trwać dosłownie minuty. Wypracowanego przez Ruszczyca planu nie powstydziłby się żaden sztab generalny. Miejsca zatrzymania kolejnych furmanek, postój ludzi z noszami, trasy, po których każda para z noszami miała biec do szpitala, były dokładnie przestudiowane i wielokrotnie sprawdzone". Tak więc Henryk Ruszczyc znów okazał się świetnym organizatorem. Podejmował wszelkie działania wymagające zimnej krwi i mistrzowskiego panowania nad emocjami. A jednocześnie odwiedzin Ruszczyca w szpitalnych salach - mówiąc szczerze - bardzośmy nie lubiły. Przy jego niesłychanej wrażliwości i chęci niesienia pomocy,   obecność cierpiącego człowieka była dla niego czymś nie do zniesienia. Skoro go boli - to powinien dostać coś przeciwbólowego... Nie pomagały żadne tłumaczenia, że pacjent dopiero co dostał taki środek, że za dużo dawać nie można. On nie ustępował. Zaczynała się ostra wymiana zdań:

- Jak ktoś jest pozbawiony ludzkich uczuć, to nie powinien podejmować się pielęgnowania chorych!

- Kto nie ma zdrowych nerwów - replikowałyśmy - nie powinien wchodzić na salę, bo tylko przeszkadza pracować i denerwuje chorych!"

Styczeń 1945 roku. Jeszcze nie umilkły strzały na polach bitewnych, gdy Henryk Ruszczyc podejmuje nową inicjatywę:

oto przedstawiciel Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej Rządu PRL w Lublinie zwrócił się do Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach z prośbą o oddelegowanie kogoś, kto mógłby zająć się zorganizowaniem ośrodka szkoleniowego dla ociemniałych żołnierzy. Wybór padł oczywiście na Henryka Ruszczyca, który przecież zdobył już w tej dziedzinie tyle doświadczeń - zarówno kierując warsztatami szkoleniowymi jak i prowadzać rehabilitację ociemniałych żołnierzy podczas wojny. Henryk Ruszczyc nawiązał niezwłocznie kontakt z placówką Polskiego Czerwonego Krzyża w Lublinie i już w lutym 45 roku przystąpił do organizowania pierwszego w Polsce Ludowej ośrodka rehabilitacji dla ociemniałych żołnierzy. Siedzibą, ośrodka stał się były majątek ziemski w Surhowie - oddalony o 70 km od Lublina. Żeby zapewnić opał, żywność i niezbędny dla placówki rehabilitacyjnej sprzęt, Henryk Ruszczyc kilka razy w tygodniu musiał jeździć do Lublina. Jedynym środkiem lokomocji, jakim dysponował, był motocykl.

Pierwsi ociemniali żołnierze przybyli do zakładu w marcu 1945 roku. Henryk Ruszczyc sprowadził tymczasem kilku dorosłych wychowanków Lasek i zatrudnił ich jako instruktorów zrehabilitowani niewidomi stawali się w ten sposób dla nowo ociemniałych przykładem i dowodem tego, że można się cieszyć życiem, pracować, być samodzielnym i potrzebnym innym - mimo braku wzroku. O skuteczności tej - nowatorskiej jak na owe czasy - metody najlepiej świadczą wspomnienia żołnierzy, którzy w 1945 roku znaleźli się w Surhowie: "Dla nas problemem jeszcze było samodzielne ogolenie się, samodzielna wyprawa z laską w dłoni do odległej o pięćdziesiąt metrów bramy parku, a za nią obcy, bezkształtny, tonący w nieprzeniknionym mroku świat. Drobne nieraz niepowodzenia w pokonywaniu początkowych trudności bywały bezpośrednia przyczyną wielkich załamań. To, że stany te szybko mijały, że stawały się coraz rzadsze, zawdzięczaliśmy naszym niewidomym instruktorom i całemu zespołowi ludzi dobranemu i kierowanemu przez pana Ruszczyca i natchnionemu jego duchem, duchem głębokiej życzliwości dla ludzi w ogóle, a dla niewidomych w szczególności" /Kazimierz Siedlecki/. "Henryk Ruszczyc zabiegał o środki do życia, pomagał stawiać pierwsze, nieporadne kroki. Organizował zajęcia, aby wyrwać nas z depresji, poczucia apatii i kompleksów czynił to w czasie rekonwalescencji, kiedy trzeba udowodnić inwalidzie, iż mimo wszystko nie jest tak źle, że nadal będzie potrzebny społeczeństwu. Robił wszystko, by swoich podopiecznych natchnąć optymizmem i wiarą we własne siły" /Bronisław Kruczko/.

A warunki życia w zakładzie nie były łatwe. Parterowy budynek otoczony zdewastowanym parkiem, był nieduży. Na wyposażenie wnętrz składały się drewniane prycze i... ogrodowe krzesła. Odzież wieszało się po prostu na gwoździach wbitych w ścianę. Uzyskanie większych środków finansowych na prowadzenie zakładu dla ociemniałych w sytuacji gdy cały kraj był wyniszczony wojną - nie należało do spraw prostych. Jednak Henryk Ruszczyc okazał się wytrawnym dyplomatą i sięgnął po argumenty, które w owych czasach były najskuteczniejsze: we wszystkich podaniach kierowanych do władz administracyjnych i politycznych używał języka liczb, odwoływał się do namacalnych korzyści ekonomicznych płynących z faktu, że grupa inwalidów, miast być ciężarem dla państwa, podejmie prace przynoszącą wymierne efekty materialne.  

W tym samym czasie - pod koniec 1945 roku - Henryk Ruszczyc inspirował również działania zmierzające do założenia w Lublinie pierwszej w Polsce spółdzielni niewidomych /jej organizatorem został Modest Sękowski/.

Wśród żołnierzy, którzy trafili do Surhowa, byli i tacy, którym wojna - oprócz utraty wzroku - przyniosła jeszcze dodatkowe kalectwo. Henryk Ruszczyc jeździł z nimi do Warszawy, do pracowni protetycznej i nie tylko pilnował, by protezy były właściwie wykonane i funkcjonalne, lecz często osobiście projektował niektóre rozwiązania techniczne. Gdy zatrzymywał się na noc w Laskach, zamykał się w swoim pokoju i - paląc papierosa za papierosem - przez wiele godzin szkicował plany i sporządzał notatki, które pozwalały później na skonstruowanie takiego przyrządu, który byłby najdogodniejszy dla inwalidy.

Jednak aktywność Henryka Ruszczyca nie ograniczała się oczywiście do spraw ściśle związanych z przygotowaniem ociemniałych żołnierzy do podjęcia pracy. Wielką wagę przywiązywał także do wyrabiania w nich nawyków kulturalnych, podnoszenia poziomu intelektualnego, do zainteresowania lekturą... To ostatnie zadanie było może szczególnie trudne, gdyż wśród podopiecznych trafiali się tacy, którzy wcześniej byli praktycznymi analfabetami. Więc trzeba było nie tylko nauczyć ich posługiwania się pismem Braille'a, lecz także rozbudzić zainteresowania całkiem im dotąd obce.

Wszystkim poczynaniom dyrektora ośrodka w Surhowie towarzyszyła nieustanna troska o to, by zapewnić wychowankom zaspokojenie podstawowych potrzeb emocjonalnych, by wszyscy oni spotykali się z życzliwością i serdecznym zainteresowaniem dla swoich problemów i przeżyć. A jak to wyglądało w praktyce? - "Jest Gwiazdka 1945 roku. W wigilijny wieczór na drodze między Krasnymstawem a Surhowem psuje się samochód, którym Henryk Ruszczyc wiezie dla swojej ociemniałej rodziny posiłek i prezenty. Wokół ciemno i pusto. Długie majstrowanie przy silniku nie daje rezultatu. Pan Ruszczyc wraz z kierowcą układają w workach ile tylko mogą udźwignąć i, zgięci pod ciężarem, idą do Surhowa. Wprawdzie późnym wieczorem, ale będzie opłatek i wigilijna ryba, a przede wszystkim gwiazdkowe prezenty. Sam je wręcza każdemu. A potem wspólne kolędowanie do późnej nocy"/Bronisław Kruczko/. "Jeden z żołnierzy miał mieć ślub i wesele. Był zmartwiony, że na takich uroczystościach będzie musiał wystąpić w mocno sfatygowanym ubraniu. Więc zwrócił się do dyrektora Ruszczyca i powiedział:

- Mam wesele, a mój garnitur nie jest w zbyt dobrym stanie. Może Pan by mi pożyczył swojego? A pan Ruszczyc odpowiedział:

- Drogie dziecko, ja ci pożyczę, z całego serca, ale najpierw ty go obejrzyj!

l żołnierz, jak obejrzał, to przekonał się, że jego garnitur jest cudowny w porównaniu, z tym, w którym chodził pan Ruszczyc" /Kazimierz Lemańczyk/. "Uregulowany tryb życia z pewnością" sprzyjał postępom w szkoleniu. Ale któż lepiej niż pan Ruszczyc mógł zdawać sobie sprawę, że proces naszej rehabilitacji nie tylko od tych postępów zależy. Byliśmy przecież podwójnie dotknięci przez los i oprócz urazów związanych z utratą wzroku wynieśliśmy z wojny brak wiary w niejedną ludzką wartość. Przywrócenie zachwianej równowagi mogło nastąpić tylko w zetknięciu z ludźmi o psychice wolnej od tego rodzaju zahamowań, w tym też kierunku zmierzały starania pana Ruszczyca. /.../ W soboty często odbywały się w naszej świetlicy wieczorki taneczne, nieraz brał w nich udział pan Ruszczyc, okazując się wspaniałym wodzirejem. Swą werwą i humorem potrafił. wszystkich wprawić w beztroski nastrój. I tak oto, niewiadomo kiedy, zyskiwaliśmy kontakt ze światem ludzi pełnosprawnych, przy czym wcale nie Występowaliśmy w roli ubogich krewnych" /Kazimierz Siedlecki/.

Jednak przed ośrodkiem w Surhowie stawały nowe trudności. Przede wszystkim wyplatanie koszyków, którego tam uczono, nie dawało niewidomym żadnych właściwie perspektyw, gdyż było już zawodem przeżytym. Henryk Ruszczyc przyuczanie do tego zawodu traktował więc jako przejściowe a zarazem rodzaj ćwiczenia wyrabiającego sprawność manualną. Jednak coraz częściej myślał o stworzeniu, nowego kierunku szkolenia. Innym problemem była ciasnota pomieszczeń oraz lokalizacja zakładu w okolicy rolniczej, z dala od ośrodków przemysłowych. Henryk Ruszczyc chciał przenieść ośrodek na inny teren, gdzie mógłby bez większych trudności skompletować fachową kadrę instruktorską, która umożliwiłaby szkolenie niewidomych w nowych zawodach  i gdzie można by później zatrudnić ich w przemyśle i spółdzielczości pracy. Poza tym nowy obiekt powinien być przygotowany na przyjęcie 1OO inwalidów, podczas gdy w Surhowie nie mogło ich przebywać więcej niż 30. Wiosną i latem 1946 roku Henryk Ruszczyc prowadził w tej sprawie bardzo energiczne starania, i wreszcie uzyskał pozwolenie na przejęcie dwóch pałacyków: w Głuchowie. i w Jarognlewicach /okolice Poznania/. Przeprowadzka nastąpiła już w sierpniu 1946 roku. "Kiedy pierwszego dnia pan Ruszczyc osobiście przydzielał, nam miejsca w Głuchowie - wspomina Kazimierz Siedlecki - byliśmy olśnieni przestronnością i dostatkiem nowego zakładu, tak odmiennymi od skromniutkich surohowskich warunków. Już nie drewniane prycze i ogrodowe krzesła, ale prawdziwe meble tapczany, stoły, a nawet szafy, wszystko lśniące pod palcami nowością... Równie bogate było wyposażenie zakładu w pomoce naukowe. Z wielkim zaciekawieniem oglądaliśmy takie nie znane nam jeszcze przedmioty jak kubarytmy, wypukłe rysunki geometryczne czy mapy plastyczne.

Wkrótce jednak Henryk Ruszczyc przekazał ośrodek szkoleniowy swemu następcy a sam objął w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej stanowisko doradcy do spraw rehabilitacji i szkolenia zawodowego niewidomych. Organizował w całym kraju kursy przysposobienia do pracy w przemyśle dla niewidomych, w porozumieniu z dyrektorami fabryk i zakładów produkcyjnych zapewniał inwalidom zatrudnienie, występował o przyznawanie kwater i funduszy rehabilitacyjnych, pracował nad realizacja filmów instruktażowych. Oto jak wspomina okres współpracy z Henrykiem Ruszczycem - w późniejszych latach szef Urzędu Rady Ministrów - Janusz Wieczorek: Henryk Ruszczyc jeździł po całej Polsce i jednak dla swojej idei dyrektorów fabryk i zakładów produkcyjnych, zarażając ich koncepcją zatrudniania ociemnianych, tworzył zasady szkolenia, inspirował inżynierów i techników,  którzy z  jego  inicjatywy podejmowali próby przystosowania maszyn,  do możliwości pracy ludzi dotkniętych nieodwracalnym kalectwem.  W swoich działaniach nieustępliwy i konsekwentny.  Okazał  jednak przy tym niezwykłą cierpliwość i takt, które jednały mu sojuszników.  Potrafił  przekonać nie tylko swoich podopiecznych o tym,   że żadne kalectwo nie  stoi na przeszkodzie w życiu zawodowym i społecznym, że jest to tylko kwestia stworzenia odpowiednich programów i stosowania właściwych metod. Potrafił przekonać do tego również kierownictwo resortu, działaczy. Budził Henryk Ruszczyc ludzkie sumienia i zarażał innych swojej, wiarą".

Działalność ta szybko przyniosła niespodziewane efekty: w 1950 roku już ponad 1000 niewidomych znalazło pracę w przemyśle państwowym. Tymczasem jednak Henryk Ruszczyc - przekonany, iż opracowane przez niego koncepcje organizacyjne i podjęte działania mogą być kontynuowane już bez jego bezpośredniego udziału - powrócił pod. koniec 1948 roku do pracy w Laskach. Ponownie objął stanowisko kierownika, internatu i dyrektora szkolenia zawodowego. I znów owocowała jego niezwykła umiejętność budowania głębokich, osobistych więzi z wychowankami. Do Lasek trafiali w tych latach ludzie ciężko okaleczeni, przerażeni nową sytuacją życiową, często rozgoryczeni. i pełni rozpaczy, czasem zbuntowani przeciwko wszelkim normom moralnym świata,  który przyniósł   im tak trudny los.  Henryk Ruszczyc potrafił dostrzec siły i możliwości drzemiące w każdym niewidomym, .

nawet najbardziej załamanym czy agresywnym, budził zaufanie, sprawiał, że ociemniały człowiek odzyskiwał poczucie własnej wartości. I temu właśnie nadrzędnemu celowi służyły wszystkie inicjatywy podejmowane przez Henryka Ruszczyca. Dzięki jego staraniom absolwenci 3-letniej  szkoły zawodowej, za zgodą Państwowej Izby Rzemieślniczej, przystępują do egzaminów i...  zdobywają dyplomy mistrzowskie. Jednocześnie Henryk Ruszczyc energicznie zabiera się do rozbudowy i modernizacji warsztatów szkolnych. W 1955 roku powołał do  istnienia dwa nowe działy: mechanicznej obróbki metali i drzewny. W cztery lata później ruszyła budowa nowych pomieszczeń, oddano do użytku kolejno: szczotkarnię, tapicernię, biura warsztatowe, nowocześnie wyposażone warsztaty drzewne i metalowe, i wreszcie - magazyny.  W latach 1955-59 Henryk Ruszczyc  organizował  szkolenie zawodowe dla niewidomych amputantów,  pierwsza grupa ociemniałych  inwalidów bez rąk zdobyła, zawód, dziewiarza lub  ślusarza - w zależności od uzdolnień  i możliwości zatrudnienia.  Laski - dzięki  inicjatywie Henryka Ruszczyca - były wówczas  jedynym miejscem,   gdzie tak ciężko dotknięci przez los  ludzie mogli zdobyć przygotowanie do samodzielnego życia i pracy zawodowej.  Oto wspomnienia jednego z uczestników takiego specjalnego kursu - Wincentego Mierzejewskiego: "Gdy miałem 11lat, na skutek wybuchu niewypału utraciłem oczy i obie ręce  /.../ W 1951 roku umieszczono mnie w zakładzie dla niewidomych w Jarogniewicach, gdzie przebywałem 3 lata /.../ Pragnąłem się uczyć i czegoś w życiu dokonać. Każdy chciał mi jakoś pomóc, lecz po pewnym czasie stawał się bezradny wobec mojego podwójnego kalectwa i rezygnował  /.../ W 1954 roku dowiedział się o moich problemach pan Ruszczyc i wezwał mnie do Lasek. Przywitał mnie serdecznie a następnego dnia po moim przyjeździe zaprowadził mnie do warsztatu tkackiego, który był specjalnie przygotowany, Zacząłem próbować. Kiedy utkałem 10 cm płótna - pan Ruszczyc klepnął mnie w ramię i powiedział: "Będziesz, dziecko, pracować! Teraz musimy tylko załatwić różne formalności"/.../ Ponownie przyjechałem do Lasek w styczniu 1955 roku. Zostałem zaopatrzony w specjalne końcówki do protez. Rozpocząłem naukę tkactwa. Szło mi coraz lepiej, moja praca była coraz wydajniejsza. Pan Ruszczyc  obserwował moją robotę. Kiedyś usłyszałem jego radosny okrzyk: "Dzielny z ciebie zuch!" Poczułem, że wszystko najgorsze jest poza mną a przede mną otwierało się nowe życie /.../ W listopadzie roku razem z Antonim Buczkiem - również niewidomym amputantem mieliśmy egzamin czeladniczy w Izbie Rzemieślniczej w Warszawie. Ruszczyc sam nas odwiózł. Widząc, jak bardzo się denerwujemy, zagadywał nas, pocieszał, częstował papierosami, starał się oderwać te myśli od tego, co ma nastąpić. Egzamin udał się i dostaliśmy piątki. Pan Ruszczyc cieszył się ogromnie i mówił, że jest to pierwszy przypadek, by niewidomy bez obydwu rak zdał tak pięknie egzamin". Troska Henryka Ruszczyca o wychowanków nigdy nie kończyła się tym, by dać im tytko kwalifikacje. Sprawą najważniejszą pozostawało przywrócenie - inwalidy normalnemu życiu, stworzenie mu możliwości

podjęcia samodzielnej pracy. Oto dalszy ciąg relacji Wincentego Mierzejewskiego: "W 1961 roku dowiedzieliśmy się z Antonim Buczkiem, że niestety nie będziemy pracować w tkactwie, ponieważ wszystkie spółdzielnie tkackie rozwiązywały się. Zdawało się, że nasza kariera była skończona. Lecz i w tym wypadku przyszedł nam z pomocą pan Ruszczyc i skierował nas na przeszkolenie metalowe, a po kilku tygodniach wysłał nas do Lublina pod opiekę Modesta Sękowskiego, Pracowaliśmy w tamtejszej spółdzielni przy obróbce metalu, potem przeszliśmy do działu elektrycznego /.../ Chociaż byliśmy już w Lublinie, pan Ruszczyc ciągle się nami interesował, pisał, przyjeżdżał kilka razy, rozmawiał z panem Sękowskim o naszych sprawach". Tak było zawsze - wychowanek, który odszedł już z Lasek i rozpoczął samodzielne życie mógł zawsze liczyć na pomoc i życzliwe zainteresowanie ze strony troskliwego opiekuna.

Osobny rozdział w działalności Henryka Ruszczyca to patronowanie organizowaniu cepeliowskiej spółdzielni dziewiarskiej, gdzie praca nie ograniczałaby się do wykonywania prostych, mechanicznych czynności, lecz wymagałaby od niewidomych twórczego udziału i artystycznej inwencji. To z jego inicjatywy w Laskach w 1955 roku zostały zorganizowane dla niewidomych, specjalne kursy, przygotowane i prowadzone przez Instytut Wzornictwa Przemysłowego. Uczniowie szybko przekonali się, że dziewiarstwo artystyczne jest dla nich dostępne. Ale to był właściwie dopiero początek. "Pozostała jeszcze jedna zasadnicza sprawa - relacjonuje Kazimierz Lemańczyk - sprawa przekonania innych o tym, że my - niewidomi -  możemy pracę o takim charakterze wykonywać, a to Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy, Cepelii, Ministerstwa Kultury i Sztuki, Ministerstwa Oświaty i innych instytucji. I tu rzeczywiście zaczęła się droga istnej męki dla pana Ruszczyca. Trzeba było wszędzie jeździć, osobiście przekonywać, dyskutować. Trzeba było tych ludzi do Lasek przywozić, organizować pokazy, bezpośrednio, naocznie ukazywać nasze możliwości" Lecz wreszcie przyszedł sukces: w październiku 1956 roku spółdzielnia Mowa Praca Niewidomych rozpoczęła swoją działalność. A w dwa lata później niczego nie przeczuwający Henryk Ruszczyc po wyjściu z gmachu spółdzielni... został zaproszony do stojącego przed budynkiem auta. Gdy wsiadł - dowiedział się, że samochód jest jego własnością. To dawni wychowankowie chcieli odwdzięczyć się za trud poniesiony przy organizowaniu ich spółdzielni i jednogłośnie postanowili - przy pierwszym podziale dywidendy - kupić samochód dla swego opiekuna. A był on Henrykowi Ruszczycowi bardzo potrzebny, gdyż niezmordowana aktywność wymagała od niego stałych podróży na trasie Laski - Warszawa zaś chroniczna choroba płuc mocno nadwerężała już jego siły.

Mogłoby się wydawać, że Henryk Ruszczyc - w swej pasji organizatorskiej - był typowym człowiekiem czynu, pochłoniętym bez reszty tworzeniem, opracowywaniem i wcielaniem w życie coraz to nowych zamierzeń. I - zaprzątnięty działaniami podejmowanymi na szeroką skalę - na nic więcej nie znajdował już czasu. Jednak tak nie było. Bo Henryk Ruszczyc zawsze na pierwszym planie stawiał konkretnego człowieka z jego indywidualnymi problemami, trudnościami i przeżyciami. Jakim cudem to serdeczne zainteresowanie sprawami

|każdego wychowanka nie przeszkadzało mu w podejmowaniu tak licznych i czasochłonnych zadań - pozostanie jego tajemnicą. Faktem jest, że nigdy nie pozwolił, ~by otoczyła go aura "zapracowanego działacza", który nie ma ani chwili czasu, by prywatnie porozmawiać, okazać l swoją życzliwość, przyjaźń. Słowa serdecznej zachęty ze strony pana Ruszczyca niejednokrotnie pomagały niewidomym wychowankom nabrać odwagi, by zmierzyć się z nieprzezwyciężonymi, zdawałoby się, trudnościami i realizować swoje plany życiowe. Często bywało tak, że wszyscy wokół traktowali marzenia niewidomego chłopaka o tym, by ukończyć szkołę radiotechniczną czy też studia dziennikarskie jako naiwną mrzonkę a wszelkie zwierzenia na ten temat kwitowane były ironicznym śmiechem. Wtedy zjawił się Henryk Ruszczyc  i jeśli był przekonany, że zdolności wychowanka pozwolą na taki eksperyment - dodawał otuchy w sposób, który sprawiał, że tamte kpiny i uśmieszki stawały się nieważne. A w efekcie chłopak, który musiał pokonać ogromne trudności, by móc uczyć  się w technikum radiotechnicznym -kończył z powodzeniem wydział elektroniczny na Politechnice Warszawskiej, a inny, po ukończeniu studiów., zostawał redaktorem naczelnym przeznaczonego dla niewidomych czasopisma... Henryk Ruszczyc poważnie traktował swoich wychowanków. Potrafił z nich żartować, ale nigdy nie wyśmiewał. I nawet do malutkich dramatów potrafił odnosić się ze zrozumieniem. Oto kiedyś chłopak wiedziony pasją eksperymentatorską postanowił zrobić elektromagnes. I w efekcie wysadził korki i cały internat został pozbawiony dopływu prądu. Przerażony winowajca ukrył się w ubikacji, skąd jednak został wyciągnięty i doprowadzony przed groźne oblicze dyrektora. I co usłyszał? - Serdeczne pytanie:  Nic złego ci się nie stało? A gdy wyjaśnił motywy swojego postępowania o karze nie było w ogóle mowy.

Henryk Ruszczyc wraz ze swoim bliskim przyjacielem a zarazem długoletnim kierownikiem szkoły w Laskach - Zygmuntem Serafinowiczem potrafił znakomicie rozwiązywać niełatwe problemy wychowawcze, rozładowywać drażliwe sytuacje, interweniować w przypadkach, które wymagały dużego taktu i często równie dużego poczucia humoru. To oni obaj - pan Ruszczyc i pan Serafinowicz - byli zawsze mediatorami i rozjemcami, oni prowadzili "rokowania" z grupami "buntowników" protestujących przeciwko złemu wyżywieniu czy też domagających się zwolnienia z pracy jakiegoś wychowawcy. Często mówiono, że życzliwość Henryka Ruszczyca dla niewidomych ma dość ograniczony zasięg - obejmuje bowiem tylko chłopców i mężczyzn, podczas gdy dziewcząt dyrektor jakoby nie darzył sympatią przebąkiwano coś o wpływie nie najlepszych doświadczeń z okresu młodości... Czy tak było naprawdę - trudno orzec, faktem jednak jest, że indywidualnymi losami dziewcząt Henryk Ruszczyc właściwie się nie interesował, choć oczywiście dbał o to, by niewidome w trakcie zajęć warsztatowych zdobywały te same umiejętności co ich koledzy. Jednak sprawie ich zatrudnienia nie poświęcał już właściwie uwagi. Można się tu zapewne dopatrzeć pewnego wpływu poglądów samej założycielki Lasek Matki Elżbiety  Czackiej, którą, chyba nie dostrzegała ani potrzeby, ani możliwości przygotowywania niewidomych kobiet do samodzielnego życia poza Zakładem.

Szkoleniem zawodowym niewidomych Henryk Ruszczyc kierował do września 1971 roku. Przez cały ten czas wiele starań poświęcał sprawie zatrudnienia niewidomych w dużych zakładach przemysłowych, gdzie mogliby oni znaleźć się w środowisku ludzi pełnosprawnych. Dużą wagę przywiązywał do tego, by niewidomi nie zasklepiali się w obrębie jakiejś wąskiej specjalności, by podnosili nieustannie swoje kwalifikacje, zdobywali nowe doświadczenia, wzbogacili wiedzę. "Wiedza jest podstawą aktywności społecznej i kulturalnej - podkreślał często - daje również niewidomym większa, swobodę w wyborze pracy zawodowej i możliwości szerszego utrzymywania kontaktów z ludźmi". Nieustannie szukał też nowych możliwości pracy dla inwalidów wzroku: tapicerstwo, zabawkarstwo, wyrób pomocy szkolnych, elektromontaż. Nie miał łatwego życia. Bywało, że ludzie przypatrujący się jego działalności stukali się w czoło i nazywali go fantastą, niepoprawnym idealistą nie liczącym się z twardymi wymogami rzeczywistości. Jeśli owa rzeczywistość miała oznaczać zgodę na zburzenie życia niewidomego człowieka to Henryk Ruszczyc  rzeczywiście się z nią nie liczył...  -Jego usiłowania czasem kończyły się  fiaskiem, jednak niepowodzenia wynikały nie tyle z niedopasowania profilu szkolenia do możliwości  inwalidów wzroku,   co raczej z niechęci braku zrozumienia ze strony  osób,  które nie chciały zatrudniać niewidomych, czy też kontynuować szkolenia ich w niestereotypowych dziedzinach!   Aby niezachwiana wiara Henryka  Ruszczyca w możliwości niewidomych wytrzymała konfrontacje z rzeczywistością.,  musiała napotkać na podobną wiarę ze strony wszystkich tych, którzy w taki czy inny sposób mieli współpracować w dziele przywracania inwalidów ku normalnemu życiu. I o to było najtrudniej. W Laskach spora część ludzi wyrażała opinię, że niewidomy powinien wprawdzie nauczyć się zawodu, lecz zawsze, do końca życia. zostawać pod patronatem Zakładu - bo  inaczej nie da sobie rady.

Brakowało też osób, które koniecznie chciały się poświęcać, przyjmując do wiadomości,   że niewidomy nie  jest  "okazją"  do praktykowania takiej czy innej cnoty, że pracować trzeba razem z nim, nie tylko dla niego... W zakładach produkcyjnych nierzadko panował istny kult ekonomizmu, praca często zdegradowana była do roli czynnika pomnażającego wyłącznie materialne dochody.  Trudno było wytłumaczyć, że powinna ona służyć wszechstronnemu rozwojowi człowieka i być źródłem jego afirmacji. Kto chce słuchać słów o ludzkiej godności, gdy gonią terminy i straszy plan? A przecież Henryk Ruszczyc nie załamywał się trudnościami, wciąż na nowo podejmował starania zmierzające do rozszerzenia możliwości zatrudnienia niewidomych.

W ostatnich latach życia przewlekła, chroniczna choroba układu oddechowego zmusiła go do pewnego ograniczenia aktywności. Ale nawet wtedy gdy większość czasu przyszło mu już spędzać w niewielkim pokoiku przybudowanym do laskowskiej infirmerii, czy wręcz w łóżku - zawsze znajdował czas i siły, by interesować się losami swych niewidomych wychowanków. Utrzymywał z nimi bogatą korespondencję, przyjmował wizyty. W ostatnich miesiącach prawie zawsze była przy nim jego siostra Janina. W tym czasie Henryk Ruszczyc zaczął powracać myślą tego co stanowiło - zdawałoby się - jakże mało znaczący margines życia do wspomnień związanych z okresem dzieciństwa i wczesnej młodości. Planował nawet wyjazd do Kijowa, chciał jeszcze raz zobaczyć swoje rodzinne miasto. Jednak stan zdrowia nie pozwolił mu już zrealizowanie tego planu.

Henryk Ruszczyc zmarł w Laskach 3 stycznia 1973 roku. Już w kilka miesięcy później zawiązał się Komitet Uczczenia Pamięci Dyrektora Henryka Ruszczyca grupujący jego wychowanków i współpracowników.

Z inicjatywy komitetu przeprowadzona została m.in. akcja zbierania funduszy na budowę domu im. Henryka Ruszczyca. W 1980 r. dom ten -mieszczący się na terenie Zakładu w Laskach - został oddany do użytku, stanowiąc jakiś symboliczny wyraz pamięci o człowieku, który potrafił przywrócić niewidomym wiarę w ich własną wartość, umiał Rozbudzić w nich inwencję, wyzwolić aktywność, otworzyć perspektywy twórczego, pełnego życia. Taki kapitał, wyniesiony z kontaktów z Henrykiem Ruszczycem, pozwalał odważnie zmierzyć się z trudnościami, pokonywać przeszkody, samodzielnie rozwiązywać problemy, procentuje niezliczonych sytuacjach. A pomagać w ten sposób innym, by budzić nich to, co najcenniejsze, może tylko człowiek, który potrafi z szacunkiem i przyjaźnią traktować ludzi, z którymi przyszło mu związać swój los.

"Pan Ruszczyc - to był człowiek utalentowany. Miał dar miłości, dar przyjaźni i dzięki temu wiedział, kiedy trzeba być tolerancyjnym, kiedy trzeba wymagać, kiedy trzeba być łagodnym, a kiedy wejść zdecydowanie i być srogim /.../ Nie—trudno jest pracować dla innych. Wielu mamy ludzi, którzy całe swoje życie poświęcili dla pewnej idei. Ale w postępowaniu pana Ruszczyca było zupełnie coś innego. Pan Ruszczyc nie poświęcał się - pan Ruszczyc niejako oddał się nam. Był naszym przyjacielem i potrzebował naszej przyjaźni" - te słowa jednego z niewidomych wychowanków chyba najpełniej oddają istotę i sens powołania, któremu Henryk Ruszczyc pozostał wierny przez całe życie.

 

Biografie ludzi zasłużonych dla środowiska niewidomych

Rok 1993