HENRYK RUSZCZYC

             WE

        WSPOMNIENIACH

 

 

 

 

    II ZJAZD ABSOLWENTÓW

         LASKI 1979r.

 

 

 

 

   Spis treści

 

Od Komitetu

I. Pożegnanie

II. Początki w Laskach

III. W oczach współpracowników

IV. Nasz Pan Ruszczyc

 

 

Od Komitetu

W związku z II zjazdem byłych wychowanków Zakładu dla Niewidomych w Laskach pragniemy udostępnić część materiałów, nadesłanych na apel Komitetu Uczczenia Pamięci Dyrektora Henryka Ruszczyca.

Wpłynęło sto kilkadziesiąt wspomnień o Nim od wychowanków, współpracowników, przyjaciół, do których dołączono artykuły o Jego działalności z wcześniejszego okresu, z okresu bezpośrednio po śmierci oraz wypowiedzi z apeli szkolnych, urządzanych w Laskach.

Wyboru niektórych tylko fragmentów i ugrupowania ich według klucza tematycznego i chronologicznego dokonano w celach przedstawienia w zwięzłej formie pracy, dokonań i osobowości Henryka Ruszczyca.

Wybór ten obejmuje Jego życie w Laskach od 1930 r., życie dla niewidomych. Podajemy jednak parę wcześniejszych szczegółów biograficznych dla dopełnienia obrazu tego niezwykłego człowieka.

                *        *        *

Urodził się 5 maja 1901 roku w Kijowie, tam skończył gimnazjum Naumenki. Jego ojciec był znanym w Kijowie lekarzem bez reszty oddanym chorym. Matka Henryka, Jadwiga z Gnatowskich, osoba bardzo religijna i wielkiej dobroci żyła życiem najbliższych. W 1920 roku rodzice zamieszkali w Warszawie; ojciec rozpoczął praktykę lekarską, która pochłania go całkowicie. Syn odziedziczył po ojcu zdolność całkowitego poświęcenia się pracy, którą uznał za cel swego życia.

Henryk Ruszczyc po powrocie do kraju i służbie wojskowej pracował w rolnictwie póki nie znalazł swojej właściwej drogi w Laskach.

Zmarł 3 stycznia 1973 roku po długiej chorobie, którą przezwyciężał bohatersko, pracując do końca dla dobra niewidomych.

 

                         I

        POŻEGNANIE

 

Ks. Tadeusz Fedorowicz

                   HOMILIA

      wygłoszona w czasie Mszy św. pogrzebowej

           za duszę śp. Henryka Ruszczyca

         dnia 8 stycznia 1973 roku w Laskach

 

Tyle razy, tyle razy w tej kaplicy się modlił. Tyle razy do tej kaplicy swoich wychowanków przyprowadzał. I teraz zgromadził ich wszystkich - tych co mogli przybyć - wokoło siebie; dawnych, nowych i ostatnich oraz zgromadził koło siebie i przyjaciół, abyśmy wspólnie polecali Go dobroci Bożej, abyśmy jak najwięcej uzyskali łaski dla Niego - pokoju wiecznego i radości wiecznej...

Przeprośmy Pana Boga za nasze winy, nawróćmy się do Pana Boga w sercach naszych, aby Ofiara Mszy św. przyniosła jak najwięcej owocu i Jemu, i nam wszystkim.

[Po Ewangelii według św. Mateusza: "Kazanie na Górze".]

Słowa Ewangelii odpowiadają naszym myślom o Zmarłym Przyjacielu naszym.

Widzieliśmy Go i prawdziwie ubogim - ubogim, bo niczego dla siebie mieć nie chciał; wszystko, co miał, wszystko, czym był, wszystko oddał w służbę innym.

Był miłosierny. Nie wiemy, nikt z nas nie wie, ile uczynków miłosiernych spełnił w swoim życiu, ilu potrzebującym ludziom pomógł, ilu ich wsparł.

Był pokój czyniący... Taki miał w sobie - w głębi - pokój, mimo różnych zewnętrznych szarpanin życiowych. Czynił pokój.

Jakże bardzo łaknął i pragnął sprawiedliwości, jakże wiele doznawał trudności, przykrości i niemal prześladowań i jakże wszystko wiernie, cierpliwie znosił.

Wiele się jeszcze o Nim powie później. A tu, przy ołtarzu, pomyślmy o tym, jakie jest Jego znaczenie dla nas przed Bogiem.

Ileż razy On swoich wychowanków od dziesiątków lat uczył tych samych myśli, których się nauczył w dzisiejszej Ewangelii od Pana naszego, Jezusa Chrystusa. Nieraz - na jakichś sesjach pedagogicznych - mówił tak, jak gdyby był kaznodzieją najlepszym. Głębokie, prawdziwe, proste nauki jakby z Ewangelii. Jak Mu zależało na tym, aby przekazać innym to, czego się nauczył! A tak wiele się nauczył.

To był człowiek o ogromnie bogatej, bujnej osobowości, który w młodości swojej szukał właściwej drogi swojego życia. Szukał jej na różnych drogach - jak to młody, bujny - na drogach prostych i krzywych, na drogach i na bezdrożach, aż znalazł swoją drogę. Znalazł ją przez miłość człowieka i przez służbę człowiekowi.

Uderzające jest, jak przedtem - zanim przyszedł tu na służbę dla niewidomych - jak wciąż zmieniał różne prace, różne miejsca pracy. Bo wciąż nie trafiał na to, co Mu odpowiadało. Wciąż to - nie było to. A kiedy już znalazł tę służbę człowiekowi, pozostał w niej i całkowicie, i całym sercem, całą duszą, i ze wszystkich sił, i z całej myśli temu się oddał.

I tak w tej pracy dojrzewał, tak w tę pracę urastał, że choć dzisiaj nam smutno i boleśnie, choć ten dzień Jego odejścia jest dla nas, tu w Laskach, i dla wszystkich, których jest w Polsce tysiące, tych, co wyszli spod Jego wychowawczej ręki - choć ten dzień jest bolesny i smutny, ale równocześnie w tym smutku jest jakieś poczucie zwycięstwa i tryumfu: zwycięstwa człowieka; tego, co w nim dobre nad tym, co ułomne; jest jakiś tryumf świadectwa dobrego, pięknego, prawdziwego życia ludzkiego.

Dlatego choć z bólem, ale i z pokojem, i z jakąś dumą słuszną, szlachetną oddajemy Go Panu Bogu, niezłomnie wierząc, że Bóg jeszcze lepiej od nas wie, jak wiele On sobie zasłużył i u Niego, i u ludzi.

Modlimy się za Niego. Już wiele było tu Mszy św. w Jego intencji i wiele ich będzie, ale myślimy, że to już Jemu, dla Niego samego, nie tak bardzo potrzebne; On już tam na pewno ma swoją nagrodę, ale - jak ktoś powiedział - może Bóg Jemu, jakby w Jego ręce, tam odda te wszystkie wartości łaski, które stąd idą, które my na Jego rzecz przesyłamy, aby On je tam, z miłosierdzia Bożego, przeznaczał tym i innym, których już teraz stamtąd lepiej widzi i lepiej zna, i wie, którym ich bardziej potrzeba.

I dlatego gorąco polecamy Go Bogu i wszystkich tych, którym On służył. I niech On nam będzie nadal, tak jak był przez czterdzieści pięć lat, mistrzem, nauczycielem życia i małych dzieci, i młodzieży, i starszych, i współpracowników, tak tym obrazem i świadectwem swego życia, tą ostatnią swoją nauką, niech będzie i naszym mistrzem, abyśmy - którzy nieraz też błąkamy się po różnych drogach, zanim znajdziemy sobie właściwą, zanim znajdziemy pełną prawdę - abyśmy szli, weszli na tę najpewniejszą drogę, którą On znalazł i byśmy tak wiernie, jak On, szli tą drogą wyznaczoną nam przez Opatrzność Bożą.

 

                         II

                 POCZĄTKI W LASKACH

 

 

Prof. Dr Zofia Sękowska:

 Jak to się stało, że Pan Ruszczyc pozostał na stałe w Laskach i poświęcił się pracy dla niewidomych? Opowiadał kiedyś, że przyjechał do Lasek, żeby przez dwa tygodnie czytywać głośno jednemu z niewidomych. I oto pewnego dnia, zbliżając się do domu chłopców, spostrzegł małego niewidomego, który głośno płakał. - Dlaczego płaczesz? - zapytał. - Upadła mi piłeczka i nie mogę jej znaleźć - odparł chłopczyk. Schyliłem się wtedy, podniosłem piłeczkę i podałem mu ją - opowiadał. Wtedy uszczęśliwiona twarz chłopca rozjaśniła się uśmiechem. Podziękował mi, a ja zrozumiałem, że mam już teraz zostać z niewidomymi i zawsze im pomagać.

Tej spontanicznej decyzji pozostał wierny przez całe życie. Pracował w Laskach najpierw jako wychowawca, później kierownik Domu Chłopców, członek Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi i Zakładu.

 

 

Dr Włodzimierz Dolański:

Był maj 1929 roku kiedy zostałem przydzielony przez Ministerstwo Oświaty jako nauczyciel do Szkoły dla Niewidomych w Laskach. W tym samym czasie mniej więcej na terenie Zakładu znalazł się i Henryk Ruszczyc. Zdaje mi się, że ówczesny jego pobyt w Laskach był raczej przypadkowy i miał być w zasadzie krótkotrwały. Ja, poza swoją pracą zawodową, musiałem przygotowywać się do egzaminów magisterskich na Uniwersytecie Warszawskim, dlatego też potrzebowałem pilnie kogoś do pomocy, by zapoznać się z niezbędną literaturą fachową. Zarząd Towarzystwa, idąc mi na rękę, zaproponował mi na lektora właśnie Henryka Ruszczyca. Takie było nasze pierwsze spotkanie.

 

 

Stefan Frankiewicz:

W Laskach Henryk Ruszczyc/ znalazł swoje własne, przez siebie wybrane miejsce w życiu, potwierdzając całą swoją późniejszą działalnością wychowawcy i nauczyciela starą banalną prawdę, że w tym fachu potrzebne jest najpierw to coś, czego nie zastąpią dyplomy, ministerialne weryfikacje i formalne przygotowanie pedagogiczne: wstydliwie dziś pomijane, staroświecko brzmiące - powołanie /.../ Za wszystkimi przedsięwzięciami organizatora kryły się /.../ nowatorskie koncepcje przywracania niewidomych normalnemu życiu. Koncepcje wypracowywane w oparciu o samodzielne studia i obserwacje najświeższych osiągnięć zagranicznych w tym zakresie, wynikające jednak może najbardziej z wyjątkowo trafnej u tego wychowawcy i pedagogicznego reformatora z Bożej Łaski intuicji.

 

 

Mgr Adolf Szyszko:

Do Zakładu dla Niewidomych w Laskach Henryk Ruszczyc przybył w 1930 roku, początkowo tylko na dwa tygodnie, by następnie zostać na stałe.

Co wpłynęło na jego decyzję trudno dziś ustalić. Ze wspomnień współpracowników i wychowanków wynika kilka przyczyn, które ogólnie ujmując można sprowadzić do dwóch:

1/ Wpływ kierownictwa zakładu, a w szczególności Matki Elżbiety Czackiej, uświadamiający Mu trudną sytuację życiową i społeczną niewidomych w Polsce i konieczność przyjścia im z pomocą.

2/ Znalezienie w pomaganiu niewidomym swego sensu życia. Nie bez wpływu na Jego decyzję był przykład ojca, Tadeusza Ruszczyca, wybitnego lekarza i społecznika, zmarłego w poprzednim roku /.../

[...] Henryk Ruszczyc swą działalność w Zakładzie rozpoczął 1 kwietnia 1930 roku, początkowo na stanowisku wychowawcy w Domu Chłopców, gdzie przez kilka lat zajmował się młodszymi grupami.

W połowie lat trzydziestych zostaje kierownikiem internatu i kierownikiem warsztatów, skupiając w swych rękach zagadnienia wychowawcze i szkolenia zawodowego.

W 1936 roku doprowadza do zorganizowania 3-letniej szkoły rzemieślniczej, a w następnym roku organizuje dla zdolniejszych uczniów czteroletnie gimnazjum zawodowe szczotkarsko-koszykarskie.

Trudna ekonomiczna sytuacja Zakładu stawia przed Henrykiem Ruszczycem zadanie doprowadzenia warsztatów do takiego stanu, by nie przynosiły deficytu. Po wielu staraniach udaje mu się to osiągnąć, a nawet w 1938 roku wygrywa przetarg na 21 tysięcy szczotek do czyszczenia koni dla wojska. Jest to okres ogromnego wysiłku organizacyjnego zarówno w internacie, jak i w warsztatach, pogłębionego koniecznością dokształcania się. ednocześnie już w tym czasie włącza się w pracę Towarzystwa rozwijaną na terenie całego kraju.

Przy reorganizacji warsztatów korzysta z doświadczeń uzyskanych przez współpracowników przy przejęciu warsztatów szczotkarskich i ich urentowieniu. wraca uwagę na potrzebę organizowania pracy umożliwiającej niewidomym całkowite pokrycie ich kosztów utrzymania. Rozumie już wówczas, że działalność charytatywna, choć konieczna, nie zapewnia właściwego rozwiązania problemu samodzielnej egzystencji inwalidów wzroku. Podejmuje starania o zorganizowanie w Kielcach Spółdzielni Pracy Niewidomych. Wojewoda kielecki wyraża zgodę na realizację wspomnianych zamierzeń i tylko wybuch wojny unicestwił starania.

W latach 1937-1939 zorganizował w internacie chłopców dla najzdolniejszych naukę w zakresie liceum ogólnokształcącego.

 

 

Alicja Gościmska:

Pierwszy moment mego zetknięcia z panem Ruszczycem miał miejsce w pokoju Matki Czackiej, do której przyszłam z jakąś pracą. Było to lato - lipiec czy sierpień w roku 1935. Za  chwilę wszedł jakiś pan, trudno było go określić - czy to robotnik, czy chłopiec, w ogóle kto to jest, może posłaniec. W trepkach na bosych nogach, w białych spodniach, na kolanach oczywiście łaty, i w niebieskim kitlu koloru niepewnego, bo wypłowiałym. Bardzo opalony, widać było, że jest zdrożony. Matka poleciła mi zostać. W bardzo krótkich słowach, na razie ogólnie, zdawał relację ze swojej podróży, która trwała, zdaje się, miesiąc w różnych stronach Polski. Wtedy trzeba było w okresie wakacji jeździć i szukać niewidomych po różnych wsiach i miasteczkach. Społeczeństwo było mało uświadomione o możliwościach niewidomych. Trzeba więc było trafiać bezpośrednio do rodziców, żeby im osobiście powiedzieć, jaki jest cel Zakładu, jaki sens zabrania niewidomego dziecka do szkoły w Laskach, i często - mimo tych osobistych odwiedzin, wielu rodziców stawało oporem. Po prostu nie chcieli oddać niewidomego dziecka z domu. Pan Ruszczyc   zdawał wtedy Matce sprawę, gdzie był, ile objechał powiatów, którzy wojewodowie czy starostowie mu pomogli i jaka może być nadzieja na nowych uczniów, a więc na ile dzieci można liczyć, w jakim wieku i do jakich klas.

 

 

                         III

              W OCZACH WSPÓŁPRACOWNIKÓW

 

 

S. Monika Bohdanowicz:

W wielu wspomnieniach o Henryku Ruszczycu - według jego własnych słów - opisany jest moment, gdy widok niewidomego dziecka, które - płacząc - szuka upuszczonej zabawki, przyciąga go do pracy w Laskach tj. całkowicie zmienia bieg życia człowieka w sile wieku, który do tej pory nie interesował się pracą społeczną, a tym bardziej żadną działalnością charytatywną.

W zdarzeniu tym występują najbardziej charakterystyczne cechy osobowości Henryka Ruszczyca: niesłychana - wprost patologiczna wrażliwość na cierpienie ludzkie i jednocześnie niemożność zajęcia pasywnej postawy wobec czyjegoś cierpienia. Za wszelką cenę pomóc, pomimo przeszkód i trudności, czasami - zdawałoby się - wbrew logice [...]

[W czasie Powstania] Ruszczyc troszczył się o rannych naszego oddziału w Domu Dziewcząt.

/.../ Odwiedzin jego w salach - mówiąc szczerze - bardzośmy nie lubiły. Przy jego niesłychanej wrażliwości i chęci niesienia pomocy, obecność ciepiącego chorego była dla niego czymś nie do zniesienia. Skoro go boli - to powinien dostać  coś przeciwbólowego. Nie pomagały żadne tłumaczenia, że chory dopiero co dostał, że za dużo dawać nie można, bo przestanie pomagać, a może zacząć szkodzić. On nie ustępował. Zaczynała się ostra wymiana zdań. "Jak kto jest pozbawiony ludzkich uczuć - to nie powinien podejmować się pielęgnowania chorych". "Kto nie ma zdrowych nerwów - nie powinien wchodzić na salę, bo tylko przeszkadza pracować i denerwuje chorych".

/.../ Błędem byłoby uważać Ruszczyca tylko za uczuciowca. W ciągu długich lat pracy na jednym terenie podziwiałam wielokrotnie, jak bogato i różnorodnie obdarowany był z natury. Wybitna inteligencja, umysł lotny - ale niepowierzchowny, zdolny do głębokich przemyśleń, pełen inwencji twórczej, dobry organizator, jednocześnie samowolny, trochę kapryśny fantasta, a przy tym wszystkim ofiarny aż do ostatnich granic. Ta ofiarność pozwala mu odrzucić bez reszty własne, osobiste życie i oddać się całkowicie w służbę niewidomym.

 

 

Prof. dr Zofia Sękowska:

Henryk Ruszczyc miał prawdziwie ojcowski stosunek do niewidomych dzieci, a w miarę jak dorastali stawał się dla nich oddanym przyjacielem, który pragnie i umie więcej dawać, niż brać.

Ojcostwo i przyjaźń to najcenniejsze oblicze ludzkich związków. To równoczesnie najtrudniejsze postawy wobec ludzi, a zwłaszcza wobec tych, którzy są w jakiś sposób upośledzeni. Do wyjątków należą ci, którzy potrafią akceptować kalekie dzieci takimi, jakimi one są, radować się nimi, kochać je i w nich pokładać nadzieję. Do wyjątków należą także ci, którzy nie mają poczucia wyższości wobec inwalidów i nie uważając ich za podopiecznych tylko, cenią sobie ich przyjaźń. Tacy ludzie wierzą, że inwalidzi - także niewidomi - mają prawo do szczęścia i sukcesów, do rangi społecznej, tak samo jak osobnicy zdrowi i sprawni.

Henryk Ruszczyc należał do tych wyjątkowych ludzi, których stać było nie tylko na tolerancję, ale na serdeczną przyjaźń dla niewidomych. Dlatego uważali go oni za "największego przyjaciela niewidomych wśród widzących".

 

 

Dr Ewa Bendych:

/.../ Przede wszystkim był wychowawcą, kierując przez wiele lat internatem niewidomych chłopców. Wychowanie uważał za najwyższą i najszlachetniejszą sztukę, za pracę porywającą i pasjonującą. Treścią tej pracy była miłość - wielka i niepodzielna. Ona stanowiła niezawodną metodę wnikania w najgłębsze zakamarki indywidualności każdego wychowanka, najskuteczniejszą metodę działania na zasadzie sprzężenia zwrotnego. Ona nakazywała odwoływać się do tego, co w dziecku najlepsze przy równoczesnym dostrzeganiu każdego odruchu zła.

Drugą podstawową zasadę stanowiło poczucie pełnej odpowiedzialności za wychowywane dziecko. Punktem wyjścia była tu osobowość wychowawcy. Henryk Ruszczyc zawsze podkreślał, że nieustanne wzbogacanie własnej osobowości jest podstawowym obowiązkiem wychowawcy. Świadomie czy nieświadomie daje on swym wychowankom samego siebie i tylko tyle wartości może im przekazać, ile sam posiada.

 

 

Hanna Welmanowa:

/.../ Był obdarzony niezwykłą intuicją, znajomością psychiki niewidomych - dzieci i młodzieży, a także inicjatywą - urodzony wychowawca. Troska o nich miała szeroki zasięg. Była troską o wszystko, począwszy od spraw najistotniejszych, jak wybór zawodu, kierunku studiów, towarzysza czy towarzyszki życia, mieszkania, rozrywki aż po podarek pod choinką.

Dla wszystkich wychowanków - obecnych i byłych - pragnął szeroko pojętej wzajemnej pomocy, poczucia wspólnoty, prawdziwej przyjaźni i zgody.

Współpracujących z nim ludzi łączyła serdeczna więź i wzajemne zrozumienie. Należał do tych nielicznych, którzy nie myślą o sobie, którzy potrafią naprawdę kochać i przebaczać, co zawiera syntezę najwyższej mądrości życiowej.

Ostatni okres życia to cierpienie i mimo wszystko samotność, los tych, którzy dają bez miary /.../

 

 

Michał Żółtowski:

Pierwszym rysem, który należałoby najbardziej podkreślić - to była wiara nadzwyczajna Pana Ruszczyca w możliwości niewidomych. On uważał, że niewidomy może zrobić wszystko, że może robić równie dobrze jak widzący, a nawet w pewnych wypadkach lepiej od niego. A zatem nie ma techniki, której niewidomy nie mógłby opanować, jeżeli będzie przygotowane dobre oprzyrządowanie dla niego przez widzących. I to przyświecało właściwie Panu Ruszczycowi we wszystkich poczynaniach przy tworzeniu warsztatów szkolących.

 

 

Jerzy Romazewicz:

Dzięki Panu Ruszczycowi zupełnie zmieniłem pogląd na hierarchię wartości. Przyszedłem do Lasek z prywatnej inicjatywy, z przemysłu. Tam głównym zadaniem była produkcja - po prostu wysoki zarobek. Dzięki Panu Ruszczycowi, pod jego wpływem, uporządkowałem, ustawiłem według jego kolejności takie pojęcia, jak: człowiek, jego dobro, obiektywne jego dobro, jego kształtowanie, jego rozwój, jego samodzielność, umiejętność kochania i uczenia tej umiejętności kochania. To są wielkie wartości. Tak że wdzięczność moja dla Niego jest bardzo głęboka.

/.../ Kiedyś, wysyłając mnie do pracowników widzących, powiedział: "Ja nie umiem - z ludźmi". Rozumiem, że chodziło o nieumiejętność współpracy z ludźmi, którzy - bodaj w najmniejszym stopniu - nie troszczą się o dobro niewidomych.

Wspólny język i radość miał tylko z niewidomymi i z podobnymi sobie.

 

 

Ludwik Stawski:

Był to człowiek wyjątkowy, całkowicie oddany sprawie niewidomych na terenie całego kraju. Nazwisko Jego znane było spółdzielniom zatrudniającym niewidomych, jak również i poszczególnym niewidomym rozrzuconym po całym kraju, z którymi dyrektor utrzymywał kontakt. Był tak wrażliwy na punkcie niewidomych, że nie miał po prostu czasu na życie osobiste. Niewidomi - to żywioł dyrektora, w ich otoczeniu czuł się On najlepiej. Jego stosunek do spotykanych niewidomych cechowała zawsze bezpośredniość, wielka wnikliwość, serdeczność i wyjątkowa życzliwość w załatwianiu najrozmaitszych spraw. A tych było mnóstwo i różnego rodzaju. Wszystkie były dla dyrektora jednakowo ważne, ponieważ były to sprawy niewidomych. Nie było żadnych przeszkód dla dyrektora, które by uniemożliwiały załatwienie tych spraw. Zmartwienia niewidomych były równocześnie Jego kłopotami /.../

Moim zdaniem największą jednak zasługą Dyrektora Ruszczyca jest danie niewidomym tego, co najcenniejsze - wiarę w siebie, wiarę, której musiał uczyć nie tylko widzących, ale i samych niewidomych.

 

 

Zofia Bielska:

/.../ Nieraz z jego ust zarówno my, nauczyciele, jak i odchodząca, żegnająca Zakład młodzież, słyszeliśmy to piękne powiedzenie: "Jeżeli chcecie osiągnąć wy, niewidomi, coś w życiu - mówił do młodzieży - to za mało jest być dobrym technikiem. Wy musiecie być naprawdę wykształconymi ludźmi. Nie zapominajcie o humanistyce".

/.../ Pan Ruszczyc słusznie podkreślał, że bez kultury umysłowej, bez kultury duchowej, nawet najwspanialszy technik będzie zepchnięty w późniejszym, w dalszym życiu, na dalszy plan.

 

 

Adw. Halina Jardel-Wardell:

/.../ Doskonale pamiętam moment radości, gdy opowiadał o wprowadzonym w czyn swoim projekcie, aby każdy niewidomy przebywający w Laskach zasadził swoje drzewko. "Człowiek jest stworzeniem, które musi posiadać jakiś - choćby maleńki - przedmiocik, stanowiący wyłączną jego własność. Zwykle nasi pupile idą w świat i nie każdy z nich może sobie dom stworzyć. Drzewko będzie w Laskach pielęgnowane, będzie rosło i powoli stworzymy aleje takich drzewek. Gdy po latach będziemy się spotykali, drzewko stanie się dla nich domem" - twierdził.

Te słowa bardzo mnie wzruszyły, gdyż dowodziły tak subtelnej delikatności uczuć, do których wielu ludzi czynu nie jest zdolnych, a przecież Henryk Ruszczyc był wspaniałym organizatorem /.../

Ten gigant pracy, człowiek wielkich osiągnięć, jednocześnie był uosobieniem skromności i anonimowości zasługi. /.../

 

 

S. Filipa Czartoryjska:

Poznałam Pana Ruszczyca lepiej, kiedy mogłam mu przez ostatnie kilka lat przed śmiercią usługiwać /.../

Pan czuł wielką miłość do każdego człowieka i szanował każdego człowieka. Uczył poszanowania wszystkich ludzi. Pan lubił często żartować, śmiać się, bo był wesół. A teraz kilka obrazków o Panu. /.../ Ja wchodzę do pokoju Pana i patrzę jak Pan stoi przy szafie i wyjmuje z niej swoją odzież, a następnie oddaje ją biednemu, który przyszedł i poprosił o wsparcie. Ja patrzę, że w tej szafie robi się pusto. Pan wyjmuje i oddaje, więc ja mówię: "Proszę Pana niech Pan zostawi coś dla siebie, bo właściwie Pan nie ma za dużo; trzeba by Panu dać, a nie od Pana brać". A Pan na to: "Mam niedużo, ale jeszcze się mogę z innymi podzielić". I oddał, mówiąc: "To, co zostało wystarczy, trzeba żyć po franciszkańsku". Te obrazki powtarzały się często i dlatego Pan chodził w cerowanych i łatanych ubraniach. Buty miał tak samo podarte i krzywe /.../

 

 

                         IV

                 NASZ PAN RUSZCZYC

 

 

      W paru słowach

 

Pan Ruszczyc w nas wierzył.

                     *   *   *

Troska o nas, niewidomych - to treść całego Jego życia.

                     *   *   *

Nauczył nas jak ojciec wybierać w życiu dobro i nauczył jak dawać sobie radę z trudnościami i kłopotami życiowymi. Nauczył nas także jak przyjmować i godzić się z cierpieniem.

                     *   *   *

Mówi się, że ludzi niezastąpionych nie ma, ale pan Ruszczyc był i jest niezastąpiony.

                     *   *   *

Zawdzięczam mu wszystko.

                     *   *   *

Dzięki panu Ruszczycowi poznałem Boga.

                     *   *   *

Gdy stanąłem przed nim, usłyszałem: "Dzień dobry, moje dziecko", i uściskał mnie i ucałował, wówczas uwierzyłem mocno, że już z tego uścisku się nie wydostanę, że Jego ręce do czegoś mnie doprowadzą.

                     *   *   *

Można było na Niego liczyć w każdej potrzebie moralnej czy materialnej.

                     *   *   *

Człowiek, który już za życia był legendą.

                     *   *   *

Troski, jaką miał o mnie, nigdy wynagrodzić nie zdołam.

                     *   *   *

Jedną z wielu szlachetnych jego cech było to, że w każdym człowieku widział dobre strony, nikogo nie potępiał, każdemu starał się przyjść z pomocą.

                     *   *   *

Był to człowiek kochający życie niezależnie od tego, co mu niosło.

                     *   *   *

Całe życie poświęcił niewidomym - dosłownie.

                     *   *   *

Człowiek żyjący cudzymi losami, który tak wszedł w życie innych, że zapomniał o własnym.

                     *   *   *

Każdego z nas, niewidomych, traktował poważnie, gdy byliśmy wychowankami. Gdy zaś przyjeżdżaliśmy do Niego do Lasek już jako dorośli - jak równych sobie partnerów.

                     *   *   *

Był wielki w pełnieniu swej służby dla drugiego człowieka. Był odważny i zdecydowany w działaniu.

                     *   *   *

 Pan Ruszczyc był bardzo wrażliwy na ludzkie cierpienie i gotów był oddać ostatnią kromkę chleba.

                     *   *   *

Nie było dla niego rzeczy niemożliwych.

                     *   *   *

"Kim chciałbyś być?" - "Panem Ruszczycem!" - odpowiedź niewidomego przedszkolaka.

                     *   *   *

 

  Wspomnienia wychowanków

 

Kazimierz Lemańczyk:

Pan Ruszczyc - to człowiek wielki.

Pan Ruszczyc - to człowiek skromny.

Pan Ruszczyc - to człowiek srogi i bardzo wymagający, a jednocześnie łagodny i tolerancyjny.

Był człowiekiem uroczym, o wielkim sercu. Był przyjacielem ludzi, a szczególnie przyjacielem niewidomych.

To, co przedtem powiedziałem: był srogi, był wymagający, a jednocześnie był łagodny i tolerancyjny. Jedno z drugim - można by powiedzieć - nie idzie w parze. A jednak...

Otóż pan Ruszczyc - to był człowiek utalentowany. Miał dar miłości. Miał dar przyjaźni i dzięki temu wiedział, kiedy trzeba być tolerancyjnym, a kiedy trzeba wymagać, kiedy trzeba być łagodnym, a kiedy podejść zdecydowanie, i kiedy trzeba być srogim.

Ludzie tacy jak Pan Ruszczyc zdarzają się rzadko.

Nietrudno jest pracować dla innych. Wielu mamy ludzi, którzy czynią wiele dobrego, którzy całe swoje życie również poświęcili dla pewnej idei. Ale w postępowaniu pana Ruszczyca jest coś zupełnie innego. Pan Ruszczyc nie poświęcił się. Pan Ruszczyc niejako oddał się nam. Był naszym przyjacielem i potrzebował naszej przyjaźni, a nam, niewidomym, oddał się bezgranicznie, bez reszty, do końca.

Pan Ruszczyc nie miał swojego życia. Żył naszym życiem. Wszystkie radości, wszystkie osiągnięcia nas, niewidomych, to były Jego osiągnięcia, Jego radości, ale i wszystkie zmartwienia i smutki przeżywał razem z nami, na równi z nami, a może nawet bardziej od nas. /.../ Nie kończył się kontakt z nami, młodzieżą, w momencie, kiedy wychodziliśmy z Lasek. Pan Ruszczyc prowadził nas dalej, każdego niewidomego i to nie tylko tych, którzy z Lasek wyszli, ale również tych, którzy jakąkolwiek drogą trafili do Lasek, trafili do pana Ruszczyca, a jak raz u niego byli - to pan Ruszczyc już do końca nimi się interesował i jak było w Jego możliwości, w Jego mocy, starał się im pomóc.

Pan Ruszczyc przyjeżdżał często do różnych skupisk niewidomych, /.../ przyjeżdżał do nas nie tylko wtedy, kiedy miał interes, ale przyjeżdżał, żeby po prostu z nami porozmawiać, żeby dowiedzieć się, jak żyjemy, jak się czujemy, jak przyjaciel chce wiedzieć o swoim przyjacielu.

Pan Ruszczyc cieszył się wielkim autorytetem. To był człowiek o wielkiej intuicji, o wielkim sercu, o wielkim umyśle, a jednocześnie tak skromny, że potrafił przyjechać do swoich wychowanków i powiedzieć: "Słuchaj, przychodzę do ciebie, żeby się poradzić! Słuchaj, chciałem się z tobą skonsultować! Chciałem się wspólnie naradzić, więc żebyś powiedziała, czy powiedział, jak w tym wypadku będzie najlepiej postąpić". Wielki człowiek, który był nauczycielem, który był człowiekiem nieprzeciętnym, wychowawcą, a przecież potrafił przyjść do swoich wychowanków i z nimi rozmawiać jak równy z równym. To trzeba rzeczywiście wielkości, trzeba charakteru, trzeba serca, trzeba talentu, żeby być takim człowiekiem.

/.../ Pan Ruszczyc wierzył w nas, wierzył w nas do końca, choć inni zwątpili. Często któryś z wychowanków źle postępował, nawet z pracy go usunęli, ale Pan Ruszczyc nim się zajął i mówił: "Nie, on musi się poprawić. Na pewno będzie lepiej. Na pewno będzie z niego porządny człowiek". Do końca wierzył w człowieka. I ta wiara w człowieka - to było coś, co było, jest i będzie nam, niewidomym zawsze potrzebne /.../

 

Mgr Adolf Szyszko:

Z Henrykiem Ruszczycem, moim wychowawcą, zetknąłem się po raz pierwszy w 1930 roku jako ośmioletni chłopiec, uczeń drugiej klasy szkoły podstawowej w Laskach. W ciągu 43 lat Jego pracy miałem zaszczyt utrzymywać z Nim stały kontakt, korzystając z rad i wskazówek praktycznych, dotyczących wielu problemów rehabilitacyjnych zarówno osobistych, jak i ogólnych. Obserwując Jego pracę i uzyskiwane bardzo poważne osiągnięcia, zastanawiałem się wielokrotnie, na czym polega osobisty autorytet i wielkość tego człowieka. Sądzę, że nie popełnię błędu, jeśli przypiszę decydujące znaczenie, obok wyjątkowego czaru osobistego i posiadanego talentu organizacyjnego, umiejętności podporządkowania swego życia głównej idei - niesienia pomocy niewidomym.

W swej pracy zawodowej i działalności społecznej w odniesieniu do inwalidów wzroku Henryk Ruszczyc kierował się zawsze bezinteresowną przyjaźnią, opartą na  niewymuszonej życzliwości, nacechowanej wyjątkowym zrozumieniem skomplikowanych procesów psychicznych i uczuciowych, występujących u niewidomych.

Naturalny sposób bycia i szczera serdeczność budziły u inwalidów wzroku całkowite zaufanie.

Reasumując, można innymi słowy powiedzieć, że cała działalność Henryka Ruszczyca była przejawem Jego głębokiego humanitaryzmu, wypływającego bezpośrednio z serca i będącego niejako charakterystyczną cechą Jego osobowości. Osobowość ta wywierała ogromny wpływ na współpracowników, którzy po pewnym czasie przestawiali się na wiernych wykonawców Jego idei. Wpływ ten ponadto miał ogromne znaczenie w kształtowaniu się osobowości wychowanków, ich postawy w stosunku do życia, środowiska, do siebie samych /.../

Pracę swą w zakładzie rozpoczął na stanowisku wychowawcy /.../ Miłość do niewidomych wychowanków oraz rzadko spotykana intuicja wskazywały Mu nowoczesne metody prowadzenia zajęć internatowych /.../ Potrafił jak starszy kolega inicjować różne zabawy, budzące wśród wychowanków ogromny zapał i uznanie. Oprócz gimnastyki szkolnej i codziennych spacerów prowadzone były różne gry ruchowe i sport, rozwijające w uczniach fizyczną zaradność, swobodę poruszania się, refleks, zmysł wyczuwania przeszkód, innymi słowy orientację przestrzenną /.../

Zwracano dużą uwagę na wyrobienie potrzeb kulturalnych i smaku estetycznego. Służyły temu celowi książki, regularnie czytane w czasie dyżurów przez wychowawców, słuchowiska radiowe i różnego rodzaju imprezy artystyczne. Henryk Ruszczyc osobiście reżyserował niektóre występy. Realizując program wyrobienia towarzyskiego młodzieży, organizowano zabawy taneczne z udziałem dziewcząt z internatu żeńskiego w Laskach /.../

 

Antoni Balwierz:

W Domu Św. Teresy było pięć grup. Ja należałem do najmłodszej grupy. I i II grupa miała wspólne zbiórki przed snem. Pan Ruszczyc wtedy z nami rozmawiał. W czasie zbiórki odmawiał z nami pacierz. Jak On umiał się modlić! Przy modlitwie głos jego drgał i załamywał się. Słuchając tego, można było sobie wyobrazić, jak to głęboko przeżywał.

Pan Ruszczyc tępił wszelkie wady i nawyki. Opracowywali różne metody z panem Marylskim, aby zwalczać przyzwyczajenia częste u niewidomych, jak wkładanie palców do oka, kiwanie się i inne.

Pan Ruszczyc może lubił więcej chłopców zdolnych, którzy odznaczali się inicjatywą i potrafili sobie radzić w życiu, ale kochał wszystkich, mimo że niektórzy wychowawcy z nas zrezygnowali, mówiąc, że z nas nic nie będzie. Pan Ruszczyc  jednak w nas wierzył i mówił, że może spróbujemy jeszcze raz, może nie jest za późno, może się poprawi.

/.../ Pod koniec Powstania ciężko się rozchorowałem, przepisano mi lekarstwa trudne do uzyskania i pan Ruszczyc w styczniu dostarczył mi te pudełka z zastrzykami narażając się i ponosząc duże koszta, bo kosztowały kilka tysięcy złotych. Wręczył mi te leki jakby od niechcenia. "Wracaj szybko do zdrowia" - powiedział.

/.../ Jeszcze w czasie okupacji niemieckiej pan Ruszczyc wezwał mnie do siebie /.../ i zwrócił mi uwagę, że się nie golę. Nic dziwnego, rodzice daleko, trzy lata nie byłem w domu i nie miał mi kto o tym powiedzieć. Nie stać mnie było na przyrządy do golenia. Pan Ruszczyc wręczył mi potrzebne akcesoria i powiedział: "Od tej pory, żebym cię nie widział nieogolonego". Pan Ruszczyc wnikał w nasze życiowe potrzeby, zaspokajając je od ręki.

 

Henryk Karolak:

Henryk Ruszczyc to nie tylko wielki człowiek, przyjaciel niewidomych, ale również najlepszy ojciec duchowy dla swoich wychowanków. Pragnął tego, abyśmy byli dobrymi ludźmi. W swoim dążeniu budowania naszych charakterów nie pomijał żadnej okazji, aby myśli i postępowanie nasze kierować na właściwe tory /.../ Udoskonalając swoje metody wychowawcze, często zwracał się z zapytaniami do swoich wychowanków, nie tylko tych dorosłych, ale i dzieci. /.../ Rozmawiając kiedyś ze mną, jak zwykle szczerze i o wszystkim, zapytał: "Powiedz mi, mój kochany, co sądzisz o wychowaniu w Laskach? Co, twoim zdaniem było złe, a co dobre?" Sądzę, że moja odpowiedź potrzebna mu była do jeszcze lepszego sprecyzowania swoich metod wychowawczych. Kiedyś znów zwrócił się do nas z propozycją, abyśmy się podjęli funkcji jego doradców. Czuł bowiem potrzebę wspólnie z nami rozwiązywać niektóre problemy dotyczące niewidomych.

Laski dla mnie łączą się zawsze z osobą pana Ruszczyca. Już jako dziecko odczuwałem jego troskliwą opiekę. Bawił się z nami, jakby był jednym z nas. Zabawy te były dobrze dobrane do wieku chłopców: bitwy, zdobywanie i obrona pagórków leśnych na wydmach izabelińskich, albo też orkiestry, do których służyły - miednice, łyżki i tym podobne przedmioty jako instrumenty.

Zabawy i gry do dziś zachowały się w mojej pamięci. Pamiętam też wycieczki do Warszawy, do teatrów, na Bielany nad Wisłę i wiele innych bliższych, bo z ogniskami, pieczeniem kartofli. Wszystkim przewodził pan Ruszczyc, nie brakowało mu pomysłów, aby nam uprzyjemnić czas.

Jeszcze z lat przedwojennych Pan Ruszczyc najbliższy mi był, kiedy chorowałem. Starał się wtedy uprzyjemnić mi czas, często przychodził, kładł mi na czole swoją rękę, która przynosiła ulgę i jakąś wewnętrzną radość.

Gdy któryś z chłopców czasem przeskrobał coś poważniejszego, odsyłano go do pana Ruszczyca. Byłem i ja na takiej rozprawie. W pierwszej chwili wybuchnął, ale po chwili, w której się najmniej tego spodziewałem, przemienił się w całkiem  innego człowieka. Pouczał z taką czułością /.../ Wychodząc od niego, zawsze postanawiałem być lepszym /.../ Jeszcze teraz, chociaż zabrakło Go nam, czuje się promieniowanie Jego dobroci, czuje się Jego obecność. Pan Ruszczyc wszędzie tam chciał być, gdzie ludzi coś gnębiło: radził, pomagał, pocieszał nie tylko niewidomych, ale i wszystkich, którzy się do niego zwracali.

 

Stanisław Kaliński:

Każdy z wychowawców miał przezwisko. Pan Ruszczyc często mówił "do piernika", więc przezwaliśmy Go "Piernik". Ale to długo nie trwało - nazwaliśmy Go "Premierem" i do końca wojny ten tytuł został. W 1931 roku po wakacjach był rozdział grup. Pan Ruszczyc dostał grupę najmłodszych i nieraz pędził z nią w stronę Sierakowa, śpiewając ulubioną piosenkę: "Grzmią pod Stoczkiem armaty, błyszczą białe rabaty, a Dwernicki na przedzie itd.". Gdy spotkał pana Krauzego, pana Serafinowicza lub kogo innego, wołał: "Chłopcy, brać go". Po kilku takich napadach wszyscy omijali grupę Pana z daleka, nawet pan Marylski czuł respekt przed grupą najmłodszych.

Raz pan Ruszczyc powiedział, że zrobimy audycję radiową i kazał przychodzić ze swymi pomysłami /.../ Najpierw było przemówienie pana Ruszczyca, /potem/ dziennik z wiadomościami, co się dzieje w Laskach, skrzynka pocztowa, audycja naiwnej pani z niewidomymi w pociągu. Potem śpiewał cały chór, była audycja szopenowska i audycja poetycka.

Raz, gdy wracaliśmy /z teatru/ było błoto i psuł się samochód, część z nas musiała zejść i człapaliśmy po błocie, a Pan, żeby nas zająć, deklamował poematy i wiersze, których znał bardzo dużo. Ulubionym jego wierszem był "Hymn o Zachodzie Słońca" Juliusza Słowackiego.

 

Stanisław Makowski:

Mądre rządy miłościwie nam panującego "Premiera" przejawiały się w regulaminie, obowiązującym młodszych chłopców /.../ Oto niektóre punkty zasługujące, jak sądzę, na szczególną uwagę: czytanie brajla /.../ Po obiedzie w dnie powszednie poświęcaliśmy pół godziny na poznawanie książek wypożyczonych z biblioteki, dwukrotnie w ciągu tygodnia, w niedziele i w czwartki. Dalej działały już same książki, ukazujące czytelnikom tęczowe krainy przygód, porywające ich w błękity bohaterstwa. Stałe obcowanie z pismem punktowym, pośredniczące między młodym człowiekiem a światem literatury pięknej, sprawiało, że czytelnictwo rozwijało się w Laskach bujnie i powszechnie urastało do rozmiarów żywiołu, nierzadko przelewającego się przez brzegi zakazów i zarządzeń. Ileż to razy czytało się ukradkiem w łóżku lub pod ławką! Takie wykroczenia, chociaż nie bardzo uznawane, stanowiły jednak mniejsze zło, w porównaniu z cechującym dziś na ogół niewidomych niedostatecznym zainteresowaniem książką brajlowską, która jednak może nas uchronić od popadnięcia w analfabetyzm oświecony; stan, kiedy człowiek niby wykształcony, nie umie dobrze pisać i czytać. Książki mówionej, zastępującej w pewnym stopniu widzącego lektora, powinien słuchać tylko ten, kto dużo czyta brajlem.

 

Władysław Kozłowski:

Ten człowiek był dla nas, wychowanków Lasek, przyjacielem, wychowawcą, opiekunem, doradcą, nauczycielem, pedagogiem i ocem. Potrafił zawsze znaleźć czas dla każdego; zawsze przed śniadaniem u niego w kancelarii było pełno chłopców, z którymi żartował, baraszkował, opowiadał dowcipy, głaskał, tulił, pieścił i rozdawał dużo rozmaitych zabawek, którymi sprawiał nam wiele radości /.../ W Laskach, dzięki panu Ruszczycowi, skończyłem zawodówkę i zdobyłem tytuł czeladnika szczotkarskiego /.../ Moje życie, przystosowani do zawodu i ruszenie w świat bez obawy i lęku, to ogromna zasługa pana Ruszczyca i dziś fakt, że jestem osobą wartościową w społeczeństwie, bo pracuję i zarabiam na czteroosobową rodzinę - to dzięki naszemu najdroższemu panu Ruszczycowi.

 

Stefan Trzpil:

Wieczorem, gdy już wszyscy byliśmy w łóżkach, pan Ruszczyc podchodził do każdego z nas po kolei, na dobranoc zamieniał z każdym po cichutku parę słów i całował nas w czoło. Ta serdeczność w stosunku do nas, niewidomych, cechowała go przez całe życie. Gdy byliśmy starsi /pan Ruszczyc był już wówczas dyrektorem/, siadaliśmy albo kładliśmy się na łóżkach, a pan Ruszczyc razem z nami i prowadziliśmy koleżeńskie pogawędki.

 

K. Winde:

Zawsze wywoływały we mnie ogromną fascynację burzliwe temperamenty i żywotne usposobienia ludzkie. Henryk Ruszczyc powiększał jeszcze bardziej to wrażenie - byłem bowiem wtedy małym chłopcem, podlegającym łatwo silnym wrażeniom i wstrząsom.

Pamiętam jak ten nasz kierownik i wychowawca reagował na różnorodne sprawy. Wpadał do sali, gdy rozbrykani czyniliśmy nadmierny hałas, chwytał twardo za kołnierze i szumiąc - jak to się o Nim mówiło - niemal rzucał niesfornego wychowanka do gabinetu. Co się potem działo, trudno dziś opowiedzieć. Przeżywało się wtedy lawinę jego przemian uczuciowych, ostre wymówki, potok wymienianych konsekwencji, łącznie z wydaleniem z Zakładu, wylewne argumenty i prośby o poprawę, przytulanie do serca i łagodne tłumaczenie, podnoszenie znowu głosu i na nowo ostro... cierpliwie... łagodnie... przebaczająco. Rzecz charakterystyczna - sprawa kończyła się prawie na niczym - na złagodzeniu problemu i darowaniu winy lub też na bardzo nieznacznej drobnej karze /.../

Pan Ruszczyc zadawał np. karę milczenia przez kilka godzin dla ćwiczenia powściągliwości od gadulstwa. Na to my: "Słuchaj, Zdzich! Nie pozwolił mi gadać, ale co tam!" Taka uwaga była podłapywana i wtedy... armatnie wystrzały, burze i wulkany zdawały się być drobnostką przy tym, co następowało w reakcji wspaniałego naszego wychowawcy. Tak, był on wspaniały! Kochaliśmy go za te wielkie i zaangażowane interwencje, za to, że swymi reakcjami udowadniał, iż zależy Mu na naszym wychowaniu, na kształcie naszych dusz i serc. Od razu odkryliśmy jego prawdziwą naturę: był dobry nawskroś, życzliwy i kochający swych uczniów, dlatego to przecież przełamał swoją nieokiełznaną naturę i włączył się w ramy chrześcijańskiego programu i obowiązku. Przy tym wszystkim potrafił jednak zostać sobą...

Szczególną falą ciepła otaczał wychowanków w dni Bożego Narodzenia. Zbieraliśmy się wtedy na ogólnej sali - cały Zakład - w Domu Dziewcząt /.../ Stoły pieczołowicie przez siostry laskowskie usłane sianem i przybrane białymi obrusami i zielenią, uginały się pod wszelkim jedzeniowym dobrem /.../

Wszystko rozpoczynało się oficjalnie, a więc przemowy, ciepłe słowa więzi rodzinnej, życzenia płynące właśnie z tych ust, które jeszcze wczoraj niejednego z nas beształy. W świątecznym dniu Henryk Ruszczyc nie  był ojcem, był tylko i jedynie przyjacielem. Widać było, że w tej roli czuł się najlepiej i teraz właśnie najbardziej ukazywał się fakt, jak bardzo tamta rola - rola surowego wychowawcy - była tylko koniecznością metodyczną, koniecznością narzuconą...

Po kolacji wigilijnej nasz wychowawca, Henryk Ruszczyc, zmieniał także i ubiór. Po przebraniu się w strój św. Mikołaja zjawiał się na wielkiej estradzie /.../, ustawiał się przed olbrzymich rodzajów stertą paczek i zapowiadał. "A terhaz - wymawiał nieco warcząco literę "r" - a terhaz święty Mikołaj przybył do wszystkich i rhozda prhezenty". Nastawała cisza i zdawać się mogło, że słychać szelest siana pod obrusami.

Potem pan Ruszczyc zaczynał: "Franek Stokłosa", a następnie: "Bartek Górski, Staś Kaliński, Bronek, Ignaś i... wreszcie ja! Odbieram swoją paczkę. Cieszę się już z góry. Rozwijam papier, otwieram pudełko. Wyjmuję. Wiem, co robić z prezentem: podnoszę do ust i dmucham... płynie kolęda, jedna, druga, trzecia... potem melodia ludowa z mojej rodzinnej ziemi. Głaszczę, pieszczę upominek - organki! Śliczne, dwustronne, tonacja C-dur i D-dur, płaskie, zgrabne, wypolerowane cudownie - dają mi szczęście, jakiego jeszcze w krótkim ówczesnym moim życiu nie doznałem, a może nie doznam takiego już nigdy !

 

Jan Struzik:

Podczas mojego 20-letniego pobytu w Laskach pan Ruszczyc bez przerwy pracował dla nas.

Pierwsze spotkanie z moim dobroczyńcą było w przedszkolu. Nie pamiętam szczegółów tej wizyty, pamiętam tylko, że uderzyłem się w głowę i płakałem z tego powodu. Pan Ruszczyc podszedł do mnie, pocałował mnie i płakał ze mną razem, że takie małe dziecko tak bardzo cierpi. Zdaje mi się, że przychodził potem mierzyć mi temperaturę /.../ Był bardzo wrażliwy na ludzkie cierpienie. /.../

Kiedyś rozmawialiśmy z kolegami i pan Ruszczyc zapytał o czym dyskutujemy. Powiedziałem przez przekorę, że Boga nie ma, bo tak wiele jest cierpienia na świecie. Pan Ruszczyc bardzo spokojnie zaczął tłumaczyć nam tajemnicę cierpienia. Dzięki panu Ruszczycowi pokochałem Boga.

Śmierć pana Ruszczyca i pana Sękowskiego uczyniła mnie prawie sierotą. Mówię prawie, ponieważ Oni nauczyli mnie w trudnych momentach myśleć o Bogu.

 

Wacław Czyżycki:

W roku 1945 straciłem wzrok i straciłem rodziców. Byłem w zakładzie dla dzieci widzących. Różnie się tam działo - nawet bito. Później trafiłem do Lasek - wydały mi się oazą /.../ Ponieważ nie należałem do najgrzeczniejszych, najspokojnieszych /.../ Pana Ruszczyca się bałem, bo właśnie słyszałem o Nim jako o wielkim i groźnym człowieku. Jako mały chłopiec w to wierzyłem i bałem się. Zresztą miałem do tego pewne powody - moje konto nie było zawsze czyste.

Jeden wypadek zadecydował o zmianie mojej postawy w stosunku do pana Ruszczyca. Od tamtej chwwili polubiłem pana Ruszczyca i poniekąd adoptowałem go jako swojego ojca /.../ Przerabialiśmy lekcje o elektromagnesach. To był rok 1948 i byłem w klasie IV. Postanowiłem zrobić taki elektromagnes. Wyszperałem kawałek żelastwa, blachy i owinąłem to drutem oczywiście nieodpowiednim. Powinien być drut izolowany emalią, a ja użyłem drutu izolowanego jedwabiem. Poza tym ilość zwojów była za mała. Przyszedłem cichcem tu na salę wypróbować mój elektromagnes. Wszystko było dobrze do chwili włączenia. Przy włączeniu powstało spięcie. Przestraszyłem się bardzo, bo powstał błysk i ogień. Mnie ten ogień nawet rzęsy opalił. Byłem strasznie przerażony i czym prędzej z sali czmychnąłem. Zaszyłem się pod schody w łazience. A w całym domu zapanowała ciemność. Teraz są generatory, ale wtedy nastąpiła przerwa w dopływie prądu i od razu życie w domu zostało sparaliżowane. Zaczęto przeprowadzać dochodzenie. Oczywiście okazało się, że to Czyżycki. Wyciągnięto mnie za uszy z mojego ukrycia i zaprowadzono przed majestat, przed oblicze groźnego pana Ruszczyca. Spodziewałem się gromów, czegoś najgorszego i właśnie w tym momencie zostały przełamane moje opory i mój lęk, bo pierwszym słowem jakie padło z ust pana Ruszczyca było pytanie, czy mnie się coś nie stało. Dopiero później pytał, dlaczego to zrobiłem. Gdy zorientował się, że pobudką mojego czynu była nie złośliwość, ale eksperyment - w ogóle mnie rozgrzeszył /.../ To był jeden wypadek, który mnie tak bardzo związał z osobą pana Ruszczyca. Innych było bardzo wiele /.../

Pan Ruszczyc, który tak poważnie traktował sprawy niewidomych, nie pozwalał na wykorzystywanie wzroku przez osoby widzące w odniesieniu do nich. Sam - zawsze, wchodząc tam gdzie przebywali niewidomi, albo chrząknął, albo pierwszy przemówił, nie patrząc na to, że jest starszy i że jest zwierzchnikiem. Dawał tym samym znać niewidomym, że wszedł czy przechodzi. Jako wychowawca nie mógł od nas wymagać, żebyśmy pierwsi mówili mu "dzień dobry". Albo odezwał się do niewidomego tak, że ten orientował się, kogo spotyka czy kto wchodzi i wtedy mógł pozdrowić czy powitać go /.../ To, że ktoś ma wzrok, nie jest jego zasługą, ani winą nie może być tego, kto tego wzroku jest pozbawiony, ale nie wolno widzącemu wykorzystywać przewagi swojej nad niewidomym.

 

Andrzej Skóra:  

Rok 1951 - pan Ruszczyc wrócił z sanatorium i objął szerszą swoją działalnością wychowawczą naszą grupę. Ja byłem w Laskach 7 lat - od 1945 do 1952 roku. W grupie mieliśmy wtedy mniej więcej po 16 lat i pan Ruszczyc dyskutował z nami, poruszał sprawy bardzo zasadnicze. Później w życiu nie mieliśmy ani czasu, ani sposobu poruszania takich spraw i dyskutowania o nich. A były to sprawy takie jak: co to jest charakter, na czym polega silna wola, dlaczego trzeba kształtować własną osobowość, na czym polega wychowanie. Wypowiadaliśmy różne definicje na temat tych pojęć, dyskutowaliśmy wiele nad nimi, ale to właśnie było charakterystyczne, że pan Ruszczyc pozwalał się nam wszystkim wypowiadać i to do końca. Był cierpliwy. Pozwalał nam na myślenie, na samodzielne wnioskowanie, na własne inwencje. Gdy nie zgadzał się z wieloma wypowiedziami, podsumowywał to, cośmy powiedzieli i podawał właściwe definicje. Przekonywał nas o słuszności takich, a nie innych definicji, poglądów, a my z kolei dyskutowaliśmy dalej, żeby już do końca wyjaśnić dane zagadnienie /.../ Pan Ruszczyc był łatwy, komunikatywny w kontaktach z nami, wychowankami. Potrafił nie przewodzić, nie narzucać, nie nakazywać - bo to najłatwiej, ale potrafił biec za myślą   swoich wychowanków, za myślą rozmówców, i starał się ją zrozumieć.

 

Władysław Zięta:

Moje spotkanie z Nim miało miejsce bardzo dawno, były to czasy głuchowskie, a potem spotykałem Go na drodze swojej pracy w służbie rehabilitacyjnej przez lat 25. Budowała mnie zawsze Jego postawa i wytrwałość w realizacji wspaniałego dzieła Matki Czackiej. Starałem się podpatrywać i dociekać skąd czerpał aż tyle sił do pracy i to ogromnej, bo przecież nie miał czasu i miejsca na swoje życie prywatne /.../ Jest On dla mnie wzorem poświęcenia i trwania, ciągłego dążenia ku lepszemu i ku szczęściu swoich podopiecznych, których w życiu tak bardzo ukochał i [którym] życie swoje poświęcił bez reszty do końca /.../ Był wielki w pełnieniu swej służby dla drugiego człowieka, odważny i zdecydowany w działaniu. Uczył życia i to było Jego dewizą w codziennych kontaktach z młodzieżą /.../ Zawsze widzę Go pogodnego, pełnego przyjaźni i wiary, dobroci, choć w pierwszym spotkaniu można było odnieść wrażenie, że jest "groźny", ale to tylko chwilowe złudzenie; miał wielkie serce i umysł wspaniałego organizatora i człowieka czynu /.../ Pozostawił wielki skarb wzorów i przykładów; [teraz] chodzi o to, by z tego korzystać i czerpać z myślą o Nim /.../.

 

Eugeniusz Pokrywka:

Każdy niewidomy, który przychodził do Lasek, pierwsze swe kroki kierował do Henryka Ruszczyca. Pierwsze spotkanie z nim było nacechowane wielkim strachem przed jego władczym głosem, lecz z chwilą przekroczenia progu jego pokoju, strach mijał, a pojawiała się ufność i wiara w tego człowieka.

Wielu niewidomych przychodziło do Lasek całkowicie załamanych, bo utrata wzroku przekreśliła ich plany życiowe. I kiedy wydawało się, że już nic nie jest w stanie przywrócić wiary w możliwość lepszego życia, wtedy pojawiał się pan Ruszczyc i bardzo często jedna rozmowa z Nim usuwała z serca mroki beznadziejności i zachęcała do pracy nad sobą, gdyż ten człowiek miał w sobie coś, co nie pozwalało niewidomemu trwać w stanie zrezygnowania.

/.../ Skąd Henryk Ruszczyc czerpał tą siłę? /.../ Dla ponad tysiąca jego wychowanków nie ma w tym żadnej tajemnicy i każdy z nich odpowie, że rozwiązanie zagadki leży w tym, iż Henryk Ruszczyc w każdym niewidomym, choćby najbardziej zrezygnowanym, widział człowieka, któremu trzeba pomóc, w którym mimo jego kalectwa drzemie siła i możliwość pracy. To właśnie pomagało mu podnosić na duchu i przygotowywać do pracy w nowych warunkach.

Chociaż nie miał wykształcenia pedagogicznego, był niedoścignionym wychowawcą. Znał doskonale każdego wychowanka i z jego twarzy wyczytywał wszystkie smutki i radości, nawet te, które tkwią gdzieś na samym dnie duszy.

Małe dzieci uważały go zawsze za swego największego przyjaciela, bo rzeczywiście nim był. On to brał do swego gabinetu płaczącego malca, częstował go słodyczami i owocami, pozwalał, by niewidome dziecko dotykało rękami wszystkich rzeczy, znajdujących się w gabinecie, a potem "zamykał w lochu", którym było ogromne biurko. Między szufladami znajdowała się duża przestrzeń i tam umieszczał malca, a ten zgadzał się na więzienie, gdyż szuflady były pełne słodyczy. /.../ Po takiej zabawie, która trwała godzinę i dłużej, maluch już nie płakał, lecz biegł do swoich równieśników i głośno i z wielką radością ogłaszał, że siedział w lochu u pana Ruszczyca.

W tym wszystkim wydawać by się mogło, że nie miał autorytetu potrzebnego wychowawcy. Jednak było zupełnie inaczej. Cieszył się tak wielkim autorytetem, że nawet trudno to sobie wyobrazić. Jego miłość do wychowanków była tak naturalna i serdeczna, że budziła zaufanie i bezpośredniość, ale zarazem onieśmielała i kazała tego człowieka szanować. Bywało, że któryś z wychowanków coś nabroił i wychowawca posyłał go do pana Ruszczyca, więc cały drżał nie ze strachu przed karą, bo ona nigdy nie była wielka, lecz z żalu, że wyrządził przykrość temu, który mu ufał i który go tak serdecznie kochał.

 

Inż. Józef Penksa:

W internacie nie było problemu, którego by pan Ruszczyc nie omawiał z wychowawcami poszczególnych grup, co docierało do nas w postaci zajęć wszelkiego typu. Potrafił on również załatwić sprawy trudne między wychowankami a kierownictwem administracyjnym Lasek. Mam tu na myśli różnego rodzaju bunty chłopców, np. przeciwko /co się rzadko zdarzało/ słabemu żywieniu /.../ Nie były to dla pana Ruszczyca sprawy łatwe, ale i to umiał młodzieży wyjaśnić.

Na terenie internatu nie brakło też nieporozumień między wychowankami. Najbardziej czubiących się umiał pojednać ze sobą, co dla życia zespołowego miało nie lada znaczenie.

Pan Ruszczyc lubił, gdy niewidomi przychodzili do Niego z różnymi sprawami, które sam przeżywał autentycznie każdego dnia. Często wśród nas znajdowali się chłopcy - krótko mówiąc "marudy". Widziałem nieraz, gdy największy "maruda" przychodził do Niego nawet kilka razy, ale On nigdy nie okazywał zniecierpliwienia czy chęci potraktowania go jako "natręta" - zdawkowo czy niechętnie. Był człowiekiem, który zawsze wysłuchał i poradził, traktując nasze sprawy serio.

/.../ Gdy w roku 1956 zgłosiłem się do pana Ruszczyca i opowiedziałem mu o swych marzeniach, czyli o szkole radiotechnicznej, wysłuchał i powiedział, iż zobaczy jakie i gdzie są szkoły o takim profilu. Bałem się tej rozmowy, bałem się usłyszeć, że to niemożliwe i niedostępne dla niewidomego. Przyrzeczenie o rozeznaniu sprawy - równało się jej załatwieniu. Nie dopuszczał nawet takiej wątpliwości, że to może być z mojej strony zachcianka, że mogę zacząć naukę i zrezygnować z niej, bo tym samym mógłbym zamknąć drogę innym niewidomym.

Pan Ruszczyc załatwił mi szkołę zasadniczą radiotechniczną w Poznaniu przez Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej, któremu ta szkoła podlegała. Inne szkoły nie chciały słyszeć o tym, aby niewidomego kształcić w kierunku radiotechnicznym. Dyrektor tej szkoły /.../ nie zrezygnował z tego, aby mnie jak najprędzej usunąć /.../ To, że mnie ze szkoły w Poznaniu nie wyrzucono /.../ zawdzięczam jedynie Henrykowi Ruszczycowi, który wierzył, że właściwy obrał kierunek, rozszerzając ilość zawodów, jakie niewidomi mogą opanować /.../ Było mi w tej szkole przez pierwsze półrocze ogromnie ciężko. Gdy przyjechałem na ferie zimowe do Lasek, pytał mnie: "Czy wytrzymasz w tak niesprzyjających warunkach?" Moja odpowiedź brzmiała: "Tak". Pan Ruszczyc, gdy to usłyszał, powiedział: "Wiedziałem, że tak powiesz, ty twardy góralu". To zaufanie i ta Jego wiara pozwoliły mi wziąć nowy oddech i inaczej spojrzeć na trudności. Tej Jego wiary, zaufania i pomocy na co dzień nigdy nie zapomnę. Zaciągnięty dług można jedynie zwrócić, dając od siebie coś określonego środowisku niewidomych.

Pan Ruszczyc dla mnie był nauczycielem, wychowawcą i najlepszym ojcem. Jego olbrzymia życzliwość, wpajana w nas wiara we własne siły, pozwoliły mi ukończyć studia na Wydziale Elektroniki Politechniki Warszawskiej.

 

Zdzisław Jamrożek:

Przeszedłem chorobę reumatyczną, w wyniku której straciłem wzrok. Nastąpiło również zniekształcenie rąk i zesztywnienie nóg - nie mogłem chodzić ani siedzieć.

Kontakt ze światem miałem zerwany. Przypadek zrządził, że w 1953 r. spotkałem s.Bonifację. Mówiła o człowieku, który ma wielkie i dobre serce i który mi pomoże. Był nim pan Ruszczyc. Nie chciałem się pogodzić z faktem, że już nigdy nie będę widział i odrzucałem myśl o przyjeździe do Lasek. Pan Ruszczyc odwiedził mnie osobiście. Mieszkałem w Warszawie. Spotkanie to było krótkie, ale serdeczne. Pan Ruszczyc powiedział: "Musisz kalectwo swoje akceptować. Nie widząc, można się życiem cieszyć". Pan Ruszczyc wpłynął na to, że za kilka dni byłem już w Laskach, jako wychowanek. Pan Ruszczyc cieszył się widząc, że moi koledzy pomagają mi, nosząc mnie na posiłki i do szkoły. Cieszył się, że umieją pomagać jeden drugiemu, tak jak im pomaga otoczenie przy pokonywaniu ich kalectwa. Otaczała mnie serdeczna i troskliwa atmosfera ze strony sióstr, wychowawców i kolegów.

Pamiętam raz na Święta Bożego Narodzenia łamaliśmy się opłatkiem w miłym rodzinnym nastroju. Pan Ruszczyc powiedział w przenośni: "Ciepło, które odczuwamy, nie jest zasługą kaloryferów, lecz naszych gorąco bijących serc".

Wpajane przez Pana Ruszczyca zasady miłości bliźniego wypływały z Jego głębokich przekonań, popartych czynami. Mówił nam, żebyśmy nie odmierzali swego życia ilością przejedzonego chleba, lecz ilością dokonanych czynów. Przygotowywał nas do pracy, mówiąc, że praca da nam utrzymanie i materialną niezależność, że będziemy pożyteczni. Jako przykład dobrego i solidnego życia przytaczał nam postać pana Sękowskiego.

 

Włodzimierz Leśniak:

Do Zakładu Niewidomych w Laskach przyjechałem w styczniu 1953 r. i znalazłem się w przedszkolu. Miałem wówczas trzy lata - i już wtedy odwiedzał nas pan Ruszczyc. Bawił się z nami, żartował i zgodnie ze swoim zwyczajem udawał bardzo groźnego człowieka /.../ Nadszedł czas pójścia do szkoły. Z chwilą przejścia do Domu Chłopców dostałem się bezpośrednio pod działanie "Groźnego Pana Ruszczyca" i od tego czasu nasz kontakt zaczął się zacieśniać.

/.../ Jakim pozostanie w mojej pamięci pan Ruszczyc? Przede wszystkim muszę wyjaśnić, że nie miałem ojca z prawdziwego zdarzenia - dlatego też nazywam pana Ruszczyca właśnie ukochanym ojcem. Nie ma w tym nic przesady, a kochałem, bo miałem za co kochać. Kochałem go zawsze, i wtedy, gdy krzyczał na mnie, i wtedy, gdy mnie całował. Czułem, że wierzy w moją poprawę. Kochał mnie tak, jak kochał wszystkich swoich wychowanków.

/.../ Czułem ogromne przywiązanie do pana Ruszczyca, nie wyrażając na zewnątrz tego, a robiłem to po cichu, wewnętrznie, tak na swój sposób. O moim przywiązaniu do pana Ruszczyca, które wzmogło się po opuszczeniu Lasek, On i ja wiedzieliśmy najlepiej.

/.../ Byłem trudnym chłopcem. Często zdarzało się, że za jakieś wybryki byłem wyrzucany ze szkoły i odprawiany z karteczką do pana Ruszczyca. On zadawał karę. Charakterystyczną cechą zadawanych przez niego kar było to, że pozwalały się czegoś nauczyć. Kara wiązała się z rehabilitacją oczywiście /.../ Pan Ruszczyc obmyślał tak kary, aby uczyły wielu czynności niezbędnych w samodzielnym życiu /.../

W miarę jak dorastałem, rosły i poważniały problemy życiowe /.../ Nadszedł okres, w którym młody człowiek zaczyna miewać różne stany psychiczne. Coraz częściej myśli się o życiu, które nastąpi po opuszczeniu Lasek. Wtedy też, chcąc być dorosłym, buntuje się człowiek przeciwko wszystkim i wszystkiemu i mnie to nie ominęło. Byłem coraz trudniejszy w nauce.

Nadszedł rok 1966 i powstał problem, co należy ze sobą zrobić. Gdzieś na przełomie stycznia i lutego pan Ruszczyc poprosił, abym odwiedził Go wieczorem w infirmerii. Pan Ruszczyc zgodnie ze swoim zwyczajem rozpoczął rozmowę od drobnych spraw, żartów, aż wreszcie spytał mnie, co bym powiedział na propozycję przeniesienia mnie do Ośrodka Rehabilitacji Zawodowej Niewidomych w Bydgoszczy od września. /.../ W czasie, gdy wszyscy byli przeciwko mnie, z Zakładu jeden pan Ruszczyc rozsądnie i z sercem podszedł do tej sprawy. On przemyślał, rozważył, a co najważniejsze - odpowiednio przygotował mnie do tej zmiany po 13. latach pobytu w Laskach.

/.../ Będąc w Bydgoszczy, pisywałem dużo listów do pana Ruszczyca /.../ Od chwili podjęcia pracy zawodowej w spółdzielni niewidomych w Słupsku, tj. od lipca 1967 roku kontakt mój z panem Ruszczycem istniał nieprzerwanie niemal do ostatniej chwili jego życia.

W każdym liście pisanym do mnie udzielał mi rad, wskazówek. Namawiał do podjęcia dalszej nauki. Podczas składanych wizyt przeze mnie w Laskach pan Ruszczyc, gdy jeszcze czuł się zdrowszy, prowadził ze mną długie rozmowy. Interesowało Go dosłownie wszystko: sprawy domowe, rodzinne, osobiste, praca zawodowa, perspektywiczne plany spółdzielni /.../

Cieszyło Go, gdy w roku 1969, a więc zaledwie po dwóch latach pracy, zostałem wybrany do rady spółdzielni. Utkwił mi w pamięci fragment jednego  listu, w którym pan Ruszczyc pisał: "Pamiętaj, że zawsze masz być dobrym ambasadorem Lasek w Słupsku". I to stało się zobowiązujące w dalszej pracy nad sobą /.../

Co zawdzięczam panu Ruszczycowi?

Nie będzie przesady, jeśli powiem, że zawdzięczam mu wszystko. To, że pracuję, że szanują mnie koledzy w pracy.

Zawdzięczam też to, że staram się pracować nad sobą, kształtować swój charakter /.../

Nieraz zastanawiałem się, jak można by nazwać jego pracę? Szczególnie w ostatnich czasach można było dostrzec ogromny heroizm. Pan Ruszczyc przezwyciężał samego siebie - praca dla nas była ważniejsza, nie własne zdrowie.

Pisałem to wszystko, co dyktowało mi serce. Nie robiłem tego z nakazu, ale z konieczności uwiecznienia pamięci tego wspaniałego człowieka.

 

Czesław Brański:

Najbardziej utkwił mi w pamięci ojcowski stosunek pana Ruszczyca do /.../ wychowanków. Gdy byłem w szkole i spotkałem pana Ruszczyca, to ucałował mnie jak własnego syna /.../ Gdy byłem w III zawodowej, poszliśmy z kolegami do niego, aby porozmawiać o czekającej nas przyszłości. W tej rozmowie powiedział dosłownie: "Pamiętajcie, że jakiekolwiek stanowisko będziecie zajmowali w życiu, choćby ktoś z was był dyrektorem, to jeśli do mnie przyjdzie, a dowiem się, że coś zrobił źle, to zawsze go przehepię, bo jestem dla was jak ojciec".

Kiedy po wyjściu ze szkoły pisałem do p.Ruszczyca  o moich początkowych trudnościach, a później o tym, że mi się coraz lepiej powodzi, odpisywał mi zawsze. Odczuwałem, że Go to interesuje, że jest w mej radości lub w troskach, w moim życiu.

 

Janusz Karski:

Pan Ruszczyc wszystkich swoich wychowanków traktował jednakowo i nie miał swoich ulubieńców, tak jak dyrektorzy w innych internatach. Sprawy każdego z wychowanków przeżywał bardzo mocno, wkładając w nie dużo zaangażowania i serca. Przez krótki okres czasu pan dyrektor przekonał mnie, że po utracie wzroku człowiek też jest potrzebny społeczeństwu i może wyuczyć się zawodu, który zapewni mu później chleb. Dzięki Panu Ruszczycowi zdołałem przełamać tę bierną postawę, która po utracie wzroku przez dłuższy czas istniała. On dał mi wiarę we własne możliwości.

 

 

Wspomnienia uczniów klas II i III Zasadniczej Szkoły Zawodowej dla Dzieci Niewidomych w Laskach na drugi i czwarty                         dzień po pogrzebie /10.I.1973 r./

 

Teresa Głowacka:

Kiedyś jakiś chłopiec coś narozrabiał i Pan za karę zamknął go w swoim pokoju, ale zapomniał, że z pokoju jeszcze jest drugie wyjście. Pan stanął pod pierwszymi drzwiami i mówi: "No co? Ciepło ci tam?" Tymczasem chłopak wyszedł drugimi drzwiami i powiedział: "Dzień dobry !" Pan Ruszczyc  tylko się roześmiał.

 

Józef Krawcewicz:

Henryk Ruszczyc był człowiekiem, którego nie można zapomnieć. Jego obecność wśród nas była jakimś bodźcem, podkreślającym wielkość naszego domu.

 

Sylwester Peryt:

Z panem Ruszczycem spotkałem się pierwszy raz 12 października w 1961 roku. Dzień ten był dla mnie, jak się potem okazało, dniem zaczynającym nowe życie. Tak, to nie jest przesada, naprawdę od tamtej pory zacząłem zdobywać wszystkie te umiejętności, które dziś pozwalają mi czuć się dość pewnym w każdej sytuacji.

 

Ewa Soszka:

Miał w sobie coś takiego, co rzadko spotykałam u innych ludzi. Ten człowiek zawsze mnie zdumiewał. Potrafił szybko zjednać sobie ludzi. Garnęli się do Niego i nie bez powodu, bo zawsze starał się pomóc. A najbardziej lubiliśmy Go my, młodzi. Broiliśmy, a On zawsze starał się nas wytłumaczyć.

 

Tomasz Węgrzynowski:

Bardzo często, gdy ktoś coś zbroił, starsi koledzy straszyli nas: "Pójdziesz do Pana!" I owszem, zdarzało się, że chodziłem do Pana na niezbyt miłe rozmowy, ale zawsze starał się on załagodzić sprawę i nigdy nie pozbywał się pozytywnego stosunku do nas, wychowanków.

 

Marek Wasilewski:

Na jednym zebraniu przewodniczący podał plan tego zebrania i powiedział, że ostatnim punktem będzie generalny "ochep". Na to Pan Ruszczyc: "Przecież  to miała być niespodzianka!"

 

Maria Zembrzuska:

Chodziły plotki, że Pan Ruszczyc dziewcząt nie lubi. Musiała to być jednak nieprawda, bo o wszystkich tych dziewczętach, które wyszły z zakładu, zawsze pamiętał i wysyłał im życzenia świąteczne. Często go było można spotkać na przerwach w szkole. Ile razy nas spotkał, zawsze mówił: "No co? I znowu się obijacie?"

 

Janusz Kłak:

Pewnego razu spotkałem pana Ruszczyca na korytarzu i jak przystało na dobrego ucznia, ukłoniłem się. "Dzień dobry - odpowiedział pan dyrektor. - Chodź no, kochasiu, do gabinetu". Wszedłem. "Podaj mi swoją laskę". Podałem, zostałem lekko postukany po głowie, a potem padło pytanie: "Wiesz, za co dostałeś?" "Nie" - odparłem. "A to tak na zapas, no, możesz uciekać". Pan Ruszczyc był bardzo wesoły, bardzo go lubiłem.

 

Marek Dudzik:

Henryk Ruszczyc był to człowiek niezwykły. Choć często były to sprawy trudne do zrealizowania, On się tym w ogóle nie zrażał, ale do końca wszystkie prośby swych wychowanków realizował.

 

Grażyna Krochmal:

Pan Ruszczyc każdemu umiał pomóc, z każdym umiał porozmawiać; rozmawiał ze wszystkimi bardzo serdecznie i życzliwie. Bardzo lubił żartować i w żartach wypowiadał cenne słowa.

    Janina Wojtkowska :

Pan Ruszczyc był już chory, ale miał coś do załatwienia jakiemuś wychowankowi i chciał wyjechać. Siostry jednak nie chciały się zgodzić. Pierwszego dnia Pan to siostrom darował, lecz na drugi dzień rano, kiedy nikt by się nie domyślił, że mógł już wstać i pomyśleć o wyjeździe, rozległo się pukanie do drzwi dyżurki. Wszedł pan Ruszczyc, mówiąc: "Siostro, czy jest już samochód, bo ja przecież obiecałem mu to załatwić". Pomimo dalszych protestów sióstr Pan pojechał.

 

 

Z apelu, 1977 rok:

 

 

 /Chłopiec/ Do Lasek przyszedłem we wrześniu 1963 roku. Zostałem przydzielony do pierwszej grupy. Na pierwsze zebranie grupy przyszedł pan Ruszczyc, o którym już słyszałem, że jest bardzo surowy. Gdy mnie zawołał, rozpłakałem się ze strachu. Pan Ruszczyc zapytał, dlaczego płaczę. Odpowiedziałem z dziecinną prostotą, że się boję. "Dlaczego?" - pyta dalej pan Ruszczyc. Odpowiedziałem: "Powiedziano mi, że pan jest bardzo groźny". Pan Ruszczyc zaczął się śmiać. Pochylił  się i pocałował mnie. Dał ciastko i powiedział, że jeżeli będę się źle sprawował - to naprawdę będzie groźny.

 

/Chłopiec/ Pan Ruszczyc  starał się stworzyć w internacie takie warunki, żeby przypominały dom. I tak, gdy chłopcy chcieli mieć gołębie, kupił gołębie. Inny chłopiec nie mógł żyć bez kur, więc były kury. Ale na tym się nie skończyło - były jeszcze króliki. Jeden z chłopców dowiedział się o istnieniu gołębi pocztowych - zakupiono gołębie pocztowe. To dopiero  była radość, bo można je było puszczać do odległych miejscowości i czekać czy wrócą. "W dzień - to nic" - powiedział pan Ruszczyc - "zobaczymy, czy będą wracać w nocy". Okazało się, że tylko jeden nie wrócił.

 

/Dziewczynka/

[Pan Ruszczyc] w czasie przerw lekcyjnych wychodził ze swego pokoju, aby porozmawiać z młodzieżą. Pamiętam, że laską groził przeważnie chłopcom - ale nikt laski się nie bał. Przeciwnie, chłopcy zaczynali prowadzić z Panem przeróżne dyskusje. I twarz pana Ruszczyca, która zdawała się być zniecierpliwiona - stawała się pogodna i wyrozumiała.

 

Celina Krzysztofiak:

 Pan dyrektor był dla nas dobrym ojcem. Pamiętam nasze spotkania na zebraniach, na których mówił, jak mamy postępować, aby być dobrymi i pełnowartościowymi ludźmi, uczył nas, jak żyć wśród ludzi widzących /.../ Nigdy nie podnosił głosu na nikogo, nie krzyczał, zawsze był łagodny i cierpliwie tłumaczył, upominał i przygotowywał nas do samodzielnego życia.

 

Helena Bętkowska:

Kiedy Matka Elżbieta Czacka fundowała Zakład dla Niewidomych, wówczas miała takie założenia, że dorośli niewidomi,  a zwłaszcza kobiety,  pozostaną na całe życie w Laskach po ukończeniu szkoły, jak się wówczas mówiło powszechnej, nauczą się robić szczotki czy koszyki różnego rodzaju: wiklinowe, z rafii itp. i będą to wykonywały do kresu swoich możliwości - jako "panienki warsztatowe". Starość zaś miały spędzać w specjalnie na to przeznaczonym domu, którego budowa była dopiero w odległym projekcie.

Jednak przed wybuchem wojny powstało czteroklasowe gimnazjum zawodowe, a kilka zdolniejszych dziewczynek uczęszczało do Gimnazjum Kowalczykówny i Królowej Jadwigi w Warszawie.

W roku 1940/41 została otwarta trzyletnia szkoła zawodowa typu szczotkarskiego, po ukończeniu której otrzymywało się książeczkę czeladniczą rzemiosła szczotkarskiego i świadectwo w języku polskim i niemieckim. Szkołę tę ukończyły dziewczęta i chłopcy /.../ Już tu działalność Henryka Ruszczyca objęła nie tylko ukochanych chłopców, ale Jego troską zostały objęte i "dziewczyny". /.../ Przykładów można by mnożyć a mnożyć /.../, ile miłości ojcowskiej żywił On dla niewidomych kobiet!

/.../ Pewna kobieta - wątłego zdrowia - po maturze dłuższy czas przebywała w sanatorium. Tam ukończyła kurs instruktorów terapii zajęciowej. Po długich pertraktacjach pana Ruszczyca z profesorami Melanowskim i Altenbergerem, w dniu 20 maja 1954 r. objęła ona eksperymentalną pracę na okulistyce warszawskiej. Kobieta owa od małego dziecka przebywała w Laskach, a więc można powiedzieć, że trudnych, zawiłych problemów życiowych nie znała /.../ Prócz wsparcia moralnego, które stało się przewodnią ideą faktycznie niełatwego życia, pan Ruszczyc obdarzył ją żywnością, zapomogą pieniężną i materiałami pomocniczymi do wykonywania pracy zawodowej /.../

 

 

V

1939 - 1945

Wojna i okupacja

 

S. Monika Bogdanowicz:

Po powrocie z wojska i wojennej tułaczki Henryk Ruszczyc wraz z Leonem Krauze zaraz przystąpili do organizacji szkoły podstawowej i dwuletniej zawodowej oraz warsztatów.

Z Niemcami radził sobie dobrze. Wyłuskany z połatanych szatek pierwotnego laskowskiego ubóstwa - nabrał wytwornej postawy. Miałam wrażenie, że Niemcom czymś imponuje. Nie słyszałam, żeby któryś podniósł na Niego głos. Gdy jakiś Niemiec z wrzaskiem kazał wyrzucić bibliotekę brajlowską z pomieszczenia ocalałego w 1939 r., Ruszczyc nachylił się ku niemu i półgłosem - jakimś konfidencjonalnym tonem - powiedział: "To jest wszystko ręcznie pisane. Tego dużo na świecie nie ma". Niemiec zamilkł momentalnie. Obrócił się na pięcie i wyszedł - tylko ode drzwi warknął "Das alles bleibt". W obecnej chwili opowieść ta wydaje się banalna. W tamtych czasach w tym momencie miało się wrażenie, iż jest to wprost bezpośredni cud.

 

Henryk Karolak:

Okupacja w Laskach to szczególnie ciężkie chwile. Niemcy wykryli organizację AK, pan Ruszczyc w tych dniach był poza terenem Lasek. Gdy się dowiedział o zajściach, czym prędzej przybywa do swoich niewidomych, aby być razem z nami na zagrożonym okręcie, jakim był wówczas Zakład. Wzbudzić zaufanie pan Ruszczyc umiał także i u wrogów. Wizytujący nasze warsztaty Niemiec, który słynął ze strzelania do ludzi na ulicach Pruszkowa, kiedy przychodził na teren warsztatów, broń pozostawiał w gabinecie pana Ruszczyca.

 

Adolf Szyszko:

Prowadzone przez pana Ruszczyca prace zmierzające do rozszerzenia wachlarza zawodów dostępnych niewidomym, uległy w czasie wojny zahamowaniu. Był to dla Zakładu w Laskach szczególnie trudny okres, w którym głównym celem kierownictwa było przetrwanie okresu wojennego przy zachowaniu w możliwie największym stopniu przedwojennej działalności na rzecz niewidomych. /.../ W tym czasie pan Ruszczyc ujawnił kilkakrotnie wyjątkową odwagę osobistą oraz wierność swej idei niesienia pomocy niewidomym. W Laskach w 1943 i 1944 roku teren Zakładu był dwukrotnie obstawiony przez żandarmów niemieckich, uzbrojonych w karabiny maszynowe gotowe do strzału. Niemcy przeprowadzali wówczas rewizję, poszukując partyzantów i broni. Wśród personelu powstała panika i gdzie kto mógł, uciekał. Pan Ruszczyc, mimo grożącego mu niebezpieczeństwa, nigdy nas nie opuszczał, uważając za swój obowiązek być z nami do końca. W czasie Powstania Warszawskiego na terenie szkoły w Laskach był przez pewien czas partyzancki szpital. Któregoś dnia niespodziewanie na teren Zakładu wkroczyły oddziały niemieckie. Ich generał zainteresował się szkoleniem niewidomych. W czasie zwiedzania był pełen napięcia dramatyczny moment. Niemiec, rozmawiając z panem Ruszczycem, opierał się o drzwi, za którymi leżało 11 rannych partyzantów. Tylko zimna krew dyrektora i szczęśliwy przypadek uratowały Laski od zagłady.

 

Wilhelm Czondala:

/.../ Kiedy wybuchła II wojna światowa, pan Ruszczyc poszedł do wojska i ja także. Ja wróciłem, a potem wrócił pan Ruszczyc. W czasie okupacji było ciężko w zakładzie, było głodno i chłodno. Ale gdy zjawił się pan Ruszczyc, zaraz zaczął działać, bo widział, że tak być nie może, że trzeba radzić. Było w Laskach paru rannych, już wyleczonych żołnierzy, ale ociemniałych. Więc pan Ruszczyc, który znał język niemiecki wybrał się do Warszawy i skontaktował się z władzami okupacyjnymi, oświadczając, że gotowi jesteśmy robić szczotki, ale nie mamy z czego. Niemcy przystali na Jego propozycje i dali potrzebny materiał. Odbierali gotowe szczotki, a w zamian dawali przydziały żywności. Inaczej byłby głód w Laskach /.../

Proszę pomyśleć - nie było wtedy środków lokomocji - to nie było tak jak dziś: wsiadamy do autobusu i w 15 minut jesteśmy w Warszawie. Pan Ruszczyc musiał - czy śnieg, czy deszcz, czy mróz, czy upał - chodzić piechotą do Warszawy i załatwiać sprawy w urzędach. Marzł i przez to chorował. Ale nie zważał na nic. Kiedy mu powiedziałem: "Proszę pana, deszcz, zimno, a pan tak lekko ubrany...", to on mi powiedział: "Mój kochany, nie martw się,  to wszystko dla dzieci niewidomych..." Niejeden człowiek pomyślałby sobie: jakże ja będę chodził pieszo, a on chodził, bo nie było innego wyjścia - nie było innej komunikacji i pan Ruszczyc "musiał" to robić dla sprawy niewidomych /.../   

 

Alicja Gościmska:

W czasie okupacji dzięki panu Ruszczycowi Zakład miał nie tylko środki materialne, bo pan Ruszczyc umiał od razu zastosować się do nowej koniunktury i wpadł na pomysł, by niewidomi wyrabiali w Laskach szczotki do czyszczenia koni. W ówczesnym wojsku konie grały jeszcze rolę, wobec czego Niemcy zatwierdzili warsztat szczotkarski jakby swój zakład przemysłowy, dostarczający im pozytywnego artykułu. Dzięki temu mógł pan Ruszczyc uratować od wywozu na roboty do Niemiec wiele osób. I to nie tylko pracowników Lasek, ale i innych znajomych i ich krewnych, całe kręgi ludzi. Mówię o tym, bo i mnie i moją siostrę chroniła od wywozu Arbeitskarta, którą mógł wydawać ten zakład szczotkarski.

 

Stanisław Kaliński:

W lipcu 1940 r. wróciliśmy do Lasek /z Żułowa/, odgruzowywaliśmy budynki spalone w czasie bitwy, najpierw budynki inwentarskie, a potem Dom św. Stanisława, którego część nadającą się do zamieszkania zajmował pan Ruszczyc z niewidomymi żołnierzami. Nie wszyscy pewnie wiedzą, że bitwa w Zakładzie i okolicach trwała kilka dni; był taki układ, że nasi żołnierze byli na dachu piekarni, a niemieccy - na dachu hoteliku i ostrzeliwali się, ale gdy nasi żołnierze wtargnęli do hoteliku, Niemcy wyskakiwali z okien pierwszego piętra. Pełno trupów leżało w domu św. Teresy, nawet w ustępie. Bili się również na strychu, bo zbiornik na wodę był podziurawiony przez kule i bagnety. Stróżował wtedy Roman Ostrowski z kolegą; nie chciał Niemcom oddać dubeltówki, bronił jej, lecz Niemcy złapali ich i rozstrzelali. Potem Niemcy nie mogąc sobie poradzić, sprowadzili lotnictwo i zbombardowali m.in. narożnik domu św. Teresy. Szosa sierakowska była tak skrwawiona, że Niemcy nazwali ją Todes Strasse. Podczas tej kilkudniowej bitwy, gdy odbyła się ekshumacja zwłok w 1941 r., okazało się, że ciał Polaków było około 800 i Niemców prawie tyle samo.

Na jesieni w 1940 roku została założona szkoła zawodowa i warsztaty szczotkarskie. Pan Ruszczyc wystarał się u Niemców, żeby brali nasze szczotki, a w zamian za to Zakład  otrzymywał żywność. Żywności tej było niewiele. S.Odylla i s.Joanna jeździły po majątkach i przywoziły zboże. Pan Ruszczyc prawie codziennie jeździł na rowerze do Warszawy, żeby załatwić różne sprawy. Nie był zbyt dobrym rowerzystą i gdy wracał o zmroku, często wpadał do rowu.

/.../ W Zakładzie było coraz ciężej, kto miał pieniądze, to na własną rękę sobie chleb kupował. Pan Ruszczyc zaproponował, żebyśmy złożyli się i kupili żyto, ktoś zmiele i siostry upieką chleb, będzie lepszy i tańszy. Była to nasza spółdzielnia /.../ Pan Ruszczyc przychodził do nas z wiadomościami politycznymi lub tak sobie porozmawiać.

 

Zygmunt Mrozek:

Podczas okupacji, gdy pomiędzy Warszawą a Laskami nie by ło komunikacji, pan Ruszczyc jeździł platformą, a nierzadko wracał piechotą przy silnym mrozie, późną nocą. Czekał na Niego zawsze jeden z kolegów, Szczepan Kutyła - obecnie braciszek w zakonie Kamilianów, który pomagał s.Józefie w pracach kuchennych - z gorącą kolacją, ale nieraz pan Ruszczyc był tak zmęczony, że kładł się bez jedzenia.

Czyż więc można się dziwić, że popadł później w tak ciężką chorobę? W jego przypadku powiedzenie, że całe życie poświęcił niewidomym, trzeba traktować dosłownie. Dla nas żył, dla nas tracił zdrowie i w wyniku tego zmarł.

 

Powstanie

 

Stefan Kardynał Wyszyński, Prymas Polski:

/.../ Laski w czasie Powstania... Był to moment, który odsłonił nam nowe oblicze Matki Róży Czackiej. Pamiętam wieczór, gdy jako kapelan rejonowy AK poświęcałem tutaj szpitalik powstańczy. Była godzina jedenasta wieczorem. Jeszcze nie bardzo wiedzieliśmy, kiedy Powstanie wybuchnie. Lecz na kilka dni przedtem szpitalik był gotowy /.../

Patrzyłem wtedy na Matkę i myślałem sobie, skąd w tej kobiecie, zajętej przecież swoim Dziełem, taka odwaga, żeby wystawić Dzieło na wszelkie niebezpieczeństwo, związane z czynnym zaangażowaniem się w Powstanie? Nie był to bowiem tylko szpital /.../ Był tutaj i ośrodek aprowizacyjny, i łączniczki, i szpital cywilny, i wiele innych rzeczy. Uważałem, że trzeba w końcu zdecydować się na jedno: niech aprowizacja i intendentura powstańcza wyniesie się stąd w głąb Kampinosu, a nam niech pozostawią chorych i rannych, których ogromną ilość od pierwszych dni przytransportowano nocną porą do Zakładu. Potem nic już się nie kryło, nie było żadnej różnicy między nocą a dniem, wszystko było jawne.

Matka była jednak zdecydowana. Uważała, że trzeba okazać postawę mężną, bo tego wymaga w tej chwili cały świat. Taką mi dała odpowiedź, gdy proponowałem, abyśmy zajęli się tylko rannymi z frontu. Odsłonił mi się wtedy zupełnie nowy obraz człowieka, który dotychczas oddany był tylko modlitwie i służbie ociemniałym. I taką postać, taką osobowość widzę do tej pory. Było w niej coś z Traugutta /.../

Byliśmy nieustannie zagrożeni. Niemal wszystkich ociemniałych, którzy nie mogli się swobodnie poruszać, zdołaliśmy wyprawić z Lasek. Wielu ludzi musiało zniknąć. Została w kaplicy Matka z gromadką sióstr. W szpitalu powstańczym leżało dużo chorych. Zbliżał się front. Wtedy rozgorzała w kaplicy modlitwa. Rzecz znamienna, że chociaż artyleria grała niemal całe noce, gdy wieczorem odmawialiśmy różaniec, nic nam nie przeszkadzało. Ani jedno nabożeństwo nie zostało odłożone ze względu na niebezpieczeństwo obstrzału. Wszystkie nabożeństwa odbywały się normalnie /.../

 

S. Monika Bogdanowicz:

Z wybuchem Powstania pan Ruszczyc przystąpił do organizacji drugiego szpitala /.../ Zdaje się, że jego pomysłem było umieszczenie go na trzecim piętrze Domu Dziewcząt, które najmniej ucierpiało od pożaru w 39. roku /.../ Można było wtedy podziwiać olbrzymi zmysł organizacyjny Ruszczyca. Nie mając żadnego przygotowania fachowego, w ciągu dwóch dni zmontował mały szpitalik, który przez wiele tygodni zupełnie nieźle spełniał swoje zadanie w tych tak potwornie ciężkich warunkach /.../ Pracował wtedy bardzo intensywnie: starania o zabezpieczenie aprowizacji, porozumiewanie się z władzami wojskowymi, transporty rannych, ewakuacja tych, którzy już mogli się obyć bez naszej pomocy, zaopatrzenie w dowody osobiste tych, którzy nie mogli się posługiwać własnymi - wszystko to było na jego głowie.

/.../ Pomimo całej energii i zdecydowania w działaniu widać było, iż w straszliwy sposób ciąży na nim poczucie odpowiedzialności za bezpieczeństwo ludzi, którzy znajdowali się pod naszą opieką. Spokojny i opanowany w obliczu własnego niebezpieczeństwa, gdy chodziło o innych był ostrożny aż do przesady. Widać było, że jest stale w stanie jakiegoś nerwowego napięcia, które Go widocznie bardzo wyczerpywało, gdyż w momentach specjalnego zagrożenia z widocznym trudem opanowywał się, aby nie wpaść w panikę.

/.../ Zagadnienie transportu rozwiązywał po mistrzowsku. Wszyscy chorzy i ranni z reguły byli przywożeni do nas. Ciężko rannych, wymagających zabiegu, przewożono do Domu Rekolekcyjnego. Odwrotnie - stamtąd do nas przenoszono pacjentów, wymagających dłuższego stacjonarnego leczenia. Cały ten ruch odbywał się prawie na oczach Niemców - w obecności oddziału Własowców, stacjonujących pod murem Zakładu /.../ Rannego ułożonego na wózku zaprzężonym w osły przykrywano jarzynami /.../ Cały transport nie mógł obudzić najmniejszego podejrzenia.

Gorzej było z transportem rannych z lasu: musiał odbywać się oczywiście w nocy, kiedy w zasadzie bez przepustek ruch był surowo zabroniony, a naokoło byli Niemcy i Własowcy. To wszystko musiało trwać dosłownie minuty. Wypracowanego przez Ruszczyca planu nie powstydziłby się żaden sztab generalny. Miejsca zatrzymania kolejnych furmanek, postój ludzi z noszami, trasy, po których każda para z noszami miała biec do szpitala, były dokładnie przestudiowane i wielokrotnie sprawdzone. /.../ Zakład zaczął przeżywać chwile grozy. Gdzieś - widocznie niedaleko - Niemcy ustawili jakieś ciężkie dalekosiężne działo. Po całych dniach przelatywały nad Zakładem pociski. Chociaż "znawcy" zapewniali, że nam w żadnym razie nic nie grozi, że cel jest na pewno gdzieś daleko od nas, ale ten ciągły ryk, połączony z jakimś obrzydliwym pobrzękiwaniem, doprowadził wszystkich do stanu graniczącego z paniką. Trzymać rannych na trzecim piętrze w tych warunkach - było niepodobieństwem. Zaczęliśmy ewakuację na parter.

Chorych było niewielu - trochę ponad 10, ale większość nieruchomych /.../ Zaczęliśmy znoszenie i tu dopiero wyszło na jaw, w jakim okropnym napięciu nerwowym przez cały ten czas musiał być Ruszczyc i z jakim wysiłkiem musiał panować nad sobą /.../ Gdy wreszcie znaleźliśmy się wszyscy na dole  - uspokoił się momentalnie i zabrał się rzeczowo do rozmieszczania chorych w ocalałych pokojach parteru. Radził się przy tym starszych żołnierzy, takich co odbywali służbę w regularnym wojsku /.../

Na oddziale mieliśmy też cudzoziemców: Belga, Rosjanina i dwu Niemców. Ci ostatni byli izolowani na oddzielnym piętrze. Pan Ruszczyc żądał, aby byli dobrze zadbani /.../ nawet lepiej od naszych. Miał to być chwyt pedagogiczny na wypadek najścia Niemców na szpital. "Jesteśmy dobrzy dla waszych rannych, a wy?..." Naiwna przebiegłość szlachetnego człowieka, jak gdyby u Niemców tego okresu można było wywołać jakieś ludzkie odruchy, chociażby odruch elementarnej sprawiedliwości /.../

 

Antoni Balwierz:

/.../ Rok 1944. Był to okres Powstania. Często się spotykałem z panem Ruszczycem, należałem do tak zwanej drużyny gospodarczej. Do mnie i do drugiego kolegi, Hermańskiego, należało zaopatrywanie w wodę i drzewo szpitala, znajdującego się w naszym budynku. Drugi szpital chirurgiczny był w Domu Rekolekcyjnym. Jerzy Hermański nie miał siły pompować wody i pan Ruszczyc natychmiast zdecydował się zastąpić go przy tej pracy. Decyzje pana Ruszczyca były zawsze szybkie.

/.../ W 1944 r. pan Ruszczyc przychodzi do nas i mówi: "Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Chłopcy! wiecie, że u nas są Niemcy". My, z wychowawcą Krakowskim, postanowiliśmy, że zrzekamy się wszelkich prezentów, które by naraziły Zakład na koszty i nie chcemy nic. Pan Ruszczyc nic nie odpowiedział, ale widać było, że się wzruszył. Jednak otrzymaliśmy prezenty, których każdy pragnął: odrobinę słodyczy oraz po kilkadziesiąt arkuszy papieru brajlowskiego. A ten papier był nam potrzebny, bo kopiowaliśmy modlitwy i urywki z książek, ja np. kopiowałem wiersze Juliusza Słowackiego.

Właśnie w czasie Powstania na naszych terenach grasowali Własowcy i Ukraińcy. Pan Ruszczyc starał się, żebyśmy od tych ludzi byli jak najdalej. Wysyłał nas na dalekie wycieczki do lasu, żeby jak najmniej przebywać w budynkach zakładowych, by oszczędzić nam tego wszystkiego co niesie wojna.

Gdy wtargnęli do Zakładu Własowcy, Niemcy oraz Ukraińcy, żeby zrabować konie lub żywność, pan Ruszczyc pierwszy stawiał im czoło i z nimi rozmawiał.

/.../ Pamiętam, jak pan Ruszczyc oprowadzał niemieckie wycieczki po warsztatach, robił to swobodnie i żartując z nami, wprowadzał odprężenie. Był dumny z naszych sukcesów.

/.../ Z wydarzeń wojennych pamiętam taki fakt: ktoś doniósł, że w Zakładzie jest przechowywana broń. Wówczas Niemcy przyszli z rewizją. Jeden z pracowników został zabity. Wychowawcy się rozbiegli. Zakład został pod opieką sióstr. Wówczas to pan Ruszczyc z księdzem Wyszyńskim uratowali swoją postawą Zakład. Po tym incydencie wojennym za parę dni zjawił się uśmiechnięty pan Ruszczyc i powiedział: "Chłopcy, burza zażegnana. Nie ma się czego obawiać".

 

 

VI

OCIEMNIALI INWALIDZI WOJENNI

 

Adolf Szyszko:

W styczniu 1945 roku przedstawiciel Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej Rządu PRL w Lublinie zwrócił się do Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach z prośbą o oddelegowanie specjalisty od spraw rehabilitacji inwalidów, w celu zorganizowania Ośrodka Szkoleniowego dla Ociemniałych Żołnierzy. Zarząd Towarzystwa, uznając wysoką rangę problemu społecznego rehabilitacji ofiar wojny, oddelegował do tych spraw Henryka Ruszczyca. Nawiązał on kontakt z Polskim Czerwonym Krzyżem w Lublinie i w lutym 1945 roku w Surhowie, pow. Krasnystaw, zorganizował pierwszy ośrodek rehabilitacji już w nowych społeczno-politycznych warunkach. Kadrę wykładową zwerbował spośród swych wychowanków z Lasek, natomiast personel administracyjny dostarczył ośrodkowi Dom Opieki w Żułowie. Personel pomocniczy został uzupełniony osobami z miejscowej ludności oraz dwoma żołnierzami zdemobilizowanymi.

Pamiętam dobrze ten okres działalności Henryka Ruszczyca, ponieważ pracowałem na stanowisku instruktora w Ośrodku. Nie każdy dziś wyobraża sobie, jakie wówczas były trudności przy organizowaniu szkolenia zawodowego i rehabilitacji niewidomych. Żeby zapewnić opał, wyżywienie i zaspokoić inne potrzeby, pan Ruszczyc musiał parę razy w tygodniu jeździć na motocyklu do Lublina, niezależnie od pory roku i pogody, około 70 km w jedną stronę. To odbiło się niekorzystnie na jego zdrowiu i było przyczyną stałych niedomagań już do końca życia /.../

Prowadzona [w Surhowie] rehabilitacja, choć w skromnych warunkach, dawała bardzo szybkie pozytywne rezultaty. Personel unaoczniał nowo ociemniałym praktyczne możliwości, zarówno w orientacji przestrzennej, nauce zawodu /wyplatanie wycieraczek, szczotki i koszykarstwo/, jak i nauki czytania i pisania systemem brajla oraz przedmiotów ogólnokształcących. Instruktorzy pracujący pod kierunkiem pana Ruszczyca mieli prawdziwą satysfakcję, gdy ociemniały żołnierz po kilku tygodniach samodzielnie chodził po całym domu i parku, a następnie w promieniu 2-3 km do okolicznych wsi /.../ Przekonałem się wówczas bezpośrednio jak ogromne znaczenie mają wzorce osobowe, z którymi inwalida ma kontakt na co dzień.

Dziś posiadamy znacznie lepiej wyposażone i zorganizowane ośrodki, dysponujące liczną kadrą fachowców i odpowiednim parkiem maszynowym. Mimo to jednak mam wątpliwości, czy uzyskiwane są lepsze wyniki niż wówczas w Surhowie.

 

Kazimierz Lemańczyk:

Pan Ruszczyc zaraz po II wojnie światowej zajmował się ociemniałymi żołnierzami wtedy, kiedy nikt praktycznie nie mógł się nimi zająć, bo nikt nie znał się na rehabilitacji niewidomych. Ministerstwo zwróciło się do pana Ruszczyca o pomoc.

 

Ewa Kołaczkowska:

/.../ W drugiej połowie lipca 1945 r. pan Ruszczyc przywiózł dla mnie skierowanie służbowe do Surhowa od Zarządu Głównego PCK. Miałam mu pomóc w pisaniu projektu rozwiązania kwestii inwalidzkiej /.../ Memoriał miał na celu przedstawienie sprawy inwalidzkiej od strony ekonomicznej - rehabilitacja inwalidów przywróciłaby ich użyteczność dla społeczeństwa /.../ Pan Ruszczyc mi dyktował, właściwie głośno myślał, potem formułował myśli ściślej, a ja notowałam. Raz po raz kazał mi odczytywać zdania i krótsze czy dłuższe ustępy, czasem kilkakrotnie.

/.../ Interesowało mnie, nawet pasjonowało, to myślenie niejako "na moich oczach", i przelewanie myśli w żywej mowie, a nie na papierze. Ten sposób pracy był dla mnie całkowicie obcy, bo ja w ogóle nie umiem myśleć bez pióra w ręku i papieru przed sobą, a jednak odmienny system obserwował to, co jest zasadnicze przy pisaniu: ścisłe oddanie w słowach zamierzonej treści, oddanie swojej wizji oraz surowość dla siebie, aby się tej ścisłości nie sprzeniewierzyć.

Pan Ruszczyc doskonale wiedział, co chce powiedzieć i jak; argumentacja tezy o uczynieniu z inwalidów pożytecznych członków społeczeństwa musiała być logiczna, a zarazem zwięzła. Nie pamiętam, czy w tym projekcie chodziło wyłącznie o ociemniałych, w każdym razie chyba się nie mylę, że nie było przewidziane zagadnienie jednostki i dlatego takie jednostronne ujęcie musiało być dla pana Ruszczyca uciążliwe.

Siadaliśmy do pracy rano. Moja rola polegała na notowaniu gotowych zdań i odczytywaniu ich, kiedy pan Ruszczyc chciał się sam skontrolować. Nigdy nie odczytywał tego, co napisałam - opierał się wyłącznie na kontroli słuchowej. Kiedy się namyślał, zapalając papierosa, patrzyłam przez okno na zielony świat i cieszyłam się atmosferą o rzadkiej doskonałości, bo i ta zieloność za oknem i cisza i prostota w urządzeniu pokoju /.../

Styl pana Ruszczyca był jasny, klarowny, logiczny. Poprawki, które wprowadzałam później sama, ograniczały się do drobiazgów, użycia bardziej odpowiedniego słowa, logiczniejszych połączeń akapitów czy też uwag, że jakiś skrót myślowy wymaga rozszerzenia gwoli jasności. Te poprawki przedstawiałam mu do aprobaty następnego ranka /.../

Pracę nad memoriałem skończyliśmy 27 lipca /.../ Pan Ruszczyc oświadczył stanowczo, że już absolutnie nic nie będzie poprawiał. Był zadowolony z wyniku; sądził, że logicznie i przekonująco przedstawił zagadnienie i że utrzymał zaplanowany charakter projektu: rozumowanie z pozycji ekonomicznych. Ale nie ukrywał, że się ciężko utrudził wskutek unikania innej strony zagadnienia, tej z pozycji duchowego życia jednostki, która uległa kalectwu /.../

Miałam już odejść, żeby zabrać się do przepisywania całości na czysto, kiedy siostra Antonina przyniosła herbatę, mocną i czarną jak smoła, i po pierwszych łykach pan Ruszczyc kazał mi odłożyć przepisywanie na później.

Teraz chciał napisać coś "dla odciążenia", jak się wyraził, po tonacji memoriału. I wtedy właśnie podyktował mi to, co nazwałam "kazaniem" dla niewidomych i co, na szczęście, zachowało się w Jego papierach, a zresztą i w moich /.../ [Dyktował] bez przerw i namysłu, tak się mówi czy pisze na temat nie tylko świetnie znany, ale i przeżyty, znany sercem /.../

W tym tekście, przeznaczonym dla ludzi, których nagła utrata wzroku pozbawiła wszystkiego, pan Ruszczyc poruszył zagadnienie ich powrotu do życia i społeczeństwa przez pracę, ale na innych podstawach i w innych celach, niż to zrobił w memoriale.

Przytoczę tu kilka fragmentów:

"Jeżeli uświadomimy sobie, że jesteśmy stworzeni na wzór i podobieństwo Boże i Bóg jest naszym najwyższym wzorem, to ta cecha twórczej pracy Boga utrzymującej nasz byt, powinna być również jedną z główniejszych cech naszego życia. I dlatego jasnym jest, że jesteśmy stworzeni do pracy, że jest ona naszym obowiązkiem, a ponieważ w pracy tkwią nieodłącznie czynniki postępu, bez niej następuje kurczenie się i cofanie ze zdobytych pozycji.

Rozważaliśmy tutaj zagadnienie pracy z punktu widzenia nadprzyrodzonego. Ale trzeba sobie uświadomić jego stronę społeczno-moralną. Na każdy drobiazg używany przez nas składa się praca wielu ludzi i jeżeli nie zrobilibyśmy z naszej strony jakiegokolwiek wkładu do wspólnego dobra ogółu, to stwierdzilibyśmy naszą nieużyteczność w organizmie społecznym.

Dwojako możemy świadczyć na rzecz ogółu: materialnie i moralnie, i dlatego ludzie o zmniejszonych możliwościach pracy materialnej powinni, w pragnieniu utrzymania swojej pełnowartościowości, uzupełniać je wkładem wartości duchowych. Dobrodziejstwem pracy jest również to, że wypełnia ona życie człowieka, nadając mu treść i tężyznę.

Św. Paweł w liście do Koryntian mówi: "Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, miedzią jestem dźwięczącą i cymbałem brzmiącym. I gdybym miał dar proroctwa i wiedział wszystkie tajemnice i posiadł wszelką wiedzę i miałbym wszelką wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, niczym jestem. I gdybym rozdał ubogim na pożywienie wszystką majętność moją i gdybym wydał ciało moje na spalenie, a miłości bym nie miał, nic mi nie pomoże".

Więc zdajmy sobie sprawę, że choćbyśmy zrobili całkowity akt ufności w Boga i wyrzekli się nawet wszelkich pożądań, które tak niepokoją nasze serca, gdybyśmy ukochali wszystkie krzyże i cierpienia, które nas spotykają w pokornym poddaniu się woli Bożej, gdybyśmy się z zapamiętaniem oddali wszelkiej pracy - nic to nie pomoże, jeżeli nie będziemy mieć miłości".

 

Wacław Kamiński:

Pan Ruszczyc nie był moim bezpośrednim wychowawcą. Łączyły mnie natomiast z Nim bardzo serdeczne kontakty osobiste /.../ Kiedy po wyzwoleniu Polski przyjechałem do Lasek, żeby tu zdobywać naukę, wtedy bardzo dużo opowiadano o panu Ruszczycu, chociaż przebywał On w owym czasie w odległym Surhowie czy Głuchowie /.../

Pewnego razu z kilkoma ociemniałymi żołnierzami przyszedł do naszej grupy chłopców /.../ Zwrócił się do mnie bezpośrednio, że mnie również będzie potrzebna proteza ręki. Teraz jeszcze rosnę, ale z czasem stanie się to konieczne. W taki to sposób poznałem przyszłego dyrektora Zakładu w Laskach. Ociemniali żołnierze jeszcze przez kilka dni gościli w Laskach, ponieważ warszawska protezownia musiała dokonać poprawek i zmian na wniosek pana Ruszczyca. Ociemniali żołnierze nie orientowali się wystarczająco, czego wymagać od producenta protez, przeważnie byli to ludzie niewykształceni, zwłaszcza psychicznie załamani, daleko więcej myślący o śmierci, niż o życiu. Pomógł im pan Ruszczyc, jako wybitny specjalista. Jego interwencja i wnioski, podyktowane dobrem inwalidy, ocenia się dopiero w codziennym życiu. Tylko na pozór te drobne zmiany nie są ważne w posługiwaniu się protezą.

[Pan Ruszczyc bardzo intensywnie pracował  nad oprzyrządowaniem inwalidów]. Kiedy osiągnął jakiś sukces, cieszył się nim jak dziecko.

 

Bronisław Kruczko:

Styczniowy dzień 1973 roku, ponury, mglisty, chmurny. Na drodze cmentarnej w Laskach długi kondukt żałobny. To niewidomi i przyjaciele odprowadzają Henryka Ruszczyca na miejsce wiecznego spoczynku /.../ Przybyli na ten apel z najodleglejszych zakątków Polski, wezwani ostatnim uderzeniem jego serca. Wśród wieńców i poplątanych szarf widnieje napis: "Związek Ociemniałych Żołnierzy". To od tych, których po kampanii wrześniowej gromadził w Laskach, a potem, po wyzwoleniu, w Surhowie koło Krasnegostawu, w Głuchowie i Jarogniewicach. Jeszcze nie umilkły strzały na polach bitewnych, gdy On, użyczonym przez wojsko łazikiem zaczął zwozić do opuszczonego pałacu w Surhowie żołnierzy, których wojna pozbawiła wzroku.

Zabiega o środki do życia, pomaga stawiać pierwsze nieporadne kroki. Organizuje zajęcia, aby wyrwać z depresji, ponurej apatii i kompleksów; czyni to w czasie rekonwalescencji, w okresie najtrudniejszym, kiedy trzeba udowodnić inwalidzie, iż mimo wszystko nie jest tak źle, że nadal będzie przydatny dla społeczeństwa. Robi wszystko, by swoich podopiecznych natchnąć optymizmem i wiarą we własne siły /.../

W tych najtrudniejszych dniach jest dla nich wszystkim. Gdzie potrzeba - ojcem i matką; gdzie indziej - niezastąpionym przewodnikiem czy wybornym "kumplem". Rozwija też kierunki działalności kulturalnej doceniając ogromny walor życia duchowego. Propaguje muzykę, recytacje, dobrą książkę, a nade wszystko śpiew /.../

A śpiewaliśmy chętnie, był to bowiem z naszej strony jakiś wyraz wdzięczności dla człowieka, który poświęcił dla nas resztki wątłego zdrowia.

Gdy zaraz po wojnie, złamany własną tragedią, zjawiłem się w Surhowie, wystarczył jeden z Nim spacer w parku, by mnie prawie odmienił. A cóż mi wtedy powiedział? Zaledwie kilka zwyczajnych słów, kilka praktycznych wskazówek na codzień, zachęta do pracy nad sobą. Ale w tym parku była jeszcze niezmącona cisza, wspólne wielkie milczenie, wzajemne zrozumienie... I to wystarczyło.

/.../ Jest Gwiazdka 1945 roku. W wigilijny wieczór na drodze między Krasnymstawem a Surhowem psuje się samochód, którym Henryk Ruszczyc wiezie dla swojej ociemniałej, ogromnej rodziny wigilijny posiłek i prezenty. Wokół ciemno i pusto. Długie majsterkowanie przy samochodzie nie daje rezultatu. Układa w workach wraz z kierowcą ile tylko mogą udźwignąć i, zgięci pod ich ciężarem, idą kilka kilometrów do Surhowa. Prawie nieprzytomny pada na łóżko w swoim pokoju, który służy mu zarazem za biuro. Z zamglonych ze zmęczenia oczu bije mimo wszystko pogoda. Wprawdzie późnym wieczorem, ale będzie opłatek i wigilijna ryba, a przede wszystkim prezenty. Wręcza je sam, z tym niezapomnianym objęciem za szyję i serdecznym pocałunkiem. A potem wspólne kolędy do późnej nocy.

"Niezapomniane to chwile, i pieśni, i śpiewy, które dla wielu do dziś jeszcze brzmią, bowiem wówczas pod dach surhowskiego pałacu zawitała Miłość".

 

Kazimierz Lemańczyk:

Pan Ruszczyc organizował kursy szkolenia dla ociemniałych żołnierzy. Jeden z nich miał mieć ślub, wesele. Był zmartwiony, że na takie uroczystości ma niezbyt dobre ubranie. Więc zwrócił się do swojego dyrektora - pana Ruszczyca - i powiedział: "Mam wesele i mój garnitur jest taki niezbyt dobry. Może Pan by mi pożyczył swojego? Bardzo pana przepraszam za moją prośbę". Wszyscy byli szalenie bezpośredni w stosunku do pana Ruszczyca. Pan Ruszczyc powiedział: "Drogie dziecko, ja ci pożyczę z całego serca, ale najpierw ty go obejrzyj!" Żołnierz, jak obejrzał, to przekonał się, że jego garnitur jest wprost cudowny w porównaniu z tym, w którym chodził pan Ruszczyc.

 

Prof. dr Zofia Sękowska:

 Przysyłano do Surhowa inwalidów wojennych, którzy stracili wzrok. Ludzie ci byli zrozpaczeni, załamani psychicznie, a miejsce w społeczeństwie usunęło im się spod nóg. Byli bezradni jak dzieci, nie umieli nie tylko pracować, ale nawet samodzielnie jeść, ubrać się, poruszać w domu, a tym bardziej w terenie.

Tym ludziom potrzebny był przyjaciel, który w razie potrzeby potrafi opiekować się i pomóc jak ojciec. I właśnie dlatego znalazł się przy nich Henryk Ruszczyc. Nie zważając na swoje słabe zdrowie i ostre mrozy panujące w 1945 roku, jeździł On na swoim motocyklu z Surhowa do Lublina, aby zdobyć urządzenie i żywność dla placówki rehabilitacyjnej, za którą był odpowiedzialny. Sprowadził kilku dorosłych niewidomych wychowanków Lasek i zatrudnił ich jako instruktorów ociemniałych żołnierzy. Porozumiewali się oni ze sobą najlepiej. Zrehabilitowani niewidomi byli z jednej strony przykładem i dowodem tego - w co trudno było nowo ociemniałym uwierzyć - że można cieszyć się życiem, pracować, być samodzielnym pomimo braku wzroku. Ociemniali żołnierze zaś, pozwolili swoim niewidomym kolegom ocenić ich wartość i odczuć przydatność. Uczyli ich postawy społecznej, odpowiedzialności za innych. Dzięki temu z roli podopiecznych, niewidomi przechodzili do roli opiekunów i instruktorów. Ci wszyscy ludzie, nie widzący światła, a zgromadzeni w surhowskim ośrodku mówili, że kiedy pan Ruszczyc przyjedzie z wyprawy do Lublina i wejdzie do domu, to czują, jak gdyby słońce zajaśniało.

 

Kazimierz Siedlecki:

 Był czerwiec 1945 roku. Właśnie wróciłem z niemieckiej niewoli, gdzie przebywałem od kapitulacji Powstania Warszawskiego; brałem w nim udział jako szesnastoletni chłopiec i ciężko ranny na jednej z barykad, całkowicie utraciłem wzrok. Znalazłszy się na powrót w Warszawie /.../, zgłosiłem się do jednego z biur Polskiego Czerwonego Krzyża z prośbą o odszukanie mych najbliższych oraz o skierowanie mnie do jakiegoś zakładu dla ociemniałych, najlepiej do Lasek. Moim wielkim pragnieniem było opanowanie pisma Braille`a i podjęcie przerwanej nauki szkolnej. Poinformowano mnie wówczas, że istnieje zakład specjalnie przeznaczony dla ociemniałych żołnierzy, że jego dyrektor jeździ po całym kraju, zbierając takich właśnie potrzebujących inwalidów, że był również w tym biurze i prosił, by o każdym zgłaszającym się ociemniałym dawano mu natychmiast znać.

[Jednak] w Surhowie znalazłem się dopiero po paru miesiącach.

Na progu zakładu powitał mnie wysoki starszy pan, ucałował w oba policzki, powiedział parę życzliwych słów, w których nie było śladu jakiegokolwiek pocieszenia /.../ Był to dyrektor pan Henryk Ruszczyc. W swej dotychczasowej "praktyce" niewidomego spotykałem się ciągle z natręctwem ludzi widzących, pragnących za wszelką cenę wyrazić mi swoją litość lub traktujących mnie jak trędowatego, z ową podszytą lękiem odrazą, właściwą ludziom zdrowym, po raz pierwszy stykającym się z inwalidą. Toteż serdeczność tego powitania, a jednocześnie jego naturalna prostota i prawie banalna, wytarta przez powszechny obyczaj forma, były dla mnie wielkim zaskoczeniem. Świadczyło to o tym, że wobec niewidomego można mieć naturalne odruchy, że to taki sam człowiek jak inni. Ten błahy z pozoru epizod stał się dla mnie zapowiedzią tego wszystkiego, co potem znalazłem w surhowskim zakładzie, a co zaczęło się od odzyskania poczucia własnej godności.

Zakład dla ociemniałych żołnierzy w Surhowie mieścił się w pałacu byłego właściciela ziemskiego. Parterowy zasadniczo budynek, otoczony rozległym i zaniedbanym parkiem, był nieduży /.../ Wyposażenie wnętrz było więcej niż skromne /.../, drewniane prycze z siennikami, niemalowane stoły i ogrodowe krzesła. Odzież wieszało się na gwoździach wbitych w ścianę. Wszystko to stanowiło w tych ciężkich powojennych czasach wystarczające minimum do prawidłowego funkcjonowania zakładu. A przecież zdobycie nawet takiego minimum wymagało nie lada wysiłku i chociaż pan Ruszczyc niechętnie o tym wspominał, pamiętając tamte czasy, nietrudno się tego domyślać.

/.../ Pierwsi ociemniali wychowankowie przybyli w marcu i od tej pory zgłaszali się pojedynczo niemal do końca istnienia zakładu na terenie Surhowa. W końcu ich liczba doszła do trzydziestu paru osób i dalsze przyjęcia zostały wstrzymane ze względu na brak miejsc, co też stało się jedną z przyczyn późniejszego przeniesienia Zakładu do Głuchowa i Jarogniewic. Większość stanowili inwalidzi wojenni z I i II Armii WP, z pochodzenia przeważnie rolnicy z kresów wschodnich. Ponadto było paru inwalidów wojennych z ruchu oporu i Powstania Warszawskiego oraz paru ociemniałych cywilnych, którzy stracili wzrok wskutek działań wojennych /.../

[W Surhowie] dla nas problemem jeszcze było samodzielne ogolenie się, samodzielna wyprawa z laską w dłoni do odległej o pięćdziesiąt metrów bramy parku, a za nią obcy, bezkształtny, tonący w nieprzeniknionym mroku świat. Drobne nieraz niepowodzenia w pokonywaniu początkowych trudności bywały bezpośrednią przyczyną wielkich załamań. To, że stany te szybko mijały, że stawały się coraz rzadsze, zawdzięczaliśmy naszym niewidomym instruktorom i widzącym opiekunom, zespołowi ludzi, dobranemu i kierowanemu przez pana Ruszczyca i natchnionej Jego duchem głębokiej życzliwości dla ludzi w ogóle, a dla niewidomych w szczególności.

[W życiu zakładu] szczególne miejsce zajmował osobisty wpływ pana Ruszczyca /.../ Spotkania odbywane w szerokim gronie wszystkich mieszkańców należały do stałej tradycji i chociaż poruszano na nich także sprawy poważne, miały raczej charakter towarzyski i najwyraźniej były dla pana Ruszczyca formą miłego relaksu /.../ Po kolacji rozpalano w świetlicy ogień na kominku /.../ Najpierw pan Ruszczyc omawiał coś aktualnie ważnego, co zresztą zwykle robił w formie swobodnej pogawędki przerywanej licznymi pytaniami i uwagami. Potem rozmowa niepostrzeżenie przechodziła na błahsze sprawy, jakie wydarzyły się w czasie Jego nieobecności w zakładzie, zaczynały się żarty, różne opowieści i wspominki, wspólne śpiewanie dawnych i nowszych piosenek. Ogień wesoło trzaskał na kominku, płynące od niego i nie tylko od niego ciepło ogarniało wszystkich /.../

Uregulowany tryb życia z pewnością sprzyjał postępom w szkoleniu. Ale któż lepiej niż pan Ruszczyc mógł zdawać sobie sprawę, że proces naszej rehabilitacji nie tylko od tych postępów zależy. Byliśmy przecież podwójnie dotknięci przez los i oprócz urazów związanych z utratą wzroku, wynieśliśmy z wojny zachwianie wiary w niejedną ludzką wartość. Przywrócenie zachwianej równowagi mogło nastąpić tylko w zetknięciu z ludźmi o psychice wolnej od tego rodzaju zahamowań, w tym też kierunku zmierzały starania pana Ruszczyca.

Ważną rolę w planach pana Ruszczyca miał odegrać chór zakładowy /.../ Nasz dyrygent, pan Charbarczuk, na polecenie pana Ruszczyca zorganizował na wsi chór żeński, do którego wstąpiło około dwudziestu dziewcząt /.../ Przygotowywany program został zaprezentowany na koncercie publicznym w Krasnymstawie /.../ Po każdej próbie, a później w niejedną sobotę, odbywały się w zakładowej świetlicy wieczorki taneczne /.../ Nierzadko w tych wieczorkach brał również udział pan Ruszczyc. Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu okazał się wspaniałym wodzirejem i swą werwą i świetnym humorem potrafił wszystkich wprawić w beztroski nastrój /.../

I tak oto, nie wiadomo kiedy, zyskaliśmy kontakt ze światem zewnętrznym, przy czym wcale nie występowaliśmy w roli ubogich krewnych, gdyż poziom tego, co ofiarowywaliśmy sprawiał, że bywanie w zakładzie uważane było za pewnego rodzaju wyróżnienie /.../

Równocześnie z troską o całą naszą zbiorowość pan Ruszczyc interesował się indywidualnymi losami każdego z nas. Było w zwyczaju, że każdy nowo przybyły do zakładu ociemniały odbywał z panem Ruszczycem dłuższą rozmowę na temat swojej sytuacji życiowej i dalszych życiowych perspektyw. Później, w miarę potrzeby, rozmowy te powtarzano, co pomagało w ustaleniu własnej linii postępowania i często przynosiło rozwiązanie niejednej osobistej sprawy.

/.../ Pokój pana Ruszczyca opuszczałem odprężony i podniesiony na duchu, nie tylko z przeświadczeniem, że rozpoczęcie przeze mnie nauki gimnazjalnej w przyszłym roku szkolnym jest zupełnie realne, ale w dążeniach swych mogę liczyć na wszelką możliwą pomoc. Do tego czasu miałem opanować naukę Braille`a /.../

Mimo wypełnionego zajęciami i spokojnego toku życia w zakładzie pytanie, co z sobą zrobić w przyszłości, nurtowało każdego. Troska ta nie była obca również panu Ruszczycowi. Koszykarstwo, którego przede wszystkim nas uczono, nie dawało żadnych perspektyw życiowych, gdyż już wtedy było zawodem przeżytym. Przyuczanie do tego zawodu traktował więc jako przejściową konieczność, rodzaj ćwiczenia wyrabiającego sprawność manualną. Toteż rozglądał się za nowymi możliwościami zatrudnienia, robiąc w tym kierunku starania, a w miarę ich postępu coraz częściej ów temat pojawiał się w rozmowach. [Jednak] kulisy tych starań, wobec znanej skromności pana Ruszczyca, były nam zupełnie nieznane. Mogliśmy się jedynie domyślać ogromu napotykanych przez Niego trudności.

Ponieważ niewielki budynek oraz lokalizacja zakładu [w Surhowie] w okolicy rolniczej, z dala od większych ośrodków przemysłowych, uniemożliwiał jego dalszy rozwój, postanowiono przenieść go na inny, bardziej dogodny teren. Chciano przez to zyskać dopływ fachowych kadr instruktorskich, by podjąć szkolenie ociemniałych w wielu nowych branżach, a następnie zatrudnić w przemyśle i spółdzielczości pracy. Należało więc wytypować i przejąć odpowiedni obiekt mogący pomieścić ponad stu ociemniałych inwalidów, gdyż tylu oczekiwało na przeszkolenie. Tym niełatwym poszukiwaniom poświęcona była większość wyjazdów służbowych pana Ruszczyca w ciągu wiosny i lata 1946 r.

W tym czasie pan Ruszczyc podjął jeszcze inne, nie mniej ważne starania. Chodziło o oficjalne przyznanie praw inwalidzkich przebywającym w zakładzie ociemniałym i uzyskanie dla nich zaopatrzenia rentowego przysługującego inwalidom wojennym. Sprawa ta /.../ wymagała wielu korowodów z załatwianiem najprzeróżniejszych formalności.

Nadszedł sierpień 1946 roku i przeprowadzka [z Surhowa] do Głuchowa i Jarogniewic. Nowy zakład zajmował dwa pałace byłych właścicieli ziemskich /.../ Pałac głuchowski, jako obszerniejszy, pełnił rolę budynku flagowego i tu znajdowała się dyrekcja zakładu, pałac w Jarogniewicach został włączony do użytku dopiero po przybyciu większej fali inwalidów, co nastąpiło w pierwszych miesiącach 1947 roku. Wtedy też dokonano podziału wszystkich wychowanków i zakwaterowano ich w Głuchowie lub Jarogniewicach, zależnie od zawodu, jakiego mieli się uczyć.

/.../ Kiedy pierwszego dnia pan Ruszczyc osobiście przydzielał nam miejsca [w Głuchowie], byliśmy olśnieni przestronnością i dostatkiem nowego zakładu, tak odmiennymi od skromniutkich surhowskich warunków. Już nie drewniane prycze i ogrodowe krzesła, ale prawdziwe "Unrowskie" meble, tapczany z siatką i materacami, stoły i taburety, a nawet szafy, wszystko lśniące pod palcami nowością. /.../ Równie bogate było wyposażenie zakładu w pomoce naukowe. Z wielkim zaciekawieniem oglądaliśmy takie nie znane nam jeszcze przedmioty, jak kubarytmy, wypukłe rysunki geometryczne czy mapy plastyczne /.../ Pan Ruszczyc jeszcze zachowywał pełnię władzy i po początkowym zamieszaniu wywołanym przeprowadzką, życie zakładu zdawało się wkraczać w od dawna utorowane koleiny /.../ Podjął [też] szereg działań, mających na celu zbliżenie zakładu do nowego środowiska.

/.../ Na Sylwestra pan Ruszczyc zorganizował bal.

 

B. K.:

... W zakładzie dla ociemniałych w Głuchowie sylwestrowa zabawa rozbrzmiewa muzyką, śmiechem, pogodą. Ociemniali żołnierze - zebrani tu ze wszystkich prawie frontów niedawno zakończonej wojny - bawią się, jakby nic nigdy nie zaszło. Okoliczne dziewczęta porywają naszych chłopców w skoczne polki, ogniste obertasy, sentymentalne tanga. Konfetti, serpentyny, warkocze i kolorowe wstążki spowijają ich i zachwycają. Gdzie tu czas na melancholię i dramaty. A więc jednak może być inaczej ...Jest przecież wśród nich dyrektor Zakładu - pan Henryk Ruszczyc. Ten wieczór - to Jego dzieło.

Jest obecny wszędzie, jak dobry duch lub wędrowiec, idący drogą przygodną, a spotkawszy potrzebującego - wyciąga pomocne ręce. Jest im bratem, ojcem, przyjacielem.    

 

 

VII

PRACA W MINISTERSTWIE

 

Adolf Szyszko:

 Z uwagi na niedogodne położenie ośrodka [w Surhowie] i zbyt szczupły obiekt, pan Ruszczyc przeniósł go do Głuchowa i i Jarogniewic pod Poznaniem we wrześniu 1946 roku. Na przełomie 1946 i 1947 roku przekazał wspomniany ośrodek swemu następcy, którego ogólnie wprowadził w zagadnienie, a sam włączył się czynnie w szerszą działalność społeczną na rzecz niewidomych na terenie całego kraju.

Na przeciąg przeszło dwóch lat, tj. do 10 września 1948 roku, podjął pracę w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej na stanowisku starszego radcy.

W 1947 roku, celem zapoznania się z rozwojem rehabilitacji i szkolenia zawodowego inwalidów wzroku, wyjeżdża razem z ministrem Kazimierzem Rusinkiem do Anglii i zwiedza liczne ośrodki szkoleniowe. Wspomniane ministerstwo uznaje Go jako wybitnego specjalistę w zakresie rehabilitacji i szkolenia zawodowego niewidomych. W tym czasie organizuje kursy przysposobienia do pracy w przemyśle dla niewidomych, między innymi w Gdańsku, Poznaniu, Nowej Soli, Katowicach. Wykorzystuje do tego celu niewidomych posiadających odpowiednie kwalifikacje uzyskane w Laskach.

Dzięki jego staraniom ministerstwo rozwija tę formę szkolenia; w rezultacie w 1950 roku osiągnięto stan około tysiąca niewidomych, zatrudnionych w przemyśle państwowym. Pan Ruszczyc, organizując szkolenie, zapewniał jednocześnie zatrudnienie przez odpowiednie uzgodnienia z dyrekcjami fabryk. Dla absolwentów kursów stara się ponadto o zakwaterowanie, fundusze na usamodzielnienie i inną niezbędną pomoc.

 

Minister Janusz Wieczorek

Szef Urzędu Rady Ministrów

Pisanie wspomnienia o Henryku Ruszczycu nie jest rzeczą łatwą. Był bowiem człowiekiem niezwykłym. Łączył w sobie niespotykany talent pedagoga i organizatora z umiejętnością poświęcenia się bez reszty szlachetnym celom, z umiejętnością walki o ich osiągnięcie, z osobistą skromnością, na jaką potrafi zdobyć się tylko człowiek wielkiego serca, wynoszący ponad wszystko potrzeby innych ludzi.

Takim poznałem Henryka Ruszczyca przed 30 laty, w ówczesnym Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, w którym podejmowaliśmy działalność na niezwykle trudnym odcinku rehabilitacji społecznej inwalidów wojennych i ludzi dotkniętych nieuleczalnym kalectwem.

Cały kraj leżał wtedy w gruzach. Codziennie ze wszystkich zakątków świata napływały transporty byłych więźniów obozów koncentracyjnych, obozów jenieckich, demobilizowanych żołnierzy, ludzi okaleczonych wojną i hitlerowskim bestialstwem. Ludzi, którym trzeba było przywrócić cel życia, znaleźć dla nich należne miejsce w społeczeństwie i w jego działaniach podejmowanych dla odbudowy zniszczonego kraju.

Henryk Ruszczyc był właśnie konsultantem ministerstwa. Oczekiwano od niego koncepcji organizacyjnych i podjęcia pierwszych konkretnych działań.

Przybył do Warszawy z Lasek, z Zakładu Opieki nad Ociemniałymi, gdzie od przed wojny pracował nad przygotowaniem do życia kilkuset ociemniałych chłopców, a w czasie wojny, kontynuując swoją działalność w sytuacji nieustannego zagrożenia, przechowywał jeszcze rannych żołnierzy polskiego podziemia, organizował powstańczy szpital polowy.

Z tą piękną kartą życiową i ze zrujnowanym wojną zdrowiem przystępował Henryk Ruszczyc do tworzenia i realizacji planów - tak się wtedy mówiło - "produktywizacji" inwalidów.

On współtworzył w tych pierwszych powojennych latach zręby całego systemu opieki nad inwalidami. On współtworzył zasady opieki lekarskiej i socjalnej, organizował akcję szkolenia psów dla ociemniałych i akcję kształcenia opiekunów dla niewidomych.

Jeździł po całej Polsce i jednał dla swojej idei dyrektorów fabryk i zakładów produkcyjnych, zarażał ich koncepcją tejże właśnie produktywizacji inwalidów i ociemniałych, tworzył zasady szkolenia, inspirował inżynierów i techników, którzy z Jego inicjatywy podejmowali się przystosowania maszyn i urządzeń do możliwości pracy ludzi dotkniętych nieodwracalnym kalectwem.

Był w swoich działaniach nieustępliwy i konsekwentny. Okazywał przy tym niezwykłą cierpliwość i takt, które jednały Mu sojuszników.

Potrafił przekonać nie tylko swoich podopiecznych o tym, że żadne kalectwo nie stoi na przeszkodzie udziału w życiu zawodowym i społecznym, że jest to tylko kwestia stworzenia odpowiednich programów i stosowania odpowiednich metod. Potrafił przekonać do tego również kierownictwo ówczesnego resortu, działaczy. ... Budził Henryk Ruszczyc ludzkie sumienia i zarażał swoją wiarą.

Byliśmy więc zaskoczeni, kiedy pewnego dnia, po dwóch latach od rozpoczęcia pracy, postanowił opuścić ministerstwo i powrócić do Lasek. Wydawało się, że tu ma więcej do zrobienia, że jest potrzebniejszy w organizowaniu kompleksowych działań, niż tam - na jednym tylko wycinku działalności.

Ale Henryk Ruszczyc był człowiekiem niezwykłym. Patrzył na wszystko sercem i wiedział, że w Warszawie zasiał już ziarno, które prędzej czy później będzie owocować. Tam  natomiast - w Laskach - czekali na Niego niewidomi, dla których był wzrokiem, których musiał uczyć patrzenia w przyszłość, mimo kalectwa.

Spotykaliśmy się później wielokrotnie, do ostatnich niemal chwil życia Henryka Ruszczyca. Odwiedzał często Urząd Rady Ministrów zawsze z problemami wychowanków Lasek. Raz były to sprawy wyposażenia internatu i szkoły, innym razem konieczność zakupu aparatów Braille`a, jeszcze innym - interwencja w sprawie zatrudnienia ociemniałych. Nigdy Henryk Ruszczyc nie miał żadnych spraw osobistych, nigdy nie zdarzyło się, aby do kogokolwiek zwrócił się o coś, co by było wyłącznie Jego osobistym problemem.

Nigdy, z tego co wiem, nie zdecydował się na stworzenie prywatnego domu. Może dlatego, iż rozumiał lepiej, niż inni, że serca nie można dzielić na dwoje ...

                     *    *    *                        

Nieraz szukałem porównań, literackich czy rzeczywistych, pierwowzorów postaci Hemryka Ruszczyca. Może najbliższy był Judymowi, chociaż bohater Żeromskiego "jak rozdarta sosna" pełen był wahań i skłonności do rozterek.

Henryk Ruszczyc nigdy nie stawał u rozstajnych dróg. Znał swój życiowy cel i obowiązek - od początku do końca. Pozostał też mu wierny od początku do końca. Odsłonił sens życia - wydawałoby się raz na zawsze zasłoniętego - tysiącom ludzi. Pomógł im zdobyć zawód, wykształcenie, dyplomy uniwersyteckie. Nigdy nikomu o tym nie mówił, był zbyt skromny, aby przypisywać to sobie.

Nauczył się od swoich wychowanków widzieć - niewidoczne, patrzeć sercem i rozumieć - nie tylko to, co zobaczyć można oczami.

Taki zostanie - w moich wspomnieniach ...

 

Marian Golwala:

Po raz pierwszy zetknąłem się z Henrykiem Ruszczycem w pierwszym okresie Jego działalności w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej. Z niespożytą żarliwością organizował wtedy zakłady szkolenia zawodowego, budził wiarę w ludziach ciężko przez los dotkniętych, w ich przydatności do pracy dla siebie, dla wyniszczonego wojną kraju. Zawsze bowiem działalność wytwórczą uważał za podstawę osobistego podźwignięcia, a wkład wartościowej społecznie pracy - za obywatelski obowiązek.

/.../ Władze państwowe wysoko oceniły działalność Henryka Ruszczyca przyznając Mu za całokształt pracy dla niewidomych wysokie odznaczenie "Polonia Restituta" w 1972 roku.

                     *    *    *

Dnia 21 października 1971 roku dyrektor Henryk Ruszczyc, wielki przyjaciel niewidomych, otrzymał Odznakę Zasłużonego Działacza Kultury w czasie centralnej akademii z okazji 25-lecia organizacyjnego zjednoczenia niewidomych w Polsce i 20-lecia Polskiego Związku Niewidomych.

                     *    *    *

 

 

VIII

REHABILITACJA ZAWODOWA

 

Prof. dr Zofia Sękowska:

Przez pełną rehabilitację Henryk Ruszczyc rozumiał osiągnięcie przez niewidomych wysokiego poziomu etycznego, kultury osobistej i społecznej, możliwie wszechstronnego wykształcenia ogólnego i wyszkolenia zawodowego. Proces rehabilitacji był integralnie związany - w rozumieniu Henryka Ruszczyca - z procesem wychowawczym, realizowanym od lat najmłodszych w rodzinie, w specjalnym przedszkolu, w szkole podstawowej, w szkole zawodowej albo w liceum ogólnokształcącym, bądź w technikum i na studiach wyższych, które winny być dostępne dla zdolnych, zrehabilitowanych niewidomych w integracji z młodzieżą widzącą.

Proces wychowawczo-rehabilitacyjny zintegrowany był w Laskach przez system Matki Elżbiety Czackiej, której idee przewodnie głosiły:

"Niewidomy, jeśli rozwinie wszystkie swoje możliwości i przyjmie wszystkie swoje ograniczenia, może dać widzącym, którzy zechcą je przyjąć, cenną naukę życia".

"Celem zakładów Towarzystwa było kształcenie i wychowanie zastępu niewidomych, którzy powinni stać się pionierami sprawy i służyć innym niewidomym swoją pracą i przykładem, pomagając towarzyszom niedoli i sami znajdując radość w użytecznej pracy".

"Swoje kalectwo winni ofiarować Bogu jako wynagrodzenie za duchową ślepotę świata i dla uproszenia Łaski, aby ujrzał światło wiary".

Przyjmując idee Matki Czackiej za swoje własne, czuwając nad ich realizacją w procesie wychowania niewidomych, Henryk Ruszczyc wziął równocześnie na swoje barki brzemię szczególnie trudne i odpowiedzialne. Zajął się mianowicie rehabilitacją zawodową niewidomych.

 

Andrzej Adamczyk:

Ograniczę się do moich wspomnień związanych z panem Ruszczycem jako organizatorem szkolenia zawodowego w Laskach.

W r. 1949 w tzw. "Czerwonym Domku" na pierwszym piętrze znajdował się "przemysł". Termin ten oznaczał szereg stanowisk pracy będących ciągiem technologicznym produkcji składanych drucianych wieszaków na ubrania. Szkoleniem w produkcji wieszaków kierował pan Kaziród.

Pierwsze piętro podzielone było na dwa pomieszczenia. Znajdowały się w nich m.in. gilotyna do cięcia drutu, aparat do krępowania /wyginania/ drutu na ramiączka i haczyki, dwie prasy balansowe ręczne, prasa elektryczna, szlifierka ręczna, wiertarki ręczne...

Pan Ruszczyc był wówczas bardzo szczupły, pełen pomysłów i niespożytej energii. Miał talent i pasję eksperymentatora, które popychały go do szukania nowych stanowisk pracy dostępnych dla niewidomych. Pasją tą umiał zarazić innych, wciągając ich w krąg swojego działania. Pamiętam, jak przekonywał mnie, że właściwie każda czynność zawodowa może być opanowana przez niewidomego, jeżeli tylko uda się najpierw ustalić tory elementarnych ruchów ręki i narzędzi składających się na czynności produkcyjne, a następnie, jeżeli uda się je odpowiednio oprzyrządować. Oprzyrządowanie to miało zabezpieczać niewidomego od wypadku, a równocześnie być swojego rodzaju prowadnikiem. Pamiętam, że tłumaczył mi to zagadnienie na przykładzie krojczego, który kroi materiał na garnitur. Nieco później w roku chyba 1951 (mieszkał wówczas po przyjeździe z sanatorium w domu rekolekcyjnym), opowiadał mi o swoich rozmowach w Instytucie Fizjologii Pracy, zmierzających do nakłonienia pracowników tego instytutu do sfilmowania ruchów roboczych bardzo dobrego tokarza po to, aby mieć materiał ilustracyjny do obmyślenia odpowiednich oprzyrządowań. Uważał, że jest to metoda, która pozwoli praktycznie do każdego stanowiska pracy skonstruować odpowiednie oprzyrządowanie. Oczywiście takie pomysły stanowiły wówczas dla mnie olśnienie i zachęcały do podejmowania najróżniejszych inicjatyw w dostępnym mi zakresie.

Pan Ruszczyc bardzo interesował się, jaka jest skala możliwości manualnych poszczególnych niewidomych. Orientował się, którzy z wychowanków są bardzo sprawni w nauce czynności zawodowych i urządzał im różnego rodzaju próby. Pamiętam niektóre z tych prób.

Pewnego razu postawił niedowidzącego instruktora i mnie kolejno przy tej samej prasie i kazał nam pracować jak najszybciej, każdemu w ciągu trzech minut. Instruktor chciał pokazać swoją klasę i pracował jak w transie. Ja, mimo moich 14-tu lat, nie chciałem być gorszy i też robiłem, co mogłem, przy gorącym dopingu pana Ruszczyca. Oczywiście byłem nie tak wydajny, ale osiągnąłem 90 proc. wydajności instruktora. Pan Ruszczyc w sposób żartobliwy uznał to za kiepski wyczyn i powiedział: "Mój kochany, dam ci jeszcze jedną szansę za dwa tygodnie". W ciągu tych dwóch tygodni "stawałem na głowie", żeby podnieść swoją wydajność i w następnej próbie miałem wydajność tylko minimalnie gorszą od instruktora.

Pan Ruszczyc nosił się z zamiarem wprowadzenia nowej produkcji różnego rodzaju zabawek z blachy, m.in. wiaderek dla dzieci. W tym celu ściągał do Lasek różnych rzemieślników i pod ich okiem prowadził próby z niewidomymi. Dotyczyły one cięcia blachy ręcznymi nożycami przy szablonach, żłobienia blachy na specjalnej małej walcarce itp. Pamiętam, że ludzie ci zdumiewali się osiąganymi przez niewidomych rezultatami, co bardzo pana Ruszczyca cieszyło. Po każdym takim eksperymencie długo rozmawiał z chłopcami, wypytując ich o uwagi, jakie się im nasunęły, zachęcając do wysuwania własnych pomysłów usprawniających konkretną czynność zawodową. Do spraw tych wracał wielokrotnie, czasami nawet na przestrzeni wielu miesięcy. Pragnął w ten sposób rozbudzić zainteresowanie pracą zawodową i wyzwolić inicjatywę i pomysłowość swoich wychowanków. Rozbudzanie wszechstronnej aktywności niewidomej młodzieży uważał za jedno z najbardziej podstawowych zadań rewalidacyjnych. Zawsze żywo interesował się wszelkimi inicjatywami zgłaszanymi przez wychowanków, przywiązując szczególną wagę do tego, w jaki sposób wykonywana praca wpływa na rozwój psychiczny niewidomego. W ten sposób uwypuklał aspekt rehabilitacyjny zarówno szkolenia zawodowego, jak i przyszłego zatrudnienia.

W roku 1952 klasa, do której należałem, rozpoczęła naukę w szkole zawodowej w dwóch kierunkach: jedna grupa w dziewiarstwie maszynowo-ręcznym, druga w tkactwie. Ja trafiłem do zespołu dziewiarzy.

Ówczesny program szkolenia przewidywał opanowanie stosunkowo prostych czynności potrzebnych przy produkcji nieskomplikowanych wyrobów dziewiarskich. Zespół nasz po pierwszym półroczu nauki zaczął wyrażać głośno niezadowolenie z powodu monotonnej pracy, w czym, niestety, ja przodowałem. Było to w przykry sposób odczuwane przez personel warsztatów szkolących i prowadziło do tworzenia się złej atmosfery w szkole. Pan Ruszczyc był tym zmartwiony i pamiętam, że kiedyś w czasie zajęć warsztatowych odbył z nami - w obecności nauczycieli - bardzo zasadniczą rozmowę, w której zarówno nauczyciele, jak i uczniowie przedstawili swoje racje. Narzekania ustały, ale równocześnie wprowadzono w większym zakresie zdobienie produkowanych swetrów według pomysłów uczniów, oczywiście uzgadnianych z nauczycielami. Po pewnym czasie doszło do tego, że każdy sweter był inaczej ozdobiony. Wytworzyło się swojego rodzaju współzawodnictwo.

Kiedy sprawa nabrała już pewnego rozmachu, pan Ruszczyc nawiązał bliski kontakt z "Cepelią", a szczególnie ze spółdzielnią "Poziom". Sprowadzał do Lasek w charakterze konsultantów pracowników tej spółdzielni, m.in. panie Wielogłoską i Kozicką zajmujące się projektowaniem konfekcji dziewiarskiej.

Aby wzbogacić naszą pomysłowość i podsunąć nowe motywy zdobnicze, organizował wycieczki do spółdzielni "Poziom", gdzie pokazywano nam różne wzory swetrów, jak również do spółdzielni "Orno", gdzie oglądaliśmy wyroby zdobnicze ze srebra i brązu. Były też wycieczki do sklepów Cepelii, wzbudzające nasze zainteresowanie, ale chyba jeszcze większe zdziwienie klientów tych sklepów.

Pana Ruszczyca bardzo interesowało, w jaki sposób obejrzane wzory, zdobiące biżuterię, ceramikę i inne tego typu wyroby, zapamiętujemy i przenosimy na wyroby dziewiarskie; jaki jest najlepszy sposób przekazywania niewidomym estetycznych wartości wyrobów zdobniczych.

W ostatniej klasie szkoły zawodowej, tzn. w trzecim roku nauczania, rozpoczęło się zakrojone na szeroką skalę przygotowanie zarówno dziewiarzy, jak i tkaczy do zatrudnienia w produkcji o profilu artystycznym. W związku z tym nasiliły się w Laskach wizyty projektantów plastyków, przedstawicieli spółdzielczości pracy, Instytutu Wzornictwa Przemysłowego i innych organizacji i instytucji, których opinia o rezultatach szkolenia w Laskach mogła przyczynić się do utworzenia nawej spółdzielni. Poprzez te kontakty wyroby nasze zostały wysłane na międzynarodowe wystawy dziewiarstwa do Związku Radzieckiego /Moskwa/ i Belgii.

Również w III klasie szkoły zawodowej pan Ruszczyc zorganizował w Laskach kurs prowadzony przez plastyków-projektantów, którego zadaniem było danie minimum wiedzy teoretycznej na temat zasad projektowania odzieży. Kurs prowadzony był oddzielnie dla dziewiarzy i tkaczy. Poruszane były m.in. takie tematy, jak proporcje ludzkiego ciała, pojęcie symetrii i asymetrii w zdobnictwie, harmonijny dobór kolorów itp. Wielkim osiągnięciem Pana Ruszczyca było uzyskanie zgody Izby Rzemieślniczej na dopuszczenie nas, tzn. absolwentów 3-letniej Zasadniczej Szkoły Zawodowej, do egzaminu mistrzowskiego. Egzamin ten zakończył się pełnym sukcesem i stanowił argument w staraniach o powołanie nowej spółdzielni.

W jesieni roku 1955 pan Ruszczyc zorganizował w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego w Warszawie kurs dla niewidomych, mających stanowić trzon nowej spółdzielni. Kurs ten był w pewnym sensie rozszerzeniem kursu wcześniejszego, o którym wspominałem wyżej, ale obejmował szerszy zakres materiału i miał odpowiednio wysoką rangę. Było to przedsięwzięcie bardzo śmiałe, wymagające dużego wysiłku organizacyjnego, ponieważ słuchacze musieli codziennie dojeżdżać z Lasek pod opieką instruktorów.

Do starań o wyrażenie zgody przez CZSP na powołanie nowej spółdzielni dziewiarsko-tkackiej wciągał Pan Ruszczyc młodzież. Wysyłał nas z różnego rodzaju sprawami, pisemnymi i ustnymi prośbami, zarówno do referentów jak i naczelników Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy. Była to świetna szkoła usamodzielniania świeżo upieczonych absolwentów. Starania te przeciągnęły się do czerwca 1956 roku, kiedy to przy spółdzielni cepeliowskiej "Poziom" zorganizowano zespół niewidomych dziewiarzy. Zespół ten 1.X. r. 1956 przerodził się w samodzielną spółdzielnię dziewiarsko-tkacką pod nazwą "Nowa Praca Niewidomych". Nazwa spółdzielni była przedmiotem wielu dyskusji, w których padł m.in. projekt nazwy "Ruszczyczanka", ale ze względu na trudną wymowę i nieco żartobliwe brzmienie nie został przyjęty.

 Trzeba podkreślić z całym naciskiem, że powstanie nowego kierunku zatrudnienia w dziewiarstwie i tkactwie artystycznym wymagało ogromnej energii i pomysłowości wielu ludzi, w tym głównie i przede wszystkim pana Ruszczyca. Potrafił on swój optymizm i żarliwą serdeczność przekazywać innym, których wciągał do swoich eksperymentów, nierzadko wbrew ich początkowemu nastawieniu. Nie boję się użyć tutaj tych słów i powiedzieć, że pan Ruszczyc był ogarnięty miłością do niewidomych wychowanków i ona właśnie stanowiła dla niego drogowskaz, zarówno w pracy wychowawczej, jak i eksperymentatorsko-szkoleniowej. Była ona źródłem niewyczerpanej energii i pomysłowości, jakie wkładał On w każde staranie, aby swoich niewidomych wychowanków uczynić ludźmi o wysokich wartościach moralnych, intelektualnych i znających bardzo dobrze wykonywany przez nich zawód.

 

Adolf Szyszko:

Oceniając z perspektywy ponad 40 lat Jego pracę i nowatorskie poczynania muszę stwierdzić, że już wówczas [Henryk Ruszczyc] miał w działaniu sformułowany, prawidłowy pogląd na rehabilitację niewidomych, rozumianą kompleksowo, tzn. rehabilitację podstawową, społeczną i zawodową, rozumiane jako całość i uwzględniające we właściwych proporcjach rehabilitację psychiczną, leczniczą i kulturalną. Obecnie wśród wielu specjalistów są na ten temat zdania podzielone, a co dopiero mówić o ówczesnych czasach.

W okresie do 1939 roku kładł Henryk Ruszczyc główny nacisk na rehabilitację podstawową i społeczną, natomiast rehabilitacja zawodowa sprowadzała się głównie do tradycyjnych zawodów szczotkarstwa i koszykarstwa. Niedociągnięcie to rozumiał, lecz w tym czasie nie mógł mu się przeciwstawić, z uwagi na trudności obiektywne /brak środków i kadr/ oraz trudności subiektywne / brak osobistego doświadczenia i niezbędnej wiedzy/.

/.../ Gdy Zarząd Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi działający przy Zakładzie w Laskach /.../ mianował pana Ruszczyca kierownikiem warsztatów szkolących, od tego momentu rozpoczęło się dla niego życie całkowicie pochłaniające umysł, uczucia i całą energię. W okresie od 1934 do 1939 roku, do wybuchu wojny, zorganizował na terenie Lasek 4-letnie gimnazjum zawodowe szczotkarsko-koszykarskie i trzyletnią szkołę zawodową rzemieślniczą. Przeprowadził całkowitą reorganizację warsztatów szkolnych doprowadzając je do stanu pełnej rentowności. Poza szczotkarstwem, koszykarstwem, wyplataniem wycieraczek, podjął próby z udostępnieniem niewidomym dziewiarstwa i garncarstwa; przejął w Chorzowie warsztaty szczotkarskie, zatrudniające grupę niewidomych, rozbudował je i zreorganizował, likwidując ich deficyt. Znaczna, jak na ówczesne czasy, grupa niewidomych miała dzięki temu zapewnione źródło utrzymania. Na terenie Kielc podjął organizację spółdzielni niewidomych. Załatwienie powyższej sprawy było tak dalece zaawansowane, że ówczesny wojewoda kielecki wyraził na to zgodę. Wybuch wojny przeszkodził w sfinalizowaniu zamierzenia. Jego działalność obejmowała zasięg niemal całego kraju. Na szczególne podkreślenie tego okresu jego działalności zasługuje pomoc grupie niewidomych w ukończeniu szkoły średniej ogólnokształcącej, co w owym czasie należało do rzadkości. Rozumiał, że pomoc niewidomym powinna być oparta  na  współpracy ludzi widzących z inwalidami wzroku.

Działalność charytatywną traktował jako zło konieczne, wynikające z konieczności  zapewnienia niewidomym pracy zarobkowej. Już wówczas był przeświadczony o możliwościach niewidomych, po odpowiednim ich wyszkoleniu, w zarobieniu na swoje utrzymanie.

Przekonanie o możliwościach samodzielnego życia i pracy niewidomych czerpał dyrektor Henryk Ruszczyc nie tylko z głębokiej wiary w ogólną ludzką wartość człowieka niewidomego, lecz opierał je również na studiach najnowszych doświadczeń prowadzonych w kraju i za granicą. W jego gabinecie zawsze znajdowała się podręczna biblioteczka zaopatrzona w kilkujęzyczne publikacje, dotyczące zagadnień tyflologicznych. Prowadzone przez niego prace, zmierzające do rozszerzenia wachlarza zawodów dostępnych niewidomym, uległy w czasie wojny zahamowaniu /.../

Doświadczenia okresu przedwojennego oraz czas okupacji dały Henrykowi Ruszczycowi możliwość zebrania ogromnych doświadczeń, przemyślenia problemów rehabilitacyjnych i wysnucia wniosków, które po wojnie starał się wcielić w życie.

 

Cyryl Żądło:

Pan Henryk Ruszczyc, jako dyrektor przedsiębiorstwa szkoleniowo-produkcyjnego w Laskach, odegrał zasadniczą rolę w organizacji produkcji warsztatowej. W miarę napływu maszyn do obróbki drewna i urządzeń do przerobu włosia i szczeciny, wytwórnia szczotek w Laskach stawała się coraz to bardziej niezależną od dostawców z zewnątrz, a konkurencja z nimi była niezmiernie trudna, czasem wręcz niemożliwa. Dowodem stale rozwijającej się produkcji szczotkarskiej Lasek, prowadzonej przez Henryka Ruszczyca, było przyjęcie przez Zakład oferty z wojskowości na wykonanie 40 tys. szczotek do czyszczenia koni. Ilość ta, nie notowana w historii Lasek, była pierwszą poważniejszą transakcją handlowo-produkcyjną w szczotkarstwie. Zamówienie zostało wykonane, a szablon oprawki, sporządzony przez Henryka Ruszczyca, przyniósł Zakładowi dodatkowe oszczędności w surowcu.

 

S. Amata Jakubowska:

Ja opowiem, w jaki sposób zostały przez pana Ruszczyca zorganizowane warsztaty dziewiarskie, ponieważ uczestniczyłam w tym prawie od początku.

Przed wojną były już prowadzone warsztaty dziewiarskie w Warszawie. W czasie powstania spłonęły i trzeba było po wojnie wszystko organizować w Laskach od początku. A ja przybyłam tu w listopadzie roku 1947.

Wówczas były już częściowo zorganizowane warsztaty tkackie, a z Łodzi sprowadzono pięć maszyn dziewiarskich dużych i jedną maszynę pończoszniczą okrągłą. Warsztatami zajmowała się s.Ładysława. Uczniowie na warsztatach tkackich robili chodniki ze szmat - cięli je, zszywali i tkali z nich chodniki.

Maszyny dziewiarskie stały, bo nikt nie umiał na nich dobrze pracować. Zaczęłam więc uczyć pierwszych uczniów na maszynach dużych, a także na pończoszniczej. Przędzę uczniowie szpulowali ręcznie na drewnianych kołowrocikach. Jeden kołowrotek miał duże koło - jak od roweru - zamiast pasa posiadał sznurek konopny, który się bardzo rozciągał. Trzeba było go moczyć. Sznur nazywano dowcipnie koniem, a dzbanek z wodą - Jordanem. Moczenie sznura było pojeniem konia w Jordanie. Na użytek zakładu kręciliśmy pończochy, a na dużych maszynach rajtuzy z bawełny dla dzieci.

Początkowo uczniowie uczyli się jednocześnie i tkactwa, i dziewiarstwa. Później rozdzielono warsztaty. S.Beata uczyła tkactwa, a ja dziewiarstwa. S.Ładysława była kierowniczką obu warsztatów.

Już w roku 1948 odbyły się pierwsze egzaminy czeladnicze, na czym panu Ruszczycowi bardzo zależało. Od tego roku już stale przyjeżdżała komisja egzaminacyjna z Izby Rzemieślniczej i przeprowadzała pod koniec roku szkolnego egzaminy czeladnicze, a nawet mistrzowskie.

Ciągle robiliśmy narady z panem Ruszczycem i opracowywaliśmy metody nauczania. Co jakiś czas zmienialiśmy program, aby wprowadzić lepszy. Napisaliśmy nawet podręcznik dziewiarstwa, który pan Ruszczyc zawiózł do ministerstwa i zdaje się, że został on wykorzystany do ułożenia programu dla szkół zawodowych /.../

Po mniej więcej 10 latach szkolenia, gdy już pewna część uczniów była gotowa do samodzielnej pracy, pomyślał pan Ruszczyc o utworzeniu spółdzielni dla nich. Przedtem jednak starał się o dodatkowe ich przeszkolenie artystyczne w Instytucie Doskonalenia Rzemiosła. Tam poznali inne maszyny, jakich nie mieliśmy jeszcze w naszym warsztacie, maszyny o wysokich i niskich kolankach igieł, maszynę dwulewną i ośmiozamkową. Tak powstała spółdzielnia "Nowa Praca".

 

Marian Adamczyk:

Chciałbym wspomnieć jeden moment charakterystyczny dla metod wychowawczych Pana Ruszczyca: do tej dziewiarni /.../ przychodził bardzo często, siadał w fotelu i rozmawiał z nami, jak powinniśmy pracować i w jaki sposób tworzyć rzeczy nowe, inne /.../. Że nie powinniśmy machać na maszynie dziewiarskiej, ale uczyć się dobrej roboty. Zwracał na to uwagę, zmuszał do ładnej roboty, żeby przekonać widzących, że i my, niewidomi, potrafimy wykonać to, co i oni, i żeby dalej rozszerzyć nasze możliwości w zakresie modnego dziewiarstwa artystycznego /.../ Gdy powiedziałem, że mogę zrobić 80 sztuk i zarobić ok. 2500 zł, to On od razu powiedział, że 30 sztuk prawdopodobnie spartoliłem, bo to za szybko.

 

Jerzy Romazewicz:

"Pan Ruszczyc przywiązywał wielką wagę do sprawy estetyki produkcji /.../ Był głęboko przekonany, że w tym świecie niewidomego, który nam jest zupełnie nieznany, mogą istnieć cudowne możliwości, pomysły, wzory, plany, i chciał koniecznie /.../ to z niego wydobyć, a więc wykazać, co kryje wnętrze tego człowieka. I do tego celu wymyślił urządzenie, przyrządzik, który myśmy wykonali - był to okres, kiedy bransoletki miedziane były bardzo modne i miały mieć moc leczniczą. A było to tak zrobione: była płytka drewniana; na tę płytkę nakładało się plastelinę; na plastelinę kładło się siateczkę kwadratową, tak jak szachownicę, z cienkich drucików i uczeń dysponował całym szeregiem stempelków. Były to zwykłe kołeczki o różnym przekroju: jakiś okrągły, to przecinek, to znów w kształcie półksiężyca czy serduszka /.../ Ta siateczka umożliwiała niewidomemu orientację co do prostolinijności, równoległości czy prostopadłości. I uczeń przez otwory tej siatki wyciskał wzór w plastelinie - czy asymetryczny, czy symetryczny według swego pomysłu czy też powtarzał rytm jak w muzyce. [Trzeba było potem] zrobić z tego odlew gipsowy i na jego podstawie uczeń sprawdzał pozytyw, bo to, co on zrobił, było negatywem, a były to dołki dla niego zupełnie nieczytelne. Na podstawie tej próbki gipsowej odczytywał swój wzór, korygował i dyskutował z artystką plastykiem p. Izą Dembińską. Pan Ruszczyc wierzył, że aż takie są możliwości /.../ To było na porządku dziennym: codziennie wymagało się od uczniów niewidomych prac twórczych, koncepcji, myśli, usprawnień..."

 

Adolf Szyszko:

W stałym poszukiwaniu najlepszych rozwiązań zawodowych dla niewidomych pan Ruszczyc wprowadza w warsztatach szkoleniowych w Laskach częste reorganizacje, mające na celu wyeksperymentowanie możliwości pracy niewidomych. Organizuje tapicerstwo i wyrób kołder, głównie dla niedowidzących, sprowadza mechaniczne obrabiarki i podejmuje szkolenie niewidomych przy ich obsłudze. Rozwija różnego rodzaju montaże, organizuje szkolenie w metaloplastyce i innych umiejętnościach, pozwalających niewidomym na twórcze wypowiedzenie się /rzeźbienie, wyrób z kości itp./. Uruchamia w warsztatach wyrób pomocy naukowych, gier świetlicowych i zabawek. Kładzie ogromny nacisk na rozwój szkolenia przy obróbce drewna, głównie w branży zabawkarskiej.

Niewidomi opanowują pracę niemal na wszystkich maszynach używanych w zabawkarstwie, daje Mu to ogromną radość i satysfakcję.

Stale dokonuje porównań efektów nauczania niewidomych z rezultatami uczniów widzących. Cieszy się, gdy wypadają one na korzyść niewidomych.

Pracę w drewnie uważa za wyjątkowo korzystną dla niewidomych z następujących przyczyn:

1. Drewno jest przyjemne w dotyku i daje się łatwo obrabiać.

2. Umożliwia bez większych nakładów majsterkowanie.

3. Stwarza możliwości, już w ramach gospodarstwa domowe go, dokonywania wielu napraw we własnym zakresie.

4. Daje nadzieję zapewnienia pracy w spółdzielczości niewidomych.

 

Jan Sokolik:

Po wojnie przez kilka lat w Laskach nie pracowałem /.../ [Dopiero] w roku 1956 przyszedłem tutaj pracować. Warsztatów prawie żadnych nie było. Ja pracowałem w charakterze stolarza /.../

Pan Ruszczyc był ciągle w ruchu, trudno było go zastać, bo bardzo często wyjeżdżał do Warszawy. Duże trudności robiły mu niektóre urzędy, ale wówczas Laski były jedynym zakładem, gdzie przyjeżdżały wycieczki z zagranicy, bo kierowali je do Lasek. Tylko tu można było zagranicy pokazać coś konkretnego. To było może pewnym podtrzymaniem w tych trudnych czasach dla pana Ruszczyca i ułatwieniem przy załatwianiu spraw.

Rozbudowa warsztatów nastąpiła bardzo szybko i dzięki temu można było wycieczkom, które przyjeżdżały, pokazać pracę i trud niewidomych oraz ich osiągnięcia.

Po metalu rozwinęła się stolarnia. Pan Ruszczyc uważając mnie za fachowca [pytał] co robić, żeby rozwinąć drewno /.../ Czy niewidomi będą mogli i w tej dziedzinie czymś się wykazać. Pierwszą serią produkcji były stoliczki dla przedszkoli. Te stoliczki robiłem z dziewczynkami. Nie było takich maszyn jak teraz /.../ Ale z dziewczynkami wykonaliśmy te stoliczki i były zakwalifikowane jako klasa pierwsza. Pan Ruszczyc przede wszystkim miał satysfakcję z tego, że 80 proc. czynności było wykonane przez niewidomych, a większość z nich to były dziewczynki. Jeszcze do dziś dnia są dębowe taborety, które z nimi były wykonane i to ponad 300 sztuk. Wszystkie czynności były wykonane przez dziewczynki, jedynie montaż, klejenie i politurowanie przez widzących. Potem była tapicernia i był nauczyciel specjalny prowadzący te zajęcia. Panu Ruszczycowi /.../ przede wszystkim zależało, ażeby warsztaty przynosiły jak najwięcej korzyści uczniom niewidomym.

 

Michał Żółtowski:

/.../ Po przerwie, która nastąpiła wskutek choroby, pan Ruszczyc przystąpił do realizacji projektów, które opracowywał sobie w sanatorium. Poznał się tam z pewnym młodym technikiem, który przygotował dla niego rysunki przyrządów, dzięki którym niewidomi mogą różne bardzo trudne prace wykonywać. Pan Ruszczyc bowiem dążył do tego, żeby niewidomy to osiągnął, by mógł - szczególnie w drzewie - wykonać każdą pracę, którą sobie zaplanuje. Naturalnie wykonanie tych założeń było bardzo trudne i w pewnych wypadkach nawet niemożliwe; prowadziło do częściowych tylko rozwiązań.

Pan Ruszczyc doszedł do wniosku, że nie będzie korzystał z opinii fachowców, bo oni wszyscy są zarażeni niewiarą w możliwości niewidomych. Wobec tego szukał w pierwszym rzędzie amatorów, którzy pomogą Mu realizować pomysły. I może dzięki temu i ja mogłem z panem Ruszczycem współpracować.

Pamiętam, jaki był zadowolony i szczęśliwy, gdy właśnie w roku 1959 według Jego pomysłu rozpoczęliśmy pracę - co prawda w ramach szkoły podstawowej - wykonywanie modeli z drewna na zasadzie tzw. analizy i syntezy czyli na zasadzie gotowego wzoru rozłożonego na części, a potem wykonywanego już samodzielnie całego wzoru. Miało to jednak być wyłącznie przygotowaniem ucznia do samodzielnej pracy. I pan Ruszczyc przewidywał, że - zależnie od zdolności klasy - okres przeznaczony na tę samodzielną twórczą pracę ucznia powinien wynosić od 4 do 6 miesięcy i - o ile to możliwe - powinien trwać najdłużej, bo tylko ta praca, która jest całkiem samodzielna, daje wartości, których nie możemy zastąpić absolutnie jakąś metodą klasową jednakową dla wszystkich uczniów. I widzieliśmy, że później, gdy stworzył warsztaty szkolące ta sama myśl ciągle Mu przyświecała.

W roku 1955 powstał dział metalowy, a obok niego dział drzewny na tzw. "W1". I nieraz musiałem wysłuchiwać zwierzeń obu nauczycieli zawodu oraz jednego wychowawcy, uczącego wtedy metaloplastyki, którzy załamywali się, bo pan Ruszczyc żądał od nich, aby na każdą lekcję był nowy wzór do wykonania /.../ I oczywiście dało się to zawsze urzeczywistnić; dzięki temu, że wysiłki były duże, dużo się zrobiło.  

Pan Ruszczyc był nastawiony na techniczne możliwości ucznia niewidomego. Nabycie tych umiejętności technicznych przez niewidomego uważał za rzecz ogromnie ważną, bo dającą pewność i poczucie bezpieczeństwa o przyszłość; człowiek, który w tym kierunku pójdzie, na pewno osiągnie pewność swoich możliwości i da sobie radę w życiu. Ale równocześnie wiązał to z pojęciem twórczości i z pojęciem estetyki. Chciał, aby za wszelką cenę rozwijać myśl u niewidomych. Nie to miało być celem nauki zawodowej, żeby rozwijać samą zręczność rąk, ani to, żeby prowadzić do wielkich osiągnięć technicznych, ale przede wszystkim, żeby u ucznia rozwijać właśnie myśl. I rzecz bardzo charakterystyczna - żeby w nauce robót ręcznych w szkole podstawowej końcowym, docelowym etapem była praca ucznia według pisemnej instrukcji, a więc uczeń dostaje pisemną instrukcję brajlem - ewentualnie nawet z rysunkami wykonanymi brajlem - i według niej samodzielnie ma wykonać model. Zresztą doszliśmy do tego - chociaż nie ze wszystkimi klasami, ale z powodzeniem realizowaliśmy to z pewnymi uczniami.

 

Jerzy Szczygieł:

W owej wystawie z okazji dziesięciolecia zainteresowały mnie przede wszystkim meble - wykonywane z metalu i sztucznych tworzyw. Postanowiłem dotrzeć do źródła - tam, gdzie kształci się przyszłych fachowców w tej dziedzinie.

Dobrym duchem i utalentowanym organizatorem Szkoły Zawodowej dla Niewidomych w Laskach jest pan Henryk Ruszczyc /.../ Jest optymistą, lecz jednocześnie praktykiem. Swój optymizm opiera na konkretnych obserwacjach.

Poszukiwaniem nowych możliwości zatrudnienia zajmował się już przed wojną. Lecz w pełni rozwinął swoje wysiłki dopiero po wyzwoleniu. Obok pomocy w organizowaniu niektórych spółdzielni niewidomych zajmował się intensywnie zdobywaniem stanowisk pracy w fabrykach i to prawie we wszystkich większych miastach Polski. Jeździł, organizował, przekonywał, zajmując się indywidualnie każdym swym podopiecznym. Myślał nie tylko o pracy, ale i o mieszkaniu i o warunkach bytowych, o wszystkim. /.../ Teraz od wielu lat zajmuje się Szkołą Zawodową w Laskach. Nie poprzestaje na kształceniu. - To byłoby zbyt proste - mówi. - Absolwent musi mieć pracę, musi mieć przynajmniej podstawy do startu życiowego.

I znów pan Ruszczyc jeździ, załatwia, przekonuje /.../

Zwiedzam warsztaty. Zaczynam od zabawek: na podstawkach całe wiejskie zagrody. Najrozmaitsze samochody, traktory. Do obróbki i przycinania drzewa służy wiele urządzeń odpowiednio przystosowanych dla niewidomych. Piła musi iść równo i pod dowolnym kątem /.../

Pobieżnie oglądam warsztaty tapicerskie, dziewiarskie, szczotkarskie, tkackie i trafiam wreszcie do działu metalowego. Zajmuje najwięcej przestrzeni. W dwóch halach stoi kilkanaście maszyn: tokarki, frezarki, wiertarki, prasy, giętarka, przecinarka, przy wszystkich pracują niewidomi, niektórzy tylko z jedną ręką. /.../ Widziałem już, jak niewidomi pracowali na rewolwerówkach w fabryce, ale to co oglądam tu, zdumiewa mnie. To nie są już proste czynności, ale złożone, samodzielna praca wysoko wykwalifikowanych rzemieślników. Misterne, artystycznie wykonane pogrzebacze i szufelki do kominków, zawieszone na stylowych łańcuchach, półeczki do kwiatów, artystycznie wykonane popielniczki, kute w żelazie lichtarze, bardzo poszukiwane na rynku, proste, ale piękne; również kute w żelazie krzyże, pomysłowe fotele konferencyjne ze specjalną podstawką do opierania. Taborety, regały, ramy do plansz - wszystko to wykonane samodzielnie przez niewidomych.

Kiedy analizowałem poszczególne czynności, zrozumiałem, że to istotnie wszystko realne i to nie tylko w warsztacie szkolnym. Później, w dalszym ciągu rozmowy z panem Henrykiem Ruszczycem, podzieliłem się również swoimi wątpliwościami: - Ci młodzi ludzie umieją bardzo dużo. Zawód mają opanowany doskonale, ale przecież w fabryce będą pracowali na jednej maszynie, wykonując może przez całe życie jedną albo parę prostych czynności.

- Jeśli zatrudniam w jakimś zakładzie przemysłowym absolwenta szkoły zawodowej - mówi pan Henryk Ruszczyc - to wiem, że zatrudniam dobrego fachowca. Przy pomocy jego umiejętności przekonuję tych, którzy decydują o przyjęciu do pracy. Kształci się nie dla kilku prostych czynności. Dobrze opanowany zawód daje niewidomemu maksymalną samodzielność i możliwość zatrudnienia w najrozmaitszych warunkach".

 

Zygmunt Rakowicz:

[Henryk Ruszczyc] zwrócił się do mnie jeszcze za czasów, kiedy byłem czynnym dyrektorem Metalexportu w Warszawie, czy nie mógłbym pomóc by Metalowe Warsztaty Szkoleniowe w Laskach otrzymały różne zbędne proste maszyny dla kształcenia niewidomych, a było to zapewne w latach 1957/58.

Problem sam i entuzjazm pana Ruszczyca bardzo mnie zainteresowały. Usiłowałem ułatwić Laskom zrealizowanie zamiarów. Rozmawialiśmy na te tematy z panem Ruszczycem w biurze, u mnie w domu oraz bywałem wielokrotnie w Laskach. Pan Ruszczyc przedstawiał mi z wielkim zapałem swoje zamierzenia i efekty, a ja cieszyłem się możliwością dopomagania w tym pięknym i cennym eksperymencie, w sprawach rehabilitacji, zatrudnienia i przygotowania do życia czynnego niewidomych.

 

Zbigniew Skalski:

Pana Henryka Ruszczyca poznałem w roku 1947. Inicjował i organizował pierwsze po wojnie kursy przysposobienia ociemniałych do pracy w przemyśle.

W czasie mojej siedmioletniej pracy w byłym Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej poznałem Go bliżej. Pamiętam jak bardzo serdecznie troszczył się o niewidomych. Chodziło Mu nie tylko o to, by znaleźć dla nich pracę, ale także, aby ta praca przyniosła im zadowolenie, by świadczyła o ich wartościach zawodowych, nie mniejszych, niż pracowników widzących, aby kształciła, rozwijała duchowo.

Trudności wydawały się nie do pokonania. Jego założenia rehabilitacji inwalidów /wówczas mówiło się o produktywizacji/ były na ogół niezrozumiałe i budziły zdziwienie.

Zawsze będę pamiętał nasze wędrówki po zakładach pracy w Gdańsku, Wrzeszczu, Oliwie i Gdyni. Byłem wtedy kierownikiem szkolenia na drugim po wojnie kursie przysposobienia ociemniałych do pracy w przemyśle, który był zorganizowany na początku 1948 r. w Domu Niewidomych we Wrzeszczu. Penetracja zakładów pracy rozrzuconych w terenie - bez własnych środków lokomocji - była wyczerpująca. Pan Ruszczyc, choć znacznie starszy ode mnie, imponował wytrwałością. Kiedy znużenie obezwładniało nam nogi, siadaliśmy gdzieś na schodach, aby odpocząć, zastanawiając się nad dalszym działaniem.

Pan Ruszczyc - znany z wielkiego uczucia, jakim darzył niewidomych - wykazywał w rozmowie z dyrektorami fabryk, którzy decydowali o przyjęciu ociemniałych do pracy, nieprzeciętne zdolności logicznego uzasadnienia swoich wniosków oraz konsekwentne, wytrwałe dążenie do ich urzeczywistnienia, co zmuszało do poddania się najgorliwszych przeciwników idei zatrudnienia niewidomych poza inwalidzkim gettem. Umiał zjednywać sobie ludzi. Jego bezpośredni, miły sposób odnoszenia się do ludzi pociągał, budził zaufanie, przełamywał trudności.

Niewidomych kochał tak jak swoje własne dzieci. Pamiętam te chwile, kiedy przyjechał odwiedzić uczestników pierwszego po wojnie kursu przysposobienia ociemniałych do pracy w przemyśle. Na kurs zorganizowany w Poznaniu w końcu 1947 r. byłem wydelegowany jako instruktor. Pan Ruszczyc, zmęczony podróżą, nie myślał o odpoczynku, jedzeniu. Pierwsze kroki skierował do internatu. Tam najgoręcej Go witano. Tam w ciepłych, braterskich, pełnych optymizmu słowach pana Ruszczyca niewidomi znajdowali ukojenie, siłę i wiarę w przyszłość /.../

 

Józef Buczkowski:

/.../ Pan Ruszczyc poinformował mnie, że w pierwszych dniach sierpnia [1947 r.] organizuje w Poznaniu naradę z dyrektorami dużych przedsiębiorstw przemysłowych, aby omówić sprawę zatrudnienia niewidomych w przemyśle i na tę naradę zaprosił mnie również. Naradę otworzył Pan Ruszczyc i wygłosił obszerną prelekcję o możliwości zatrudnienia niewidomych przy różnych pracach w przemyśle. Następnie pokazywał różne zdjęcia i ilustrowane broszury z zagranicy. Na zakończenie narady został wyświetlony film według scenariusza pana Ruszczyca. Film demonstrował pracę polskich niewidomych w przemyśle przy montażu i obsłudze różnych maszyn. Było to wielkie osiągnięcie pana Ruszczyca w 1947 roku. Pan Ruszczyc wystarał się w Głównym Urzędzie Inwalidzkim /mimo, że początkowo nie miał na to zgody dyrektora G.U.I.Z. Lancmańskiego/. Pan Ruszczyc brał ociemniałych inwalidów z Głuchowa i Jarogniewic i zawoził ich do zakładów przemysłowych, gdzie sam pomagał przy instruktażu, a po opanowaniu techniki wykonania - nakręcał film. Pan Ruszczyc sam intuicyjnie wyszukiwał czynności i sam zapoznawał z procesem produkcyjnym. Film zrobił wielkie wrażenie na zebranych. Po dyskusji dyrektorzy oświadczyli, że przyjmą do swoich zakładów przemysłowych niewidomych, ale stawiają warunek, że niewidomi muszą być do pracy dobrze przygotowani.

Po tej naradzie pan Ruszczyc przystąpił do zorganizowania pierwszego kursu przygotowania niewidomych do pracy w przemyśle w Poznaniu, który był bardzo dobrze zorganizowany. Z tego kursu wyszli pierwsi przodownicy pracy, którzy w 1949 r. otrzymali Srebrne Krzyże Zasługi. Pan dyrektor Lancmański podziękował panu Ruszczycowi za duże sukcesy w zatrudnieniu niewidomych w przemyśle. Pan Ruszczyc organizował później w innych dużych miastach przemysłowych szkolenie i zatrudnienie niewidomych w przemyśle.

 

Jerzy Romazewicz:

Etapem zasadniczym wysiłków Pana Ruszczyca i Jego wielką ambicją miało być zatrudnienie niewidomych: w fabrykach, w przemyśle. Przekonał się, że najlepszym środowiskiem dla niewidomych jest fabryka, środowisko pracy ludzi widzących. I dlatego za wszelką cenę chciał to osiągnąć.

Jeździliśmy z fachowcami po wielu różnych fabrykach /.../ i szukaliśmy odpowiednich stanowisk pracy dla naszych wychowanków. Ja miałem całe kolumny czynności w przemyśle, które niewidomi mogliby według naszej opinii z wielkim powodzeniem wykonywać. Były one w T17, były u Waryńskiego, nawet w fabryce aparatów fotograficznych i gdy pan Ruszczyc zorientował się i upewnił, że w tych fabrykach są możliwości zatrudnienia, organizował dla dyrektorów tych fabryk pokazy. Chodziło o to, żeby przekonać dyrektorów, przedstawicieli ministerstw czy pracowników kuratorium, że są, i jakie są możliwości pracy uczniów niewidomych w przemyśle; żeby przełamać te wszystkie opory, nieufność, trudności, a te trudności pogłębiały jeszcze przepisy, które tak były ustawione, że zatrudnienie niewidomego w przemyśle było niezmiernie trudne. Zamiast tego, by właśnie przepisy ułatwiały możliwość zatrudnienia niewidomych, żeby powodowały zainteresowanie się ich pracą przez dyrekcje, żeby dyrekcja na skutek tego zyskiwała na autorytecie -  było wręcz odwrotnie. Przede wszystkim behapowiec, który był odpowiedzialny za bezpieczeństwo pracowników w zakładzie, zwykle ten najwięcej się sprzeciwiał - dlatego trzeba było zyskać poparcie dla tej sprawy odgórnie.

 [Na tych pokazach] raz było 36 stanowisk pracy objętych przez uczniów /.../ Każde stanowisko inne. I ci dyrektorzy przechodzili między tymi stanowiskami i oglądali zdumieni /.../ Uczniowie nie widzą, a takie olbrzymie możliwości - jednocześnie 36 operacji - oczywiście ręcznych i mechanicznych.

Masę energii wkładał w to pan Ruszczyc. Zresztą nie tylko On sam. On angażował wszystkich, którzy do tego się przydawali. I w rezultacie Jego usiłowań nasi absolwenci przyjmowani byli do poszczególnych zakładów przemysłowych. I tak pierwsza grupa 4 niewidomych, w tym 3 amputantów otrzymała pracę w T17: Ociopa, Jankowski, Sawa i Sokół - stworzyli taką pionierską grupę w T17. Jest to fabryka produkująca automatyczne stacje telefoniczne. Produkcja bardzo interesująca. Niewidomi spisali się znakomicie. Wszystko było przez pana Ruszczyca wybornie pomyślane /.../ Całą grupą opiekował się jeden ustawiacz, tak jak instruktor, jak nauczyciel tutaj u nas. To jest normalny stan rzeczy w fabrykach. Jest gniazdo maszyn i jeden opiekuje się tym gniazdem - tak więc było i w tym przypadku z tą różnicą, że on miał samych niewidomych. Początkowo laskowscy instruktorzy przez tydzień i dwa wprowadzali niewidomych na ich stanowiska, a później przekazali ich tamtemu ustawiaczowi /.../   

Najlepiej spisał się Ociopa. Po pewnym czasie, na skutek tutejszych dopingów do samodzielnego myślenia, do tworzenia czegoś nowego, zaprojektował zmianę systemu produkcji pewnego elementu. Był taki zwyczaj: jeśli ktoś stał się raz racjonalizatorem - to miał płacone za tę sztukę, jak było przed tym usprawnieniem i miał prawo - zdaje się - przez 3 miesiące do produkcji tego elementu. Więc on zrobił dzięki usprawnieniu 2 czy 3 razy więcej i w ten sposób proporcjonalnie więcej zarobił. Był to efekt niesłychany.

Do Waryńskiego poszli jako pierwsi: Gajewski, Czok, Miś, Ziółek, Laskowski, Kurpiewski. Tam jeździłem wielokrotnie. Było masę trudności właśnie ze strony behapowca. Olbrzymia fabryka, moc wypadków z widzącymi, więc strasznie trudno było to przełamać i uzyskać jego zgodę na przyjęcie niewidomych, a mimo wszystko trudności zostały przełamane i nasi zostali zatrudnieni. Z powodzeniem dotąd niewidomi tam pracują.

Również w fabryce wyrobów optycznych i w fabryce aparatów fotograficznych pracowali niewidomi. Tam dyrektor utrudniał bardzo przyjęcie niewidomych do pracy - podobnie jak było początkowo wszędzie. Otóż po pewnym czasie pojechaliśmy do tego dyrektora z panem Ruszczycem, bo bardzo często jeździliśmy po tych fabrykach odkąd niewidomi zostali tam zatrudnieni. - Proszę panów - powiedział po przywitaniu - ja nie wiem, jak mam dziękować za to, że prawie zmusiliście mnie do zatrudnienia niewidomych. Przecież ja dzięki nim wychowałem załogę fabryki. Przecież ci nasi ludzie zupełnie się zmienili. Obijali się, kombinowali, szukali zwolnień, lekceważyli pracę jak tylko mogli. Zobaczyli tych niewidomych, jak oni biorą się do pracy, jak się starają, jak im zależy na pracy ...

To był jeden taki bardzo wymowny przykład roli niewidomych w środowisku pracy przemysłowej.

 

Adolf Szyszko:

W latach 1955-1959 Henryk Ruszczyc szkoli w Laskach ponad 30 niewidomych z amputacjami kończyn górnych, w tym czterech bez obydwu rąk. Uczą się oni tkactwa oraz pracy w branży metalowej.

Zorganizowanie rehabilitacji zawodowej inwalidów wzroku z dodatkowym kalectwem wymagało ogromnego nakładu pracy i umiejętności, z uwagi na konieczność ich oprzyrządowania oraz specjalnych form szkolenia. Większości z nich zapewniono pracę/../. Na szczególne podkreślenie zasługują prace Henryka Ruszczyca oparte na  współpracy z prof. Degą, dotyczące oprotezowania niewidomych z uszkodzeniami kończyn. Pomyślne eksperymenty z końcówkami roboczymi do protez umożliwiły Mu przeszkolenie niewidomych bez obydwu rąk w branży metalowej i tkackiej. Wielkie wrażenie wywierał widok niewidomego bez obydwu rąk, tkającego samodział sukienkowy /.../ Uzyskiwane wyniki były zasługą w dużym stopniu nie tylko trafnej koncepcji szkoleniowej, lecz również umiejętności pana Ruszczyca wpojenia w ucznia wiary we własne siły.

 

Prof. dr Zofia Sękowska:

Niezwykłym osiągnięciem Henryka Ruszczyca była rehabilitacja niewidomych inwalidów bez obu rąk. To osiągnięcie jest dowodem jego talentu pedagogicznego oraz prawdziwego humanitaryzmu. Znając żywość usposobienia pana Ruszczyca, jego porywczość i bogatą inwencję, należy podziwiać cierpliwość, którą znalazł w sobie, aby przez długie lata, krok po kroku prowadzić żmudne szkolenie tych ciężko poszkodowanych inwalidów. Włożył w tę pracę wiele trudu i serca, toteż ci właśnie ludzie - niewidomi bez obydwu rąk - byli mu wyjątkowo bliscy. Był z nich dumny, cenił ich bardzo, cieszył się nimi.

 

Wincenty Mierzejewski:

Urodziłem się 22 lutego 1934 r. Światłem wzroku długo się nie cieszyłem, ponieważ mając 11 lat, w roku 1945, na skutek niewypału utraciłem wzrok i obie ręce. Wówczas dostałem się do szpitala radzieckiego i wraz z wojskiem zostałem wywieziony do Związku Radzieckiego na leczenie do Litewskiej Republiki, gdzie przebywałem 6 lat. Po tym okresie, w 1951 roku, wróciłem do Polski. Umieszczono mnie w Zakładzie Specjalnym dla Niewidomych w Jarogniewicach, gdzie przebywałem 3 lata. I tutaj poznałem życie człowieka niewidomego, który zdawałoby się utracił wszystko, a jednak poprzez swoją pracę i naukę wrócił do normalnego życia.

Zacząłem marzyć. Pragnąłem się uczyć i czegoś w życiu dokonać. O moim marzeniu wiedział coraz większy krąg ludzi. Współczuli mi wszyscy naokoło. Każdy chciał mi w jakiś sposób dopomóc, lecz te dobre chęci trwały tylko przez pewien czas. Potem rezygnowali i stawali się wobec mnie bezradni.

Zrozumiałem, że jestem z podwójnym kalectwem. Niełatwa to była sprawa, aby mnie zatrudnić. Byłem młody. Pragnienie pracy nie ustępowało.

Poznałem wówczas panią Zofię Niemirycz, niewidomą, która przyjechała jako pensjonariuszka do Zakładu. Była obeznana z życiem niewidomych. Ona właśnie zaczęła się mną interesować. Udzielała mi lekcji ogólnokształcących z różnych przedmiotów. Przygotowywała mnie do wyjścia z Jarogniewic.  Wierzyła mocno, że kiedyś to nastąpi, chociaż ja w to bardzo wątpiłem. A jednak przyszedł taki czas, że pożegnałem Jarogniewice.

W roku 1954 otrzymałem wezwanie do Lasek na próbę tkacką. Wzywał mnie pan Ruszczyc. Kiedy przyjechałem do Lasek ze swoim wujkiem i zamieszkałem w hoteliku przyszedł do mnie. Pierwsze jego słowa brzmiały: "Dzień dobry, moje dziecko!" Uściskał mnie i pocałował. Wówczas uwierzyłem mocno, że już z tego uścisku się nie wydobędę, że jego ręce do czegoś mnie doprowadzą. Następnego dnia pan Ruszczyc wziął mnie pod rękę i zaprowadził do warsztatu tkackiego, który był specjalnie przygotowany. Zacząłem próbować robić. Kiedy utkałem 10 cm płótna, pan Ruszczyc klepnął mnie w ramię, pocałował w czoło i powiedział: - Będziesz, dziecko, pracował! Teraz musimy tylko załatwić różne formalności. Jedź teraz do Jarogniewic /.../ [Przyjęcie do Lasek wymagało] specjalnego załatwienia przez ministerstwo. Miałem wówczas 21 lat, w Laskach można było przebywać do lat 18. Pan Ruszczyc mnie pocieszył, że to wszystko załatwi.

Po trzech dniach rozstaliśmy się z panem Ruszczycem tym samym mocnym uściskiem i pocałunkiem.

Od tamtego czasu nawiązała się między nami korespondencja. Każdy list otrzymywany od pana Ruszczyca był dla mnie wielką radością. Słowa, chociaż przelane na papier, ciepłe, serdeczne i pocieszające, przynosiły mi ulgę w cierpieniu, dawały nadzieję przyszłości.

21 stycznia 1955 r. przyjechałem do Lasek /.../ Pan Ruszczyc był chory i leżał w infirmerii. Było mi bardzo przykro ponieważ czekałem gorąco na jego przyjęcie, na jego uścisk, na taki uścisk, jakiego nie zaznałem nawet od swojego rodzonego ojca. Po pewnym czasie pan Wrzeszcz zaprowadził mnie do Domu św. Teresy, gdzie mnie zakwaterował. Następnego dnia przyszedł i oznajmił, że pan Ruszczyc mnie do siebie prosi /.../ Pan Ruszczyc przywitał mnie tak, jak kiedyś serdecznie, chociaż ciężko mu było mówić, ale czułem jak się cieszy, że jestem. - Jutro zaczniesz naukę na warsztatach - powiedział. I rzeczywiście zostałem zaopatrzony w specjalne końcówki do protez. Rozpocząłem naukę tkactwa.

Upłynął drugi tydzień szkolenia, szło mi coraz lepiej. Każdego dnia moja praca była wydajniejsza. Gdy pan Ruszczyc przyszedł do zdrowia, obserwował moją robotę. Już z daleka słyszałem jego radosny okrzyk.- O!- śmiał się, i podszedłszy do mnie, położył rękę na moim ramieniu, chwilę ciężko oddychał, mówiąc: - Dzielny z ciebie zuch! Całował mnie w policzki i ja jego. Na jego policzkach czułem słone łzy, rozczuliłem się i ja. Były to nasze łzy radości, wszystko najgorsze było poza nami.

Przede mną otwierało się nowe życie. I tak upłynęło 6 lat mojego pobytu w Laskach. Po dwóch latach nauki pragnąłem pracować i zarabiać, gdyż /.../ rodzina nie mogła mnie wspierać finansowo, a jeżeli, to bardzo mało, tylko na drobne wydatki. Zacząłem rozmawiać z panem Ruszczycem o pracy, lecz na razie gdziekolwiek mnie zatrudnić było trudno. Postanowił zostawić mnie w Laskach, chociaż nieoficjalnie, gdyż chodziło o załatwienie dla mnie renty wyjątkowej, o którą pan Ruszczyc się ubiegał. Więc za wyrobione materiały miałem wypłacane, lecz nie figurowałem jako pracownik. Trwało to przeszło rok.

Ale w 1959 w listopadzie z panem Antonim Buczkiem, również niewidomym, mieliśmy egzamin czeladniczy w Izbie Rzemieślniczej w Warszawie. Pan Ruszczyc sam nas zawiózł swoim samochodem, który otrzymał od niewidomych wychowanków ze Spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych". Czekając na komisję egzaminacyjną widział, jak bardzo denerwowaliśmy się, zagadywał nas, pocieszał,  starał się oderwać naszą myśl od tego, co ma nastąpić. Egzamin udał się i dostaliśmy piątki. Pan Ruszczyc cieszył się ogromnie i mówił, że jest to pierwsze w historii zakładu wydarzenie, żeby niewidomy bez obu rąk zdał tak pięknie egzamin /.../

Kiedy już mieliśmy dyplomy, pan Ruszczyc zatrudnił nas legalnie. Poza tym mieliśmy załatwione obaj z panem Buczkiem renty specjalne.

W 1961 r. dowiedzieliśmy się, że niestety nie będziemy pracować na tkactwie, ponieważ wszystkie spółdzielnie tkackie rozwiązywały się. Zdawało się, że nasza kariera skończona. Lecz i w tym wypadku pan Ruszczyc poradził sobie i skierował nas na przeszkolenie metalowe i po kilku tygodniach wysłał nas do Lublina pod opiekę nieżyjącego już śp. Modesta Sękowskiego. Pracowaliśmy w spółdzielni na metalu, potem przeszliśmy do działu elektrycznego, następnie z powrotem na dział metalowy, gdzie do dzisiaj pracuję przy produkcji zaciskaczy do transfuzji krwi.

Zarabiamy dobrze, każdy ma swoje mieszkanie, niektórzy się pożenili, między innymi i ja. Mam piękne dwa pokoje, mieszkanie wygodne i córeczkę 4-letnią Elżbietkę, która jest bardzo miła i wesoła. Osładza moje życie - jest tym moim marzeniem z Jarogniewic.

Chociaż byliśmy już w Lublinie, troska pana Ruszczyca o nas nie gasła, ciągle się nami interesował, pisał, przyjeżdżał kilka razy, ciągle konsultował się z p. Modestem  Sękowskim w naszych sprawach /.../ Do końca życia myślał i troszczył się o nas wszystkich /.../

 

Jerzy Romazewicz:

Oddzielną kwestią, bardzo zresztą trudną, była sprawa oburęcznych amputantów. To byli przeszkoleni tkacze, którzy stracili perspektywy pracy i należało ich przezawodować. Mierzejewski, Buczek, Biernat i Marcinkowski, no, i inni. Ci ludzie przeszli z warsztatów tkackich do warsztatów metalowych na przeszkolenie. Ja początkowo miałem wiele kłopotów z wiarą w ich możliwości /.../ Pan Ruszczyc swoją energią cuda czynił, przełamując wszystkie trudności. Zasugerowany zupełnie wiarą pana Ruszczyca byłem do tego stopnia, że /.../ gdy pan Ruszczyc coś powiedział, to wiedziałem, że z tego będzie zamierzony skutek. Ci amputanci wszyscy nauczyli się u nas pracy w warsztatach metalowych. Zaopatrzeni zostali w końcówki do protez tak, że nawet człowiek, który jest pozbawiony obu rąk i nic nie widzi, pracował oburącz. Uruchomiliśmy z nimi produkcję - co prawda jednego przedmiotu, konkretnie lichtarzyka, ale od a do zet. Cały lichtarzyk wychodził z "rąk" oburęcznych amputantów. To była wielka sprawa z punktu widzenia psychologicznego - odpowiedź na dręczące ich pytanie: "Co ja potrafię mimo wszystko? jakie są moje możliwości?" I ta odpowiedź była przecież jednym z celów pana Ruszczyca.

Najzdolniejsi byli właśnie amputanci. To było zdumiewające: jak amputant nie mający rąk może być najzdolniejszym metalowcem /.../ Pan Ruszczyc doszedł do wniosku, że ci amputanci to byli pirotechnicy. Oni jako dzieci już się interesowali pociskami, mechanizmami - znaleźli coś w lesie, rozbierali, majsterkowali, no i ponieśli bolesne skutki swych zainteresowań na skutek wojny.

Dla pana Ruszczyca największą radością były osiągnięcia uczniów. Kiedyś, kiedy już zobaczył, jak amputanci niewidomi pracują przy pomocy końcówek, kiedy widział wszystkie sukcesy swoich wychowanków i ja mu to demonstrowałem, chwycił mnie, ponieważ ja jestem taki maleńki, a pan Ruszczyc był taki duży, chwycił mnie, przytulił do siebie, wycałował z radości, że ci uczniowie mają takie osiągnięcia.

/.../ Może warto by się zastanowić, dlaczego mimo tak kolosalnych osiągnięć pana Ruszczyca, mimo takich zdolności i możliwości tyle akcji upadło. Bo upadło T17, które pochłonęło masę wysiłków, upadł nasz elektromontaż, który był tak wspaniale pomyślany /.../, podobnie było z tapicerstwem, zabawkarstwem. Jedną z przyczyn drugorzędnych to były zarobki. Uczniowie po prostu z fabryk pouciekali, bo gdzie indziej więcej zarabiali.

Ale mnie się wydaje, że jest i inna przyczyna, bardziej podstawowa: brak ludzi, którzy by kontynuowali rozpoczęte dzieło pana Ruszczyca, którym chodziłoby o niewidomych, o pracę niewidomych, o to, by z nich wydobywać niewidoczne dla oka widzącego możliwości. Aby ci ludzie u podstaw swojej działalności mieli te same, co pan Ruszczyc założenia: na pierwszym planie człowiek, jego stały rozwój, jego obiektywne dobro, nie takie, które go osłabia, psuje i rozpuszcza, ale które wyzwala w nim nowe siły. A dopiero dalsze cele, jak produkcja, termin, wydajność, jakość, itd.   

 

Eugeniusz Pokrywka:

Niektórzy /.../ stwierdzają, że w przeprowadzaniu eksperymentów, które miały na celu udostępnienie niewidomym możliwości pracy w różnych zawodach, Henryk Ruszczyc był idealistą i nie liczył się z możliwościami niewidomych, lecz uparcie trwał przy swoich pomysłach. Prawda to i nieprawda, bo rzeczywiście w realizowaniu swoich pomysłów był uparty, ale nie można powiedzieć, że nie liczył się z możliwościami niewidomych. Trudno byłoby znaleźć człowieka, który by tak dobrze znał niewidomych; dlatego uparcie realizował plany i niekiedy stawiał wysokie wymagania niewidomym, ale nigdy nie przekraczały one ich możliwości.

Dzięki temu uporowi wielu ludzi pozbawionych wzroku pracuje do dziś przy maszynach wymagających wiele koncentracji i umiejętności. Rzeczywiście niektóre z jego eksperymentów nie powiodły się, ale winy należy doszukiwać się nie tylko w tym, że był uparty, lecz i w tym, iż wielu jego współpracowników nie wierzyło w ich powodzenie i utrudniało realizację.

 

Adolf Szyszko:

Przypisywane Henrykowi Ruszczycowi niepowodzenia są najczęściej rozpatrywane z niewłaściwej płaszczyzny. Organizując uparcie np. branżę zabawkarską, miał przede wszystkim na celu możliwie wszechstronne wyszkolenie uczniów, natomiast ewentualne korzyści ekonomiczne były dla niego elementem podrzędnym, niejako ubocznym, nie najważniejszym. /.../ Personel fachowy często nie rozumiał przesłanek pana Ruszczyca, który poprzez właściwe oprzyrządowanie chciał uzyskać zmniejszenie ujemnych skutków braku wzroku i maksymalną samodzielność niewidomego. Mistrz warsztatowy brał za podstawę rozważań przesłanki ekonomiczne i własne nawyki organizacyjne.

W efekcie [prób pana Ruszczyca] mamy dziś wyraźnie zarysowany wachlarz możliwości pracy niewidomych w dziewiarstwie, tkactwie, branży metalowej, elektrotechnicznej, zabawkarstwie, obróbce drewna, montażach i kilku innych zawodach. Nie udało się w tej pracy uniknąć strat, wynikających z braku rozeznania praw rynku, trudności technologicznych i innych wchodzących w zakres zagadnień ekonomicznych związanych z każdą produkcją.

 

Jerzy Szczygieł:

Często prosiłem Go, żeby pisał o swoich doświadczeniach, lecz na to już nie znajdował czasu. Szkoda. Wiele Jego praktycznego dorobku utonie w niepamięci, ale sposoby wypracowane przez Niego, nowo wynalezione zawody, sposoby zatrudnienia - weszły na dobre w życie. I wielu o tym długo będzie pamiętać, że to jego zasługa.

 

Kazimierz Siedlecki:

O wiele bardziej absorbująca od tych bieżących spraw /w Surhowie/ była działalność pana Ruszczyca na rzecz ogółu niewidomych /.../ Na jej istnienie mieliśmy niezbity dowód w  postaci zorganizowanej w Lublinie szczotkarskiej spółdzielni niewidomych, pierwszej w kraju. Nie było przy tym dla nas tajemnicą, że koncepcja spółdzielni i przeforsowanie projektu u władz należały do pana Ruszczyca, jak i praktyczna pomoc udzielana bezpośredniemu realizatorowi projektu panu Modestowi Sękowskiemu. Byliśmy zaproszeni na uroczystość otwarcia tej nowej placówki /.../ Jak wynikało z uprzednich napomknięć pana Ruszczyca, wychowankowie naszego zakładu mieli założyć podobną spółdzielnię. Z tym większym więc zaciekawieniem zwiedzaliśmy nowo otwarty zakład produkcyjny, bardzo zresztą skromny, bo składający się z jednego pomieszczenia warsztatowego, internatu na kilkanaście miejsc oraz sklepu, gdzie miano sprzedawać gotowe wyroby. Któż z obecnych mógł wtedy przypuszczać, że z tak skromnych początków wyrośnie to olbrzymie dzieło, jakim z biegiem czasu stała się spółdzielczość pracy niewidomych.

 

Marian Ostojewski:

Energiczne starania pana Ruszczyca spowodowały, że PCK w Lublinie przekazuje lokal na warsztaty szczotkarskie, stanowiące zalążek pierwszej w kraju spółdzielni inwalidów niewidomych. To śmiałe  przedsięwzięcie, które w ówczesnych warunkach było prawie nierealne, Henryk Ruszczyc powierza swym niewidomym wychowankom z Lasek, których nazwiska przeszły do historii spółdzielni jako jej założycieli i pionierów sprawy niewidomych na Lubelszczyźnie. Było ich dziesięciu: Modest Sękowski, Jan Wachowicz, Eugeniusz Bartoszewski, Jerzy Drapczyński, Jan Szpakowski, Konstanty Szoka, Cyryl Żądło, Mieczysław Zarzecki, Mieczysław Miroński. Dziesiątym i głównym założycielem był prezes honorowy spółdzielni Henryk Ruszczyc, pełniący wówczas funkcje kierownika ośrodka rehabilitacji ociemniałych żołnierzy w Surhowie koło Krasnegostawu. Grupa założycieli z Modestem Sękowskim na czele, który miał prowadzić nowo powstałą spółdzielnię, przybyła do Lublina w październiku 1945 r. /.../

Pierwsze lata istnienia spółdzielni dla grupy założycieli i kontynuatorów dzieła były ciężkie, zarówno organizacyjnie, finansowo, jak i lokalowo. Mimo ogromu obowiązków wynikających z organizowania pracy i życia oraz studiów, prezes Sękowski wytrwale realizuje przy pomocy kolegów wytyczone zadania.

Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Z roku na rok spółdzielnia prosperowała coraz lepiej. Zwiększyło się nie tylko zatrudnienie, ale i produkcja, polepszały się warunki lokalowe. Zwłaszcza na przełomie lat 1954/55 spółdzielnia zaczyna przeżywać intensywny rozwój, tak pod względem gospodarczym, jak i kulturalnym. Obchodzony uroczyście pierwszy jubileusz odbył się w lutym 1955 r. z udziałem centralnych i wojewódzkich władz partyjnych i państwowych. W dalszych latach przedstawiciele naszej placówki zasiadali jako radni wojewódzkich i miejskich rad narodowych /.../ W roku 1965 Spółdzielnia obchodzi 20-lecie swojego istnienia /.../ zatrudnia 297 osób, w tym 222 niewidomych. /.../ W 1970 r. 25-lecie spółdzielni; zatrudnia ona wówczas 650 osób, w tym 399 niewidomych.

W ostatnich latach swojego życia prezes Sękowski żywo interesował się wszechstronną rehabilitacją, a szczególnie wychowaniem sportowym wśród niewidomych. Często w gronie najbliższych kolegów przedstawiał obraz spółdzielni w roku 1980 /.../ Miał wiele ambitnych planów, których nie zdążył zrealizować, pozostawiając to zadanie kontynuatorom jego dzieła. Nieubłagana śmierć wyrwała go z naszych szeregów w dniu 29 czerwca 1972 roku /.../

/Dzisiaj/ jesteśmy u progu obchodów trzydziestolecia spółdzielni, która z maleńkiego zakładu rozrosła się w wielkie przedsiębiorstwo zatrudniające 770 osób, wykonujące wartość produkcji około 108 mln złotych rocznie. Wyroby Spółdzielni są znane nie tylko w kraju, ale i za granicą /.../

 

Mgr Antoni Makowski:

zastępca prezesa do spraw organizacji produkcji

Związku Spółdzielni Przemysłu Ludowego

          i Artystycznego    

           Cepelia

Pierwsze moje spotkanie z panem Ruszczycem miało miejsce w roku 1956 /.../ Pan Ruszczyc, wielki, skromny człowiek rozpoczął rozmowę od sprawy, która go najbardziej pasjonowała, a mianowicie w jakim kierunku szkolić ciężko poszkodowanych ludzi. Ja dodałem w rozmowie sprawę ambicji zawodowych i radość pracownika, gdy będzie przodującym w swojej dziedzinie fachowcem. Na to padło pytanie: "A może w Cepelii?" I tak rozpoczęło się organizowanie Spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych".

Obecnie ta spółdzielnia jest przodująca w tej branży w pionie "Cepelii".

 

Kazimierz Lemańczyk:

Chcę powiedzieć parę słów na temat dziewiarstwa i szkolenia w tym zawodzie. Otóż w roku 1954 pan Ruszczyc w rozmowie z nami, wtedy uczniami szkoły zawodowej i z byłymi wychowankami, powiedział: - Do tej pory ci, co kończą dziewiarstwo, idą do spółdzielni i wykonują bardzo proste czynności. Po prostu machają w lewo i w prawo i taka praca jest ogłupiająca. Myślę i za wszelką cenę chcę zmienić charakter tego zawodu dla niewidomych. Chciałbym, żeby praca w zakresie dziewiarstwa i tkactwa dawała wam zadowolenie i zmusiła was do myślenia i nawet do inwencji twórczej.

W wyniku tej dążności przystąpił w roku 1954 do założenia cepeliowskiej spółdzielni artystycznej w zakresie dziewiarstwa i tkactwa. Okres przygotowujący powstanie takiej spółdzielni był długi - trwał ponad dwa lata. Spółdzielnia bowiem powstała w roku 1956, dnia 1 października.

Jaka była droga?

Przede wszystkim pan Ruszczyc musiał się przekonać, uwierzyć w nasze możliwości. I to się   dokonało. Uwierzył, że jesteśmy zdolni wykonywać wyroby ciekawe, bardziej pracochłonne, wymagające własnej inwencji i inicjatywy.

Drugi etap jego wysiłków zmierzał do tego /.../, abyśmy i my uwierzyli, że potrafimy tworzyć rzeczy piękne i pożyteczne. Po pewnym czasie i to zostało przez pana Ruszczyca zrobione.

 Pozostała jeszcze jedna, równie zasadnicza sprawa,  przekonania o tym  innych - przedstawicieli  Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy, pionu inwalidzkiego, "Cepelii", Ministerstwa Kultury i Sztuki, Ministerstwa Oświaty i innych organizacji. I tu rzeczywiście zaczęła się droga przez mękę. Trzeba było wszędzie jeździć osobiście, przekonywać, dyskutować, przywozić tych ludzi do Lasek, organizować pokazy, a więc bezpośrednio, naocznie uwidoczniać nasze możliwości.

Ileż to razy pan Ruszczyc skrzyknął nas po południu: - Przyjdźcie szybciutko, bo musicie zrobić jakieś wzory. Przyjechała komisja i musicie im pokazać, że możecie, potraficie to wykonać.

Ile to razy wracał pan Ruszczyc po całym dniu biegania po Warszawie do Lasek, a my jesteśmy na spacerze. Ale czasami, gdy długo go nie było, wychodziliśmy mu naprzeciw. Pan Ruszczyc wracał dosłownie tak zmęczony, że chwiał się, nie mógł już iść o własnych siłach i dosłownie podtrzymywaliśmy go. Opierał się na nas, taki był słaby. Ten szalony wysiłek, ta niestrudzona długa praca została uwieńczona. Spółdzielnia powstała.

Wspomnę też jeszcze o jednym fakcie. Gdy widzieliśmy wysiłek i ogromny  trud, gdy widzieliśmy to serce pana Ruszczyca, tę miłość - postanowiliśmy przy pierwszym podziale dywidendy naszej spółdzielni  na wiosnę 1958 roku - było nas wtedy chyba trzydziestu paru - i wszyscy jak jeden, bez żadnego  sprzeciwu, złożyć się i kupić samochód panu Ruszczycowi po to, żeby mógł dalej działać dla dobra niewidomych. Wiedzieliśmy, że jeżeli będzie nadal jeździł autobusami to jego i tak już nadwątlone siły i bardzo słabe zdrowie nie pozwolą mu na dalszą dla nas, niewidomych, działalność.

 

Jerzy Szczygieł:

W październiku Spółdzielnia "Nowa Praca Niewidomych" w Warszawie obchodziła swoje dziesięciolecie. Dziennikarze i przedstawiciele władz mieli przyjemność oglądać rewię modeli damskich z tkanin i dzianin "Nowej Pracy". Ubiory zachwycały patrzących. W sali, gdzie odbywała się impreza, urządzono także skromną wystawę mebli wyprodukowanych przez spółdzielnię. Jest to jej najmłodszy dział, mający jednak już swoją tradycję.

Rodowód "Nowej Pracy", która jako placówka artystyczna mieści się w pionie "Cepelii" wywodzi się ze Szkoły Zawodowej dla Niewidomych w Laskach. Był to właściwie dość ryzykowny eksperyment. Wielu wahało się czy niewidomi rzeczywiście mogą produkować wyroby artystyczne. Dziesięć lat produkcji udowodniło słuszność założeń. Dziś "Nowa Praca" to placówka silna, ciesząca się dużym uznaniem.

 

Dr Krzysztof Zuchora

/Z wiersza "Widzące ręce" pisanego na pokaz wyrobów Spółdzielni Pracy Rękodzieła Artystycznego "Nowa Praca Nie    widomych" z okazji XX-lecia jej istnienia, 24 luty 1977 r./

    Mam za sobą długą drogę

pracowitą i mozolną

moim ojcem chrzestnym

był Henryk Ruszczyc

który już od kołyski

jeszcze w podwarszawskich Laskach

uczył mnie samodzielności

i szacunku dla wytężonej pracy.

Taką właśnie pracą zdobyłem sobie

uznanie i miejsce

w pięknym świecie społecznych wartości.

Dzisiaj jestem uroczysta

kolorowa

wełniana

słoneczna

na pokaz.

Pragnę wam okazać mą radość

moją nadzieję i marzenia

które w codziennym trudzie

drobnym ściegiem

pisały moje ręce

najzwyklejsze pod słońcem

pięciopalce

a przecież tak inne

niezwykłe

bo to są ręce widzące

czułe na dotyk światła.

Mam lat dwadzieścia

na imię mi "NOWA PRACA NIEWIDOMYCH".

 

Jan Cudzy:

Szkoda, że nie doczekał tej chwili dyrektor Ruszczyc z Zakładu dla Niewidomych w Laskach. To on przecież pierwszy z uporem udowadniał, że niewidomi mogą pracować na obrabiarkach do metalu. O ile to w szkole jakoś szło, to później w zakładzie pracy nic z tego nie wyszło. W przemyśle przyczyną była /i jest nadal/ niechęć szefów do takich eksperymentów. W spółdzielniach naszych, choć chęci nie brakowało, nie starczało nigdy możliwości. Kończyło się na próbach i zamiarach.

Dziś dział obróbki mechanicznej metali obsadzony jest przez pełne dwie zmiany niewidomych I i II grupy, pod opieką zaledwie dwóch widzących brygadzistów i kierownika, zobaczyć może każdy wybierając się do Sosnowca. Spółdzielnia Inwalidów Niewidomych "Promet" przełamała po raz pierwszy w naszym kraju tę niewzruszoną dotąd barierę, która kończącym ten kierunek nauki w szkole lub ośrodku rehabilitacji zawodowej, wyrastała na progu samodzielnego życia.

Jest ich około trzydziestu. Są młodzi, w większości praca w tej hali jest dla nich pierwszą w życiu lub pierwszą po utracie wzroku. Obsługują nowoczesne automaty tokarskie i obrabiarki przystosowane specjalnie do określonego celu - do rodzaju detali. Normalna konserwacja i zróżnicowanie zadań wymagają, by każdy opanował technikę obsługi co najmniej 2-3 rodzajów maszyn. Nie sprawia to, jak się okazało, większych trudności.     

 

 

IX

OSTATNIE LATA

 

Prof. Dr Zofia Sękowska:

Około roku 1950 Henryk Ruszczyc ciężko zachorował. Choroba zdawała się być beznadziejna, groziła śmiercią. Chorował obłożnie kilka lat, a jednak dźwignął się jeszcze z łoża boleści i pracował kilkanaście lat dla swoich niewidomych. Właśnie wtedy, jako chory chronicznie człowiek z astmą i uszkodzonym sercem, prowadził najintensywniejsze eksperymenty szkolenia zawodowego. Przyjmował u siebie wychowanków aktualnych i dawnych, którzy dzielili się swymi doświadczeniami, sukcesami i trudnościami /.../

Swoich dawnych wychowanków już usamodzielnionych, posiadających rodziny, zapraszał na święta do Lasek, a czasem na wakacje. - Dopóki możemy się jeszcze spotykać - mawiał - przyjeżdżajcie, bo nie wiadomo, co będzie za rok. Przecież ja jestem ciężko chory. Chciał bardzo związać kogoś ogromnie sobie bliskiego z Laskami, przekazać mu pracę, która wysuwała mu się ze słabnących rąk.

/.../ Kiedy pan Ruszczyc był już tak słaby, że nie mógł chodzić po Laskach, przyjeżdżał samochodem z infirmerii do Domu Chłopców i tam przy biurku pracował jak mógł. Ataki duszności były coraz cięższe i częstsze /.../ Bardzo cierpiał, mimo najtroskliwszej opieki trudno mu było przynieść ulgę. Nie skarżył się nigdy.

 

Prof. Dr Med. Aleksander Neuman:

[Henryk Ruszczyc] pacjentem moim był przez jakieś 15 lat do roku 1968 lub może 1969. Przebywał kilkakrotnie w Otwocku, w Sanatorium Rehabilitacyjnym, którego byłem dyrektorem. /.../ Często widywaliśmy się. Twierdził w dyskusjach, że brzemię nałożone przez chorobę musi z pokorą znosić, lecz to nie uwalnia go od narażania wszystkich pozostałych mu sił w walce o lepsze jutro dla "jego dzieci" - to znaczy wychowanków zakładu /.../ Widział Łaskę w umiejętności cierpienia, w umiejętności rezygnacji z własnych wygód. Jeszcze w r. 1968 widzieliśmy się chyba w spółdzielni inwalidzkiej na konferencji dotyczącej niewidomych. A później dowiedziałem się ze smutkiem, że heroiczna walka o dobro innych, którą prowadził całe życie, skończyła się.

 

Dr Med. Wacław Szczepiński:

Miałem zaszczyt poznać śp. dyrektora H.Ruszczyca w okresie powojennym, gdy był skierowany na leczenie do sanatorium w Nałęczowie. Był to już człowiek przewlekle schorzały, a stan jego zdrowia pogarszał się z każdym rokiem. Podziwiałem jego hart, cierpliwość w znoszeniu dolegliwości, a czasem złościł mnie jego upór, męczące wyjazdy do Lublina lub Warszawy, związane z pracą dla ociemniałych, lekceważenie potrzeb własnego zdrowia. Był to człowiek całkowicie oddany pracy charytatywnej i ta miłość do upośledzonego bliźniego wyzwalała nieoczekiwaną energię w słabym już ciele. Był to człowiek godny wysokiego szacunku, całkowicie wyzbyty egoizmu.

 

Jerzy Szczygieł:

Henryk Ruszczyc - jak ja go widzę?

Od lat jest bardzo schorowany. Męczy go najlżejszy wysiłek. Mimo to nie przestaje być czynny. Trzyma go jakaś wewnętrzna siła, zmuszająca do działania. Kiedy wchodzi do pokoju, po przejściu pierwszego piętra /.../, przez kilka minut oddycha bardzo głęboko, jakby z trudem łapiąc powietrze. Dopiero kiedy ta fala minie - wita się.

Kiedy się ze mną spotyka, całuje mnie w policzki, to jego normalny do wszystkich dawnych wychowanków odruch. Mówi cicho, prawie szeptem. Choroba zniszczyła mu struny  głosowe. Od paru lat jest wprawdzie na emeryturze, ale nie przestał pracować, wciąż troszczy się o tych, których kiedyś przygotowywał do pracy i pomógł ją znaleźć, i o tych, którzy dopiero wychodzą ze szkoły w Laskach. Zawsze był taki. Nie umiał postępować inaczej /.../

W ciągu ostatnich paru lat /.../ więcej było w tych naszych spotkaniach milczenia, niż słów. Potrafił wyczuć mój nastrój i ze skrótów myślowych, które wypowiadałem krótkimi zdaniami, odebrać to, co chciałem mu powiedzieć. Ja natomiast byłem trochę sparaliżowany tym, że tak ciężko mu mówić, i starałem się jak najmniej zamęczać go pytaniami czy prowokować do długich wypowiedzi /.../ Kiedy się już z nim rozstałem, jeszcze przez długą chwilę czułem Jego obecność przy sobie. Parę razy, w chwilach dla siebie bardzo trudnych przychodziłem do niego...

 

Kazimierz Lemańczyk:

Do pana Ruszczyca przyjeżdżali ludzie z różnych stron Polski i pan Ruszczyc już później, mimo bardzo złego stanu zdrowia, ich przyjmował, mówiąc do sióstr: - Jeżeli przyjdzie któryś z niewidomych, to proszę o każdej porze dnia do mnie go wpuścić. Nie ma takiego usprawiedliwienia, które nie pozwalałoby mu od mnie dotrzeć. Oczywiście siostry, wiedząc, jaki jest stan jego zdrowia, w miarę możliwości i w niektórych wypadkach starały się przybyszom wytłumaczyć, że pan Ruszczyc źle się czuje. Ale ile razy pan Ruszczyc się o tym dowiedział, był zawsze bardzo o to zagniewany. Mówił: - Nie słuchajcie! Skoro przyjechał,  powinien do mnie wejść.

 

Zygmunt Mrozek:

Pamiętam ostatnią moją wizytę u Pana Ruszczyca, gdyśmy przyszli z żoną. Leżał - obok stał aparat tlenowy, mówił z trudem, pomimo to wstał, choć oboje z żoną protestowaliśmy, i rozmawiał z nami siedząc, a gdyśmy wychodzili odprowadził nas do drzwi. Może chciał, bym zachował w pamięci jego postać czynną jak zawsze, a może chciał mi w ten sposób dać do zrozumienia, że nie należy się nigdy poddawać, ale walczyć do końca /.../

 

S. Filipa Czartoryjska:

Ostatnie kilka miesięcy przed śmiercią Pan prosił, żeby przenieść krzyżyk, który wisiał na ścianie na widoczne miejsce, żeby mógł patrzeć na krzyż i na obraz Pana Jezusa. Pan się często modlił i bardzo był wtedy skupiony. Pan bardzo cierpiał, ale nigdy nie narzekał. Często mówił o śmierci: "Niedługo będzie koniec" /.../ Śmierć nie była dla Niego niespodzianką. Pan trzymał przez całą swoją chorobę mały różaniec na ręce /.../ Był dobry w chorobie, choć nieraz może było nie tak, ale zawsze był wyrozumiały.

 

Sylwester Peryt:

Pan dyrektor Ruszczyc bardzo się szczycił w żartach tym, że urodził się w Kijowie. Kiedyś dowiedziałem się, że jego radioodbiornik nazywa się "Kijów". Ja pochwaliłem się, że moja maszynka do golenia również nazywa się "Kijów". Pan Ruszczyc zapytał, czy ta maszynka jest dobra, odpowiedziałem, że tak. - Czy wiesz, dlaczego ta maszynka jest bardzo dobra? - zapytał. Odpowiedziałem: - Dlatego, że w Kijowie urodził się pan Henryk Ruszczyc. Na to usłyszałem radosny okrzyk pana Ruszczyca: - No, tak! Moja odpowiedź była nagrodzona czułym pocałunkiem.

 

S. Róża Szewczuk:

Pan Ruszczyc kochał Kijów - swoje miasto rodzinne. Będąc już chorym marzył, żeby jeszcze je zobaczyć. Jedna z pań nauczycielek była z wycieczką w Kijowie w czasie ostatniej choroby pana Ruszczyca. Z wielkim wzruszeniem słuchał opowiadań o tym mieście. Znaczek - herb Kijowa, który otrzymał w upominku - oglądał z rozczuleniem, trzymał go na stoliku przy łóżku /.../

 

Ewa Kołaczkowska:

Ostatni raz widziałam pana Ruszczyca 28 września 1968 roku /.../ Zrobił na mnie wrażenie człowieka bardzo zmęczonego i starego: to co czasem uderza nagle u ludzi - rys oddalenia się. Rys może chwilowy, ale wtedy odczuwamy własną bezsilność, bo przebywa się w odmiennych światach. Tym razem zaczął mi zaraz mówić o Kijowie, że chciałby tam pojechać.

- Teraz wszystko jest tam inne - powiedziałam.

- Ale rzeka została ta sama.

Nigdy przedtem, ani w Lublinie, ani w Surhowie nie wspominał kijowskich czasów, a obecnie widać nurtowało go pragnienie obejrzenia scenerii lat dziecinnych i młodzieńczych. Pokazywał jakieś prospekty i jakby czekał na zachętę czy namowę z mojej strony /.../ Chciał, abym go poparła /.../, mimo to wysunęłam argument niebezpieczeństwa zetknięcia się z marzeniem.

- Ale rzeka została ta sama - powtórzył.

Zamilkłam. To prawda - zmienia się to, czego dodał człowiek i drobniejsze elementy natury, ale wielkie - morze, góry, rzeki - pozostają niezmienione.

I wyobraziłam sobie Dniepr i pana Henryka stojącego na brzegu i patrzącego na swoje życie.

 

Konstanty Zaremba-Skrzyński:

Każdy z nas lubi powracać myślami do swoich lat dziecinnych i do swojej młodości. Czynimy to tym chętniej, gdy wspomnienia te są przyjemne - pełne wzruszających i wartościowych treści.

Takie są wspomnienia tych, którzy spędzili swoją młodość w środowisku polskim w Kijowie- na tle pięknego krajobrazu miasta, tonącego w zieleni rozległych parków i skwerów. Miasto wzniesiono na górzystym terenie, nad brzegiem szeroko rozlanych wód Dniepru; na wiosnę i na jesieni pełne barw i słonecznego blasku - stwarzało urzekające warunki dla młodzieńczych romantycznych przeżyć, wrażeń i głębokiej zadumy /.../

Pod rozmaitymi postaciami polskośćbyła tu obecna we wszystkich dziedzinach życia. Z tego środowiska [polskiego społeczeństwa w Kijowie] i z tej twardej szkoły życia wyszło wielu wybitnych, ofiarnych i zasłużonych działaczy społecznych, politycznych i oświatowych... Pamięć o nich weszła trwale do Panteonu historii Polski.

Nic więc dziwnego, że śp. Henryk Ruszczyc wracał do tych wspomnień tak chętnie. Urodził się i wychował w zacnej i powszechnie szanowanej rodzinie. Ojciec jego - lekarz z zawodu i z zamiłowania, człowiek o wyjątkowo szlachetnym charakterze i współczującym ludzkiej niedoli sercu - był właśnie przedstawicielem najlepszych cech swego środowiska. Cechy te - przekazane synowi - spowodowały, że Henryk Ruszczyc poświęcił wszystkie swoje siły, wszystkie zalety serca i charakteru dla niesienia pomocy bliźnim - najbardziej potrzebującym tej braterskiej, ofiarnej pomocy.

 

S. Róża Szewczuk:

Następny okres bliskiego obcowania na co dzień z panem Ruszczycem przypadł mi w udziale na ostatnie lata jego życia  (1966-1973). Gdy zdrowie i siły Jego słabły, a ogrom pracy ważnej i odpowiedzialnej ciążył na jego barkach. Pan Ruszczyc nadal zajmował się wychowawstwem chłopców, którzy mieli wstęp do jego pokoju o każdej porze.

Postanowiono przybudować do infirmerii mieszkanko z osobnym wejściem dla pana Ruszczyca, gdzie po godzinach urzędowania w Domu Chłopców mógłby spokojnie odpocząć i w razie potrzeby mieć pomoc lekarską i pielęgniarską. Bardzo niechętnie przyjął tę propozycję, było to jednak konieczne. Dzięki temu mógł dłużej pracować dla dobra niewidomych. Wiele miałyśmy kłopotu, my pielęgniarki,  bo pan Ruszczyc życzył sobie, żeby niewidomi miejscowi i przyjezdni o każdej porze byli wpuszczani, na co nie mogłyśmy się zgodzić. W każdym razie zawsze trzeba było zameldować, kto prosi o przyjęcie. W niewielu tylko wypadkach udawało się sprawy przełożyć na później. Każdego z dawnych wychowanków witał jak syna, serdecznie przytulając i całując. Przyjeżdżali z rodzinami - żonami i dziećmi w przeróżnych sprawach /.../

Pan Ruszczyc był dobrym, wdzięcznym, wyrozumiałym pacjentem. Sam będąc ciężko chory troszczył się o wypoczynek dla personelu, starał się w czym mógł ulżyć. Często obywał się bez koniecznej pomocy, żeby nie budzić siostry pielęgniarki /.../

W listopadzie 1972 roku pan Ruszczyc ciężko zachorował. Po długiej chorobie stan zdrowia poprawił się na tyle, że mógł załatwiać najważniejsze sprawy, brał udział w zebraniach zarządu /.../ Pozostawać jednak musiał pod ścisłą opieką lekarską. Przez kilka ostatnich miesięcy choroby czuwała przy nim stale jego siostra, p.Janina Ruszczyc. W ciągu ostatnich paru tygodni nie mógł się bez niej obyć.

W sam dzień śmierci w południe, o godz. 13,30 przyjął propozycję swojej siostry - miał słuchać czytania gazet. Po chwili przyszedł atak kaszlu - pan Ruszczyc uniósł się na poduszkach, nastąpił silny krwotok. Ratunek był natychmiastowy, ale już nic nie pomogło. O godz. 13,45 zakończył życie. Wielki spokój i dostojność malowały się na jego umęczonej twarzy.

 

 

X

"NIE WSZYSTEK UMRĘ"

 

Bartłomiej Rogowski:

Był czwartek, czwartego stycznia 1973 roku. Siedziałem w klubie aktora SPATiF, gdzie grałem wieczorami, dwa razy w tygodniu /.../ Odwołano mnie do telefonu - dzwoniła pani Welmanowa /.../ Powiedziała tylko: - Umarł pan Ruszczyc. Pogrzeb w poniedziałek. Bardzo powoli odłożyłem słuchawkę i wróciłem do rozbawionej sali. Usiadłem do fortepianu.

                  x  x  x

Aleja Topolowa w Laskach. Pachnie, szumi, jest ciepło. Siedzimy na trawie i śpiewamy. Ja gram na akordeonie, a obok siedzi pan Ruszczyc. Prawie już męskie głosy chłopców z zawodówki poprzez topolowe liście sięgają zachodniej ściany Domu św. Teresy /.../ i odbite lecą w równoległą aleję Brzozową /.../ Przestaję grać, bo czuję dotknięcie ręki pana Ruszczyca. Umilkliśmy. Nie mógł mówić głośno. - Chłopcy, a teraz «Rozszumiały się wierzby» - wyszeptał z tym swoim charakterystycznym "r". Popłynęły słowa pieśni w topolową przestrzeń. Nagle, teraz - tu, w klubie aktora, usłyszałem, że wszyscy właśnie śpiewają tę właśnie melodię. Zacząłem ją grać zupełnie nieświadomie, ale gdy zdałem sobie z tego sprawę, włożyłem w nią całą duszę. Wszyscy wstali od stołów i otoczyli fortepian /.../ Wszyscy oni czcili pamięć Henryka Ruszczyca, nawet o tym nie wiedząc /.../ Potem już przez cały wieczór śpiewaliśmy jak w transie - wojskowo, patriotycznie i polsko.

               x  x  x

/.../ Chociaż długo nie odwiedzałem Zakładu, i tak byłem tam i jestem do dziś każdego dnia. Chodzę drogami, gdzie znam każdy kamień, wgłębienie i zakręt. Noszę w sobie tę mapę dzieciństwa, na której bardzo często odtwarzam minione lub urojone zdarzenia.

Teraz przyjechałem tu rzeczywiście na pogrzeb pana Ruszczyca. Jakie to dziwne: przyjechać z tak smutnego powodu, a jednocześnie cieszyć się, że jest się tu znowu - tu, gdzie spędziło się najdłuższy i najlepszy kawałek życia. Wiem jednak, że On by to zrozumiał.

Nie czułem styczniowego zimna. Nie czuło go też chyba tych kilkaset osób, które, jak i ja, nie zmieściły się już w zatłoczonej kaplicy.

Laskowska kaplica. Kiedyś pokazano nam jej miniaturowy model, ale i bez tego znało się ją doskonale. Drewniana podłoga i nieokorowane słupy, które bezlitośnie obskubywaliśmy w czasie nabożeństw. Zapach kadzidła i gregoriańskie śpiewy sióstr.

/.../ Stoję teraz oparty o przykapliczny murek, na którym wiele lat temu zdzierałem siedmioletnie kolana. Byłem w Laskach wiele razy po wyjściu z Zakładu, ale nigdy dotąd nie wróciłem tu tak, jak dziś - naprawdę. Stoję i słucham mszy za duszę świętej pamięci... To niemożliwe. Tak niedawno przecież - z pół roku temu - napisałem artykuł z okazji czterdziestolecia jego pracy. Spotkaliśmy się potem w ZSI. /.../ Pan Ruszczyc stał ciężko dysząc po sforsowaniu pięciu wejściowych schodów. Był już wtedy bardzo słaby. Przytrzymywał mnie za rękę i przez jakiś czas głośno oddychał. Potem objął, pocałował i powiedział: - Bardzo ci dziękuję - a ja czułem się, jak bym dostał nagrodę Nobla. Po chwili wyszeptał: - Czemu się nie pokazujesz, łobuzie? Przyjedź pogadać. Pamiętaj, żebyś zdążył jeszcze... Zaniósł się kaszlem połączonym ze śmiechem. Nie zdążyłem...

              x  x  x

Teraz mówi ksiądz Tadeusz, a ja myślę, że /.../ posiadł on tak trudną sztukę właściwego słowa. Wie i tym razem, jakich słów nam potrzeba. Nam wszystkim, których pan Ruszczyc żegnał, wyprawiając w samodzielny już świat, a którzy przyszliśmy tu teraz pożegnać jego samego.

Dzieło Matki Czackiej - wszystko, czego dokonał pan Ruszczyc - choć zrobił tak wiele - wszystko to było rozdziałem wielkiej rzeczy, którą stworzyła Matka Czacka /.../

Dzieło rośnie, rozkwita, wydaje już pierwsze owoce, a Henryk Ruszczyc kluczy jeszcze po drogach swego życia, nie mogąc trafić na właściwą /.../ Aż wreszcie zupełnie przypadkowo - tak to przynajmniej dla nas, ludzi wygląda - trafił do Lasek /.../ i został do końca życia, żeby pracować dla wszystkich niewidomych /.../ Najbardziej interesowało go szukanie dla nich nowych możliwości zawodowych, prac wymagających większej sprawności, a nawet aktywności fizycznej i umysłowej. Czerpał z najlepszych zagranicznych wzorów, ale tworzył też własne - wszędzie wysoko cenione. To była jego pasja i temu poświęcił czterdzieści lat życia.

I to chyba między innymi odróżnia Laski od wielu innych tego rodzaju zakładów, że nie chodzi tu o znalezienie dla niewidomego szparki w widzącym świecie - szparki, w którą mógłby się wcisnąć i jakoś przeżyć. Chodzi o to, żeby żyć, a to przecież znaczy tworzyć życie na równi, a czasem i bardziej, niż inni. Dziś niewidomi, którzy mają coś do powiedzenia w ruchu spółdzielczym czy związkowym, niewidomi, którzy nie tylko potrafią żyć poza brajlowskim środowiskiem, ale jeszcze coś tam zdziałać i znaczyć - wszyscy oni, albo przynajmniej większość z nich, chodziła po laskowskich drogach i słuchała głosu pana Ruszczyca. To właśnie był i ciągle jest jego wkład w Dzieło Matki Czackiej.

Kiedy zdałem egzamin czeladniczy ze szczotkarstwa i tkactwa, pan Ruszczyc powiedział: - Masz teraz dwa zawody, ale schowaj je sobie na zapas. Staraj się robić w życiu coś zupełnie innego. Chciał wysłać mnie do Anglii, żebym tam studiował muzykę, języki i w ogóle świat /.../ Bałem się tego wyjazdu. Bałem się zresztą wszystkiego, co znajdowało się poza Laskami i tu najchętniej spędziłbym całe życie. To był mój dom, moje wszystko, mój pan Ruszczyc. Mój, choć było nas tak wielu, potrafił sprawić, że odczułem i uwierzyłem, że on mnie, właśnie mnie, kocha.

Rozdzwonił się kapliczny dzwon. Przykro mi, że musieli go zmienić, i że nie jest to już ten dzwon, którego głos tak dobrze pamiętam... Niezwykle długi kondukt rusza powoli, jak gdyby chciał odwlec jeszcze ostateczną chwilę pożegnania. Z bardzo daleka, z przodu, ledwo słychać śpiewy sióstr - tutaj tylko kroki, dużo kroków /.../

              x  x  x

Wchodzimy na laskowski cmentarz - znam tu już coraz więcej nazwisk. Tuż obok miejsca, które za chwilę stanie się grobem pana Ruszczyca, leży Zygmunt Serafinowicz /.../ Leżeć tutaj teraz będzie obok siebie dwóch przyjaciół, dwóch pedagogów z dwóch przeciwległych krańców tej dziedziny.

/.../ Kiedyś znałem prawie wszystkie siostry w Zakładzie. Teraz jest ich już coraz więcej po tej stronie bramy i po tej stronie spraw. Pamiętam imię i głos każdej i chyba tylko to je od siebie różniło. Poza tym była jedna praca, jedna modlitwa i jeden cel.

Żegnam pana Ruszczyca i wszystkich znajomych umarłych. Jak zwykle w takich razach, myślę o śmierci. Nie mamy na nią wpływu. Mamy za to do wyboru życie. Jeżeli ktoś przeżył je dobrze, tak jak ci wszyscy - może spokojnie umrzeć, po prostu odejść /.../

 

Kazimierz Lemańczyk: [na cmentarzu]

 Zmarł człowiek wielkiego serca, pionier rehabilitacji zawodowej i społecznej niewidomych, człowiek wielkiego umysłu, zaangażowany bezgranicznie, do końca, w sprawy niewidomych.

Kochany Panie Dyrektorze!

Ile to razy skupialiśmy się wokół ciebie. Ile to razy udzielałeś nam rad, wskazówek, przestróg. Ile to razy dyskutowałeś z nami, a te dyskusje były nam tak potrzebne. Byłeś dla nas nauczycielem. Byłeś dla nas ojcem, a najbardziej byłeś dla nas przyjacielem. Szliśmy do ciebie w chwilach załamania. Szliśmy do ciebie w chwilach dla nas trudnych i ciężkich. Szliśmy do ciebie w chwilach dla nas i radosnych. Ty uwierzyłeś w nas i dzięki temu, że ty uwierzyłeś w nas, myśmy uwierzyli w siebie. Staliśmy się pełnowartościowymi członkami społeczeństwa.

Cokolwiek chciałbym powiedzieć i jakkolwiek chciałbym to wyrazić - nic, żadne słowo, nie jest w stanie wyrazić tego, co my - wychowankowie twoi - dzisiaj czujemy. Nie jesteśmy w stanie wyrazić tego, co ty dla nas zrobiłeś, co tracimy z twoim odejściem.

W imieniu wszystkich wychowanków przyrzekam, że wiernie będziemy kontynuować twoje idee dlatego, że zostawiłeś nam swoje serce. Zostawiłeś nam wiarę w człowieka. Zostawiłeś nam swoją miłość.

 

Adolf Szyszko:

W dniu 3 stycznia w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach pod Warszawą zmarł wielki przyjaciel niewidomych, wybitny wychowawca i działacz społeczny, specjalista w dziedzinie rehabilitacji zawodowej - Henryk Ruszczyc. Niewidomi stracili największego przyjaciela spośród ludzi widzących, którego nieprędko ktoś zastąpi. Pozostaje jedynie żywić nadzieję, że jego wychowankowie i współpracownicy będą wiernie starali się realizować ideę, której on był przez 43 lata wierny, i że wspólnymi siłami będziemy dążyli do stałego podnoszenia poziomu służb rehabilitacyjnych na rzecz inwalidów wzroku.

Śmierć wyrwała z naszego środowiska człowieka o wyjątkowej wartości osobistej i społecznej, człowieka, który za cel swego życia postawił niesienie pomocy niewidomym, przede wszystkim przez ich szkolenie i rehabilitację.

W zmarłym straciliśmy wybitnego doradcę i konsultanta, prekursora wielu nowoczesnych rozwiązań w zakresie szkolenia zawodowego i produktywizacji niewidomych.Henrykowi Ruszczycowi, dyrektorowi Zakładu w Laskach, około trzech tysięcy inwalidów wzroku zawdzięcza pomoc w rozwiązaniu swych najtrudniejszych problemów życiowych.

 

Dr Ewa Bendych

We wstępie przytoczę słowa największego rzymskiego poety "Non omnis moriar" /nie wszystek umrę/.

Myślę, że te słowa narzucały nam się wszystkim z wielką siłą, kiedy 8 stycznia żegnaliśmy pana dyrektora Henryka Ruszczyca. I myślę, że te słowa będą w nas narastały i przybierały na sile, i będą coraz głębsze w miarę, jak będziemy gromadzili materiały o wielkim dziele jego życia. Wtedy, kiedy był między nami, wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że mamy do czynienia z człowiekiem nieprzeciętnym, z kimś, kto mimo swojej prostoty w kontakcie - mimo swojej czasem takiej żartobliwej rozmowy z nami - jest człowiekiem wielkim, który działa, myśli i czuje ponad przeciętną miarę ludzką /.../

Ja dostrzegałam w nim dokładnie ścierające się dwie siły. Jedna siła - to głęboka wiedza teoretyczno-pedagogiczna, a druga - to praktyka, obcowanie z dzieckiem na co dzień, które absorbuje, które zabiera cały czas, od rana do wieczora, bo nie ma czasu, żeby siąść i swoją wiedzę pedagogiczną przelewać na papier, żeby została książka, która jest o wiele trwalsza, niż miłość /.../ Panu Ruszczycowi o wiele bliższa była właśnie praktyka miłości do dziecka. Mimo, że go prosiły i poważne wydawnictwa i proszono go tutaj w Laskach, żeby doświadczenia pedagogiczne swego życia spisał, żeby powstała właśnie książka - to ciągle to odkładał. I nawet wtedy, kiedy był już ciężko chory i wiedział, że niebezpiecznie jest dalej odkładać - odkładał do końca. Mówił, że jeżeli zabierze mu się chłopców, zabierze kontakt z nimi /.../ - życie właściwie będzie bez treści /.../ Myślę, że to wszyscy wiedzieliśmy i myślę też, że ta książka powstanie. Przecież pan Ruszczyc między nami nadal będzie i będzie w nas wszystkich i w całym dziele swojego życia i z tego co po nim zostało na pewno książka powstanie, mimo że on jej nie napisał...

 

Andrzej Skóra:

Wzmocnienie więzi z wychowankami wydaje się być najlepszą formą uczczenia pamięci założycieli i wychowanków. Ta potrzeba zrodziła projekt budowy w Laskach Domu Przyjaciół Niewidomych. Inicjatorzy projektu są głęboko przekonani, że dom taki stanowić będzie bazę dla kontynuowania tradycji żywej łączności ośrodka ze środowiskiem niewidomych, tradycji którą zapoczątkowała założycielka Zakładu, i którą tak wspaniale kontynuował dyrektor Ruszczyc.

 

Jerzy Romazewicz:

Panu Ruszczycowi niewątpliwie należy się pomnik, i to wspaniały. Jednak wydaje mi się, że najlepszym dla niego pomnikiem będzie to, jeżeli wszyscy - uczniowie od I klasy szkoły podstawowej poprzez zawodową, i cały personel, my, którzy mamy kontynuować odcinek jego życia - będziemy postępowali według jego wzoru, a więc tak, jak on uczył; żebyśmy umieli tak kochać uczniów, jak on; żebyśmy na pierwszym miejscu widzieli obiektywne dobro ucznia, żebyśmy starali się o jego rozwój, żebyśmy wpajali mu najlepsze zasady życiowe /.../ [Pan Ruszczyc] umiał kochać w sposób Chrystusowy /.../ Jednocześnie tą swoją miłością obejmował stu chłopców w tym domu i jeszcze kilka setek tych, którzy odeszli. To była właśnie ta Chrystusowa szeroka miłość, a jednocześnie przecież tak jednostkowa, tak bezpośrednia. /.../ I właśnie gdybyśmy mogli w miarę możności ją naśladować - to byłoby dla niego największą radością. I mielibyśmy przez to z nim kontakt, bo szlibyśmy jego drogą. On będzie prowadził, bo to jego dzieło /.../ Wydaje mi się, że najwspanialszym pomnikiem byłoby, żeby każdy z nas starał się, na ile go tylko stać, kontynuować jego dzieło w sposób jak najlepszy.

 

Wincenty Mierzejewski:

Dla mnie osobiście pan Ruszczyc nie przestał żyć. W moim sercu będzie żył aż do końca mego życia. A pokoleniom przekażę wiadomość o człowieku-rycerzu, który zamiast posługiwać się zbroją, walczył sercem i wygrał piękną walkę, gdyż konającym przywrócił życie.

 

Jerzy Szczygieł:

Dla mnie Henryk Ruszczyc żyje. Po prostu tak się będzie dalsze życie układało, że nie spotkamy się osobiście, ale na pewno często trafiał będę na jego myśli, pomysły, inspiracje, które krążą i długo będą krążyć we wszystkich środowiskach, gdzie myśli się w sposób zaangażowany o pracy i samodzielnym życiu niewidomych.

 

Zbigniew Skalski:

Nie żyje pan Ruszczyc - ale żyje i rozwija się głoszona i praktykowana przez niego wytrwale optymistyczna idea solidarności i miłości ogólnoludzkiej.

 

Marian Golwala:

Jeżeli jest miara wielkości dla ludzkiego życia, jeżeli zawiera się ona w tym co człowiek pozostawia trwałego, żegnając nas na zawsze, to właśnie Henryk Ruszczyc tym, co dokonał, zasłużył na dobrą pamięć, na wdzięczność ludzką /.../

Odejście Henryka Ruszczyca jest niepowetowaną stratą dla całego środowiska inwalidów. Jego dorobek pracy stał się dziś integralną częścią naszego wspólnego dorobku w rehabilitacji inwalidów. Żyje w nim i na zawsze pozostanie jego twórcza i odważna myśl.

 

Włodzimierz Leśniak:

Jego odejście sprawiło mi, jak i wszystkim moim kolegom, ogromny ból. Ten ból jest zarazem obudzeniem świadomości, że nie wolno mi zboczyć z drogi, na którą mnie wprowadził, i po której staram się iść w dalszym ciągu.

Pan Ruszczyc nie żyje, lecz wiem, że czuwa nad swoim dziełem, nad każdym swym wychowankiem - czuwa z nieba /.../ Już nigdy nie napisze do mnie kilku ciepłych słów, które krzepiły i dodawały sił do dalszej pracy. Ale to, co zdążyłem od niego wziąć, musi mi wystarczyć. Pan Ruszczyc pozostanie dla mnie zawsze żywy, jako dobry wychowawca, ojciec, przyjaciel, wspaniały człowiek, wzór ideału humanisty i prawdziwego chrześcijanina. Naszym świętym obowiązkiem jest pieczołowicie chronić to wszystko, co pan Ruszczyc pozostawił nam w spuściźnie.

[z listu 20.XII.1974 r.]

Wigilia... biegną myśli do najbliższych przyjaciół, wracają, odżywają w nas wspomnienia nawet bardzo odległych lat /.../ wracają do mnie te lata, gdy spędzałem święta w Laskach. Wspólna wieczerza w Domu św.Stanisława. Pan Ruszczyc z tą swoją naprawdę ojcowską serdecznością w głosie rozdawał paczki gwiazdkowe. Jakież ciepło płynęło z jego serca, gdy całował każdego z nas ...

Dzisiaj, gdy to wszystko odeszło bezpowrotnie /.../ stwierdzam, że to były najpiękniejsze lata w moim życiu...

[z listu 8.II.1977 r.]

Trzeciego stycznia nie pracowałem. Czynię to od pierwszej rocznicy śmierci pana Ruszczyca. Staram się wrócić do wspomnień, odtwarzam z taśmy magnetofonowej uroczystości pogrzebowe, uczestniczę we mszy św. rannej lub wieczornej. Nastawiam się w tym dniu na czynienie dobra innym. Tak przeżywam od kilku lat dzień trzeci stycznia, dzień, który dla wielu z nas stał się dniem smutnym, symbolicznym /.../ Ja mimo wszystko wierzę, że pan Ruszczyc, będąc bliżej Boga samego, może lepiej dostrzec nas, swoich wychowanków i udzielać nam pomocy duchowej. Tak jest w istocie. Ja to wiem, czuję i dostrzegam praktycznie.

 

Stanisław Makowski:

Czego pan Ruszczyc od nas, niewidomych chciał?

W naszym środowisku, jeśli w ogóle wyrazu tego można użyć w odniesieniu do niewidomych, rozproszonych przecież po całym świecie, rozgłośne słowo "rehabilitacja" oznacza według przekonań bardzo wielu ludzi wyłącznie uzyskanie pewnej sumy różnych sprawności, umożliwiających samodzielne rozwiązywanie mniejszych czy większych zagadnień codziennego życia, uniezależnienie się od otoczenia, a nawet dorównanie mu pod niejednym względem. Takie rozumienie omawianego pojęcia - choć oczywiście słuszne - nie wyczerpuje jednak zakresu. Brak wzroku, a zwłaszcza nagła jego utrata przygnębia człowieka, przytłacza, a nawet duchowo poraża. Później, choć zdoła się on otrząsnąć z rozpaczy i beznadziejności - jakże często pozostaje w zamkniętym kręgu spraw niewidomych. Ustosunkowujemy się do świata pod kątem własnej ślepoty. Rehabilitacja zatem oznacza także zwrócenie społeczeństwu człowieka wewnętrznie zdrowego, z otwartym sercem, z rozwiniętymi skrzydłami myśli i działania, słowem - obejmującego żywym zainteresowaniem przeogromną ilość spraw ogólnych. Jako katolik musi więc niewidomy człowiek żyć radościami i troskami Kościoła, jego rozumną wiarą, niezawodną nadzieją, prawdą i miłością. Jako Polak powinien coraz dokładniej poznawać dzieje i kulturę swego narodu, droższego ponad wszystko inne, oraz zdawać sobie sprawę z jego obecnej trudnej sytuacji; jako humanista ma nieustannie rozszerzać swe widnokręgi myślowe, pogłębiać i uzupełniać wiedzę o człowieku, istocie wspaniałej wielkością wiecznych przeznaczeń, o wartości, pięknie i bogactwie życia, o niezmierzonej, przestrzennej rzeczywistości świata i jego Stwórcy. Taki jest chyba Testament Matki Wielebnej, księdza Marylskiego, pana Ruszczyca, pana Serafinowicza i tych sióstr, pań, panów i księży, którzy żyli w Laskach, wszystkim wokół dobro czyniąc i pracowali, służąc codziennie bliźnim, a teraz odeszli na Bożą zbiórkę, oglądać światłość wiekuistą.

 

Spis

autorów przemówień, wspomnień, artykułów i wypowiedzi na apelach i lekcjach o śp. HENRYKU RUSZCZYCU zebranych przez Komitet Uczczenia Jego Pamięci

  1. Andrzej Adamczyk               - Warszawa

  2. Adamczyk Marian                - Warszawa

  3. Balwierz Antoni                - wieś Maślańskie

  4. Bartoszewicz Włodzimierz       - Poznań

  5. Bendych Ewa                    - Laski

  6. Bielska Zofia                  - Laski

  7. Bętkowska Helena               - Warszawa

  8. B.K.                           - Pochodnia 9/1974

  9. s.Bobko Helena                 - Laski

 10. Bez nazwiska                   - Pochodnia 12/1977

 11, s,Bogdanowicz Monika           - Laski

 12. s.Bożym Symplicja              - Laski

 13. Brański Czesław                - Laski

 14. Buczkowski Józef               - Bytom Odrzański

 15. brat Cherubin Pawłowicz        - Niepokalanów

 16. Bylina Michał prof.            - Warszawa

 17. Cieślak Lucyna                 - Laski

 18. Ciupa Tatiana                  - Łódź

 19. Cikacz Maria                   - Laski

 20. Cnota Wiesław                  - Lublin

 21. s.Czartoryjska Filipa          - Laski

 22. Czondala Wilhelm               - Laski

 23. Cudzy Jan                      - Warszawa

 24. Czyżycki Wacław                - Warszawa

 25. Daszkiewicz Robert             - Wesoła k/Warszawy

 26. Dąbrowicz Joachim              - Laski

 27. Dembkowska Jadwiga             - Małkinia

 28. Dolański Włodzimierz           - Warszawa

 29. Dudzik Marek                   - Laski

 30. Dwulecka                       - Rybnik

 31. Ereminowicz Justyna            - Laski

 32. ks.Fedorowicz Tadeusz          - Laski

 33. Frankiewicz Stefan             - Warszawa

 34. Fryckowska Wiesława            - Laski

 35. Gajowiec Jan                   - Gdynia

 36. Geyer Antonina                 - Laski

 37. Głowacka Teresa                - Laski

 38. Golwala Marian                 - Warszawa

 39. Goszczyńska Martyna            - Żułów

 40. Gościmska Alicja               - Laski

 41. Jakubczyk-Łabędziowa           - Kraków

 42. Jakubowska s.Amata             - Laski

 43. Jamrożek Zdzisław              - Lublin

 44. Kaliński Stanisław             - Poznań

 45. Kamiński Wacław                - Owińska

 46. Karolak Henryk                 - Połczyn-Zdrój

 47. Karolak Tadeusz                - Warszawa

 48. Kłak Janusz                    - Laski

 49. Kołaczkowska Ewa               - Warszawa

 50. Końka Kazimierz                - Lublin

 51. Karski Janusz                  - Warszawa

 52. Kowalik Krzysztof              - Laski

 53. Kowalski Waldemar              - Kraków

 54. Kozłowski Władysław            - Bielsko-Biała

 55. Kozub Zdzisław                 - Jaworzno

 56. Krakowska Janina               - Laski

 57. Krawcewicz Józef               - Laski

 58. Krawczyk Leszek                - Starachowice

 59. Krochmal Grażyna               - Laski

 60. Kruczko Bronisław              - Poznań

 61. Krzysztofiak Celina            - Gdańsk

 62. Kutera Andrzej                 - Kraków

 63. Lemańczyk Kazimierz            - Warszawa

 64. Lech Leon                      - Laski

 65. Lesiuk-Bisek Teresa            - Laski

 66. Leśniak Włodzimierz            - Słupsk

 67. Lis Jan                        - Sokółka

 68. Łabędź Anastazja               - Kraków

 69. Makowski Antoni                - Warszawa

 70. Makowski Stanisław             - Warszawa

 71. Marzecki Dawid                 - Laski

 72. Matuszewski Grzegorz           - Laski

 73. Matuszewski Grzegorz           - Warszawa

 74. Majewska Barbara               - Trybuna Mazowiecka

 75. Mędrala Ryszard                - Częstochowa

 76. Mierzejewski Wincenty          - Lublin

 77. Milczarek Maria                - Celigów

 78. Morawski Krzysztof             - Warszawa

 79. Mrożek Zygmunt                 - Zory

 80. Myszkowska Krystyna            - Warszawa

 81. Myślińska Krystyna-Kozyrowa    - Warszawa

 82. Neomańska Teresa               - Laski

 83. Nieciecki Jan                  - Warszawa

 84. Niemczyk Eugeniusz             - Laski

 85. Nowak Aurelia                  - Konin

 86. Nowak Bogusław                 - Busko Zdrój

 87. Nauman Aleksander dr med.      - Warszawa

 88. Ostojewski Marian              - Lublin

 89. Paliga Henryk                  - Piekary Śląskie

 90. Pakulski Józef dr prof.        - Warszawa

 91. Pawełczyńska Zofia             - Warszawa  

 92. Pasternak Irena                - Żułów

 93. Piskorska Jadwiga              - Janów Lubelski

 94. Placha Józef                   - Laski

 95. Piotrowicz Stanisław ksiądz    - Żułów

 96. Powroźnik Henryk               - Borowno

 97. Penksa Józef                   - Warszawa

 98. Peryt Sylwester                - Laski

 99. Pokrywka Eugeniusz OP          - Kraków

100. Protyka Franciszek             - Pyskowice

101. Rajńsz Stanisław               - Laski

102. Rakowicz Zygmunt               - Warszawa

103. Rogowski Bartłomiej            - Warszawa - Helsinki

104. Romazewicz Jerzy               - Laski

  105. Rybicka Zofia                  - Laski

106. s.Scholastyka Spodar           - Laski

107. s.Róża Szewczuk                - Laski

108. s.Wiktoria Staniewicz          - Laski

109. Sawicka Małgorzata             - Kamena - Lublin

110. Siekiera Kazimierz             - Laski

111. Soszka Ewa                     - Laski

112. Siedlecki Kazimierz            - Polanica-Zdrój

113. Skóra Andrzej                  - Warszawa

114. Słowiński Alfred               - Łódź

115. Smętek Stanisław               - Klucze

116. Szczygieł Jerzy                - Warszawa

117. Szczurek Józef- Warszawa

118. S.T.                           - Warszawa Pochodnia                                                                                                10/1966

119. Stokłosa Józef                 - Legnica

120. Struzik Jan                    - Lublin

121. Szymczek Edmund                - Płońsk

122. Szulc Janusz                   - Laski

123. Szyszko Adolf                  - Warszawa

124. Szczodrowski Ryszard           - Laski

125. Sękowska Zofia dr prof.        - Lublin

126. Silhan Margit                  - Kraków

127. Skalski Zbigniew               - Piastów

128. Szczepiński Wacław dr med.     - Nałęczów

129. Szkolik Jan                    - Laski

130. Stawski Ludwik                 - Warszawa

131. Spychalski Dobrosław           - Warszawa

132. Teneriusz Gerwszy              - Bytom

133. Tomaszek Stanisława            - Laski

134. Tyborowski Ludwik              - Laski

135. Trzpil Stefan                  - Poznań

136. Tuz Szczepan                   - Warszawa

137. Tybel Henryk                   - Baby

138. Wardel-Jardel Halina           - Nałęczów

139. Wałkiewicz s.Deodata           - Laski

140. Walesiński Jerzy               - Leszno Wielkopolskie

141. Wasilewski Marek               - Laski

142. Wawrzyszczuk H.                - Laski

143. Welmanowa Hanna                - Laski

144, Węgrzynowicz Tomasz            - Laski

145. Wieczorek Janusz Minister      - Warszawa

146. Winde K.                       - Warszawa - Magazyn Muzyczny

147. Wojtkowska Janina              - Laski

148. Wójtowicz Marian               - Skawina

149. Wyszyński Stefan Prymas        - Warszawa

150. Zabieralska Anna               - Laski

151. Zachora Krzysztof              - Warszawa

152. Zając Henryk                   - Piaseczno

153. Zajączkowski Piotr             - Laski

154. Zaremba-Skrzyński Konstanty    - Warszawa

155. Zawieyski Jerzy                - Warszawa

156. Zarzecki Mieczysław            - Lublin

157. Zięta Władysław                - Poznań

158. Zembrzuska Maria               - Laski

159.Żółtowski Michał                - Laski