Kochany Panie Dyrektorze

 Dla wszystkich jest jasne, że gdyby nie ofiarny działacz  Henryk Ruszczyc, jego profesjonalizm, wiara w możliwości niewidomych i dążenie, aby byli ludźmi pełnowartościowymi, nie doszłoby do utworzenia  spółdzielni o profilu artystycznym. Takie przekonanie przebija z wypowiedzi każdego  z jej członków. Wydaje się więc konieczne przedstawienie jego drogi życiowej, która zawiodła go do Lasek, a następnie nierozerwalnie związała z losami ludzi pozbawionych  światła oczu.

 Henryk Ruszczyc przyszedł na świat  5 maja 1901 r. w Kijowie w rodzinie ziemiańskiej. Jego ojciec - Tadeusz -   był lekarzem całym sercem oddanym ludziom chorym, niezależnie od ich statusu materialnego. Henryk miał dwoje rodzeństwa - starszego brata  Władysława i siostrę bliźniaczkę Janinę. Matka, Jadwiga z Gnatowskich, całą trójkę otaczała serdeczną troską i miłością.

Uczęszczał do gimnazjum w Kijowie, lecz go, na skutek wybuchu rewolucji, nie ukończył. W  1919 r. przyjechał z rodzicami i rodzeństwem  do Warszawy. Brał udział, jako ochotnik, w wojnie polsko-bolszewickiej, służąc  w 17. pułku ułanów. W 1921 przeszedł ciężką chorobę płuc. Po powrocie do zdrowia odbył kolejno w sześciu wielkich  gospodarstwach rolnych praktykę jako zarządca, nigdzie jednak miejsca nie zagrzał.   

Lata dwudzieste to dla Ruszczyca okres bujnego życia towarzyskiego, obfitującego w romanse i zabawy. Nie zdołały one jednak zabić  w nim wielkiej wrażliwości na ludzką krzywdę i cierpienie.

 Po kilku próbach ustabilizowania się,  w kwietniu 1930 r., w wieku 29 lat, trafił do zakładu dla niewidomych w Laskach. Na prośbę Antoniego Marylskiego podjął dorywczą pracę jako lektor Włodzimierza Dolańskiego, który w tym czasie przygotowywał rozprawę doktorską. Zgodził się także na przyjęcie  obowiązków pomocnika wychowawczego. Jego mistrzynią w dziedzinie tyflologii była sama Matka Czacka. Okazał się uczniem niezwykle utalentowanym. Już w  r. 1933 de facto on pełnił funkcję kierownika Domu Chłopców, a trzy lata później,  zarząd Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi oficjalnie powołał go na to stanowisko, przekazując mu jednocześnie kierowanie  szkolnymi warsztatami.

 Powierzenie Ruszczycowi odpowiedzialności za warsztaty skierowało jego zainteresowania na problematykę zatrudniania niewidomych. Głęboko wierzył w to, że każdemu człowiekowi, a więc i niewidomemu, Bóg daje tyle zdolności i łaski, by mógł sprostać czekającym go życiowym zadaniom. To przeświadczenie wyraźnie miało wpływ na jego pogląd   odnoszący się  do możliwości zawodowych niewidomych. Uważał, że przy pomocy widzących przyjaciół, odpowiedniej  organizacji i wyposażeniu stanowiska pracy oraz dobremu przeszkoleniu i właściwej postawie, nie będzie takiej czynności, której by niewidomy nie mógł wykonać. Na tej zasadzie ukształtował się optymizm, który legł u podstaw wszystkich jego przedsięwzięć.

W 1936 roku doprowadził do powołania w Laskach  trzyletniej szkoły rzemieślniczej, a w następnym roku -  czteroletniego  gimnazjum zawodowego szczotkarsko-koszykarskiego. W latach 1937-1939 zorganizował w internacie chłopców dla najzdolniejszych uczniów naukę  w zakresie liceum ogólnokształcącego.

Trudna sytuacja ekonomiczna zakładu  stawia przed Ruszczycem zadanie doprowadzenia warsztatów do takiego stanu, aby nie przynosiły deficytu. Po wielu staraniach udaje mu się to osiągnąć. W 1938 roku wygrywa przetarg na 21 tys. szczotek do czyszczenia koni dla wojska. Jednocześnie  włącza się  w pracę Towarzystwa podejmowaną na terenie całego kraju.

 W sierpniu 1939 r.  został zmobilizowany, jednak w walkach  nie wziął udziału, gdyż - na skutek komplikacji, jakie wywiązały się po niegdyś przebytym zapaleniu płuc - znalazł się w szpitalu. W listopadzie 1939 r. wrócił do Lasek i na polecenie Matki Czackiej natychmiast zabrał się do organizowania rehabilitacji ociemniałych żołnierzy - ofiar kampanii wrześniowej.

 Stworzył także od nowa warsztaty szczotkarskie, ułatwiające zakładowi przetrwanie wojny (poprzednie uległy całkowitemu zniszczeniu na skutek działań wojennych).

W 1941 r. założył w Laskach uczniowską spółdzielnię szczotkarską, a doświadczenia zdobyte w czasie jej działalności  zostały wykorzystane przy tworzeniu  w Lublinie pierwszej w Polsce spółdzielni niewidomych. W lutym 1945 r. Matka Czacka oddelegowała Ruszczyca do stworzenia w ramach PCK schroniska dla ociemniałych żołnierzy w Surhowie pod Krasnymstawem, wkrótce przekształconego z jego inicjatywy w zakład  rehabilitacyjno-szkoleniowy.

  W styczniu 1947 r. Ruszczycowi powierzono stanowisko radcy przy Głównym Urzędzie Inwalidzkim Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej. Na tym stanowisku zorganizował kilka kursów szkoleniowych: w Poznaniu, Gdańsku, Katowicach i w Nowej Soli. Doprowadził do zatrudnienia w fabrykach około 80 ociemniałych żołnierzy oraz około 220 niewidomych cywilnych. Dla potrzeb ministerstwa opracował dziesiątki referatów i memoriałów dotyczących opieki nad inwalidami oraz zatrudniania niewidomych.

 Jesienią 1947 r. z ministrem Kazimierzem Rusinkiem wyjechał na dwa tygodnie do zakładu szkolenia ociemniałych żołnierzy w St. Dunstan w Wielkiej Brytanii. W sprawozdaniu z pobytu w angielskim ośrodku uwypuklił rehabilitacyjne znaczenie stosowanych tam metod.

 We wrześniu 1948 r. wrócił już na stałe do Lasek i ponownie  przyjął funkcję polegającą na koordynowaniu oraz nadzorowaniu pracy  wychowawczej w Domu Chłopców. Objął także stanowisko kierownika szkolenia zawodowego. Przeprowadził wiele  eksperymentów  wykazujących skalę i możliwości pracy inwalidów wzroku. Organizował, obok warsztatów szczotkarskich, pracę  w dziewiarstwie i tkactwie. Z powodzeniem zaczął przygotowywać niewidomych do wykonywania ręcznej i mechanicznej obróbki metalu, a także do pracy w stolarstwie, elektrotechnice i w różnych rodzajach montażu.

 Decyzję o wyborze zawodu poprzedzała dokładna analiza możliwości psychofizycznych i intelektualnych ucznia, jego warunków rodzinnych i środowiskowych. Swoistym fenomenem było wyszkolenie i zatrudnienie 25 niewidomych jednorękich i pięciu bez obydwu kończyn górnych. Do każdego zadania przygotowywał się bardzo gruntownie, z myślą o jego jak najlepszym końcowym efekcie.

Z chwilą opuszczenia murów szkolnych przez wychowanka nie kończyło się zainteresowanie Henryka Ruszczyca jego losami. Służył absolwentom poradą, a nieraz i pomocą materialną.

 W wyniku  bezpośredniego działania Henryka Ruszczyca  zostało zatrudnionych co najmniej 500 niewidomych, a nie sposób zliczyć tych, którzy znaleźli pracę dzięki jego pośredniemu oddziaływaniu przez resorty, urzędy wojewódzkie i inne instytucje.

Z jego inicjatywy w r. 1948 powstała dziewiarska spółdzielnia ociemniałych w Poznaniu, a dwa lata później -  podobna spółdzielnia w Łodzi, i wreszcie - w 1956 roku w Warszawie - "Nowa Praca Niewidomych".

Ofiarność i profesjonalizm  Henryka Ruszczyca  wysoko ceniły instytucje państwowe odpowiadające za rehabilitację inwalidów  oraz Polski Związek Niewidomych. Za zasługi w pracy zawodowej i społecznej został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i złotą Honorową  Odznaką PZN. Miał także niemały wpływ na całokształt  działalności Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Od  1947 r. aż do śmierci pełnił funkcję wiceprezesa jego  zarządu.

Obraz Ruszczyca byłby niepełny, gdyby nie wspomnieć o  jego głębokiej wierze. W latach trzydziestych wstąpił do trzeciego, bezhabitowego zakonu, przeznaczonego dla ludzi świeckich, przyjmując imię Michał. Można było spotkać go na codziennej mszy św., zatopionego w modlitwie, skąd czerpał siłę do swego trudnego powołania, a także miłość do ludzi.

Wobec wszystkich na co dzień był otwarty, bezpośredni, życzliwy i serdeczny. Zawsze służył radą i pomocą. Nic więc dziwnego, że niewidomi, zwłaszcza byli wychowankowie, często ludzie na poważnych stanowiskach zawodowych i społecznych, jechali nieraz po kilkaset kilometrów po to tylko, by z nim choć chwilę porozmawiać, posłuchać jego cennych wskazówek, wypływających  z życiowej mądrości i  wieloletnich doświadczeń. Ze swymi byłymi wychowankami witał i żegnał się uściskiem i pocałunkiem. Nie lekceważył nigdy czyichś pomysłów, nawet wtedy, gdy na pierwszy rzut oka wydawały się nierealne, lecz albo je życzliwie odradzał, albo nieco modyfikował.

I tak na przykład, kiedy w 1954 r. postanowiłem zdawać egzamin na studia dziennikarskie w Uniwersytecie Warszawskim, nie brakowało takich, którzy  pokpiwali sobie z mojego pomysłu. Któż mi mógł najlepiej doradzić? Z Katowic, gdzie mieszkałem, pojechałem  na rozmowę z panem Ruszczycem. Wysłuchał z zainteresowaniem i życzliwością. Moją decyzję uznał za nowatorską i bardzo dobrą, przestrzegł tylko, że w późniejszej  pracy mogę natrafić na różne  trudności natury moralnej. Niejednokrotnie może być tak, że sumienie będzie dyktowało jedno, a rzeczywistość co innego. W takich wypadkach zawsze trzeba wybrać to, co nie uwłacza ludzkiej godności, nie każe się nigdy potem  wstydzić. Z Lasek wyjechałem duchowo umocniony i  wzbogacony.

W 1971 r.,  w siedemdziesiątą rocznicę urodzin Henryka Ruszczyca, jako redaktor "Pochodni",  wybrałem się do Lasek, aby porozmawiać z nim o różnych sprawach ważnych w jego  życia. Nie był już zdrowy, miał kłopoty z oddychaniem i sercem. Jak zwykle przyjął mnie bardzo serdecznie. Najpierw zapytałem, jak to się stało, że prawie całe swoje życie oddał niewidomym. Odpowiedział z prostotą:

To sprawa niemal przypadku. Czterdzieści lat temu poproszono mnie, abym przez dwa tygodnie służył pomocą lektorską jednemu z niewidomych. I tak się zaczęło.

Pewnego dnia przyszedłem do Domu Chłopców. Zobaczyłem, że przy schodach stoi mały chłopczyk i płacze. Zapytałem, co się stało. Odpowiedział, że coś mu upadło  i nie może znaleźć. Podniosłem zgubiony przedmiot,  uściskałem malca, który natychmiast przestał płakać  i uśmiechnął się do mnie. Wtedy uświadomiłem sobie, że pomoc tym ludziom to jest moja droga.

Poprosiłem następnie dyrektora Ruszczyca, aby opowiedział  o swej pracy w pierwszych trudnych powojennych latach. I oto fragment  jego wspomnień.

Kiedy front przetoczył się przez Warszawę, Polski Czerwony Krzyż zwrócił się do zakładu w Laskach  z prośbą o pomoc w zorganizowaniu opieki i szkolenia dla inwalidów, którzy w czasie walk utracili wzrok. Wtedy jeszcze rząd  mieścił się w Lublinie.

Na zakład rehabilitacyjny dla ociemniałych żołnierzy wytypowałem  zabudowania poziemiańskiego pałacu w Surhowie na Lubelszczyźnie. Początkowo trudności były olbrzymie. Nie mieliśmy żadnych środków transportu. Często piechotą musiałem iść do Krasnegostawu, a tam wsiadałem  do jakiegoś, najczęściej wojskowego, samochodu jadącego do Lublina, gdzie załatwiało się  wszystkie sprawy - przydział środków, żywności, opału. W tym czasie dużo mi pomógł dowódca okręgu wojskowego.

Często brakowało podstawowych rzeczy. Pamiętam na przykład - kiedyś był duży mróz, a my nie mieliśmy węgla ani drewna. Pojechałem do Lublina. Udało mi się zakupić cztery tony węgla  i przywieźć go do Surhowa. Węgiel wprost z samochodów sypano do pieca. Jakaż to była radość  wśród przemarzniętych mieszkańców.

Polski Czerwony Krzyż sprawował nad nami opiekę przez rok, potem nasz ośrodek przejęło Ministerstwo Pracy i Opieki Społecznej. Powołano do życia Główny Urząd Inwalidzki. Jego prezesem w owym czasie był Tadeusz Ćwik, a zastępcą - Zygmunt  Lancmański. Obaj bardzo starali się pomagać nam w pokonywaniu rozmaitych trudności związanych z prowadzeniem zakładu.

Wreszcie otrzymaliśmy własny samochód. To był wielki sukces i prawdziwe święto.

Surhów leżał z dala od większych ośrodków życia, co bardzo utrudniało wszelką działalność. Postanowiłem więc przenieść zakład w bardziej sprzyjające miejsce.

Wybrałem się do Poznania, a raczej w jego okolice. Wytypowałem dwa dawne  poziemiańskie pałace   - w Głuchowie i Jarogniewicach. Zakład został przeniesiony. Tutaj mogłem już  rozwinąć działalność na znacznie szerszą skalę.

Wprowadziłem szkolenie w dziewiarstwie, koszykarstwie, introligatorstwie  i szczotkarstwie. Życie w ośrodku nabrało rumieńców. Otrzymaliśmy także maszyny dziewiarskie.

To były początki. Cały czas jednak zastanawiałem się   nad znalezieniem dla niewidomych lepszej, bardziej nowoczesnej pracy. Postanowiłem spenetrować okoliczne fabryki. Spośród mieszkańców ośrodka wybrałem kilku  inwalidów  i razem jeździliśmy po zakładach przemysłowych, szukając odpowiednich czynności.

Od ministra przemysłu i handlu otrzymałem zezwolenie na wejście do wszystkich fabryk w Polsce. To bardzo ułatwiało poszukiwanie  i dokonywanie prób.

Wytypowaliśmy wiele stanowisk pracy, między innymi - w Zakładach Cegielskiego, Goplanie, Fabryce Opon Samochodowych w Poznaniu. Czynności próbne niewidomi wykonywali z wielkim zapałem. Często już po dwu dniach opanowywali niezbędną do produkcji technikę. Duża ich liczba otrzymała w tym czasie  pracę w przemyśle.

Postanowiliśmy nakręcić film pokazujący pracę niewidomych    na różnych stanowiskach w zakładach przemysłowych. Film był potem wielokrotnie w różnych okolicznościach wyświetlany, a to z kolei ułatwiało  dalsze zatrudnienie.

Pewnego razu ówczesny minister  pracy i opieki społecznej - Kazimierz Rusinek - zaprosił na pokaz filmu kilku ministrów i wysoko postawionych działaczy państwowych. Film wywołał wielkie zainteresowanie. Obecny na nim minister Eugeniusz Szyr -  kierownik resortu przemysłu i handlu - oświadczył, iż wydał zezwolenie na wejście do fabryk, ale naprawdę to nie wierzył, żeby z tego coś wyszło. Tymczasem rezultaty przekroczyły najśmielsze oczekiwania. Dzięki temu dał nam przydział igieł, wełny i maszyn do Głuchowa. Później umożliwiło to  założenie spółdzielni dziewiarskiej w Poznaniu.

Powiedzieliśmy już sporo, jakie Henryk Ruszczyc miał osiągnięcia w pracy dla niewidomych i szerzej - dla  kraju, co trwałego zostawił po sobie. Czas więc zastanowić się, jakim był człowiekiem, z czego wynikała postawa sprawiająca, że wszystko, co miał, oddał  bliźnim.

W 1980 roku została nagrana na pięciu kasetach magnetofonowych książka pt. "Henryk Ruszczyc we wspomnieniach". Zawiera ona spostrzeżenia i  przemyślenia różnych ludzi - widzących i niewidomych, którzy na swej  drodze spotkali dobroczyńcę z Lasek. Myślę, że w kilku   wybranych wypowiedziach z tego nagrania znajdziemy  choć  częściową odpowiedź na postawione pytanie.

Siostra Monika Bogdanowicz:

   Najbardziej charakterystyczna cecha osobowości   Henryka Ruszczyca to  niesłychana  wrażliwość na cierpienie ludzkie, a jednocześnie niemożność zajęcia pasywnej postawy wobec czyjegoś cierpienia. Za wszelką cenę pomóc, pomimo przeszkód i trudności. Czasami - zdawałoby się - wbrew logice.

W czasie powstania Ruszczyc troszczył się o rannych z  naszego oddziału mieszczącego się w Domu Dziewcząt. Odwiedzin jego w salach, mówiąc szczerze, bardzośmy nie lubiły. Przy jego niesłychanej wrażliwości i chęci niesienia pomocy, obecność cierpiącego, chorego  była dla niego czymś nie do zniesienia. - Skoro go boli, to  powinien dostać coś przeciwbólowego. Nie pomagały żadne tłumaczenia, że chory dopiero co dostał, że za dużo dawać nie można, bo przestanie pomagać, a może zacząć szkodzić. Nie ustępował.

Błędem byłoby jednak  uważać Ruszczyca  tylko za uczuciowca. W ciągu długich lat pracy na jednym terenie podziwiałam wielokrotnie, jak bogato i różnorodnie  obdarowany był z natury. Wybitna inteligencja, umysł lotny, ale nie powierzchowny, zdolny do głębokich przemyśleń, pełen inwencji twórczej, dobry organizator, równocześnie samowolny, trochę kapryśny fantasta, a przy tym ofiarny aż do ostatnich granic. Ta ofiarność pozwalała mu odrzucić własne, osobiste życie, i oddać się całkowicie w służbę niewidomych.     

Janusz Wieczorek - szef Urzędu Rady Ministrów:

 Pisanie o Henryku Ruszczycu nie jest rzeczą łatwą, był bowiem człowiekiem niezwykłym. Łączył w sobie niespotykany  talent  pedagoga i organizatora z umiejętnością poświęcenia się bez reszty szlachetnym celom, sumiennością walki o ich  osiągnięcie, z osobistą skromnością, na jaką potrafi się zdobyć tylko  człowiek wielkiego serca, wynoszący ponad wszystko potrzeby innych ludzi.

Takim poznałem Henryka Ruszczyca przed trzydziestu laty, w ówczesnym Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, w   którym podejmowaliśmy działalność na niezwykle trudnym odcinku - rehabilitacji społecznej inwalidów wojennych  i ludzi dotkniętych kalectwem. Cały kraj leżał w gruzach. Codziennie ze wszystkich zakątków świata napływały transporty byłych więźniów  obozów koncentracyjnych, obozów jenieckich, demobilizowanych żołnierzy, ludzi okaleczonych przez wojnę i hitlerowskie bestialstwo, którym trzeba było przywrócić cel życia, znaleźć należne im miejsce w społeczeństwie.

Henryk Ruszczyc był właśnie konsultantem  ministerstwa. Oczekiwano od niego koncepcji organizacyjnych  i podejmowania konkretnych działań. On budował w tych pierwszych powojennych latach  zręby całego systemu opieki nad inwalidami. Tworzył zasady pomocy lekarskiej i socjalnej. Organizował, jak się wtedy mówiło, produktywizację niewidomych. Jeździł po całej Polsce  i jednał dla swojej idei dyrektorów fabryk,  zarażał ich koncepcją pracy inwalidów. Tworzył zasady szkolenia zawodowego, inspirował inżynierów i techników, którzy z jego inicjatywy  podejmowali się przystosowania maszyn i urządzeń do możliwości ludzi dotkniętych kalectwem.

Był w swoich  w działaniach nieustępliwy  i konsekwentny, a jednocześnie  okazywał niezwykłą cierpliwość i takt, które mu przysparzały sojuszników. Budził ludzkie sumienia i zarażał swoją wiarą. O tym, że żadne kalectwo nie stanowi  przeszkody dla udziału w życiu zawodowym i społecznym, że to tylko kwestia stworzenia właściwych programów i stosowania odpowiednich  metod, potrafił przekonać również kierownictwo  ówczesnego resortu pracy i działaczy gospodarczych.

Byliśmy więc zaskoczeni, kiedy pewnego dnia, po dwu latach  pracy, postanowił opuścić ministerstwo  i powrócić do Lasek. Wydawało  się, że tu ma więcej do zrobienia, że jest bardziej potrzebny w realizowaniu kompleksowych działań,  niż tam, na jednym tylko odcinku pracy. Ale Henryk Ruszczyc patrzył na wszystko sercem. Wiedział, że w Warszawie zasiał już ziarno, które będzie owocować. Tam natomiast, w Laskach, czekali na niego niewidomi, dla których był wzrokiem, których uczył patrzenia w przyszłość.

Spotykaliśmy się później jeszcze  wielokrotnie do ostatnich niemal chwil jego życia. Odwiedzał często Urząd Rady Ministrów, zawsze z problemami swych wychowanków. Raz były to sprawy związane z wyposażeniem internatu  i szkoły, innym razem -  konieczność zakupu urządzeń do szkolenia zawodowego, a jeszcze innym - interwencje dotyczące zatrudnienia.

Nigdy nie miał spraw osobistych. Nie zdarzyło się, aby do kogokolwiek zwrócił się o coś, co  byłoby wyłącznie jego osobistym problemem. Nie zdecydował się na stworzenie własnego domu. Może dlatego, że rozumiał lepiej niż inni, że serca nie można dzielić  na dwoje. Takim pozostał w mojej pamięci.     

 Prof. Zofia Sękowska:

Około roku 1950 Henryk Ruszczyc ciężko zachorował. Sytuacja wydawała się beznadziejna, a jednak dźwignął się jeszcze  i pracował kilkanaście lat  dla swoich niewidomych. Właśnie wtedy, jako chory chronicznie człowiek z astmą i uszkodzonym sercem, prowadził najbardziej intensywne eksperymenty  w szkoleniu zawodowym.

Przyjmował u siebie wychowanków, aktualnych i dawnych, którzy dzielili się swymi doświadczeniami, sukcesami i trudnościami. Dawnych wychowanków, już usamodzielnionych, z rodzinami zapraszał na święta do Lasek, a czasem także  na wakacje. - Dopóki możemy się jeszcze spotykać -  mawiał -   przyjeżdżajcie, bo nie wiadomo, co będzie za rok. Chciał bardzo związać  kogoś bliskiego z Laskami, przekazać mu pracę, która wysuwała mu się ze słabnących rąk. Ataki duszności były coraz cięższe i częstsze, bardzo cierpiał. Mimo najtroskliwszej opieki trudno mu było przynieść ulgę. Nie skarżył się nigdy.

Dziennikarka - Ewa Kołaczkowska:  

   Ostatni raz widziałam pana Ruszczyca 28 września   1968 roku. Zrobił na mnie wrażenie człowieka bardzo zmęczonego. Tym razem zaczął mi zaraz mówić o Kijowie, że chciałby tam pojechać. - Teraz wszystko jest tam inne - powiedziałam. - Ale rzeka została ta sama. Nigdy przedtem, ani w Lublinie, ani w Surhowie -  nie wspominał kijowskich czasów. Obecnie jednak widać nurtowało go pragnienie obejrzenia scenerii lat dziecięcych i młodzieńczych.

Pokazywał jakieś prospekty, jakby czekał na zachętę  czy namowę z mojej strony. Chciał, abym go poparła. Wysunęłam  argument niebezpieczeństwa konfrontacji z marzeniem. - Ale rzeka została ta sama - powtórzył.

Zamilkłam. To prawda, pomyślałam. Zmienia się to, co  dodał człowiek, i drobniejsze  elementy natury, ale rzeczy  wielkie - morze, góry, rzeki - pozostają niezmienione. I wyobraziłam sobie Dniepr i pana Henryka, stojącego na brzegu  i patrzącego na swoje życie.

Od 1966 roku aż do końca Henryka Ruszczyca otaczała  pielęgniarską opieką siostra Róża Szewczuk. Oto jak wspomina ona ten okres:

"Pan Ruszczyc nadal zajmował się wychowawstwem chłopców,  którzy mieli wstęp do jego  pokoju  o każdej porze. Postanowiono przybudować do infirmerii mieszkanko dla pana Ruszczyca, z osobnym wejściem, gdzie po godzinach urzędowania w Domu Chłopców mógłby spokojnie odpocząć, a w    razie potrzeby  mieć pomoc lekarską i pielęgniarską. Bardzo niechętnie przyjął tę propozycję. Było to jednak konieczne, gdyż  dzięki temu mógł dłużej pracować dla dobra niewidomych.

Wiele miałyśmy kłopotu my, pielęgniarki, bo pan Ruszczyc życzył sobie, żeby niewidomi miejscowi i przyjezdni o każdej porze byli wpuszczani. W niewielu tylko wypadkach udawało się sprawę przełożyć na później. W listopadzie 1972 roku  pan  Ruszczyc ciężko zachorował. Czuwała przy nim stale jego siostra -  pani Janina. W ciągu ostatnich paru tygodni nie mógł się bez niej obyć.

Nastał tragiczny dzień  3 stycznia. Wczesnym  popołudniem, o godzinie 13.30 przyszedł atak kaszlu. Pan Ruszczyc uniósł się na poduszkach. Nastąpił silny krwotok. Ratunek był natychmiastowy, ale już nic nie pomogło. O godz. 13.45 zakończył życie. Spokój i dostojeństwo malowały się na jego umęczonej twarzy.  

 Wychowanek zakładu w Laskach - Bartłomiej Rogowski:   

 Był czwartek, 4 stycznia 1973 roku. Siedziałem w Klubie Aktora  w SPATiF, gdzie grałem wieczorami dwa razy w tygodniu. Odwołano mnie  do telefonu. Dzwoniła pani Welmanowa. Powiedziała tylko: - Umarł Pan Ruszczyc, pogrzeb w poniedziałek.

 Bardzo powoli odłożyłem słuchawkę  i wróciłem do rozbawionej sali. Usiadłem przy fortepianie.

Aleja Topolowa w Laskach  pachnie, szumi, jest ciepło. Siedzimy na trawie i śpiewamy. Ja gram na akordeonie, a obok siedzi Pan Ruszczyc. Prawie już męskie głosy  chłopców z zawodówki  poprzez topolowe liście sięgają zachodniej ściany Domu Świętej Teresy i odbite - lecą w równoległą aleję Brzozową.

Przestaję grać, bo czuję dotknięcie ręki Pana Ruszczyca. Umilkliśmy. Nie mógł mówić głośno. - Chłopcy, a teraz "Rozszumiały się wierzby" -  wyszeptał z tym swoim charakterystycznym "r".

Popłynęły słowa pieśni w topolową przestrzeń.

Nagle  teraz, tu w Klubie Aktora -  usłyszałem, że wszyscy śpiewają tę właśnie melodię. Zacząłem ją grać zupełnie nieświadomie, ale gdy zdałem sobie z tego sprawę - włożyłem w nią całą duszę. Wszyscy wstali od stołów i otoczyli fortepian. Wszyscy oni czcili pamięć Henryka Ruszczyca, nawet o tym nie wiedząc.

Nie czułem styczniowego zimna. Nie czuło go  też chyba  tych kilkaset osób,  które,  jak i ja, nie zmieściły się już w zatłoczonej kaplicy.

Stoję teraz oparty o przykapliczny murek, na którym wiele lat temu zdzierałem siedmioletnie kolana. Po wyjściu z zakładu, byłem w Laskach wiele razy, ale nigdy dotąd nie wróciłem tu tak, jak dziś... naprawdę.

Stoję i słucham mszy za duszę świętej pamięci. To niemożliwe. Tak niedawno przecież, pół roku temu, napisałem artykuł z okazji czterdziestolecia Jego pracy. Spotkaliśmy się potem w ZSI. Pan Ruszczyc stał, ciężko dysząc, po sforsowaniu pięciu schodów  wejściowych. Był już wtedy bardzo słaby. Przytrzymywał mnie za rękę   i przez jakiś czas głośno oddychał. Potem objął, pocałował i powiedział: "Bardzo Ci dziękuję". A ja czułem się, jakbym dostał Nagrodę Nobla. Po chwili wyszeptał: "Czemu się nie pokazujesz, łobuzie?  Przyjedź pogadać. Pamiętaj, żebyś zdążył jeszcze". Zaniósł się kaszlem połączonym ze śmiechem. Nie zdążyłem.

 Teraz mówił ksiądz Tadeusz, a ja myślę, że posiadł on tak trudną sztukę właściwego słowa. Wie i tym razem, jakich słów nam potrzeba, nam  wszystkim, których Pan Ruszczyc żegnał, wyprawiając  w samodzielny świat, a  którzy przyszliśmy tu pożegnać już Jego samego.

Rozdzwonił się kapliczny dzwon. Niezwykle długi kondukt rusza powoli, jak gdyby chciał odwlec jeszcze ostateczną chwilę pożegnania. Z bardzo daleka, z przodu, ledwo słychać śpiewy sióstr. Tutaj tylko kroki... Dużo kroków.

Wchodzimy na laskowski cmentarz. Znam tu już coraz więcej nazwisk. Tuż obok miejsca, które za  chwilę stanie się grobem Pana Ruszczyca, leży Zygmunt Serafinowicz. Teraz  leżeć będzie obok siebie dwu pedagogów, dwu serdecznych     przyjaciół.   

Nad otwartym grobem ostatnie słowa pożegnania w imieniu byłych wychowanków wygłosił mgr Kazimierz Lemańczyk:

- Zmarł człowiek wielkiego serca, pionier rehabilitacji zawodowej i społecznej , człowiek wielkiego umysłu, zaangażowany bezgranicznie do końca w sprawy niewidomych.

 Kochany Panie Dyrektorze, ile to razy skupialiśmy się wokół Ciebie. Ile to razy udzielałeś nam rad, wskazówek, przestróg. Ile to razy dyskutowałeś z nami, a te dyskusje były nam tak potrzebne. Byłeś dla nas nauczycielem. Byłeś dla nas ojcem, a najbardziej byłeś dla nas przyjacielem.

 Szliśmy do Ciebie w chwilach załamania. Szliśmy do Ciebie w chwilach dla nas trudnych i ciężkich. Szliśmy do Ciebie w chwilach dla nas radosnych.

Ty uwierzyłeś w nas i dzięki temu my uwierzyliśmy  w siebie. Staliśmy się pełnowartościowymi członkami  społeczeństwa.

 Cokolwiek chciałbym powiedzieć, jakkolwiek chciałbym to wyrazić, nic, żadne słowo nie jest w stanie wyrazić tego, co my, wychowankowie Twoi, dzisiaj czujemy. Nie jesteśmy w stanie wyrazić tego, co Ty dla nas zrobiłeś, co tracimy z Twoim odejściem. W imieniu wszystkich wychowanków  przyrzekam, że wiernie będziemy kontynuować  Twoje idee dlatego, że zostawiłeś nam Twoje serce, zostawiłeś nam wiarę w człowieka, zostawiłeś nam swoją miłość.  

  Odszedł niezwykły człowiek i serdeczny przyjaciel - Henryk Ruszczyc, ale  przecież ciągle jest wśród nas. Żyje nie tylko w naszych sercach i wdzięcznej pamięci, ale także w dziełach, które stworzył. Całe jego życie można uznać za przesłanie dla wszystkich niewidomych. Na dowód sięgnijmy jeszcze raz do wspomnianej wcześniej mojej  rozmowy i zacytujmy ostatni jej  fragment, zwłaszcza że stanowi on  jakby przesłanie na dzisiejsze czasy:

Za rzecz ogromnej wagi uważam zwiększanie aktywności  zawodowej, społecznej i kulturalnej niewidomych. Należy stwarzać takie układy, aby stale pogłębiali swoje intelektualne zainteresowania i zamiłowania. Trzeba się nieustannie uczyć. W tej dziedzinie mamy do zanotowania korzystne  zmiany. Znaczna grupa niewidomych  uczęszcza do szkół średnich i wyższych, ale ciągle jest ona za mała. Wiedza jest podstawą  działalności intelektualnej,  społecznej i kulturalnej, daje także większą swobodę  w wyborze pracy zawodowej. I dlatego, chciałbym to mocno podkreślić, pracując, jednocześnie trzeba się uczyć. Bardzo bym pragnął, aby rzetelna wiedza u niewidomych była podstawą pracy zawodowej i zainteresowań kulturalnych,  by możliwości, oparte na wysokich kwalifikacjach, stale wzrastały wraz z rozwojem społeczeństwa  i aktywności samych zainteresowanych.

Uważam także, iż należy rozwijać działalność zmierzającą do takiego stanu, aby jak najwięcej niewidomych  pracowało wśród ludzi widzących i nie tworzyły się środowiska zamknięte, dlatego w Laskach zawsze popieraliśmy masaż  oraz prace przy obsłudze skomplikowanych urządzeń mechanicznych.

Niezbędna jest tu pomoc państwa i Polskiego  Związku Niewidomych  w zaopatrzeniu inwalidów  w urządzenia ułatwiające pracę i naukę. Najważniejsze jednak wydaje się zrozumienie przez samych  niewidomych faktu, że od ich aktywności zależy teraźniejszość i przyszłość.

Istnieją też możliwości nie w pełni wykorzystane w działalności  artystycznej. Tutaj moi uczniowie, którzy założyli potem spółdzielnię "Nowa Praca Niewidomych", mają duże osiągnięcia i doświadczenia. Bez tego "Cepelia" nie  roztoczyłaby nad nimi opieki organizacyjnej. Należy rozwijać  pracę artystyczną nie tylko  w produkcji dzianiniy, ale i w innych dziedzinach wytwórczości i sztuki.

 Szkoda, że przesłanie wielkiego pedagoga i organizatora pracy, pragnącego, aby więcej niewidomych podejmowało działalność artystyczną, jeszcze nie doczekało się spełnienia. Poza  warszawską  spółdzielnią żaden inny zakład pracy nie podjął tak ambitnych zadań.  W życiu indywidualnym też jest jeszcze wiele niezdobytych obszarów, na przykład w dziedzinie muzyki, literatury, publicystyki, rękodzielnictwa. Ale... nic straconego. Życie ciągle idzie naprzód i przynosi nowe doświadczenia.

 

Fragment monografii: "Ręce, które widzą", autorstwa Józefa Szczurka,   wydanej przez spółdzielnię "Nowa Praca Niewidomych" w Warszawie  w 2001 roku