Warszawa - Rio - Głowno  

(Odcinek 5)  

Edwin Kowalik   

 

 W hotelu Guanabara, gdzie ulokowano nas wieczorem po przyjeździe, musieliśmy, podobnie jak u nas, zameldować się. Mnie zapisano jako Edvin Covalici, a moja żona została po prostu nazwana Signorą Danuttą. Dla nich było to ułatwieniem, dla nas zaś przyjemną śmiesznostką. Powędrowaliśmy aż na dziewiętnaste piętro razem z profesorem Henrykiem Sztompką - polskim członkiem jury konkursu.   

   Pan S. i pan M. uczą nas pierwszych portugalskich zwrotów, a więc: por favor - proszę, obrigado - dziękuję, andar - w windzie, pagar - płacić. Jeszcze przed kolacją wywiad. Dziennikarka była urocza - o wszystko pytała, a notowała chyba jeszcze więcej. I oto drugiego dnia dowiedziałem się, że w konkursie w Warszawie zająłem pierwsze miejsce, co oczywiście nie było prawdą. Mianowano mnie „Harasiewiczem” i do dzisiaj nie wiem, czy był to dla mnie zaszczyt, czy też nie. Dziennikarka nie wydawała się speszona swoimi rewelacjami, a sprostowań w Brazylii się nie zamieszcza. W wywiadzie padły też słowa o zaginionych bagażach. W sposób barwny opisano przebieg całej rozmowy, na której początku, według reporterki, byłem smutny z powodu zawieruszenia się naszych rzeczy, a rozkwitłem radosnym uśmiechem, gdy konwersacja przeszła na muzykę, malarstwo i sztukę. Roiło się od horoskopów i komplementów na temat mojej wiedzy, dzielności, energii i talentu. Szaleństwo wywiadów zaczęło swój taniec.   

      Podczas kolacji, gdy nie wiedzieliśmy, jaki wybrać deser, profesor Sztompka zaproponował banany. Kelner zdumiał się niesamowicie. Wytrzeszczył oczy i z gestem zabawnej dezorientacji powtarzał: "como, como, como?". Zdecydował się wreszcie zawołać maitre dhotel, który dobrą francuszczyzną wytłumaczył nam, że w "przyzwoitych " lokalach bananów się nie podaje. Lokal rzeczywiście był przyzwoity, ale też odpowiednio drogi. Na razie płacił za wszystko pan S., a właściwie chyba organizatorzy konkursu, chociaż do dzisiaj nie wiem, jak było w istocie, bo jedni mówili, że pan S. zarabia na konkursie, a on sam twierdził, że do niego dokłada. Pan S. jest pianistą i kompozytorem gdy gra, słuchacz musi opanować nerwy, a fortepian wprost "jęczy" pod jego uderzeniem. Opowiadano o nim, że karierę muzyczną zaczął w cyrku, grając nogami, a także, że był uczniem Paderewskiego, czemu ten ostatni naprawdę nie mógł zaprzeczyć. Po konkursie zrobili to wprawdzie w licznych artykułach dziennikarze w imieniu Paderewskiego, ale czy  dziennikarzy można brać poważnie?  

W każdym razie pan S. znalazł dużo ofiarnych ludzi, którzy wykorzystali wszystkie swoje wpływy, aby konkurs doszedł do skutku finansowo i organizacyjnie. Sam mianował się przewodniczącym - presidente - a po konkursie żalił się powszechnie na niewdzięczność ludzką. Samo przedsięwzięcie miało jednak duży rozgłos. Już drugiego dnia byliśmy na cocktailu u ministra spraw zagranicznych, a następnego dnia z wizytą u prezydenta Kubitschka. Na cocktailu dziesiątki zdjęć indywidualnych i zespołowych, prezentacje przed dygnitarzami, rozmówki łamanymi językami. Ambicją każdego bogatego Brazylijczyka jest urządzenie tego rodzaju przyjęć. Pije się whisky, gin i inne trunki, zajada się mikroskopijne kanapeczki, roznoszone przez lokajów, a wszystko to na stojąco, chodząc i pogadując, z kim się zdarzy. Cocktail nie polega bowiem na charakterystycznej dla polskich przyjęć wystawności jedzenia, lecz na zaimponowaniu urządzeniem i dekoracją mieszkania, doborem zaproszonych gości, a przede wszystkim bogactwem i wystawnością ubiorów. Kilkudziesięciostronicowe dzienniki brazylijskie zawdzięczają swą poczytność nie tylko wiadomościom i potężnym działom reklamowym, ale również w dużej mierze fotoreporterom i sprawozdaniom z cocktailów. Jednak jest coś beznadziejnego i monotonnego w ciągłym spędzaniu czasu na tego rodzaju przyjęciach.   

Do prezydenta Kubitschka udała się duża grupa: ponad stu uczestników konkursu, wszyscy organizatorzy, goście i cała masa reporterów. Na miejscu zbiórki doznaliśmy niemal wstrząsu - prawie same kobiety! Wpadliśmy w jakiś wir bieganiny, krzyku, śmiechu. Zdawało się, że znaleźliśmy się nagle na wielkiej przerwie w gimnazjum żeńskim. Uczestniczki konkursu górowały nad nami liczebnie, a pochodziły głównie z Argentyny. Przegrupowywano nas, ustawiano w najróżniejszych pozach do zdjęć.   

Prezydent przyjął nas bardzo "demokratycznie". Niemal każdemu podawał rękę, a moją trzymał szczególnie długo, pozwalając na zrobienie odpowiedniej ilości zdjęć. Przemówił krótko, życząc wszystkim sukcesów. Potem jeszcze ktoś przemawiał i robiono zdjęcia, które nazajutrz sprzedawano po półtora dolara za sztukę.   

Pierwszy brazylijski konkurs pianistyczny wzorowany był na naszym ostatnim konkursie chopinowskim. Inicjatorowi konkursu - panu S. - pomagała attache kulturalna naszej placówki, ale jest pewne, że nie wiedziała, jak organizuje się tego rodzaju imprezy. Brakowało sensu w układzie programu: były trzy etapy, ale drugi wydawał się łatwiejszy od pierwszego, choć logicznie rzecz biorąc, powinno być odwrotnie. Z pierwszej eliminacji zwolnieni byli wszyscy zdobywcy jakichkolwiek nagród w międzynarodowych konkursach. Brało w niej udział praktycznie niewielu uczestników.   

Pierwszy etap obejmował etiudy, poloneza i nokturn. Trzeba przyznać, że „łacińscy Amerykanie” grali to wszystko lepiej, niż się spodziewałem. Do trzeciego etapu przebrnęło ich jednak zaledwie kilkoro - byli to przeważnie Brazylijczycy. Wśród nich trafiło się i "cudowne dziecko", które wprawdzie grało Chopina cudacznie, ale w czasie trwania konkursu miało zaledwie trzynaście lat, za to, gdy zostało laureatem - nagle odmłodniało - w reklamach koncertowych miało już tylko dwanaście.   

Do drugiego etapu włączono mazurki, jedną etiudę, scherzo, balladę lub jedną z części sonaty oraz utwór kompozytora brazylijskiego. Grało około pięćdziesięciorga pianistów, lecz do trzeciego etapu weszło już tylko dwanaście osób. Program obejmował dowolny koncert z towarzyszeniem orkiestry. Chopina grało zaledwie dwóch pianistów - ja i jeszcze jeden Rosjanin. Do finału doszli: Austriak Jener, dwóch Rosjan - Doreński i Woskreseński, Włoch - Postiglione, Belg - Copens, Węgier - Vasary, Amerykanin - Anievas, trzech Brazylijczyków, Argentynka i ja. Trzeba jednak przyznać, że oceny z wyjątkiem ostatnich, decydujących chwil były obiektywne. Jurorem z Polski był Henryk Sztompka, zaproszono również Rosjanina, Austriaka, Francuzkę i innych. Jedynym zgrzytem w Komisji była signora Dantas - bogata dama, właścicielka jednej z gazet. Niewątpliwie była melomanką, ale uważała się za znawczynię i filar życia muzycznego. Motorem tak wysokiego jej mniemania o sobie był ów dziennik, w którym zamieszczała krytyki i recenzje muzyczne, a „drzwi” do jury konkursowego stanęły przed nią otworem, gdyż ufundowała jedną z trzech pierwszych nagród konkursu.   

Pierwsza nagroda była po prostu oszałamiająca - tysiąc  dolarów, fortepian tejże wartości i kontrakt na dziesięć koncertów. Druga nagroda - sześćset dolarów, trzecia - pięćset oraz tej samej wysokości nagroda specjalna za wykonanie utworu brazylijskiego. W czasie konkursu nasza placówka dyplomatyczna wyznaczyła jeszcze studolarową nagrodę za najlepsze wykonanie mazurka Chopina. Na końcu konkursu przy ogłoszeniu wyników dodatkowe nagrody dołączyły osoby prywatne.   

Organizacja konkursu nie stała na właściwym poziomie. Wprawdzie uczestnicy mieli zapewnione mieszkania i obiady - czarna fasola, ryż i czysta woda do popijania - ale do dyspozycji oddano dom nauczycielski gdzieś na końcu miasta, skąd dojazd do stołówki Ministerstwa Edukacji trwał dwie godziny. Ćwiczyliśmy w prywatnych mieszkaniach Brazylijczyków i prawie wszyscy tracili około sześciu godzin dziennie na pokonywanie przestrzeni między domem nauczycielskim, stołówką z wyznaczonym do ćwiczeń fortepianem. Było to zabójcze dla artystów. Niesamowity upał, duchota i szaleństwo komunikacyjne wysysały niemal doszczętnie żywotne siły. Toteż kto mógł, wymykał się spod opieki organizacji i urządzał się prywatnie. Oczywiście sprawy finansowe nie grały tu roli wobec życzliwej pomocy mieszkańców Rio czy też innych placówek. Dość powiedzieć, że pod koniec konkursu w domu nauczycielskim pozostało zaledwie czterech uczestników.   

Fortepiany konkursowe i te prywatne, do ćwiczeń, były więcej niż okropne. Klimat Brazylii nie sprzyja wprawdzie ich konserwacji, ale winę za ten stan rzeczy ponosili głównie organizatorzy. W następnym artykule będę mówił o przebiegu konkursu, opowiem o przygodach z fortepianem konkursowym. Wywołały one w prasie ogromną burzę, a publiczności sprawiły wiele uciechy.   

Poza nielicznymi wyjątkami uczestnicy konkursu mieli skromne środki. Poznać to było łatwo po sposobach zaopatrywania się w sklepach i organizowaniu sobie przyjemności. Co prawda nie można porównywać ich z nami, bo my nie mieliśmy pieniędzy w ogóle, a w dodatku skradziono nam bagaż. Może jedynie Amerykanin Anievas oraz Doreński i Woskreseński mogli stanąć z nami w jednym szeregu. Anievas spodnie i marynarkę miał nie od kompletu, w swoim kraju bowiem pracował podobno przy czyszczeniu aut na nocnej zmianie, ćwiczył zaś w dzień. Doreński i Woskreseński mieli wspólny frak, a wzajemne pożyczanie odbyło się nie bez komizmu, jeden bowiem był wysoki, drugi zaś raczej niski. Nikt na ten temat nie robił uwag, a przynajmniej wśród uczestników nie słyszało się żadnych złośliwości. Wszyscy natomiast cieszyliśmy się u Brazylijczyków ogromną sympatią i uznaniem, rozrywano nas, zapraszając do domów  na cocktaile.   

Rosjanie przyjechali z własnym tłumaczem, w Brazylii bowiem nie ma ich placówki, gdyż obydwa kraje nie utrzymywały w tym czasie ze sobą stosunków dyplomatycznych. Wypadło to jednak o tyle niefortunnie, że tłumacz mówił po hiszpańsku, a nie po portugalsku. Rosyjski jest zresztą językiem, którym usiłują porozumiewać się wszyscy rozmówcy, oczywiście, gdy stwierdzą, że mają do czynienia z kimś z naszych stron. W czasie trwania konkursu wywieszono w Teatro Municipal flagi państw, których przedstawiciele brali udział w rozgrywkach. Rosyjskiej nie wywieszono aż do końca, mimo iż odzywały się na ten temat głośne słowa krytyki. Polska flaga wisiała jednak zawsze, choć o Polsce niewiele się wie w Brazylii. Pytano nas nieraz, czy Polska to Rosja, czy mówi się tam po niemiecku, czesku czy francusku. Naszych wielkich ludzi też nie znają - najwięcej słyszeli o Sienkiewiczu. Wszyscy natomiast z uśmiechem aprobaty wymieniają nazwiska: Chopin, Paderewski. Wszyscy ci, którzy słyszeli w Rio Halinę Czerny - Stefańską, wyrażają się o niej sceptycznie, a o Harasiewiczu nie słyszeli w ogóle.   

No cóż, każdy, nawet najgłośniejszy konkurs ma swoje lokalne znaczenie. I konkurs w Brazylii miał również ograniczony zasięg, ale przyznać trzeba, że posiadał wspaniałą, uroczystą i reprezentacyjną oprawę.  

Pochodnia czerwiec 1958   

 

 

 

Udana impreza w Opolu  

Edwin Kowalik  

    

Powróciliśmy z Opola z uczuciem głębokiego zadowolenia. Ósmy konkurs amatorskich zespołów muzycznych PZN stał się niewątpliwie szczytowym osiągnięciem spośród imprez tego rodzaju, organizowanych dotychczas. Gospodarzem tego interesującego wydarzenia kulturalnego był Opolski Okręg PZN, personalnie - przewodniczący kolega Romańczyk. Oczywiście, jak w każdej pracy ogromnej, żywej machiny i tu zdarzały się drobne usterki - powiemy o tym kilka słów pod koniec - całość jednak wypadła nadspodziewanie efektownie i zrobiła silne wrażenie na widzącym społeczeństwie Opola, miasta czystości, uprzejmości i upodobania do dobrej muzyki.   

W dniu 21 maja bieżącego roku na dwudniowe rozgrywki konkursowe, koncerty i zabawy przybyło czternaście zespołów: z Wrocławia, Kędzierzyna, Bytomia Śląskiego, Gdańska, Krakowa, Bydgoszczy, Będzina, Łodzi, Bytomia Odrzańskiego, Lublina, Warszawy, Częstochowy, Białegostoku i Przemyśla. Na odprawie w dniu 21 maja omawiano sprawy organizacyjne i muzyczne, przy czym dyskusja była żywa i wniosła wiele konstruktywnych elementów do pracy dni następnych. Występy zespołów rozpoczęły się dnia 22 maja o godzinie dziewiątej pokazem muzycznym jedynego zespołu młodzieżowego w tym konkursie, który przyjechał z Wrocławia. Następnie na estradę wychodziły zespoły według kolejności, ustalonej losowaniem, przedstawiając program,  złożony z trzech utworów, obejmujących polską twórczość  rozrywkową. Niektóre zespoły przedstawiły również solistów.  

Występy zespołów oceniało dziewięcioosobowe jury, złożone z działaczy muzycznych i kulturalnych Opola. Byli w nim również dwaj przedstawiciele z Warszawy - znany kompozytor Jerzy Abratowski i redaktor muzyczny PZN - Edwin Kowalik. Oceny stawiano zgodnie z regulaminem, maksimum do dwudziestu pięciu punktów według kryteriów: intonacja i rytm, interpretacja i dobór repertuaru, postawa społeczna zespołu.   

W regulaminie, uwzględniając obchodzone w całym kraju uroczystości, związane z dwudziestoleciem Polski Ludowej, dostosowano, jak już wspomnieliśmy, warunki konkursu do potrzeby krzewienia w naszym kraju upodobania do twórczości rodzimej i kultywowania polskiej muzyki. Poziom tegorocznego konkursu pod względem wykonawstwa był w porównaniu do lat ubiegłych zaskakująco wyrównany. Nie znaczy to, ażeby zespoły, które zajęły końcowe miejsca, dorównywały zespołom czołowym. Równiejszy start dotyczył raczej starannego przygotowania programu, równowagi wewnętrznej pod względem odporności nerwowej i równowagi wykonawczej. Wszystkie zespoły potrafiły utrzymać właściwą postawę artystyczną, stanowiącą głównie o wartości i przydatności estradowej zespołu.  

Programy wykazały lepszy niż w zeszłym roku dobór utworów. Znakomitym postępem w pracy odznaczyły się zespoły z Kędzierzyna, Bytomia i Krakowa, na doskonałym, ustabilizowanym już poziomie utrzymał się zespół gdański. Będę wyrazicielem nie tylko własnych poglądów, gdy przekażę kilka ciepłych słów zespołom z Kędzierzyna i Bytomia Śląskiego. O zespołach tych jeden ze znakomitych jurorów powiedział: "Mogliby z największym powodzeniem występować w najlepszych lokalach krajów europejskich" - a inny: "Zdumiewa mnie precyzja wykonawcza i czystość gry zespołu kędzierzyńskiego, fascynuje wszechstronność stylu, żywotność i bogactwo aranżacji zespołu bytomskiego". Od siebie dodam chyba jeszcze tyle, że zespoły te przynoszą zaszczyt naszej organizacji, oby pracowały i rozwijały się nadal w tym samym stopniu.   

Żmudne i przewlekłe były prace nad ustaleniem i rozdziałem nagród. Komisja postawiła bowiem sobie zadanie, biorąc pod uwagę wysoki poziom, odznaczenie bodaj najmniejszą nagrodą każdego zespołu. Po wielogodzinnych debatach ustalono następującą kolejność: pierwsze miejsce zajął zespół z Kędzierzyna, który otrzymał nagrodę rzeczową Związku Spółdzielni Niewidomych wartości trzech tysięcy złotych oraz nagrodę Zarządu Głównego PZN - cztery tysiące złotych, puchar przechodni i tytuł centralnego zespołu muzycznego niewidomych. Drugie miejsce zajął zespół z Bytomia Śląskiego, któremu przypadły: nagroda rzeczowa ZSN wartości dwóch i pół tysiąca złotych i nagroda pieniężna  Zarządu Głównego PZN - dwa tysiące złotych            

trzecie miejsce zespół z Gdańska, któremu przyznano nagrodę rzeczową ZSN wartości półtora tysiąca złotych i nagrodę pieniężną ZG PZN w wysokości dwóch tysięcy złotych. Dalsze nagrody to: nagroda Ministerstwa Kultury i Sztuki - magnetofon dla zespołu z Krakowa, nagroda Prezydium Miejskiej Rady Narodowej z Opola w wysokości tysiąca złotych dla zespołu z Będzina, nagroda WZSI z Opola - tysiąc złotych dla zespołu z Łodzi, nagroda ZSN - osiemset złotych dla zespołu z Bytomia Odrzańskiego, nagroda Wydziału Kultury Wojewódzkiej Rady Narodowej z Opola w postaci trąbki dla zespołu z Częstochowy, nagroda ZSN - osiemset złotych dla zespołu z Przemyśla.   

Drugi dzień poświęcony został naradzie Krajowej Sekcji Muzyków, w której wzięli udział również członkowie zespołów muzycznych. Dwudziestolecie Polski Ludowej łączy się w naszej organizacji z piętnastoleciem powstania spółdzielczości inwalidów. Patronat ZSN nad opolską imprezą został wykorzystany jako okazja do zapoznania zgrupowania niewidomych z historią i rozwojem ruchu spółdzielczego wśród inwalidów. Referat zredagował i wygłosił prezes Marian Golwala. W interesujących zdaniach podkreślił on znaczenie spółdzielczości dla udostępniania niewidomym szeregu prac i zawodów, podkreślił również potrzebę pełnej konsolidacji PZN i ZSN w dążeniu do podniesienia kultury wśród niewidomych, w szczególności zaś rozwoju wychowania muzycznego. Po referacie nagrodzonym hucznymi oklaskami kierownictwo obrad przejął Zdzisław Silecki - przewodniczący Krajowej Sekcji Muzyków przy PZN.   

Pogadankę o nowoczesnej aranżacji i składzie zespołów wygłosił Jerzy Abratowski, który następnie udzielał fachowych porad członkom zespołów, stawiającym liczne pytania.   

Na zakończenie obrad przewodniczący ogłosił wyniki ósmego konkursu zespołów muzycznych. Wręczając nagrody, przekazał kierownikom słowa uznania i życzył dalszych sukcesów. W godzinach popołudniowych w parku opolskim odbył się dla społeczeństwa koncert w wykonaniu nagrodzonych zespołów, który został przyjęty z entuzjazmem i uznaniem. Wieczorem na terenie Opola i w innych miejscowościach odbyły się liczne zabawy, obsługiwane społecznie przez nasze zespoły.   

Czy tegoroczny konkurs może wzbudzić jakieś zastrzeżenia czy też nasunąć uwagi, godne zastosowania w przyszłości? Niewątpliwie tak. Mamy tu na myśli przede wszystkim fakt udziału w obecnym konkursie o wiele mniejszej liczby zespołów niż w latach ubiegłych - przy czym - nieprzyjemny to moment - grał tylko jeden zespół młodzieżowy. Wydaje się również koniecznym zwiększenie ogólnej sumy nagród, zwłaszcza nagród rzeczowych, w celu mobilizacji do większego wysiłku. Poważne zastrzeżenia budzi również układ programu koncertu laureatów, w którym wystawia się kolejno w pełnych dawkach całe zespoły, nie dbając o atrakcyjność i różnorodność przebiegu muzycznego na estradzie - w przyszłości należy dokładniej przepracować program.  

Nieuzasadniony wydaje się również fakt pełnej eksploatacji wszystkich zespołów na zabawach sądzimy, że zespołom, pracującym żmudnie cały rok należy się chociaż częściowa rekompensata. Nie wszystkim zespołom zapewniono dobrą komunikację, wiele z nich opóźniło swój przyjazd do miejsca zamieszkania o kilkanaście godzin z równoczesnym obowiązkiem normalnego stawienia się do pracy tuż po przybyciu.   

Społeczeństwo opolskie przyjęło niewidomych wdzięcznie. W pierwszym dniu oferowano im koncert z udziałem orkiestry symfonicznej, niestety przyjętym przez niewidomych bez należytego szacunku - mam na myśli słabą frekwencję. Ogólna postawa niewidomych była jednak w tym roku dobra, godna imprezy, którą określić by można mianem świetnej organizacyjnie, fascynującej muzycznie i bogatej w doświadczenia.  

    Pochodnia czerwiec 1964  

         

 

     Tam, gdzie kołysano Fryderyka   

    Edwin Kowalik   

    

Żelazowa Wola - nieduża wioska, położona na równinnej Ziemi Mazowieckiej - to miejsce narodzenia się dziecięcia mającego swoją muzyką przez całe wieki porywać serca. Oficyna, w której urodził się w lutym 1810 r. Fryderyk, otoczona jest cudownym parkiem. Długą, asfaltową aleją kroczy się do wejścia wśród gęstych kasztanów, drzew lipowych i bukszpanów.  

Dom zapełniony jest zawsze w niedzielę turystami, pragnącymi posłuchać muzyki i zobaczyć pokoje, w których mijały pierwsze dni genialnego twórcy. Z głośników płynie muzyka Chopina i słychać głosy przewodników, opowiadających o życiu rodziny Chopinów. Pokazują pomieszczenia - na prawo kuchnia wypełniona naczyniami miedzianymi, ze skromnym kominkiem, dalej salonik, w którym teraz stoi ogromny fortepian i odbywają się koncerty, a dalej pokój matki z niszą, w której przyszedł na świat Fryderyk. Wreszcie pokój dzieci i gabinet ojca. Sień wiedzie na przestrzał wprost do ogrodu. Wszystkie pokoje ozdobione są obrazami, między innymi konterfektem rodziców i portretem kompozytora, wykonanym przez Delacroix. Ściany, które okrywają kilimy, są białe, kontrastują z obelkowanym sufitem ozdobionym pastelowymi ornamentami. Jest sporo mebli z epoki Chopinów, są oczywiście także mebelki, jakich używał Fryderyk i jego trzy siostry.  

Pianista przed koncertem wchodzi po spadzistych schodach na górę, gdzie w dużym pokoju ma instrument do ćwiczenia. Tu dostaje herbatę na pokrzepienie, tu przebiera się w strój uroczysty i patrzy z okna na podążające tłumy. Park jest ogromny. Chodzi się po nim jak po prawdziwym raju - boczne zarośnięte krzewami ścieżki są tak liczne, że można się w nich pogubić. Zwiedzający przekracza jeden i drugi mostek nad Utratą, spoczywa na ławce pod rozłożystym dębem, wchłania zapach wspaniałych róż i jaśminów.  

Niedaleko Żelazowej Woli jest wieś Brochów, a w niej kościół obronny, z wieżami ze strzelnicami. To tu w księgach parafialnych zapisano zawarcie małżeństwa między Mikołajem Chopinem i Justyną z Krzyżanowskich, a potem imiona ochrzczonego dziecka: Fryderyk Franciszek - to właśnie mistrz romantycznej muzy, zawartej w mazurkach, nokturnach, polonezach. Pani Justyna była daleką krewną rodziny hrabiostwa Skarbków, których dwór stał w tym samym co dzisiaj ogrodzie.

 Mikołaj był guwernerem, nauczycielem dzieci Skarbków. Był Francuzem, uczył więc ich wspaniale tego tak modnego wtedy w Polsce i na świecie języka, uczył też innych przedmiotów. Tutaj oświadczył się o rękę krewnej Skarbków, a kiedy się pobrali, otrzymali ową oficynę - dzisiaj miejsce koncertów - jako dar ślubny. Dzieci posypały się dość gęsto. Fryderyk, jako chłopiec, był wprawdzie jedynakiem, lecz miał trzy siostry: Ludwikę, Izabellę i Emilię. Emilka zmarła w wieku siedemnastu lat, starsze siostry wydały się za mąż, dożywając późnego wieku i obdarzając mężów wspaniałym i licznym potomstwem.  

Fryderyk kołysany był w alkowie po urodzeniu tylko przez siedem miesięcy cichł ponoć na każdy czysty śpiew matki, która układała go tym sposobem do snu. Mikołaj Chopin przyjął w tym czasie posadę nauczyciela w liceum Lindego w Warszawie, a jego żona podjęła się prowadzenia stancji dla uczniów tej szkoły. Jednakże rodzina Chopinów miała stałą łączność z krewnymi w Żelazowej Woli i Chopin spędził tu niejedne wakacje jako chłopiec, a potem jako młodzieniec, już znany ze swych pieśni i kompozycji fortepianowych. Kiedy wyjeżdżał do Wiednia - a miał już nigdy do Polski nie powrócić - otrzymał właśnie z Żelazowej Woli garść ziemi, mającej mu przypominać ukochaną ojczyznę. Dziś, kiedy mija 180 lat od urodzenia się geniusza, odwiedzamy i patrzymy na Żelazową Wolę jak na miejsce uświęcone, tchnące pięknem cudownych melodii i harmonii, zrodzonych w umyśle i sercu Polaka, który zaczerpnął te melodie z ludu, z jego śpiewu i przetworzył w najwspanialsze dzieło.  

Historia domu Chopina, miejsca obecnych pielgrzymek muzycznych, nie jest skomplikowana, ale dość interesująca. Dwór Skarbków został zniszczony w czasie I wojny światowej, kiedy w komnatach osadziły się wojska, carscy sołdaci, a w dolnych pomieszczeniach urządzono stajnię dla ich koni. Dwór, spalony w tych czasach, nigdy nie został odbudowany, pozostała jednak owa oficyna, zdewastowana i okaleczona przez wojnę i czas, ale cała. Nic się tam jednak nie działo, aż do lat trzydziestych.  

Dopiero w 1934 r. społeczeństwo spostrzegło, że wypada coś z tym tak pamiątkowym miejscem uczynić. Powstało Towarzystwo im. Fryderyka Chopina. Zawiązano fundację, której zadaniem stało się zebranie pieniędzy na wykupienie dworku i ogrodu i zrekonstruowanie zabytku. Celu dopięto w trzy lata, tuż przed II wojną światową. Dworek unowocześniono w taki sposób, aby nie naruszając tradycyjnego wyglądu i stylu, mógł się stać miejscem zamieszkania opiekunów zabytku i udostępniał szerokiej rzeszy turystów wszystkie wartości i swe piękno.  

Są więc tu teraz podjazdy i parkingi dla samochodów, jest gospoda, w której można zjeść smaczne posiłki. Jest sklep z pamiątkami chopinowskimi, urządzono park ku wygodzie zwiedzających, wypełniając go ławkami, a sam dworek posiada teraz sanitariaty, oczywiście elektryczne oświetlenie i dobre nagłośnienie. Słuchacze przebywają bowiem na zewnątrz, słuchając muzyki przez wzmacniacze, a pianista gra w salonie na wspaniałym Steinwayu. Do salonu wpuszcza się niekiedy co dostojniejszych gości. Muzyka brzmi w tym pokoju zbyt głośno, bo pomieszczenie jest małe, a fortepian koncertowy olbrzymi, ale ważny jest nie sam rodzaj dźwięku, lecz nastrój rodzący się z przekonania, że tutaj grać i słuchać to znaczy być w centrum genialnej muzyki, zajrzeć jakby do duszy tego, który stał się obywatelem świata, będąc z rodu warszawianinem.  

Koncerty w Żelazowej Woli odbywają się już od kilkudziesięciu lat. Ja sam zacząłem je tu wykonywać w niedzielne wiosenne i letnie przedpołudnia zaraz po konkursie, przyjeżdżam zatem tu ponad trzydzieści lat. Tylko dwa razy nie dotknąłem klawiatury w Żelazowej Woli: raz, gdy byłem dłużej za granicą, i drugi raz, gdy w stanie wojennym artyści postanowili wyrazić swój protest. Lecz muzyka nie znosi przerw, musi płynąć, musi brzmieć. Wróciły więc koncerty, choćby dlatego, aby pokrzepiać serca nadzieją i podtrzymywać w ludziach polskiego narodowego ducha. Grałem zatem wiele razy i zawsze z prawdziwie wielkim wzruszeniem. Komu ja tu nie grałem - rzeszom zwykłych turystów, ale i specjalnym wyprawom do chopinowskiej Mekki: naukowcom, japońskim i angielskim studentom języka polskiego, Rosjankom, które po raz pierwszy przyjechały do Polski i roniły łzy przy dźwiękach wielkiego Chopina, słuchał też mnie jakiś szejk arabski, obdarzywszy potem pięknym pudełeczkiem z laki, wyściełanym miękkim atłasem. Iluż też było literatów, malarzy i mężów stanu - trudno opisać.  

Jako niewidomy, nie byłem jedynym, który tu koncertował. Sprowadziłem na tourne dobrego wykonawcę hiszpańskiego, Ortigę Belmonte, i jego trasa koncertowa objęła także zabytek chopinowski. Zdarzało mi się grywać po kilka razy w ciągu roku, gdy jakaś grupa lub osobistość zamawiały dla siebie specjalny koncert.  

Tutaj też, w Żelazowej Woli, nakręcono jedną z sekwencji filmu ”Chopin zapisany brajlem” - o mojej działalności koncertowej i muzycznej. Nagrywałem wtedy Scherzo h-moll z kolędą Lulajże Jezuniu. Zdjęcia kręcono w scenerii zimowej. Grupa ludzi siedziała w salonie, za oknem spadały płatki śniegu, wielkie gałęzie drzew obsypane zwałami puchu robiły wspaniałe wrażenie. Żelazowa Wola na długo została ze mną utrwalona dla przyszłych widzów - byłem z tej Żelazowej Woli dumny. To tak, jakbym zawarł z samym Fryderykiem przyjaźń, jakbym spędził z nim chwile zabawy, dni wspólnego muzykowania.  

Wykonawców grających w dworku Chopina przewinęło się setki. Co roku bowiem od maja do października rozbrzmiewają po dwa koncerty w każdą niedzielę łatwo policzyć - blisko sto każdego sezonu.  

Bywałem na niektórych koncertach jako słuchacz, przyglądałem się i przysłuchiwałem drobnym epizodom, nieraz dość charakterystycznym. Oto Artur Rubinstein nie chce grać w pustym pokoju, do naczynia - jak powiada - mając na myśli mikrofon. Każe przesunąć fortepian do drzwi tarasu, aby być bliżej słuchaczy, by mieć z nimi żywy kontakt. Witolda Małcużyńskiego słuchałem przez telewizję. Siedział przy fortepianie i nie orientował się (nikt mu tego nie powiedział), że kamery są już włączone. Ziewnął sobie raz i drugi szeroko, potem beztrosko podrapał się za uchem, a wreszcie zdjął marynarkę smokingu i jął się nią wachlować - było gorąco. Dopiero wtedy ktoś dał mu znak - speszył się wyraźnie.  

Stanisław Szpinalski był świetnym pianistą, ale krytykowanym za nadmierne tempo, jakie nadawał interpretacjom dzieł Chopina. Po koncercie w Żelazowej Woli jego stary dobry przyjaciel, prof. Zbigniew Drzewiecki zapytał nieco uszczypliwie: I znowu, Stasiu, grałeś tego Walca Es-dur w wariackim tempie, dlaczego? - Bo widzisz - odpowiedział pianista - moja żona przygotowuje dzisiaj na obiad indyka z truflami i nie chcę się ani minuty spóźnić. Szpinalski słynął jako smakosz.  

Wielki chopinista Henryk Sztompka odznaczał się swobodą i towarzyskim obyciem. Słynął też z wielkiego poczucia humoru, lubił żartować na swój temat oraz chętnie udzielał wywiadów. Pewnego razu młoda, niewyrobiona dziennikarka zapytała: Mistrzu, kto - według mistrza - był większym kompozytorem: Chopin czy Szymanowski? Sztompka pomyślał chwilę: Niewątpliwie Chopin. - A dlaczego mistrz tak sądzi? - pyta dalej dziennikarka. Wie pani, no, no, Chopin miał dużo większy nos od Szymanowskiego. Dziennikarka uciekła wielce speszona lekcją wskazującą, że nie należy zadawać niefortunnych pytań.  

Żelazowa Wola jest obdarowywana sowicie. Cały świat interesuje się jej istnieniem i działalnością Towarzystwa Chopina, patrona tego obiektu. Firma japońska Kawai Yamaha ofiarowała po swoim najlepszym egzemplarzu koncertowego fortepianu. Steinway przesłał zestaw narzędzi do strojenia, zestaw nagrań chopinowskich. Inne instytucje zasilają finansowo powstałą Fundację Chopinowską, a liczne powołane do życia Towarzystwa im. Fryderyka Chopina - jest ich już na całym świecie ponad dwadzieścia - urządzają koncerty i organizują konkursy, obdarzając laureatów hojnymi nagrodami, idącymi w tysiące dolarów.  

Dworek i park w Żelazowej Woli utrzymane są doskonale. Pracują przy tym obiekcie oddani i znający się na rzeczy ludzie. Już przed wojną zajmowała się dworkiem grupa melomanów, na której czele stał sławny organizator życia muzycznego, Tadeusz Mayzner, prowadzący w przedwojennym Polskim Radio audycje dla młodzieży, które niezmiennie rozpoczynał powtarzaniem: Dzień dobry, kumy i kumotry”, co dzieciom bardzo się podobało. On to właśnie, działając w myśl koncepcji architekta zieleni, Franciszka Krzywdy-Polkowskiego, doprowadził do realizacji jego projekt urządzenia ogrodu - parku żelazowowolskiego, tak dzisiaj słynącego swoim cudownym wyglądem.  

Teraz zajmuje się obiektem pan Owczuk, z wykształcenia historyk sztuki, bez reszty oddany miejscu urodzenia Chopina. Gości i pianistów zawsze i niezmiennie witają urocze panie, prowadzące muzyka do pokoju ćwiczeń, podające herbatę, czytające program przed rozpoczęciem koncertu i obdarzające wykonawcę olbrzymim bukietem kwiatów. To ludzie Żelazowej Woli sprawiają, że jest tu tak ciepły, tak rodzinny nastrój. Żelazowa Wola - ukochane moje i wszystkich nas miejsce. Tu urodziłeś się, Fryderyku, tu wyssałeś z mlekiem matki polską pieśń, tu patrzyłeś na świat, na padający śnieg, słuchałeś w maju słowiczych treli, wchłaniałeś w swoją wątłą jeszcze wtedy duszyczkę szelest opadających liści.  

To wszystko przeobraziłeś w dźwięki, melodie, akordy, w poezję muzyki. Napisałeś pośród wielu swoich utworów także i „Kołysankę” - może były to echa twojej dziecięcej duszy, nuty łagodnej piosenki, którą nad kołyską śpiewała ci w Żelazowej Woli twoja matka. Tak, to ona dała ci początek życia i początek genialnych dzieł, polskich dzieł. A wszystko to stało się w Żelazowej Woli, w wiosce położonej na równinnej Ziemi Mazowieckiej.       

       Magazyn Muzyczny kwiecień 1990  

 

Moje fascynacje

       Edwin Kowalik

        

 

 

Góry

 

Otaczały mnie zewsząd - nie znałem ich imienia

Milcząc, niejednakowe szczytami, równe w dostojeństwie -  

Skały, otulające ziemię cudem piękna, wielkości,

Synowie epok, formacji, wstrząsów, ręki Rzeźbiarza…

Stoją niebosiężne i patrzą w głąb siebie, jak artysta

Szukający natchnienia.

Piąłem się p Giewoncie po raz pierwszy - z niechęcią, naginając wolę  

Poranione stopy wpadały w rozpadliny, uderzały o głazy,

 I nagle przemknęła myśl - gdy dotkniesz na szczycie krzyża, w przyszłości osiągniesz to, co tak bardzo zamierzasz…

Podciągam się dłońmi za łańcuch, przesuwam stopy po krawędzi -  

Jestem na szczycie

Kładę palce na chłodny metal krzyża…

Powrót jeszcze trudniejszy - tak się układa pierwiastki odkupienia

cierpliwie, powoli…

Otaczały mnie zewsząd niejednakowe szczytami, nieznane mi z imienia

Ozdabiające ziemię bogactwem widoków, piękne,  

niebotyczne,  

Stoją milczące, zapatrzone w głąb, jak twórca, który w duszy

doznaje olśnienia.

 

 

        

 

Wszechświat

 

Przed miliardami lat była wielka chwila twojego urodzenia

Gdy materia skupiona w jednym atomie

O niewiarygodnej wprost koncentracji

W gigantycznej eksplozji wyrzucona z ognistej kuli

Podążyła z szybkością światła we wszystkich kierunkach przestrzeni

Rozszerzający się wszechświat emanował blaskiem  potężnego wybuchu

Tak ruszył zegar odmierzający  czas rozwoju i czas istnienia

Lustra teleskopów widzą miliardy gwiazd we wszechświecie

Każda z nich jest większa od naszego układu słonecznego

Jakim jesteśmy pyłkiem, gdy zważyć, że światło z jednego krańca do drugiego biegnie lat tysiące

Rodzą się i gasną słońca jak ludzie - niepozornie,  w przedziwnym sekrecie

A my tlimy się w tym bezkresie jak nikłe płomienie,

Lecz obdarzone potęgą twórczego myślenia

I wolą poszukiwania,  pragnieniem dotarcia do prawdy odwiecznej

Człowiek - niepojęte, nierozpoznane centrum płodne ziarna  zasiane w bezmiarze

Jest swoistym wszechświatem - lecz i upadkiem, umieraniem

Dąży w ciągu życia do celu poznania złożoności tajemnic…

Choć bliżej, a ciągle daleko - jak horyzont szeroki, odległy gdy kroczysz dalej, wyżej

I tak wędrujemy przez świat zagubieni

Stworzeni na obraz i podobieństwo

Mali tułacze, wielcy synowie Boga

        

 

 

Życie

 

To śmigła jaskółka co mknie w promieniach słońca

Rój pszczół pracujących, zwinny pstrąg w przejrzystej toni

Groźny władca pustyni lew z grzywą wspaniałą

Ty i ja my wszyscy ludzie  tak skomplikowani  

Obdarzenie iskrą dobroczynna - życiem

Byt i świadomość, podwójny cud istnienia

To ruch, rozwój i  energia - pierwotne ogniwa

Wcielają się w światło umysłu, poryw wyobraźni

W radości podniety i zdolności doskonalenia

W następstwo pokoleń - tę swoistą wieczność

Mówię tu o symbolach

Lecz to tylko opis, a gdzie definicja

 

Ciągle jej nie ma, lecz na cześć życia pieśń wyśpiewać trzeba

Złożyć hołd sile rozumu, niezłomności woli

Bądź błogosławione dążenie do wolności,

Poszukiwanie prawdy,  potęga miłowania,

Twórcze natchnienie i pragnienie  dobra

Ulepszenie świata  i praca dla chleba

 

Życie to dziecię delikatne jak tchnienie, gdy mówi pierwsze słowa

Kobieta kiedy kocha i szczęście rozdziela

Epoki zbudowane męską wiedzą i wolą

Dzieła sztuki  odblask wielkich dusz artystów

Muszę zawołać  ecce  gaudium  vitac

Brońmy życia , by się nim delektować