DROGI I BEZDROŻA NIEWIDOMYCH
Moja korrida bez rehabilitacji, ale w ostrogach, czyli o tym i owym, chociaż ciągle o tym samym
Jerzy Ogonowski

     

     Zapytała mnie kiedyś nawiedzona dziennikarka, jak ja sobie radzę z tą niepełnosprawnością, czy wychodzę do ludzi, czy zamykam się w domu i w sobie... Odpowiedziałem tak: "Jestem całkowicie pełnosprawny, a jedynie nie widzę. Czy Pani - zapytałem - potrafi przetłumaczyć z francuskiego dokument sekcji zwłok?" Pani powiedziała, że nie potrafi. "No widzi Pani, kontynuowałem, a ja potrafię, a w dodatku potrafiłbym zrobić wywiad z dowolną osobą i nie sądzę, żeby był gorszy od tego, który Pani teraz realizuje. Kto z nas zatem jest bardziej niepełnosprawny?"  

Nigdy nie poddawano mnie rehabilitacji, a przynajmniej tak mi się wydaje. W jednym z pierwszych moich felietonów w WIM-ie pisałem o swojej pozycji "herszta" na podwórku, co zawdzięczałem moim rodzicom i ich instynktowi wychowawczemu. Dopiero w szkole podstawowej pojąłem swoją inność i niepełnosprawność. Tak więc trudno nazywać rehabilitacją to, że w wieku ośmiu lat uświadomiłem sobie swoją ślepotę, a zatem iż jestem jakoby kimś gorszym. Zresztą świadomość ta chyba nigdy nie została przeze mnie zasymilowana.  

Ale szkoła podstawowa dla niewidomych umożliwiła mi naukę brajla, różnego rodzaju uczestnictwo w doświadczeniach w gabinecie fizycznym czy chemicznym, wykonywanie skomplikowanych działań matematycznych na kubarytmach i na papierze, bo komputerów wtedy nie było. Myślę, że przejście z podwórka, jako herszta, do szkoły podstawowej znajdującej się nieopodal, byłoby dość łatwe. Ale kto by wiedział, jak przystosować mnie do dalszej nauki, kto - mimo najlepszych chęci - wiedziałby, czego tak naprawdę można ode mnie wymagać, a czego nie...  

Kiedy wróciłem do swego miasteczka po szkole podstawowej, aby kontynuować naukę w liceum, to już nie nauczyciele ustalali, jakie są moje możliwości, lecz ja podpowiadałem im, jak taką czy inną sprawę rozwiązać. Szkoła specjalna nauczyła mnie też życia w grupie, umiejętności dzielenia z rówieśnikami całej przestrzeni życiowej, w której przebywaliśmy, a także walki o swoje i przeciwstawiania się terrorowi silniejszych, bo i takie przypadki w internacie się zdarzały.

To prawda, byłem wyrwany z domu, w którym nie tylko moi rodzice, ale i sąsiedzi mnie kochali i chcieli, żebym wyrósł na człowieka, dlatego nie zawsze głaskali mnie po głowie. Obecnie mamy szkoły integracyjne, szkoły specjalne, szkoły, w których są też niepełnosprawni. Nie należy jednak zapominać, że za utworzeniem takiej szkoły integracyjnej czy wyposażeniem dla niepełnosprawnych idą większe lub mniejsze pieniądze. Nie chcę przez to powiedzieć, że dodatkowe prace, jakie musi wykonać nauczyciel wobec osoby niepełnosprawnej, mają być za darmo. Jednak z całym naciskiem chcę zaznaczyć, że praca dodatkowa nauczyciela czy wychowawcy za konkretne pieniądze nie zawsze jest proporcjonalna do otrzymywanej gratyfikacji, a śmiem twierdzić, że czasem jest odwrotnie proporcjonalna. Kiedy byłem w liceum, nikt nauczycielom nie dawał za mnie żadnego dodatku, a nauczycielka francuskiego zaproponowała mi, że na przerwach będzie mi dyktować pierwsze czytanki, żebym mógł na równi z innymi uczestniczyć w lekcji. Wychowawca klasy - po delikatnym wyproszeniu mnie na chwilę z klasy - pouczył młodzież, że powinni dbać o to, bym nie stał w kącie na przerwach, ale chodził z innymi po korytarzu, czy po boisku szkolnym. I nie było tu żadnych deklaracji o wierności naukom Papieża Polaka, wartościom chrześcijańskim itp. Po prostu grono pedagogiczne poczuwało się do czegoś. Myślę, że byłem w kraju jedynym młodzieńcem, który należał do zwykłego harcerstwa, nie jakiegoś tam "nieprzetartego szlaku". Chodziłem na te szlaki, by je przecierać wraz z innymi i nikt się temu nie przeciwstawiał. Co więcej - kiedy to ja miałem pewne opory, to właśnie mój wychowawca, prowadzący harcerstwo, najbardziej mnie do harcerstwa namawiał, zamiast pozbywać się kłopotu, jaki mógłby dla niego stąd wyniknąć.

Mojej niepełnosprawności ze względu na wzrok nie dało się nigdy ukryć. Dlatego nigdy do końca nie było wiadomo, czy coś tam nie się nie upiekło, bo otoczenie wykazało się wyrozumiałością. Otóż dziś ślepotę da się ukrywać przez czas długi. Mam w swoim zawodowym dorobku kilku takich klientów, z którymi współpracuję od lat i oni wcale nie wiedzą o mojej ślepocie. Uzyskuje się to dzięki pracy z komputerem. Wiele biur, przedsiębiorstw czy osób prywatnych nawiązuje kontakt z usługodawcą przez internet, potem wymienia się faktury, zapłata idzie przez bank. I oto mamy do czynienia nie tylko z zapłatą bezgotówkową, ale także bezcielesną. Jeśli niewidomy jest w stanie zmierzyć się z rzeczywistością, to odniesie z tego same korzyści. Gotowość na takie zmierzenie się z prawdą przywiodła mnie do wniosku, że do reklamowania samodzielnośći niewidomego z komputerem należy podchodzić ostrożnie i rozsądnie. Jest to ważne, zwłaszcza wtedy, gdy o tych nieograniczonych możliwościach mówi firma sprzedająca sprzęt. Kilkakrotnie zdarzyło mi się, że skutkiem naciśnięcia jakiegoś klawisza przez nieuwagę albo ze względu na niestabilność systemu operacyjnego, wysyłałem klientowi jakiś kolorowy tekst. Wtedy on - nie rozumiejąc, co to ma znaczyć, zapytywał mnie, co chciałem przez to powiedzieć. Podobnie zdarzały się niezamierzone zmiany wielkości czcionek w tekście, o których nie wiedziałem.  

Doświadczenia te nakazały mi - pomimo wielkich możliwości, jakie daje informatyka, zasięgać opinii kogoś widzącego o wykonanej pracy pisemnej. Osobie widzącej nierzadko wystarczy kilkanaście sekund, aby jakąś "niedoróbkę" poprawić.  

Z drugiej strony, zdarza się, że klient mówi, iż woli zlecać mi pracę, chociaż mógłby skorzystać bliżej z takiej usługi, ale on jednak woli robić to u mnie. Czy może być lepszy sprawdzian mojej wartości i przydatności jako specjalisty w danej dziedzinie?  

Kiedyś poradziłem młodej osobie, aby poddała się obiektywnej próbie, wysyłając na kasecie piosenkę we własnym wykonaniu na eliminacje do konkursu piosenki francuskiej. Nie posłuchała i poszła utartą ścieżką, zapytując wcześniej, czy jako niewidoma, może wziąć udział w takim konkursie. Mogła, ale nie wiele zmogła potem. Jednak ludzi, którzy mają rzeczywiste poczucie własnej wartości i nie obawiają się stawienia czoła życiu, bardzo do tego rodzaju eksperymentów zachęcam. Zachęcam też bardzo, aby pisać prace dyplomowe bez odniesienia do niewidomych czy niepełnosprawnych. Po prostu podejmować warto tematy, które z tą niepełnosprawnością nie mają nic wspólnego. Chodzi o to, aby nie tyle być specjalistą od własnego problemu, ile specjalistą w jakiejś dziedzinie. To bardzo wiele warte, a przekonałem się o tym już w szkole podstawowej. Kiedy znalazłem się w internacie szkoły dla niewidomych, na pewien czas zginęły moje przywódcze podwórkowe zdolności. W klasie tej było wielu uczniów przerośniętych wiekiem, na skutek utraty wzroku od niewypałów, byłem najmłodszy, a w dodatku rozpieszczony i przez rodziców, i przez sąsiadów, i przez to właśnie podwórko, na którym przypadło mi grasować. Tu pojawili się starsi ode mnie i w dodatku wywodzący się z rządzącego proletariatu, więc wszystkie językowe k, ch, p itp. stosowane w charakterze przecinka, zaatakowały mnie wraz z atakami czysto fizycznymi. Proletariat mojej inteligenckości i delikatności kulturalnej nie chciał tolerować. Szybko to jednak minęło, kiedy okazałem się mądrzejszy od nich. Po pewnym czasie to oni mnie zaczęli potrzebować, choćby do podpowiadania na lekcjach czy opowiadania lektur, które ja już bardzo dawno z rodzicami przeczytałem.

Tak wyglądała moja swoista korrida, bo korrida miała w swej istocie u podstaw symbolizowanie zwycięstwa rozumu i wiedzy nad fizyczną siłą. Walkę byków wygrałem. Warto o tym pamiętać dzisiaj, kiedy trwa ostra wojna już nie rozumu z siłą fizyczną, nie mądrego człowieka z głupim bydlęciem, ale sprytu gryzoni w wyścigu szczurów. Teraz pod pięknym i chwytliwym hasłem pomocy niepełnosprawnym, pracodawcy rabują w sposób bezwzględny pieniądze  

   dla tych niepełnosprawnych przeznaczone.

Wiedza i Myśl październik 2010