Jerzy Ogonowski  

 Drogi i bezdroża rehabilitacji  

Czy warto być sztandarem?  

          

Właściwie nie jestem pewien, czy ktoś poddawał mnie procesowi rehabilitacji. Moja droga życiowa była bardzo nietypowa i budzi często w środowisku niewidomych niedowierzanie. Najpierw dziadek mój zażądał od lekarza, aby skrócił moje cierpienia, skoro nie poradził sobie z uratowaniem wzroku. Na szczęście lekarz nie posłuchał. Potem ojciec będący już za granicą (bo w roku 1944 Białystok był w Polsce, a Grodno już w ZSRR), kiedy otrzymał od mamy list, zrozumiał, że nie żyję i był zdruzgotany, a kiedy dostał dokładniejsze wyjaśnienie co się stało, był przerażony.  

A potem byłem już pupilkiem całej rodziny, wszystko było robione pod moje potrzeby i dla mnie, także i przez tego dziadka. Pozycja mego taty w Cieplicach-Zdroju stworzyła mi grono rówieśników. Na podwórku nie tylko nie byłem popychadłem, ale wprost przeciwnie - prowodyrem. Była to pozycja bynajmniej nie jakaś esbecka, lecz dyrektora zakładów zbożowych obejmujących cały jeleniogórski powiat. Rodzice byli świadomi, że do normalnego życia potrzebne mi jest normalne otoczenie. Toteż liczne przyjęcia i nierzadko libacje w domu zawsze były robione pod kątem tego, czy uczestnicy spotkań mają dzieci w moim wieku, z którymi mógłbym się bawić. A gdy zdarzył się jakiś przybysz z innego podwórka, który nagle zaczął wołać "ślepy, ślepy", otaczająca mnie grupka przyprowadzała delikwenta do mnie, a ja dokonywałem egzekucji. Potem już ów nierozważny przynależał albo do naszej grupy, albo więcej na nasze podwórko nie właził.  

Swoją sytuację niewidomego dziecka uświadomiłem sobie dopiero w szkole dla niewidomych. Wprawdzie wcześniej ludzie nagabywali mnie na podwórku i na ulicy, dlaczego nie widzę, umiałem jednak krótko odpowiedzieć podając lekarską przyczynę i biec dalej z pozostałymi. Zupełnie nie rozumiałem podawanych w szkole specjalnej twierdzeń, że jesteśmy tacy sami jak inni. Ja wcale nie czułem się taki sam, byłem przecież na czele tych moich na podwórku i oni wszyscy akceptowali to w całej rozciągłości. Niestety, jeszcze na pierwszych feriach wszystko było podobnie, jak przedtem, pokazywałem dodatkowe atrakcje w postaci brajla, Ale potem drogi nasze się rozeszły. Inne były nasze szkoły, nie umiałem już tak biegać po znanym mi dobrze podwórku, wreszcie nastąpił całkowity rozdział.  

I bez tych wszystkich rehabilitacyjnych szlifów przeżyłem liceum, potem studia, potem walkę o pracę w warunkach naturalnych. Każdy z tych okresów życia nadawałby się do bardziej szczegółowego opisu i jeśli to będzie możliwe, podzielę się swymi przemyśleniami na ten temat kiedy indziej. Teraz przeskakuję do roku 1979, kiedy to ZG PZN miał odwagę powierzyć mi kierownictwo obozu sportowo-rehabilitacyjnego dla niewidomych studentów (że po tym wszystkim PZN się nie rozleciał, to cud boski).  

Obejmowałem kierownictwo po Zbigniewie Niesiołowskim, który zresztą wprowadził mnie, plus minus, w arkana tej imprezy. Niesiołowski słusznie traktowany był wówczas jako sztandarowa postać rehabilitacji. Słusznie, bo nie dałoby się znaleźć w PRL-u nikogo, kto przy całkowitym braku wzroku byłby kierownikiem kadr wielkiego przedsiębiorstwa i któremu z tego tytułu podlegałoby 45 zakładów. A przy tym znajdował czas również na pracę społeczną w PZN. I tak naprawdę, dopiero tam, zetknąłem się z kompleksową rehabilitacją tak zawodową, jak i społeczną i życia codziennego w rozumieniu funkcjonowania niewidomego w społeczeństwie.  

 Dopiero wtedy pojawiły się u mnie wątpliwości co do skuteczności takich działań, co potem potwierdziło dalsze życie i obserwacje.  

Pierwsze pytanie: czy rehabilitacja jest procesem ciągłym, czy też skończonym i docelowym? Bo jeśli przez całe życie trzeba przy pomocy białej laski i perswazji przekonywać, że jestem taki, jak inni, to ja bardzo przepraszam, postoję, bo zaraz wysiadam. Wynikiem rehabilitacji musi być zajęcie jakiegoś miejsca w społeczeństwie, pozycji zawodowej, społecznej itp. Inaczej rehabilitacja nie ma sensu, bo jest celem samym w sobie.  

Zmiany ustrojowe przyniosły niemal natychmiast pewien paradoks. Z jednej strony przyniosły ideę, że niepełnosprawny ma te same prawa, co każdy obywatel, ale z drugiej - konieczność zorganizowanego żebractwa i domagania się różnych przystosowań. Uzyskaliśmy zatem taką sytuację, że do tego samego zakładu pracy mogą zwracać się organizacje o wsparcie dla niewidomych, a z drugiej - inne organizacje o zatrudnienie, bo ponoć ten niewidomy, to tak samo sprawny, jak inni. Ale przecież tym innym nikt wsparcia nie udziela.  

Naczelną ideą rehabilitacji na wspomnianym obozie była zasada, że niewidomy musi bardzo dbać o swój wygląd zewnętrzny, wykazywać maksimum samodzielności i wiedzy fachowej. Ta wiedza jak gdyby schodziła na drugi plan wobec tamtych pierwszych cech. A ja już znałem kilka osób, które niedomyte i wydzielające niezbyt przyjemny zapach, osiągały określone pozycje w społeczeństwie, bynajmniej nie wśród samych niewidomych. Znałem takich, którym wszystko można było przypisać, ale na pewno nie samodzielność czy znajomość brajla, a którzy byli ze względu na swą fachową wiedzę i umiejętność współżycia z ludźmi powszechnie uznawani w środowisku zawodowym i towarzyskim. I znałem też takich, którzy byli przygotowani "na glans" do samodzielnego życia, poruszania się, ubrani jak spod igły i nic. Tak więc pewne sytuacje nie do końca potwierdzają ogólne zasady rehabilitacji.  

Jedna z bliższych mi osób, wykonująca ten sam co ja zawód, postawiła mi kiedyś pytanie: "Powiedz, czy można uznać niewidomego za całkowicie zrehabilitowanego i zintegrowanego, jeżeli jest np. twórcą, ale pisze tylko o niewidomych, dla niewidomych i obraca się wyłącznie wśród niewidomych?"  

Wywody niniejsze można by snuć w nieskończoność. Szkoda, że nie mogę egzemplifikować podanych tu spraw przykładami z odniesieniem do konkretnej identyfikacji osób, ale byłoby to nie na miejscu. Czas więc na pointę. A - wbrew pozorom - jest ona całkiem prosta. Rehabilitacja, rewalidacja, integracja, nie może być celem samym w sobie, jest tylko środkiem do uzyskania odpowiedniej pozycji w społeczeństwie człowieka, który tę pozycję utracił lub która nie pojawia się u niego w sposób naturalny ze względu na defekt fizyczny. Idealnym sprawdzianem w niektórych przynajmniej dziedzinach życia zawodowego jest internet. Otóż z chwilą jego pojawienia się, mam jako tłumacz szereg klientów, którzy mnie nigdy nie widzieli. Jeśli mimo to zlecają mi tłumaczenia i są zadowoleni z moich usług, to znaczy, że moja "niewidomość" została całkowicie opanowana w tej dziedzinie i rehabilitacja była tu procesem zakończonym pozytywnie. Jeśli jest jakaś grupka ludzi, którzy uznali, że chcieliby pracować w organizacji społecznej pod moim kierownictwem, a są w pełni sprawni, to oznacza, że w określonej społeczności mój proces rehabilitacji zakończył się sukcesem. Ale coś za coś: w takim wypadku już nikt nie będzie mnie traktował ulgowo ze względu na brak wzroku, jeśli będzie chciał mnie wykopać z danej funkcji, to wykopie traktując jak równego sobie. Ja przecież też z podwórka w swoim czasie wykopywałem.  

Wybór polega na tym, że albo chcemy przez całe życie być sztandarem, na którym wielkimi literami wypisano "rehabilitacja, rewalidacja, integracja", albo chcemy żyć jak inni ze wszystkimi tego konsekwencjami. Ale wtedy, mimo że czasem konsekwencje te bywają niemiłe, pozostaje się sobą i to jest najważniejsze.