Biografia prasowa  

 

Ryszard Kowalik  

Pracownik naukowy Politechniki Gdańskiej  

 

       Powalczyć z metryką

Andrzej Szymański  

 

Doktor Ryszard Kowalik sprawił na mnie wrażenie człowieka pogodnego, konkretnego, a jednocześnie otwartego na życie. Przeszedł dość interesującą drogę. Kiedyś nawet redaktor Stanisław Goszczurny chciał napisać o nim książkę, ale pan Ryszard mu to delikatnie wyperswadował.  

Ryszard Kowalik stracił wzrok i rękę w siódmym roku życia, rozbrajając niewypał. Gdy leżał w szpitalu i przyszła do niego w odwiedziny mama, troskliwa pielęgniarka powiedziała matce, żeby się nie martwiła, gdyż syn jest już namaszczony olejami świętymi i za kilka godzin będzie po kłopocie. Kłopot się jednak nie skończył i ma już 52 lata.  

Do 17 roku życia siedział w domu  i potwornie się nudził. Ciągle szukał jakiegoś sensownego zajęcia. Po 10 latach tej odsiadki okręg skierował go do ośrodka rehabilitacyjnego w Bydgoszczy. To był rok 1955. Przez sześć miesięcy intensywnie uczył się składania zamków, wykonywał różne przedmioty z galanterii metalowej, które w przyszłości dałyby parę groszy. W 1956 roku podjął pierwszą pracę w spółdzielni „Sinema” w Gdyni. I wtedy, o zgrozo, stwierdził, że jest analfabetą, że nie ma żadnej szkoły. Jedyne, co opanował, to brajl. Wieczorowo skończył więc podstawówkę i ogólniak. aa

„Gdy zrobiłem maturę - mówi - chciałem iść na wieczorowe studia na Politechnikę Gdańską. I proszę sobie wyobrazić, że ktoś bardzo mądrze (to był jakiś niewidomy redaktor z Warszawy) przekonał mnie,  że wieczorowe studia to nie studia, to przyuczenie. Jestem mu wdzięczny, że zrobił to z tak dużym przekonaniem i werwą. Zdecydowałem się na elektronikę i zdałem egzamin wstępny na studia stacjonarne. Studiowałem 6 lat. Specjalizowałem się w technice pomiarów izotopowych. To fizyka techniczna na elektronice”.  

Plany co do tego typu specjalistów były bardzo konkretne. Mieli pracować w elektrowni atomowej w Żarnowcu. Wkrótce jednak w góry przyszedł zakaz budowy i fachowcy rozproszyli się po kraju. „Drugi zakaz, a właściwie wstrzymanie budowy, przyszedł niedawno, i chwała Bogu” - mówi Kowalik.  

Jest przeciwny tym inwestycjom, gdyż, jak mówi, są one bardzo niepewne. Oprócz Czarnobyla było sporo awarii większych i mniejszych. Poza tym w dalszym ciągu nie jest rozwiązana sprawa odpadów.   

Ryszard Kowalik w pierwszym zapale chciał iść na fizykę teoretyczną. Niestety, był tak źle zrehabilitowany, że nie mógł się zdecydować na studia poza Gdańskiem. Musiałby jechać  do Torunia czy Krakowa, a to było niemożliwe. Od wypadku poprzez szkołę, studia i parę lat o nich nigdzie sam nie wychodził, i co gorsza, nie wyobrażał sobie, że jest w stanie to robić. Ale 16 lat temu przyszedł taki moment, że musiał jednak zacząć sam się poruszać. Korzystanie z cudzej pomocy zaczęło mu bardzo ciążyć. Początki były paskudne. Nie poszedł na żadem kurs, zaczął sam eksperymentować. Wiedział, że takie kursy są, ale nie mógł czekać miesiącami na zakwalifikowanie się. Mówi: „Musiałem nauczyć się chodzić od zaraz. W tej chwili nawet, gdy muszę się czegoś nauczyć, to biorę podręczniki i studiuję, bo przyszedł ten moment”.  

Nauczył się chodzić samodzielnie. Złożył podanie o psa - przewodnika. W momencie, gdy dostał zawiadomienie, że pies jest do odebrania, zrezygnował za radą Lucyny Kremer. Wspomina dzisiaj: „To była bardzo mądra rada. Przy moim trybie pracy ten pies miałby bardzo kiepskie życie, a ja wraz z nim. Gdzie ja bym go trzymał w instytucie, w pokoju pod stołem? Przychodzą  do mnie nieustannie pracownicy, studenci i pies nie usiedziałby spokojnie. Miałem budę postawić przed instytutem? Byłby większy cyrk niż pożytek z tego”.  

Gdy zaczynał pracować, miał do pomocy lektora, taśmę magnetofonową i brajl. Lektor czytał, on nagrywał to wszystko na taśmę i z tego robił skąpe notatki w brajlu. Technika pomogła mu zwłaszcza w ostatnim roku. Parę lat temu zaczął stosować w swych układach do sterowania mikroprocesory. Do ich oprogramowania potrzebne są metody komputerowe. Było to dla doktora Kowalika dość poważną barierą. Musiał przecież te wszystkie programy w języku maszynowym pisać brajlem. Pokazuje mi cały segregator karteczek brajlowskich z oprogramowaniem do jednego urządzenia. „Czy pan wie, że brajl w przypadku informatyka ma potężną wadę - nie można nic zapisać i wymienić. Jak trzeba coś zmienić, to karteczkę należy przepisać od nowa. Ile ja czasu spędziłem na przepisywaniu kartek brajlowskich. Gdy napisałem program, testowałem go w pamięci, potem dyktowałem lektorowi i wpisywałem w komputer,  a następnie razem z lektorem poprawiałem i analizowałem błędy. To bardzo uciążliwe i efekty były okupione ogromnym wysiłkiem”.  

W zeszłym roku, dzięki uprzejmości rektora politechniki, dostał pieniądze na zakup profesjonalnego komputera wraz z syntezatorem umożliwiającym mu kontakt z ekranem komputera. Syntezator jest angielskiej firmy „Dolphin Systems”. Wyświetla obraz na ekranie w postaci słownej. Każdy komputer pokazuje na ekranie tekst, a ten dodatkowo go czyta. Polecenie, które podaje się z klawiatury na ekran, jest potwierdzane przez syntezator. Bez tego technicznego cacka pan doktor zgrzytałby zębami i męczył się, sam nie wiedząc, za jakie grzechy. Ale nie ma blasków bez cieni.  

„Są dwie wady komputera IBM - mówi pan Ryszard Kowalik. - Pierwsza to nieznośny dla moich uszu szum, 10 - 11 godzin bez przerwy. Druga wada jest taka, że bardzo lubię pracować w domu, w różnych warunkach, w nocy. Niestety, ten komputer jest na to za duży, by go przenosić”.  

Gdyby pojechał na pół roku do USA, to zarobiłby pieniądze na zakup mniejszego i lżejszego sprzętu profesjonalnego. Nie chce jednak ryzykować. Na politechnice ma ciekawą pracę, współpracowników, studentów, pokój, urządzenia i boi się, że to wszystko by się rozprzęgło, rozsypało. Woli trzymać wróbla w garści, tym bardziej, że jest w trakcie wykonywania wraz ze swą współpracownicą Ireną Postawką ciekawego i obiecującego dla niewidomych projektu. Będą go robić we współpracy z politechniką w Wiedniu. System ten będzie składał się z nadajników instalowanych na przejściach dla pieszych, tramwajach, autobusach i trolejbusach. Niewidomy będzie miał mały odbiornik w ręku, a przekazywanie informacji od nadajnika do odbiornika będzie się odbywało za pomocą impulsów promieniowania podczerwonego. Jest to sposób tani, niezawodny i niezakłócający nikomu spokoju, jak w przypadku dzwonków, buczków, instalowanych na przejściach. Urządzenie to pomoże niewidomym w odnalezieniu przejścia, kierunku marszu. Informacja do niewidomego przekazywana ma być za pomocą słów, a więc za pomocą mowy syntetycznej: „idź, stój, tramwaj dwunastka,, kierunek Wrzeszcz”.  

Temat ten jest równolegle prowadzony na Politechnice Wiedeńskiej pod kierunkiem dr. Wolfganga Zaeglera. Obok licznych problemów jeden jest szczególnie dotkliwy. I w Gdańsku i w Wiedniu mają kłopoty finansowe.  

„Pyta pan, jakie będą koszty? Urządzenie nie będzie zbyt drogie, bo elementy używane do niego są tanie i popularne. W zeszłym roku wykonaliśmy pomiary tłumienia podczerwieni w mieście przy różnych warunkach atmosferycznych: w deszczu, śniegu, we mgle, dużym zapyleniu. W tym roku, gdy wykonamy model nadajnika i odbiornika, zaczniemy eksperymenty praktyczne. Kiedy zakończymy te próby, skonstruuje się finalny odbiornik  i nadajnik, a wtedy zobaczymy, ile to kosztuje”.

Tematem pracy doktorskiej Ryszarda Kowalika było przekazywanie informacji przez dotyk. W tej chwili fascynuje go mowa syntetyczna. Konstruuje mówiący notatnik, tak zwany brajlofon. To będzie taka mała maszynka z brajlowską klawiaturą z dwuliterową linijką brajlowską i syntezatorem. W droższej wersji będzie się jej używać do odczytywania tekstów, których nie udaje się czytać słuchem  i dotykiem oraz do komunikowania z głuchoniewidomymi. W drugiej, tańszej wersji będzie to klawiatura brajlowska i syntezator mowy. Na Zachodzie takie cacko nazywa się brajl'n speak i kosztuje 900 dolarów.  

Mimo pracy wśród widzących doktor Kowalik starał się nie stracić kontaktu z niewidomymi. Kiedyś społecznie pracował w zarządzie okręgu, a przez ostatnie cztery lata był członkiem prezydium Rady Naukowej przy Zarządzie Głównym. W styczniu bieżącego roku wybrany został na następne cztery lata. Po tych 48  miesiącach działalności doszedł do bardzo smętnego wniosku, że wynik pracy tej rady nikomu w Związku nie jest do niczego potrzebny: „Panie, ile myśmy przygotowali ciekawych materiałów, ile pomysłów, ale żaden nie wyszedł poza biurka urzędników z Konwiktorskiej. Jeżeli nie zmieni się nastawienie Związku do Rady Naukowej, to szkoda pieniędzy i zaangażowania takich wybitnych osób, jak profesor Kobur, profesor Sękowska i inni”.  

Pan Ryszard twierdzi, że życie i czas ma dokładnie poukładane. Potrafi pracować wszędzie, nawet w pociągu. Szalenie lubi literaturę piękną i z pasją jej słucha po drodze do Warszawy czy w autobusie do pracy. Ale gdy ma jakąś terminową pracę, to kategorycznie odstawia książki - żelazny zakaz.

„Kiedy pisałem doktorat  - mówi - na pół roku odłożyłem czytanie. I pamiętam, z jaką przyjemnością po tym poście wziąłem książkę Kazantzakisa „Grek Zorba”, zresztą przepięknie czytaną przez Ksawerego Jasieńskiego”.

Zapytany o poziom prasy brajlowskiej, dyplomatycznie odpowiada: „Pochodnia” jest dobrym miejscem do wypowiadania się i czego więcej żądać od miesięcznika. Mam do niej duży sentyment, uczyłem się na niej brajla”.  

Piszę już kilka lat o niewidomych w „Pochodni” i zawsze imponują mi ludzie uprawiający sport niezależnie od ilości krzyżyków na karku. Ryszard Kowalik na ostatnich mistrzostwach Polski niewidomych w pływaniu zdobył nawet medal. Śmiał się serdecznie z tego wyróżnienia, mówiąc, że gdyby nawet ostatni dopłynął, to by też go uhonorowano. Nie wyobraża sobie urlopu bez wody. Co roku jeździ na spływ kajakowy, a nieraz dla odpoczynku od wody wybiera górskie wędrówki. Parę razy zaliczył Rajd Inwalidów Niewidomych.  

Na pożegnanie powiedział mi: „Wie pan, dlaczego tak dbam o kondycję? Nie można poddawać się, trzeba walczyć z metryką!”.

       Pochodnia Marzec  1990