Uwagi muzyczne  

Bartłomiej Rogowski  

 

Od nie wiadomo jak dawna pokutuje wśród ludzi legenda o niezwykłej muzykalności niewidomych. Mówię  „legenda”, bo to jest coś powtarzanego, coś, co nie wiadomo właściwie, skąd się wzięło. No, bo rozejrzyjmy się dookoła. Ilu niewidomych tak na co dzień i naprawdę interesuje się muzyką? Celowo nie mówię, jaką, w myśl zasady, że nie ma muzyki „poważnej” i „lekkiej”, a tylko dobra i zła. Ilu więc się interesuje, a ilu wreszcie próbuje ją uprawiać, no i jak to wygląda?

Pisałem na ten temat dwa lata temu na łamach „Niewidomego Spółdzielcy” z okazji białostockiego konkursu muzycznego. Jeżeli jednak nawet dzisiaj się powtórzę, to nic się chyba nie stanie, bo wątpię, żeby ktoś pamiętał, co jakiś Rogowski kiedyś gdzieś tam pisał.  

Po raz dwunasty już spotkali się muzykujący niewidomi w Bydgoszczy w dniach 23 i 24 czerwca. Organizatorami konkursu były zarządy:  Polskiego  Związku Niewidomych i Związku Spółdzielni Niewidomych. Można by tu zacytować znane przysłowie o kucharkach, ale po co, kiedy nietrudno o nowe: gdzie organizatorów dwóch, tam słabnie duch. Duch mógł rzeczywiście osłabnąć, bo nie załatwiono uczestnikom wyżywienia wiadomo, że szukać niewidomym miejsca w barach i restauracjach nie jest łatwo. A gdzie organizatorzy? PZN na szczęście nie zapomniał przysłać jednego pracownika z działu   Wychowawczo-Oświatowego. Wyraźną  przewagę liczebną miał ZSN. Był nawet prezes Golwala, który całą noc tłukł się w samochodzie ze Śląska, żeby zaakcentować swój udział w imprezie.  

Sala bydgoskiej filharmonii podczas przesłuchania była przepełniona. Publiczność stanowili raczej uczestnicy konkursu. Było oczywiście trochę ludzi z zewnątrz, którzy przyszli chyba raczej obejrzeć niż posłuchać. A czy było czego słuchać?  

Ileś lat temu niewidomi kojarzyli się ludziom raczej z akordeonem. Dziś „asortyment” instrumentów jest już bogatszy. Mamy więc już saksofonistów, puzonistów, trębaczy. Każdy prawie zespół posiada organy, elektryczne gitary, aparaturę wzmacniającą, której zresztą notorycznie nadużywano, czyżby w przekonaniu, że „im więcej decybeli, tym więcej wielbicieli”? Aparatura powinna przecież pomagać, a nie przeszkadzać w odbiorze.  

Nie ma chyba sensu podawać tu wyników konkursu. Zainteresowani znają je dawno. Były one przedmiotem gorących dyskusji jeszcze w Bydgoszczy. No cóż, nie ma chyba konkursu, po którym każdy nie miałby jakichś zastrzeżeń. Wyniki przecież zależą od tak wielu obiektywnych i subiektywnych spraw, a poza tym, gdzie jest dwóch Polaków, tam muszą być przynajmniej trzy zdania. Dyskusje toczyły się zresztą i w łonie jury. Mnie osobiście najmniej  podobał się podział zespołów na tradycyjne i nowoczesne. Nie zauważyłem w czasie konkursu większych różnic. Są to zresztą sprawy tak względne i płynne, że jak to podzielić? W rezultacie zespół z Bytomia Śląskiego jako jedyny został uznany za nowoczesny, co dało mu pierwsze miejsce w tej kategorii. Zespół jest zresztą dobry. Zmienił swój charakter od ostatniego konkursu, kiedy to kopiował, nawet nieźle, „Czerwone Gitary”. Utwory wykonane przez nich w Bydgoszczy były rzeczywiście trudne do opracowania.  

Zespół z Bydgoszczy zajął pierwsze miejsce w drugiej grupie. Nie powiem, żeby się zmienił od czasu poprzedniego konkursu - to jury się zmieniło. Aranż był trochę staroświecki, ale strój i dynamika najstaranniej chyba opracowane. Widać rękę dobrego i solidnego fachowca.  

W ogóle z dynamiką było dość słabo. Przeważnie instrumenty skutecznie zagłuszały solistów, a szkoda, bo były ładne głosy. Pierwsze miejsce Marii Skowrońskiej z Białegostoku według mnie nie podlega dyskusji. Tak się powinno śpiewać. Miała zresztą dobrego akompaniatora, w przeciwieństwie do Krystyny Konasiewicz ze Szczecina, której pianistka zepsuła sprawę. Z przyjemnością i naprawdę szczerze oklaskiwałem też Ewę Cholewę z Sosnowca. Brawo, pani Ewo! Mówiąc językiem muzyków, ma pani kawał głosu. Tak, pod względem wokalnym było znacznie ciekawiej. A miejsca? Można o nich dyskutować, ale po co. Czasem decydowały ułamki punktów.  

Trudna była sprawa z zespołami wokalnymi. Moim zdaniem, po prostu za mało się od siebie różniły, utrzymując się na poziomie poprawnym.  

Na specjalną uwagę zasługuje Zygfryd Kierstan. Swoim gwizdem artystycznym dosłownie porwał publiczność, szczególnie na koncercie laureatów. Jeszcze tylko trochę pracy nad intonacją i mógłby się pokusić o nagrania radiowe. Warto o tym pomyśleć.  

W sumie konkurs bydgoski - to oczywiście moje zdanie - nie odbiegał swym poziomem od poprzednich. Największą różnicę na plus zauważyć można było w zespole szczecińskim, ale może dlatego, że w Białymstoku wypadł wyjątkowo słabo.  

Jeszcze kilka słów do kolegów z Gdańska: to bardzo ambitnie, że postanowiliście uprawiać muzykę inną niż wszyscy. Tylko, panowie, może zdecydujcie się, jaką - kawiarnianą, salonową czy kameralną, bo właściwie trudno było dociec. A w Białymstoku tak było ładnie…

To oczywiście tylko kilka wyrywkowych i tylko moich spostrzeżeń. Inni mogą mieć zdanie odmienne. Mogą, bo po pierwsze mamy demokrację, a po drugie nie roszczę sobie praw do miana autorytetu w tej dziedzinie. Może więc jeszcze ktoś zabierze głos na ten temat. Ale na razie, póki co, to ja tak ogólnie.  

Słyszy się, i to coraz częściej,  że konkursy muzyczne w swojej obecnej formie przeżyły się, że trzeba coś zmienić. Tak się słyszy. Tylko nie słyszy się, co by tu zmienić. Myślę, że przede wszystkim regulamin. Na razie wiec (to oczywiście tylko moje luźne propozycje) niech to nie będzie konkurs.  Nazwijmy to na przykład przeglądem, festiwalem, igrzyskami muzycznymi - czy ja zresztą wiem. Dalej, nie szeregujmy zespołów, bo to płynna i dyskusyjna sprawa. Stwórzmy fundatorów kilku odrębnych i różnorodnych nagród. Tak więc byłaby na przykład nagroda publiczności, redakcji „Magazyny Muzycznego”, Zarządu Głównego PZN, ZSN - możliwości jest wiele. Każda z tych nagród byłaby przyznawana z zaznaczeniem, za co - za aranżację, wykonanie, repertuar. Zamiast wątpliwych kolejnych miejsc byłyby nieulegające wątpliwości konkretne powody do nagród. A jeżeli pozostać przy formie konkursu, to przede wszystkim zwiększyć ilość pozycji, za które zespoły otrzymują punkty. Warto by też pomyśleć o słabszych zespołach, tych,  które nigdy nie trafiły na tę ogólnopolską imprezę. Bo liczy się nawet sam udział w czymś takim. Stworzyć coś w rodzaju drugiej ligi. Po każdym konkursie dwa najsłabsze zespoły opuszczają pierwszą grupę, a na ich miejsce awansują dwa z tej drugiej. Działoby się wtedy coś nie tylko na początku, ale i w środku listy.

Dużo jeszcze można by powiedzieć na ten temat, ale zacznijmy chociaż mówić. Bo inaczej zniknie nawet ta legenda o muzykalności niewidomych.  

       Pochodnia Wrzesień 1972