Szkoda, że lata krótkie...

                                         Krzysztof Górski

Przyzwyczaiłem się do „Kraju Tysiąca Jezior”, choć tęsknię za Warszawą, za polską mową.

Bartłomiej Rogowski ma 67 lat. Od 29 lat mieszka w Finlandii. Jest ciekawą postacią człowieka całkowicie niewidomego, który poradził sobie w życiu i to w całkiem obcym kraju. Przez wiele lat pracował w Warszawie w środowisku ludzi widzących. Miał szczególny talent do muzyki i dziennikarstwa. Ten pierwszy dar Boży pozwolił mu pokierować drogą życia. Niedawno gościliśmy go w naszej redakcji na spotkaniu z dawnymi znajomymi. Oddajmy mu głos.

                   Znałem Ruszczyca  

W Laskach znalazłem się jako pięcioletni chłopak, w samym środku niemieckiej okupacji. Przyplątała się jaskra. Rodzice zawieźli mnie do szpitala. Pamiętam jeszcze kolor tamtych dni, salę operacyjną, ostro świecącą lampę nad głową. Lekarz powiedział mi: - Za chwilę będziesz spał. A ja odpowiedziałem: - Na pewno nie będę. I tak skończył się mój świat widzenia.

W Laskach nauczyłem się szczotkarstwa i tkactwa. Pan Ruszczyc doradzał mi dalszą naukę w liceum Reytana przy Rakowieckiej. W tamtych czasach to była nie lada wyprawa z Lasek. Na rozpoczęcie roku zawiozła mnie zakonnica z ośrodka. Wrócić musiałem sam. Jakże ja przeżywałem ten powrót! Ale sobie poradziłem. Jakoś dojechałem tramwajem do Marymontu, a tam przesiadłem się w PKS. To był mój pierwszy sprawdzian z życiowej samodzielności. Gdy znalazłem się w Laskach, pan Ruszczyc na powitanie powiedział tylko: - Co tak późno, łobuzie! Jednak widząc, jak się męczę, po trzech miesiącach znalazł mi stancję obok kina „Moskwa”. Stamtąd miałem do szkoły dwa kroki. Ostatnie dwie klasy masowej szkoły średniej kończyłem w Krakowie wraz z kolegą Wackiem Czyżyckim. W 1956 roku, znów za namową pana Ruszczyca, zostałem członkiem założycielem warszawskiej spółdzielni „Nowa Praca Niewidomych”. Jako tkacz przepracowałem tam dwa lata, ale nie powiedziałbym, by ta robota szczególnie mnie pociągała.

                Granie i pisanie

Jak pamiętam, od dziecka miałem smykałkę do muzyki. W Laskach nauczyłem się grać na akordeonie i fortepianie. Już jako młodzieniec od czasu do czasu dorabiałem graniem na weselach czy zabawach. A tak na stałe zacząłem grać przez zupełny przypadek. Zachorował pianista w kawiarni „Wiedeńskiej” na ul. Waryńskiego w Warszawie. Ktoś stamtąd zadzwonił do Związku z prośbą o znalezienie muzyka, bo jak mu wiadomo, co drugi niewidomy potrafi grać na jakimś instrumencie. No i padło na mnie. Pierwszy wieczór improwizowałem. Spodobałem się kierownikowi, ale miał drobną uwagę. - Musisz pan mieć przed sobą nuty, bo to poważniej wygląda. Ja na to, że zupełnie nie widzę, a on mówi: - Nikt tego nie zauważy żeś pan ślepy! Faktycznie, mało kto się pokapował. Pracowałem wieczorami, miałem pensję. Potem jeszcze większą, bo dorabiałem w „Harendzie”. Grało się wtedy krajowe szlagiery i zagraniczne standardy, a uczyłem się ich, słuchając radia lub nagrań na szpulowych kasetach.

W 1959 roku dostałem się na polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Zawsze miałem humanistyczne ciągoty, a zarabiając wieczorami, spokojnie mogłem podjąć dzienne studia. W nauce generalnie pomagały mi koleżanki, co wydawało się sprawą oczywistą, bo na 200 osób na roku 90 proc. stanowiły dziewczęta. Podczas tych studiów, bodaj w 1962, roku spotkałem widzących chłopaków, którzy potrzebowali do swego zespołu klawiszowca. „Kupili” mnie od razu i graliśmy w młodzieżowym klubie na Bednarskiej. kTraf chciał, że kiedyś wystąpiła tam ówczesna gwiazda piosenkarstwa Regina Pisarek. Tak jej się spodobał nasz repertuar, że postanowiła nas „wkręcić” do prestiżowej stołecznej kawiarni „Europejska”. Na tamte lata siermiężnego gomółkowskiego socjalizmu była to elitarna perełka tzw. „Warszawki”. Starszym muzykom podziękowano i przyjęto młodziaków z Bednarskiej.

„Europejska” stała się moją wieczorną przystanią na ponad 11 lat. Dwa razy w tygodniu grywałem też w SPATiFie. Poznałem tam sporo ciekawych ludzi: Olbrychskiego, Tomaszewskiego, Pokorę, Damięckiego. Z niejednym byłem na „ty”. A raz zdarzyło się, że pomagałem wynieść na ławkę przed lokalem całkiem sztywną znaną aktorkę. Podobno zaszkodził jej nadmiar płynów, tak przynajmniej mówili koledzy aktorzy.

Nawet nie wiem, kiedy ukończyłem polonistykę, za to doskonale pamiętam, jak w roku 1968 zaprosił mnie do redakcji „Niewidomego Spółdzielcy” Jerzy Szczygieł i zaproponował przejęcie od niego funkcji redaktora naczelnego. Ówczesny prezes Związku Spółdzielni Niewidomych Marian Golwala nie oponował, no i zacząłem urzędowanie. Z braku biurka i lokalu najczęściej przesiadywałem w pezetenowskiej stołówce. Po kilku dniach wezwał mnie Golwala i zaproponował wstąpienie do partii. - Wiecie, kolego, u nas wszyscy naczelni to partyjni. Ja na to: - A nie utrzymałby się choć jeden bezpartyjny? - Mowy nie ma - odparł prezes. Po trzech miesiącach wrócił Szczygieł i skończyło się moje szefowanie w redakcji. Mogłem zacząć robotę prawdziwie dziennikarską. Przez sześć lat jeździłem na reportaże, pisałem artykuły. To był ciekawy czas.

             Pod koło podbiegunowe

   W środku gierkowskiego dobrobytu, w 1974, roku nasz zespół dostał propozycję wyjazdu do Finlandii. Zaangażowaliśmy solistkę z operetki, Barbarę Maksymiuk, i przez dwa miesiące uczyłem ją śpiewać szlagiery. Wyjazd organizował „Pagart”. Po trzech dniach podróży pociągiem przez „Sowieckij Sajuz” wylądowaliśmy na północy Finlandii.  

W lokalu, gdzie miałem być pianistą, nie było piana. Fiński agent uspokoił mnie. - Jak nie ma, to jutro kupimy. No i kupili, tylko ja musiałem te organy spłacać przez dwa lata i przeznaczać na to większą część zarobku. Po spłaceniu instrumentu okazało się, że jestem jeszcze winien „Pagartowi” 10 procent od dochodów. I znowu zaciskanie pasa. Prawdę mówiąc, niewiele przez te lata odłożyłem.  

Poznałem za to prawie całą Finlandię. Przez miesiąc graliśmy w jednym mieście i dalej do następnego. Przez dwa lata występowaliśmy w prestiżowej restauracji „Klippau” na wyspie, obok helsińskiego portu. Jako jedyny z grupy znający angielski, musiałem załatwiać wszystkie sprawy zespołu. Po kilku latach nauczyłem się fińskiego, może dlatego, że mam talent do języków. To diabelnie trudny język. Nawet sami Finowie nie wiedzą na przykład w ilu przypadkach odmienia się rzeczownik - 10 czy 15. Po czterech latach poznałem miejscową kobietę, ożeniłem się z nią, a po kilku następnych rozstaliśmy się.  

Finlandia jest krajem, który polecałbym nerwowym. Tu się można uspokoić, wyciszyć, przestać gonić. Zresztą mieszkańcy tego kraju są małomówni, z rezerwą i dystansem podchodzą do obcych i do siebie. Jedno nas łączy - przywiązanie do mocnych trunków, choć oni wolą biesiadować w samotności.

                 Jak żyją niewidomi?

W pięciomilionowym kraju jest 50 tysięcy członków Fińskiego Związku Niewidomych, z czego 5 tys. ma I grupę. Trzy razy w miesiącu wydawane jest czasopismo „Aurud”, po naszemu „Herold”. Nic nie kosztuje i niewiele jest warte, po prostu nudne. Związek zasilany jest finansowo przez  przedsiębiorstwo gier automatycznych, więc ma stały dopływ gotówki. Do nielicznych ulg można zaliczyć bezpłatny urlop w ośrodku dla niewidomych, połączony z kursem rehabilitacyjnym, oraz 18 darmowych kursów taksówką miesięcznie w obrębie miasta. Mam swoją kartę, okazuję ją taksówkarzowi, uiszczając opłatę w wysokości biletu autobusowego. Trochę inwalidów wzroku pracuje jako masażyści i chałupnicy.

Renty są oczywiście wyższe niż w Polsce, bo to w końcu kilka razy bogatszy kraj. Ja miesięcznie dostaję ze wszystkimi dodatkami około 1000 euro i za te pieniądze można bez obaw przeżyć. Za mieszkanie w Kuopio płacę 317 euro. A dla przykładu 1200 euro zarabia sprzątaczka, 1500 pielęgniarka.

Po latach pobytu przyzwyczaiłem się do „Kraju Tysiąca Jezior”, choć tęsknię za Warszawą, polską mową, synem i wnukiem. Ale staram się choć co dwa lata odwiedzać ojczysty kraj. A obecny pobyt na początku lata pozwolił mi odnowić stare znajomości. W Polsce żyje się zdecydowanie szybciej, to nie dla mnie, ja już wiodę żywot emeryta. Dużo czasu zajmuje mi czytanie książek na kasetach, oczywiście po fińsku i oglądanie polskiej telewizji. Niedawno kupiłem działkę z niewielkim drewnianym domem. Mam tam trzy jabłonki, porzeczki, truskawki. Przez zimę przestudiowałem wszystko o ogrodnictwie. Może to będzie kolejne moje zajęcie? Szkoda tylko, że lata są tutaj takie krótkie...

Pochodnia lipiec 2003