Bartłomiej Rogowski .

Niewidomy Spółdzielca 1972                           

 

''Nieocenieni ludzie w moim życiu''

Nigdy jeszcze pisanie nie szło mi tak opornie...Ile to już razy zaczynałem, jak i teraz zaczynam...Ile razy rzucałem wszystko w kąt z rezygnacją, niecierpliwością, a nawet złością. Nie umiem, nie potrafię, dajcie mi spokój!

Czy można- tak naprawdę- opisać wnętrze własnych myśli i uczuć, tego wszystkiego, co jest głęboko, że głębiej już nie ma nic, tak głęboko, że aż boli, kiedy tam zajrzeć...

Ile intymnych spraw i myśli, których sam przed sobą nie ujawniałem, muszę teraz odsłonić. - Czy się odważę? I jeszcze jedno- jak opisać Wielką Prawdę bez wielkich słów, których już teraz parę mi się wymknęło...Oni by to wiedzieli, zrozumieli... Oni- nieocenieni ludzie w moim życiu.  

                   - - -Był czwartek- czwartego stycznia 1973 roku.  

Siedziałem w Klubie Aktora "Spatif", gdzie grałem wieczorami dwa razy w tygodniu. Oprócz aktorów przychodziło tu dużo różnego rodzaju artystów oraz bliżej nieokreślonej inteligencji. Znałem prawie wszystkich. Więcej czasu spędzałem przeto przy stolikach na opowiadaniu dowcipów czy na poważniejszych dyskusjach niż przy fortepianie. Grałem do tańca albo do słuchania- zależnie od panującej właśnie atmosfery.  

Tego dnia siedzieliśmy w większym towarzystwie. Było wyjątkowo wesoło. Zawsze tak się działo, gdy zjawiał się Tadeusz Dominik, znany malarz polski i dziekan ASP. Ten rzeczywiście umiał opowiadać kawały, a znał ich...

Odwołano mnie do telefonu.

Dzwoniła pani Welmanowa- długoletni prawdziwy przyjaciel niewidomych. Przez kilka lat wciągała mnie w tajniki języka angielskiego, który teraz za granicą tak mi się przydaje, dając mi przynajmniej w tym miejscu przewagę nad widzącymi kolegami zespołu.

Pani Welmanowa powiedziała tylko: "Umarł pan Ruszczyc. Pogrzeb w poniedziałek".

Nie pamiętam, czy coś odpowiedziałem. Zdaje się, nic. Bardzo powoli odłożyłem słuchawkę i wróciłem do rozbawionej sali.

Usiadłem do fortepianu.

                       - - -Aleja topolowa w Laskach...Pachnie, szumi i jest ciepło... Siedzimy na trawie i śpiewamy. Ja gram na akordeonie, a obok siedzi Pan Ruszczyc. Prawie już męskie głosy chłopców z zawodówki poprzez topolowe liście sięgają zachodniej ściany domu świętej Teresy z nieużywanym nigdy tarasem, a odbite lecą w równoległą aleję brzozową...

Śpiew osiada na wszystkim. Przestaję grać, bo czuję dotknięcie ręki Pana Ruszczyca. Umilkliśmy. Nie mógł głośno mówić, zawsze więc musiało być bardzo cicho, kiedy chciał coś powiedzieć. - Chłopcy, a teraz "Rozszumiały się wierzby..."- wyszeptał z tym swoim charakterystycznym "r". Popłynęły słowa pieśni w topolową przestrzeń.

- - -Nagle teraz- tu, w Klubie Aktora- usłyszałem, że wszyscy śpiewają tę właśnie melodię. Zacząłem ją grać zupełnie nieświadomie, ale teraz, gdy zdałem sobie z tego sprawę, włożyłem w nią całą moją duszę...

Wszyscy wstali od stołów i z kieliszkami i szklankami w ręku otoczyli fortepian. Tuż obok mnie stał Daniel Olbrychski, Bogdan Tomaszewski, Maciek Damięcki i wielu, wielu innych. Wszyscy oni- popularni w całym kraju artyści- czcili pamięć Henryka Ruszczyca, nawet o tym nie wiedząc. Potem Andrzej Rumian- uczestnik Powstania Warszawskiego- zaintonował którąś z powstańczych melodii, a potem już przez cały wieczór- śpiewaliśmy jak w transie- wojskowo, patriotycznie i polsko. Długo potem wspominano jedyny w swoim rodzaju wieczór w tym raczej swawolnym klubie. Próbowano go nawet powtórzyć- ale nic z tego nie wyszło. Nikt nie wiedział, dlaczego. Ja- wiedziałem.

 Nie byłem w Laskach ładnych parę lat. W dzień studia, potem praca dziennikarska, a wieczorem- a często i w nocy- granie w lokalach- wszystko to szczelnie wypełniało mi czas. Był może i inny powód. Trochę fałszywych legend narosło wokół mojej osoby, a ja nie umiałem się temu przeciwstawić. Nigdy nie umiałem. Kiedyś- jeszcze w Zakładzie- zostałem surowo ukarany za coś, czego nie popełniłem. Nikt nie chciał słuchać moich nieporadnych tłumaczeń. Czułem się skrzywdzony, ale odbywając karę, którą wszyscy uważali za słuszną, czułem się jednocześnie, jakbym był winien. I tak mi to już zostało.

Chociaż długo nie odwiedzałem Zakładu- i tak byłem tam i jestem każdego dnia. Chodzę drogami, gdzie znam każdy kamień, wgłębienie i zakręt. Noszę w sobie tę mapę dzieciństwa, na której bardzo często odtwarzam minione lub urojone zdarzenia.

Teraz przyjechałem tu rzeczywiście na pogrzeb Pana Ruszczyca. Jakie to dziwne: przyjechać z tak smutnego powodu, a jednocześnie cieszyć się, że jest się tu znowu- tu, gdzie spędziło się najdłuższy i najlepszy kawałek życia. Wiem jednak, że On by to zrozumiał.

Nie czułem styczniowego mrozu. Nie czuło go też chyba tych kilkaset osób, które- jak i ja- nie zmieściły się w zatłoczonej kaplicy.

Laskowska kaplica.  

Kiedyś pokazano nam jej miniaturowy model, ale i bez tego znam ją doskonale... Drewniana podłoga i nieokorowane słupy, które bezlitośnie obskubywaliśmy w czasie nabożeństw... Zapach kadzideł i gregoriańskie śpiewy Sióstr... Poranne służenie do mszy i wazon z kwiatami, który przewróciłem w czasie przenoszenia mszału... Pachnące bzem majowe nabożeństwa i ośnieżona- zmęczona Wigilią- Pasterka... Zakonne śluby Sióstr i chrzest dziecka z pobliskiej wioski... Pierwsza Komunia i mój własny ślub w parę lat po wyjściu z Zakładu...

czasie wojny co dzień odprawiano tu dwie msze. O dziewiątej dla Polaków, a o dziesiątej dla stacjonujących w Zakładzie Niemców. Jako siedmioletni chłopak podkradałem się jak najbliżej wejścia, żeby usłyszeć, co mówi niemiecki ksiądz, chociaż i tak nic bym nie zrozumiał. Nie rozumiałem też czegoś jeszcze: jedni i drudzy modlili się do tego samego Boga... Kiedyś jedną z tych polskich mszy odprawiał dzisiejszy Ksiądz Kardynał Wyszyński. Ksiądz Kapelan, jak Go nazywano, przebywał wtedy jakiś czas w Laskach. W czasie czytania Ewangelii nadleciały samoloty i wywiązała się ostra strzelanina. Kaplica drżała w posadach.  Ksiądz Kapelan przerwał czytanie i powiedział: "Proszę wysłuchać Słowa Bożego w spokoju. Nic się nikomu nie stanie". I zapanował spokój, chociaż nalot trwał dalej.   

Wojna była wtedy wszędzie, więc i w Zakładzie. Nad łóżkiem każdego z nas wisiał chlebak z najpotrzebniejszym prowiantem. Mówiło  się, że może w każdej chwili trzeba będzie uciekać... Kiedy Niemcy zastrzelili jednego z robotników pracujących w podwórzu, nie pozwolili go pochować i leżał tak przy drodze przykryty gałęziami. W Domu Rekolekcyjnym był tajny szpital dla partyzantów. Kiedyś Siostra Germana zaprowadziła nas do umierającego żołnierza. Miał na imię Jan. powiedział nam, że ma dwadzieścia lat i walczy o Polskę. Wydawał mi się bardzo dorosły, ale co ja tam wtedy rozumiałem...Mieszkaliśmy w domu Św. Antoniego, bawiliśmy się wtedy w pobliżu kaplicy- tu, gdzie teraz stoję. Dlatego chyba właśnie to wszystko mi się przypomniało. Bawiliśmy się więc, obojętni na świszczące nieraz kule. Co nam się mogło stać, jeśli czuwała nad nami Siostra Germana.

Siostra Germana.

To pierwsza nieoceniona osoba mojego życia. Ona przyjęła mnie do Zakładu i zastąpiła matkę. Ona nauczyła tylu rzeczy, które trudno wymienić, ale bez których nie sposób żyć. Ona sprawiła, że zacząłem na nowo widzieć świat. Ona dała mi pierwsze prawdziwe dzieciństwo i rozumiała zawsze, czy miałem lat pięć, czy dwadzieścia.

                                 - - -Stoję teraz oparty o przykapliczny murek, na którym wiele lat temu zdzierałem siedmioletnie kolana. Byłem w Laskach dużo razy po wyjściu z Zakładu, ale dotąd nie wróciłem tu tak  jak dziś- naprawdę.

Stoję i słucham mszy za duszę świętej pamięci...

To niemożliwe.  

Tak niedawno przecież- z pół roku temu- napisałem artykuł z okazji czterdziestolecia Jego pracy. Spotkaliśmy się w ZSI. Biegłem do redakcji. Pan Ruszczyc stał, ciężko dysząc po sforsowaniu pięciu wejściowych schodów. Był już jednak bardzo słaby. Przytrzymał mnie za rękę i przez jakiś czas głośno oddychał. Potem objął mnie, pocałował i powiedział: "Bardzo Ci dziękuję", a ja czułem się, jakbym dostał nagrodę Nobla. Po chwili wyszeptał:" Czemu się nie pokazujesz, łobuzie? Przyjedź, pogadaj. Pamiętaj, żebyś zdążył jeszcze..." i zaniósł się kaszlem połączonym ze śmiechem. Nie zdążyłem...

Teraz mówi Ksiądz Tadeusz, a ja myślę, że jest on nie tylko świetnym znawcą ptaków, ale i ludzkich dusz. Posiadł też trudną sztukę właściwego słowa. Wie i tym razem, jakich słów nam potrzeba- nam wszystkim, z których każdego Pan Ruszczyc żegnał, wyprawiając w normalny już świat, a którzy teraz przyszliśmy tu pożegnać Jego samego.  

Dzieło Matki Czackiej.

Wszystko, czego dokonał Pan Ruszczyc- choć zrobił tak wiele- wszystko to było tylko rozdziałem Wielkiej Rzeczy, którą stworzyła Matka Czacka. Tak, właśnie z tych Czackich od Liceum Krzemienieckiego, od troski o prawdziwą oświatę i wychowanie. A zaczęło się od osobistej tragedii.  

Hrabianka Róża Czacka stała właśnie u progu szczęśliwego życia. Była przecież młoda, bogata, zaręczona. I nagle niefortunny upadek z konia pozbawił ją wzroku. Był to też chyba upadek na samo dno rozpaczy. Co mogła, co miała robić młoda, nagle niewidoma osoba, choćby i z wysokiego rodu? Można się tylko domyślać, co przeżyła, bo nigdy właściwie nie wiemy, co i jak czuje naprawdę drugi człowiek. Wiemy tylko, co było dalej. Najpierw była więc walka z ludzką własną słabością, a potem- długie i żmudne zdobywanie wiedzy.

A trzeba było tej wiedzy dużo, żeby wystarczyło nie tylko dla siebie- jak teraz żyć, ale przede wszystkim na rodzące się wielkie plany.

Róża Czacka zakłada zakon Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, zgromadzenie mające- służąc niewidomym- służyć Bogu. Powstaje też Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi, wspierające Dzieło już w bardziej świecki sposób. Matka Czacka dostosowuje też pismo Braille'a do języka polskiego, opracowuje brajlowskie skróty ortograficzne trzech stopni- najlepsze jak do tej pory, myśli, działa pedagogicznie i praktycznie.

Warszawa jednak nie była odpowiednim miejscem na Zakład dla Niewidomych. Dopiero ofiarowane Towarzystwu kilka lat po wojnie Laski pozwoliły Dziełu się rozwinąć. Tu dopiero można było budować domy i idee. Przybywa Sióstr, przybywa też świeckich ludzi dobrej woli. Dołącza się do sprawy Antoni Marylski, wspierając Matkę Czacką swoim majątkiem, rozumem i energią.  

Dzieło rośnie, rozkwita, wydaje już pierwsze owoce.

Henryk Ruszczyc kluczy jeszcze po drogach swojego życia, nie mogąc trafić na tę właściwą. Urodził się na Ukrainie i tam spędził dzieciństwo. Pobyt w kijowskim gimnazjum nie był beztroskim, szkolnym okresem- wybuchła przecież wojna. Po wojnie razem z niepodległą Polską przeżywał trudną młodość. Po tej światowej mieliśmy przecież jeszcze jedną wojnę, w której Henryk Ruszczyc brał udział, jak wtedy prawie każdy młody. Potem nastał dla Polski trudny okres organizowania się jako państwa, obieranie właściwej drogi i formy. Młody Henryk Ruszczyc też nie mógł jakoś zorganizować sobie życia, szukając jakby po omacku. Próbował różnych zajęć, ale nic jakoś mu nie pasowało, czym nawet zaczął już nawet niepokoić najbliższych. Aż wreszcie- zupełnie przypadkowo- tak to przynajmniej dla nas, ludzi, wygląda- trafił do Lasek. Przyjechał tu jako lektor niewidomego studenta i został już do końca życia, żeby pracować dla wszystkich niewidomych.  

Był wychowawcą, kierownikiem internatu, ale najbardziej interesowało Go szukanie dla niewidomych nowych możliwości zawodowych, prac wymagających większej sprawności, a nawet aktywności fizycznej i umysłowej. Czerpał z najlepszych, zagranicznych wzorów, ale tworzył też własne- wszędzie wysoko cenione. To była Jego pasja i temu poświęcił czterdzieści lat życia.  

I to chyba odróżnia Laski od wielu innych tego typu zakładów. Nie chodzi tu już bowiem o znalezienie dla niewidomego szparki w tym widzącym świecie- szparki, w którą mógłby się wcisnąć i jakoś przeżyć. Chodzi o to, aby żyć, a to przecież znaczy tworzyć życie na równi, a czasem i bardziej niż inni. Dziś niewidomi, którzy mają coś do powiedzenia w ruchu spółdzielczym czy związkowym, niewidomi, którzy nie tylko potrafią żyć poza brajlowskim środowiskiem, ale jeszcze coś zdziałać- wszyscy oni albo przynajmniej większość z nich- chodziła po laskowskich drogach i słuchała głosu Pana Ruszczyca. To właśnie był i ciągle jest Jego wkład w Dzieło Matki Czackiej.  

Kiedy zdałem egzamin czeladniczy ze szczotkarstwa i tkactwa, Pan Ruszczyc powiedział:" No, jesteś najmłodszym czeladnikiem w Polsce. Masz teraz dwa zawody, ale schowaj je sobie na zapas. Staraj się robić w życiu coś zupełnie innego". Chciał wysłać mnie do Anglii, abym tam studiował muzykę, język i w ogóle świat. Często i długo mi o tym opowiadał. Tak się wtedy bałem tego wyjazdu. Bałem się zresztą wszystkiego, co znajdowało się poza Laskami i tu najchętniej spędziłbym całe życie. Tu był mój dom, moje wszystko, mój Pan Ruszczyc. Mój, bo choć było  nas tak wielu, potrafił sprawić, że odczułem i uwierzyłem, że On mnie- właśnie mnie- kocha.

A                    - - -

 

Rozdzwonił się kapliczny dzwon. Przykro mi, że musieli go zmienić i że nie jest to już ten dzwon, którego głos tak dobrze pamiętam... Ile to rzeczy, ludzi i spraw się zmieniło, odeszło...

Niezwykle długi kondukt rusza powoli, jakby chciał odwlec jeszcze tę ostatnią chwilę pożegnania. Z bardzo daleka- z przodu- ledwo słychać żałobne śpiewy Sióstr- tutaj tylko kroki, dużo kroków.  

Nagle tuż za sobą usłyszałem:" Józek, to Ty? Co u Ciebie słychać? Wiesz, dostałem mieszkanie."  Józek z kolei narzeka na przestoje w spółdzielni. Odwróciłem się zgorszony, żeby skarcić tych z tyłu, ale zmieniłem zamiar. Do Pana Ruszczyca można było przyjść o każdej porze, z każdą sprawą, i to bez względu na to, czy było się  wychowankiem, czy żyło się już na własny rachunek. Można było przyjść i bez sprawy, ot, tak sobie wpaść. A teraz tych dwóch ludzi miało dwie spóźnione sprawy. Niestety spóźnione - które już mogli powiedzieć tylko sobie.    

Wchodzimy na laskowski cmentarz- miejsce, gdzie znam już coraz więcej nazwisk. Tuż obok miejsca, które zaraz stanie się grobem Pana Ruszczyca, leży Zygmunt Serafinowicz. Brat poety Lechonia i sam też trochę poeta, wieloletni kierownik naszej szkoły. Nigdy już potem- nawet na studiach polonistycznych- nie spotkałem nikogo, kto by znał, rozumiał i czuł literaturę tak prawdziwie, tak całym sobą, jak On. Niezrównany interpretator opowiadań Czechowa, które często nam czytywał. Takimi właśnie wyobrażam sobie naszych wielkich Skamandrytów. Leżeć tu teraz będzie obok siebie dwóch przyjaciół, dwóch pedagogów z przeciwległych krańców tej dziedziny.

Dalej spoczywa niewidomy Stefan Rakoczy. Najpierw wychowanek, później laskowski wychowawca. Mój nie tylko mistrz szczotkarski, ale i oddany powiernik w trudnych sprawach.  

Tu znów grób Pani Lidii Ogurkowej. Nie miała lekkiego życia jako wychowawczyni naszej rozhukanej, najstarszej grupy. Poskramiała nas skutecznie chyba tylko dobrocią. Kochała kwiaty. Nieoceniona pielęgniarka, nauczycielka pisania na maszynie i korepetytorka języka rosyjskiego, który znała lepiej niż polski. Nigdy nie zapomnę, jak uczyła nas porządku, mówiąc śpiewnie :"A śmieci Ty, kochany, zawsze do korziny kładź!"

Szukam teraz miejsca, gdzie leży mój kolega- Janek Kużaj. Tyle lat razem się wychowywaliśmy. Potem razem byliśmy przy zakładaniu spółdzielni "Nowa Praca" i wspólnie uczyliśmy się angielskiego. Jasio, który ze stoickim spokojem znosił nasze docinki, był raczej flegmatycznego usposobienia. Lepiej może niż inni znałem Jego sprawy- drobne radości, smutki, nieszczęśliwą miłość... W sumie nie szło Mu w życiu najlepiej. Umarł, mając dwadzieścia siedem lat, jakby machnąwszy na to wszystko ręką.

Kiedyś znałem prawie wszystkie Siostry w Zakładzie. Teraz jest ich coraz więcej po tej stronie bramy i po tej stronie spraw. Pamiętam imię i głos każdej, i chyba to je od siebie różniło. Poza tym była jedna praca, jedna modlitwa, jeden cel.  

Żegnam Pana Ruszczyca i wszystkich znajomych zmarłych. Jak zwykle w takich razach myślimy o śmierci. Nie mamy na nią wpływu. Mamy za to do wyboru życie. Jeśli ktoś przeżył je dobrze, tak, jak Ci wszyscy- może spokojnie umrzeć- po prostu odejść.

               - - -

 

Idę teraz zakładowymi drogami, ale już nie w marzeniach- idę naprawdę.  

Jestem w "centrali" i wchodzę między dwa budynki. Po prawej stronie szczytowa ściana "hoteliku", po lewej piekarnia, gdzie urzędował Pan Prętki. Skręcam w prawo i mijam dział lekarski. Na lewo w głębi podwórza stoi magazyn, a obok niego duża waga, na którą mogły wjeżdżać samochody. Teraz "hotelik" jakby cofa się bardziej w prawo, a przy drodze rosną akacje. Między nimi stoi kilkanaście uli. W lecie słychać tu zawsze monotonny szum pszczół. Po lewej stronie jest teraz ogród warzywny, a tuż za płotem rosną porzeczki, którym nigdy nie dawaliśmy dojrzeć.  

Idę drogą i widzę to wszystko. Bo kiedy coś się zna, czuje i pamięta- tak dokładnie- tak naprawdę, to wtedy się to widzi i bez wzroku.  

Lekki zakręt w lewo i zbliżam się do bramy. Tu w małej przybudówce- zwanej dyżurką- mieszkał Pan Szlędak. Przecinam szosę warszawską, robię dwa kroki w lewo i już jestem na drodze do domu św. Teresy. Przy drodze rosną lipy. Schodzę na bok i odszukuję jedno z drzew. To one już takie duże! No tak, minęło przecież już dwadzieścia lat od czasu, kiedy sadziliśmy je- ja z Panną Alą.

Panna Ala.

To ona przyjęła mnie z rąk Siostry Germany, żeby stać się drugą nieocenioną osobą w moim życiu. Był to najtrudniejszy, ale i najciekawszy okres dla mnie. To przede wszystkim wielka, harcerska przygoda, którą przeżywałem z zapartym tchem. To było fantastyczne. Przydymione jałowcem harcerskie piosenki i tajemnicze gry terenowe. Wyrabianie sprawności fizycznej i- czasem nawet bolesne- urabianie charakteru. Bolesne- bo zbyt długo byłem nieokiełznanym dzieckiem- dziecinniejszym od swoich rówieśników. Tylu rzeczy wtedy nie wiedziałem, nie rozumiałem. Czas Panny Ali- to także wciąganie nas w literaturę, pierwsze próby pisania. To jeszcze szkolny teatr, w którym, grając na scenie, uczyliśmy się naturalności w codziennym zachowaniu się. To pierwsze zabawy taneczne, pierwsze kontakty z dziewczętami, nauka towarzyskiego obycia i wiele innych trudnych spraw. To nic, że byłem dość trudnym do urobienia materiałem. Praca Panny Ali nie poszła na marne, tylko zaowocowała trochę później. To jest kapitał, który ona mi podarowała, a z którego czerpię do dziś.  

Stoję teraz oparty o lipę, posadzoną kiedyś przeze mnie, która już dorosła. Czy ja też?

Myślę o Laskach, gdzie spędziłem jedenaście najlepszych lat i gdzie miałem szczęście spotkać tak dużo wyjątkowych ludzi. Było ich wielu i często myślę o nich. Najczęściej jednak wspominam Pana Ruszczyca. Może dlatego, że On mnie żegnał, kiedy opuszczałem Zakład... Może dlatego, że potem jeszcze najdłużej i najbardziej się mną interesował... Może jeszcze i dlatego, że był pierwszym człowiekiem, który mnie pocałował.  

Bartłomiej Rogowski

15 lutego 1978.  

 

  (1957)

   

  Bartłomiej Rogowski

   

  ZNACZY SIĘ CIEMNY

   

  Wychodzę z domu i z trzaskiem rozkładam białą laskę, "radar" jak mówi  Bronek. Bronek to mój kolega. On, jeden z niewielu, potrafi żartować z tych  rzeczy. I słusznie, bo jeżeli już jestem niewidomy, to wszystko, co się z  tym wiąże, powinno być traktowane normalnie.

  Na ulicy jest jasno, bo słońce grzeje jak rozpalony piec, bo ptaki drą  się wniebogłosy, a ciepłe powietrze nawet to, w mieście, pachnie wiosenną  zielenią, bo za siatką po prawej stronie dzieciaki hałaśliwie grają w  piłkę, a bez płaszcza idzie się tak lekko i beztrosko. Dlatego właśnie jest  bardzo jasno, albo bardzo pogodnie, albo bardzo radośnie - wszystko jedno.

  Mijam fragmenty ludzkich rozmów, jakieś imiona, strzępki czyichś spraw.  Niektórzy przechodnie milkną na mój widok, czasem ktoś stwierdzi:  "Niewidomy". Czasem znów o kilka już kroków za sobą słyszę krótkie  szurnięcie butów. To ktoś się odwraca i obserwuje. Dawniej mnie to  denerwowało, ale teraz - patrzcie sobie, ile chcecie. Kiedy nie patrzą,  myślą chyba: "Jak on może chodzić?" - i wyobrażają sobie ciemność i siebie  w tym mroku. Cóż, nie wiedzą, że ciemność istnieje tylko wtedy, gdy ją  przeciwstawić światłu i że to jest kwestia lat.

  Idę dobrze sobie znaną ulicą. Wiem, co mijam, zresztą wszystko samo mi  się odzywa. Przez otwarte drzwi sklepu słychać dokówkę, to "rzeźnik". Dalej  "szewc", nawet pachnie skórą. Ze spożywczego wynoszą butelki po oranżadzie.  

Teraz trochę w lewo, bo kiosk stoi bliżej jezdni. Potrącam kogoś z kolejki,  z której na różne tony słychać: "Express, proszę". Przejechała polewaczka  zostawiając za sobą zapach gorącej wilgoci. Tuż przy mnie zakrztusił się  wózek z wodą sodową. Chyba się napiję. Trudno jest znaleźć koniec kolejki i  wiedzieć, kiedy się trzeba przesunąć. Chyba już:

  - Jedna z sokiem.

  - Ja jestem z kolejki - odzywa się stojąca przede mną kobieta. Nawet się  nie speszyłem. - A to przepraszam. Ja jestem z sąsiedniej ulicy. Niech już  może pani zamówi dwie. Wypijemy po szklaneczce. - Kobieta śmieje się, a i  mnie jest wesoło.

  Kiedy czasem na ulicy, w sklepie czy w autobusie próbuję zażartować,  nierzadko trafiam w próżnię. Albo ktoś po prostu nie chwyta mojego dowcipu,  albo nie ma akurat nastroju. Najczęściej jednak jest zaskoczony, że  człowiek nieszczęśliwy, za jakiego mnie uważa, może jeszcze żartować.

  - No, to na zdrowie - mówi kobieta, może nawet dziewczyna. Trącamy się  szklankami.

  - W którą pan stronę?

  - Ja, niestety, w przeciwną. Do widzenia.

  - Dziękuję za toast i za to "niestety".

  Teraz będzie ulica. Chwileczkę. O, właśnie popsykując skręca "Jelcz". No,  chyba już można.

  - Uwaga! - Na środku jezdni ktoś łapie mnie kurczowo. Przed nami cichutko  przemknęła "Warszawa". Przeprowadza mnie starszy facet, o nieco zrzędliwym  głosie schorowanego człowieka. "Na pewno ma nadkwasotę" - myślę, nie wiem  dlaczego.

  - Niech pan nigdy sam nie przechodzi. Trzeba kogoś poprosić.

  Ma rację, ale nie lubię tego proszenia.

  - Pan zupełnie nie widzi?

  Znam to już na pamięć. Odpowiadam automatycznie. Coś mu się należy za  jego pomoc.

  - Od dawna?

  - Od dzieciństwa.

  - Panie, to już największe nieszczęście. Ręki nie mieć, nogi nie mieć,  aaale oczy...

  Mimo wielu, bardzo wielu takich rozmów, nie wiem właściwie, co na to  odpowiedzieć. Powinienem im przytaknąć, czy zaprzeczyć? Nieszczęście jak i  szczęście, nie ma granic ani stopni - jest nieporównywalne. Na pewno jest  wielu widzących - bardzo nieszczęśliwych. A ja? No cóż, chyba bywam nim, po  prostu, jak każdy.

  - Rentę pan ma?

  - Nie należy mi się, pracuję.

  - A to dranie. Panu się nie należy, to komu się należy. Zdrowe byki,  cholera, biorą, a tu człowiek.

  Facet poważnie się zdenerwował. Nie będę mu tłumaczył.

  - Ja tu skręcam. Pójdzie pan sam dalej? A to dranie... - powtarzał  

odchodząc.

  Domy teraz odsunęły się bardziej na prawo i idę wzdłuż trawnika. Przy  chodniku stoi wóz na śmiecie. Na tle warkotu silnika słychać, co jakiś  czas, metaliczne uderzenie i odgłos wsysania. Strasznie hałasuje. Zwalniam,  bo nic  dokoła nie słyszę. No, nareszcie teraz już spokój. Znów wracam  słuchem na ulicę.

  - Pomóc panu?

  - Nie, dziękuję - mówię przyspieszając kroku i wpadam na ławkę.  

Nastawiają, cholera, tych ławek nie wiadomo po co. Zawsze mam poobijane  nogi.

  - Ludzie to też są. Każdy się patrzy, a pomóc nie ma komu - narzeka  siedząca na ławce jakaś pani.

  No, ale już przystanek. Nawet stoi jakiś autobus.

  - Który to numer? - pytam faceta (chyba to facet), którego potrąciłem.  

Cisza. Pytam jeszcze raz.

  - A to pan nie widzi?

  - Nie widzę, który to numer?

  - A dokąd pan potrzebuje?

  Autobus odjeżdża. - Zaraz będzie następny - pociesza mnie. Ludzie na  przystanku ucichli. Chyba znów się patrzą.

  - Nieszczęście - szepnął ktoś. Zaczyna mnie to już złościć.

  - Proszę pana - to ta pani z ławki - światła też pan nie widzi? - Że jej  się też chciało wstawać i specjalnie do mnie podchodzić. - Nawet żadnego  przebłysku? - Milczę niegrzecznie. Odwracam się niby od wiatru i zapalam  papierosa, - A wie pan, syn mojej siostrzenicy też taki nieszczęśliwy. Już  jedną nerkę mu usunęli. Nie wiadomo, co dalej będzie. Też taki młody,  

zdolny. Biedny chłopiec. A rodzinę pan ma?

  - Niech mi pani da spokój! - nie wytrzymuję.

  - Co pani chce, to są nerwowi ludzie - tłumaczy mnie inna pani.

  Na szczęście - autobus. Wsiadam nie pytając o numer. W środku jest sporo  

ludzi. Stoję koło miejsca dla inwalidy. Kierowca ma miękki, wyraźnie  

wschodni akcent:

  - Człowiek z laską, znaczy się, ciemny. A żaden nawet nie ruszy się. Ot,  

naród.

  - Pani ustąpi - interweniuje ktoś obok.

  - Ja, coś pan - protestuje babka o głosie energicznej teściowej. - Ja  jestem inwalidką i mam chore nogi. Znalazł się obrońca porządku. Ten młody  człowiek może spokojnie postać. O, tu niech się pan trzyma.

  - Patrz pan, stara baba się rozpiera, a tu człowiek nieszczęśliwy stoi.  

Sumienia trzeba nie mieć.

  - Cicho pan bądź! - Moja "teściowa" rzeczywiście jest energiczna. - Sam  

A wsiadł przodem, a innych chce uczyć.

  - Proszę bardzo - jakaś pani ustępuje mi miejsca. Ciągną mnie do tyłu.  

Siadam, żeby już szybciej się to skończyło. Teraz ktoś znów robi miejsce  dla tej pani.

  - Taką babę mieć w rodzinie, nie daj Boże - komentuje jeszcze ktoś z  tyłu, z bezpiecznej odległości. Powoli atmosfera powraca do normy, zresztą  wsiada szkolna wycieczka i wszystko pokrywa dziecięcy, trochę jazgotliwy  gwar. Dzieciaki, uczniowie piątej, może szóstej klasy, wciskają się w każdą  szparę. Jest już bardzo ciasno.

  - Anka, Anka - słyszę tuż obok podekscytowany dziewczęcy szept.

  - Co chcesz?

  - Niewidomy.

  - Oj, no to co! - zniecierpliwiła się Anka.

  Któryś z rozbawionych małych pasażerów naciska sygnał konduktora.

  - No, no, żebym ja wam nie potrąbił - krzyczy kierowca-kresowiak, ale  brzmi to niegroźnie, a nawet sympatycznie.

  Zatrzęsło na tramwajowych szynach. Teraz jeszcze zakręt w lewo i będę  wysiadał. Przeciskając się między sukienkami, płaszczami i ubraniami  zmierzam do wyjścia. Przy wysiadaniu ktoś mocno ujmuje mnie pod rękę.  

Trzyma tak silnie, że prawie uniemożliwia mi zejście na niższy stopień.  Zwisam na jego drżącej z wysiłku ręce. Jakoś jednak w końcu wysiadam. Teraz  trzeba się cofnąć do przejścia, ale wiem, że tu gdzieś jest rozkopane. O,  na szczęście stukając obcasami idzie jakaś dziewczyna. Wystarczy tylko iść  blisko za nią i dobrze słuchać. Nawet nie wie, że przeprowadza mnie przez  

trudne przejście.

  W ogóle ludzie nie wiedzą, że na swój sposób im się przyglądam i że  często myślę o tych wielu przelotnie spotkanych osobach. Czasem wyobrażam  sobie, jacy oni są na gruncie prywatnym, w rodzinie. Moi przypadkowi, w  jakimś stopniu znajomi ludzie, z którymi prawdopodobnie nie zetknąłbym   się, gdybym widział.

 

 

 

 

 

 Ludzie Lasek  

Oprac. Tadeusz Mazowiecki   /fragment/