Skakanie w przepaść

Ewa Zalewska

 

Romana Roczenia widuję często na korytarzach Zakładu Nagrań i Wydawnictw PZN. Jest szczupłym, ciemnowłosym, granatowookim 35-letnim mężczyzną. Jest niewidomym muzykiem amatorem, a w pracy brajlowskim redaktorem technicznym. Uśmiechnięty, często żartujący, budzi powszechną sympatię. Razem z nim chodzi uroczy, kudłaty, mały pudlowaty pies, który bardzo lubi głaskanie. Niedawno pan Roczeń był jednym z uczestników telewizyjnego programu "Szansa na sukces".

Ewa Zalewska - Jakie sprawy uważa Pan dla siebie za najważniejsze?

Roman Roczeń - Chyba to, że szukam, że dbam o swoją kondycję psychiczną. Szukam rzeczy, których jeszcze nie robiłem, przeżyć, których nie doznałem. To nie są żadne szaleństwa, skakanie na linie w przepaść. Jest to szukanie odpowiedzi na pytanie - "Czy ja mam jeszcze wystarczająco dużo woli, aby iść naprzód, dokonać w swoim życiu czegoś nowego?" Tym czymś była ostatnio przygoda z telewizją. Powstaje pytanie - "po co to zrobiłem?" Ciekawiło mnie, czy sprostam warunkom takim, jakie stawiane są wszystkim. Czy dam sobie radę w programie muzycznym opartym na niewiadomym tekście. Wydaje mi się, że w efekcie zwyciężyłem. Znowu coś przeżyłem, przekroczyłem, a pokonywanie pewnych barier jest dla mnie wyzwaniem.

E.Z. - Co powoduje, że chce Pan pokazać, iż człowiek niewidomy może być taki sam jak widzący, a nawet ciekawszy, bardziej interesujący?

R.R. - Ostatnio często zastanawiam się nad tym, czasem rozmawiam. Problem nie w tym, czy niewidomy może być taki sam - bo nie może, nie ma takich możliwości! Natomiast jeśli może znaleźć w sobie wartości, które właściwie zaakcentuje, to sprawa braku wzroku przestaje być problemem pierwszoplanowym. Zawsze zależało mi na tym, by ktoś widział we mnie człowieka, a nie to co najbardziej widoczne, czyli niewidzenie.

E.Z. - Powiedział Pan, że szuka i pielęgnuje wartości. Co jest taką wartością?

R.R. - Stosunek do drugiego człowieka. Ostatnio dostaję dużo informacji o tym, że to jest trafna droga.

E.Z. - Poza swym zawodem jest Pan muzykiem.

R.R. - Tak, i wiele czasu temu poświęcam. Często sam siebie pytałem, jak to się dzieje, że jest wielu ludzi - muzycznie, głosowo, technicznie lepszych ode mnie - a jednak wcale niemała grupa chce słuchać moich występów. Gram na gitarze i śpiewam w kilku warszawskich pubach. Są to trzygodzinne recitale, których założeniem jest to, aby ludziom dobrze się siedziało przy piwie, słuchało, a także śpiewało.

E.Z. - Jaki rodzaj muzyki Pan gra?

R.R. - Okudżawę, Stachurę, Cohena, szanty, piosenkę turystyczną i wszystko to, co słuchacze lubią. Gusta są najprzeróżniejsze. Mam takie miejsce na Żoliborzu, gdzie siedemnastoletni ludzie proszą "Roman, zagraj - "Nie płacz Ewka"). Przecież oni nie mogą tego znać! Zastanawia mnie czemu sięgają po taką muzykę? Myślę, że zawsze tak jest, w literaturze, sztuce, muzyce, również tej najprostszej, że nigdy nie starzeją się utwory, które mówią o rzeczach istotnych, ważnych, dotyczących każdego z nas. Wydaje mi się, że to, czy coś staje się przebojem czy nie, zależy od tego, ile osób utożsamiło się z danymi słowami i muzyką. Popatrzmy na karierę, chociażby, "Tanga" Budki Suflera.

E.Z. - Czym Pan się różni od tych, niedzisiejszych niewidomych, którzy grali przed knajpami? Skąd płynie pewność, że na recitale nie przychodzą ludzie z litości?

R.R. - Po pierwsze nie mam czapeczki. Pracuję zgodnie z zawartym kontraktem. Zawartym między mną a właścicielem lokalu, określającym konkretnie rodzaj wykonywanej usługi i płatności. Obie strony muszą się z tego wywiązać. Nie będę ukrywał, że zawsze szukałem dowodów na to, iż to nie litość kieruje ludzi ku mojemu muzykowaniu. Ostatnio miałem taki dowód. Między innymi gram w popularnym Pubie "7". Wiadomo, że styczeń jest okresem, kiedy mniej ludzi przychodzi do małych knajpek. Właściciele, żeby nie stracić, robią oszczędności. W tym przypadku redukują ilość koncertów o połowę - jako osoby towarzyszące i grające pozostałem ja i jeszcze jeden zespół. Tu nie ma mowy o uczuciach, liczą się pieniądze: straty i zyski. Najwyraźniej na moje recitale przychodzi więcej ludzi - nikt nie traci na moim graniu. Dla mnie jest to taki dowód pośredni, że nie najgorsze jest to, co robię i to ma sens.

E.Z. - Jest wielu niewidomych, Pana rówieśników, którzy w ogóle nie wychodzą z domu. Co jest potrzebne, aby prowadzić tak aktywne życie nie widząc?

R.R. - Odrobina odwagi, odrobina wariactwa i wysoki poziom tolerancji.

E.Z. - Czy to nie jest Pana prywatna krucjata - "Słuchajcie, możemy coś wspólnie zrobić?"

R.R. - Całe życie to wielka publiczna krucjata. Zawsze towarzyszy mi świadomość, że kiedy zamykam drzwi domu, pracy, tam gdzie mnie znają, przestaję mieć jakiekolwiek indywidualne cechy i nazwisko. Zaczynam być niewidomym. Niosę na sobie zawsze odpowiedzialność - nie za Romka Roczenia, ale za całą grupę niewidomych. Czyli, nie wiem, coś za około 80. tysięcy ludzi. To na nas patrzą - po prostu, a nie my na resztę. Nigdy nie wolno o tym zapominać. Często chciałoby się zrobić komuś awanturę, całkiem zresztą uzasadnioną, czy powiedzieć coś dosadniej - ale nie można, bo żyjemy trochę w dziwnym świecie. Jeśli ktoś spyta mnie - "Ma Pan papierosa?", to jest to normalne. Jeśli ja to zrobię, obserwatorzy skomentują - "No tak, ślepy, więc biedny". Na dobrą sprawę nie bardzo możemy odmówić nawet najgłupszej pomocy, nie wspominając już o zachowaniach w stosunku do nas niekulturalnych, wobec których jako niewidomi, z założenia pozostajemy bierni.

E.Z. Czy taka pokora ze strony niewidomych jest słuszna?

R.R. - Wydaje mi się, że powinna obowiązywać nas pewna konsekwencja. Nie jestem wyjątkowy. Mogę tylko powiedzieć, że osobiście, z dużym uporem, walczę z magią człowieka niewidomego. To żadna magia. Powiedziałbym, że niewidomi bardzo chętnie przyjmują proponowane im w społeczeństwie, miejsce "z boku". Niby mówią o integracji, ale tak naprawdę - "to dlaczego mam stać, kiedy mogę wygodnie posiedzieć".  Można by powiedzieć, że wszyscy wymagamy rehabilitacji - widzący i nie. Dość dziwna sytuacja niewidomych w naszym kraju trwa od lat, niby jesteśmy, a trochę nas nie ma. Sytuacja wygodna dla społeczeństwa i niewidomych, z którymi zdrowi ludzie nie bardzo wiedzą, co zrobić. A wystarczy nie robić nic. Dać niewidomemu żyć w normalnej szkole, pracy, na ulicy itd. Nie troszczyć się o nas tak bardzo.

   E.Z. - Dziękuję za rozmowę.

Życiu Naprzeciw  luty 1998