Roman Roczeń

 - z cyklu "Gość Magazynu"

 - Elżbieta Jakubowska,

 Krzysztof Pruśniewski

Niedziela wieczór. Pijemy piwo w "Gnieździe piratów" - żeglarskiej knajpce nad warszawską

Wisłą. Trudno o wolne miejsce. Wokół gwar, atmosfera rozpoczynających się wakacji. Z

głośników dobiegają szanty. W pewnym momencie pod ogródek podjeżdża samochód. Otwierają

się drzwi i pierwszy wyskakuje mały, wesoły kundelek. Chwilę później wysiada młoda kobieta i

mężczyzna, który od razu idzie w stronę otwartego już bagażnika. Witają ich znajomymi. Ktoś

pomaga nieść wzmacniacz, ktoś inny - statyw do mikrofonu i zwoje kabli. Mężczyzna, który

przyjechał, trzyma w ręku gitarę w czarnym futerale i kieruje się wprost do solidnej ławy, służącej

za scenę. Kiedy idzie wśród stolików, co chwila ktoś go serdecznie pozdrawia. Już na scenie

wyjmuje discmana, podłącza do głośników i puszcza z niego swoją muzykę - też szanty. Teraz

dopiero zaczyna rozstawiać sprzęt, podłączać kable, stroić gitarę. W końcu wyłącza muzykę i

biorąc łyk chłodnego piwa, zaczyna własny koncert. To Roman Roczeń - niewidomy pieśniarz i

żeglarz. Najpierw zapowiada program występu. W pierwszej części będą to głównie utwory z jego najnowszej płyty "Chłodnia" - poezja śpiewana z domieszką nuty żeglarskiej i podróżniczej. W części drugiej natomiast dominować będą szanty. W trakcie koncertu przybywa jeszcze słuchaczy.

Z braku miejsc rozsiadają się na małej skarpie w pobliżu "Gniazda", a później także tuż obok

Romana. Stopniowo wszyscy włączają się do śpiewu. W przerwie z trudem dopchaliśmy się do

artysty i poprosiliśmy o wywiad dla Nowego Magazynu Muzycznego. Chętnie się zgodził. A oto,

co nam powiedział. - Jaki repertuar zazwyczaj wykonujesz? - Gram różne rzeczy i z reguły

staram się mieszać style. Na przykład wczoraj na regatach w Mikołajkach grałem koncert z

przewagą szant. Natomiast kiedy grałem na ognisku przewodników beskidzkich, przeważała

piosenka turystyczna z domieszką poezji śpiewanej i ogólnie znanych piosenek. - Czy masz wolną rękę w wybieraniu repertuaru, czy ktoś ci go narzuca? - Już nie. Kiedyś próbowano i nie bardzo wiedziałem, co z tym zrobić. Doświadczenie nauczyło mnie, że każdy powinien skupić się na swoich rzeczach. Ja nie wtrącam się do kuchni, do wystroju, a właściciel lokalu nie powinien wtrącać się do muzyki. Albo mu się ona podoba i współpracujemy, albo nie. - Jaki był twój pierwszy kontakt z żaglami? Jak to się stało, że śpiewasz szanty? - Tak w ogóle to ja jestem

"córka rybaka". Urodziłem się na Mazurach, w Szczytnie. W pubach gram od połowy lat

dziewięćdziesiątych, ale dopiero po pięciu latach wybrałem się na pierwszy w moim życiu festiwal piosenki żeglarskiej w Giżycku. Był to tak szczęśliwy wyjazd, że skonczył się Grand Prix. Wtedy zrozumiałem, że skoro już tak śpiewam te szanty, to właściwie powinienem poczuć, jak to jest naprawdę. - Czy żeglujesz? - Raczej nie mam na to czasu, ale jak tylko zdarza się okazja, to tak.

Kiedyś nawet dotknąłem morza. Popłynąłem na "Zawiszy" w rejs, który skończył się ostrym

spotkaniem z Neptunem. Była taka doba, że sztorm osiągał 11 stopni w skali Beauforta, a przechył wynosił 54 stopnie. Zrozumiałem wtedy, że to nie są żarty i w pewnym momencie nie ma ratunku.

Nie ma komórki, nie można powiedzieć "wysiadam" czy "ja chcę wracać". W najgorszym razie to już jest po tobie, a w najlepszym - komuś o tym opowiesz. - Gdzie zazwyczaj występujesz? - W

tej chwili mam pewną pozycję na warszawskim rynku i są miejsca, w których gram na stałe, a do

tego dochodzą latem miejsca takie jak to. - Czy występujesz tylko solo, czy czasami ktoś ci

towarzyszy? - Raczej solo, lecz głównie z powodów ekonomicznych. Po prostu właścicieli lokali

nie stać na opłacenie kapeli. Im większa ilość osób w zespole, tym większy koszt. - Czy zdarzyło

ci się coś nagrać z zespołem? - Nie, ale nagrałem płytę w ciekawy sposób. Ja tylko śpiewam,

natomiast są tam instrumenty wyprodukowane na komputerze przez jednego zdolnego człowieka.

Płyta zawędrowała do Trójki i trafiła nawet na 20. miejsce Listy Przebojów Programu III. - Czy

masz wykształcenie muzyczne? - Nie. Otwarcie mówię o tym, że właściwie nie umiem grać i nie

umiem śpiewać. Kieruję się nie umiejętnością, którą da się nabyć, ale czymś, co właśnie mam, a

czego się nie można nauczyć. Można to nazwać darem bożym. Ale niewątpliwie jest to cecha

zjednująca ludzi i pozwalająca z ludźmi muzyką rozmawiać. Tekst to dla mnie forma dialogu, a

gitara jest tylko akompaniamentem. - Czyli nie chodziłeś do żadnej szkoły muzycznej i nie znasz

zapisu nutowego w brajlu. Jak się w takim razie uczysz? - Wyłącznie ze słuchu. Najwięcej

kłopotu sprawiają mi słowa. Muszę się ich uczyć w taki sposób, by nie kopiować interpretacji.

Staram się, żeby każda piosenka nabierała mojego wyrazu. - Czy w jakikolwiek sposób zapisujesz sobie słowa i chwyty? To jest przecież duże obciążenie pamięci. - Nie, nic nie zapisuję. One siedzą we łbie i już. - Czyli nic nie ubywa, tylko przybywa repertuaru? - Oczywiście repertuar się zmienia. Zdarza się tak, że ktoś przychodzi po latach i mówi: "A pamiętasz, taką piosenkę grałeś"  i rzuca tytuł. Okazuje się, że ja tej piosenki nie grałem już na przykład półtora roku, bo wyparły ją inne. Tak to się dzieje, że jedne utwory przychodzą, a drugie odchodzą. - Czy zdarzyło ci się dostać jakąś piosenkę jeszcze nigdy przez nikogo nie wykonywaną? - Tak, było kilka takich. - Jak wtedy się uczyłeś? - Jak Piotruś Bukartyk napisał mi piosenkę "Chłodnia", to po prostu mi ją zagrał. - Czy masz plany na nagranie kolejnych płyt? - Tak, ale jeszcze mało konkretne. Wiem, że  powinienem niedługo wypuścić singiel, który by sobie pograł przez lato, a jesienią wezmę się za nagranie płyty. Ale szczegółów jeszcze nie znam. - Czy sam komponujesz? - Próbowałem, ale raczej mi to nie wychodzi. Uznałem, że skoro inni robią to lepiej ode mnie, to nie ma potrzeby robić tego samemu. Warto wyszukiwać dobre rzeczy, które nie zostały jeszcze zrobione i wybierać te, które są mi bliskie. - Jaki masz kontakt z publicznością, czy zawsze ma to formę takiego dialogu jak dziś? - Wszystko zależy od rodzaju publiczności. Najważniejsze jest słuchanie.

Mam taką zdolność, że gram swoje, a słyszę salę i to, co się dzieje dookoła. O publiczność ciągle

trzeba dbać, ciągle z ludźmi gadać i być. Uświadomiłem sobie, że moja pozycja jest tu

drugorzędna. Próbuję pomóc ludziom trochę się wyżyć w kontrolowany i dobry sposób. Oni

powinni dostać piosenki, które lubią, ale tak, żeby mogli sami pośpiewać. - Wiemy, że na co dzień zajmujesz się czymś innym, pracujesz zawodowo. Jak w takim razie traktujesz muzykę - jako hobby, czy raczej jako dodatkowy dochód? - Najpierw było to hobby, a teraz jest tak, że praca zawodowa zaczyna być hobby, bo finansowo to się zupełnie inaczej rozkłada. - Czy zdarza ci się  słuchać siebie dla przyjemności? - Nie. Słuchałem siebie, jak robiłem płytę. Wtedy słuchałem jej na okrągło, ale nie dlatego, żeby się zachwycać, tylko żeby szukać błędów. - Czego słuchasz na co dzień? - Bardzo różnych rzeczy. Jestem starej daty gość, więc bardzo lubię starego, dobrego rocka. Męczy mnie obecna muzyka, bo ona nic ze sobą nie niesie. W tej chwili muzyka zakręciła jakieś koło i nic w niej nie jest ważne, tylko transowy rytm, ubarwiony (bo to XXI wiek) kosmicznymi brzmieniami. Nic poza tym nie ma - nie ma w niej tekstu, są natomiast szoki błysków, laserów, filmików. Lubię muzykę, która brzmi bez prądu i broni  się sama.

Nowy   

Magazyn Muzyczny  luty 2003