Drugi niewidomy naukowiec profesorem

 

15 czerwca bieżącego roku w gmachu Rady Państwa zostały wręczone nominacje profesorskie. Wśród nowo mianowanych znalazł się Jerzy Płonka. Jest on obecnie drugim - obok Kazimierza Szczepańskiego - niewidomym pracownikiem naukowym, który uzyskał tytuł profesora zwyczajnego.

Jerzy Płonka urodził się 7 czerwca 1930 roku. Po ukończeniu szkoły średniej rozpoczął pracę w Państwowym Zakładzie Szkolno - Wychowawczym dla Dzieci we Wrocławiu, a jednocześnie podjął naukę w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej na wydziale wokalnym PWSM. Zdobyte kwalifikacje wykorzystywał, pracując przez piętnaście lat jako nauczyciel.

W roku 1961 Jerzy Płonka ukończył wydział matematyczno - fizyczno - chemiczny Uniwersytetu Wrocławskiego, a w trzy lata później obronił pracę doktorską. Jego wybitne osiągnięcia naukowe przyczyniły się do tego, iż został zatrudniony w Instytucie Matematyki PAN, gdzie w roku 1967  obronił pracę habilitacyjną.

Jerzy Płonka opublikował ponad sześćdziesiąt rozpraw naukowych, nawiązał stałą współpracę z Uniwersytetem Wrocławskim i Politechniką Warszawską, prowadził zajęcia na uniwersytecie w Winnipeg w Kanadzie, uczestniczył w wielu konferencjach o sympozjach międzynarodowych. W roku 1973 rozpoczął dodatkową pracę w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu. Włożył dużo wysiłku w rozwój tego ośrodka, zajmując się kształceniem matematyków i organizując liczne seminaria naukowe.

Jest twórcą pojęcia sumy systemu prostego algebr ogólnych, które znalazło szerokie zastosowanie w pracach matematyków całego świata i zostało nazwane w literaturze sumą Płonki.

W jednym z najbliższych numerów „Pochodni” zamieścimy obszerniejszy artykuł, prezentujący sylwetkę i dorobek naukowy prof. Płonki.

Pochodnia Czerwiec 1981

 

Być potrzebnym ludziom

W siedzibie Rady Państwa w Warszawie 15 kwietnia 1981 r. wręczono nominacje profesorskie grupie wybitnych naukowców polskich. Wśród nich był niewidomy matematyk T Wrocławia doc. dr hab. Jerzy Płonka, z którym rozmawia Waldemar Burkacki.

W imieniu zespołu redakcyjnego i wszystkich czytelników „Pochodni" chciałbym złożyć Panu serdeczne gratulacje i jednocześnie poprosić o chwilę rozmowy, która przybliżyłaby naszym czytelnikom Pana pracę, zarówno zawodową, jak i społeczną.

Prof. Jerzy Płonka:. Serdecznie dziękuję za gratulacje...

Jest Pan osobą znaną w środowisku wrocławskich niewidomych.

- Tak, do Wrocławia przyjechałem w 1949 roku, po ukończeniu liceum w Bytomiu. Otrzymałem propozycję pracy jako nauczyciel w szkole dla niewidomych w tym mieście. Na Kasztanowej przepracowałem w sumie 15 lat.

Czy podjęcie pracy w ośrodku dla niewidomych było Pana pierwszym kontaktem ze środowiskiem inwalidów wzroku?

- Nie, mój pierwszy kontakt ze    Związkiem     Niewidomych miał    miejsce    rok    wcześniej,  jeszcze   na   Śląsku. Ale muszę przyznać, że było to jednak dość późno, bo wzrok zacząłem tracić w 8 roku życia, gdy byłem uczniem II klasy szkoły podstawowej. Po przeziębionej grypie zacząłem   źle  widzieć  ze   swojej

ławki, co nauczyciel zaraz zauważył. Okazało się, że proces utraty wzroku postępuje bardzo szybko. Musiałem przerwać naukę rodzice zaczęli ze mną jeździć po lekarzach. W tym czasie moim nauczycielem był ojciec. Potem wybuchła wojna, trzeba było przerwać leczenie. Wróciłem do szkoły, co nie było dla mnie takie proste, bo uczyłem się razem z dziećmi widzącymi. I tak szkołę podstawową ukończyłem jako niewidomy.

Po zakończeniu wojny, w 1945 roku rozpocząłem naukę w liceum humanistycznym w Bytomiu. Uczyłem się głównie pamięciowo. Bardzo długo bałem się brajla. Wydawało mi się, że jak się nauczę pisma punktowego, to już będę taki zdeklarowany niewidomy. I właśnie w 1948 roku ktoś skierował mnie do Związku, gdzie dość szybko nauczyłem się pisma Braillea. Teraz, z perspektywy lat muszę przyznać, że to pierwsze spotkanie ze Związkiem Niewidomych było bardzo pozytywne poczułem się dobrze w tym środowisku, poczułem jakąś opiekę nad sobą.

A Pana zainteresowania matematyczne?

- No właśnie. Nie zaczęły się tak od razu. W szkole podstawowej miałem raczej zainteresowania humanistyczne. Liceum, do którego chodziłem, też miało profil humanistyczny, chociaż już wtedy zacząłem zwracać uwagę na matematykę. Po zdaniu matury miałem nawet zdawać na Wydział Matematyczny Uniwersytetu Jagiellońskiego. Stało się jednak inaczej. Zacząłem pracować w szkole    dla    niewidomych. W 1952 roku ukończyłem Instytut Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. Po przyjeździe do Wrocławia rozpocząłem też studia wokalne w Wyższej Szkole Muzycznej, które ukończyłem w 1953 roku. Dla moich zainteresowań matematycznych przełomowy był rok 1954, kiedy jako jeden z niewielu zdałem egzamin dla nauczycieli matematyki, uprawniający do nauczania w szkole średniej. Wówczas to jedna z koleżanek namówiła mnie na studia matematyczne na Uniwersytecie Wrocławskim. Rozpocząłem je w 1956 roku. Z początku miałem duże problemy. Podjąłem studia w trybie eksternistycznym, a więc w praktyce nie chodziłem na żadne wykłady tylko egzaminy i konsultacje. Sam się uczyłem, sam musiałem przerabiać wszystkie ćwiczenia. Jeszcze na czwartym roku zainteresował się mną profesor Edward Marczewski, wybitny matematyk, dwukrotny rektor Uniwersytetu Wrocławskiego. U niego pisałem pracę magisterską. Studia ukończyłem w 1961 roku, a trzy lata później zrobiłem doktorat z algebry ogólnej. W mojej rozprawie ważną rzeczą było wprowadzenie tzw. algebr diagonalnych, które przyjęły się w literaturze matematycznej i później. W związku z tym pojęciem powstało jeszcze dość dużo prac innych matematyków.

Można zatem powiedzieć, że od zrobienia doktoratu pańska kariera naukowa była już przesądzona.

- Można, chyba   tak powiedzieć, bo właśnie wówczas zaproponowano mi stanowisko adiunkta w Instytucie Matematyki Polskiej Akademii Nauk we Wrocławiu. Po trzech kolejnych latach pracy, w 1967 roku zrobiłem habilitację. Pracowałem wówczas nad pojęciem tzw. sumy systemu prostego algebr, które także znalazło szerokie zastosowanie. Po habilitacji otrzymałem zaproszenie z uniwersytetu w Winnipeg w Kanadzie na roczne stypendium. W czasie mojego tam pobytu napisałem 12 prac. Był to dla mnie bardzo owocny wyjazd. Dotychczas w swoim dorobku naukowym mam ponad 60 prac drukowanych w licznych czasopismach krajowych i zagranicznych.

Pana zainteresowania naukowe związane są zatem z algebrą...

- Raczej były. W 1978 roku zacząłem zajmować się grafami...

- ???- Najkrócej można powiedzieć, że graf jest to zbiór punktów i zbiór odcinków łączących te punkty. Na przykład plan miasta: skrzyżowania mogą być punktami, a ulice są to te linie łączące.

Czy  jest  to  zatem  dział  geometrii?

- Można i tak powiedzieć, chociaż właściwie zagadnienie to podpada pod różne rzeczy: pod kombinatorykę, zastosowania. Teoria grafu służy wielu dziedzinom, na przykład wykorzystuje się ją także w informatyce. Chodzi o to, że przy jej pomocy rozwiązuje się zupełnie praktyczne problemy. Na przykład: jak rozmieścić nadajniki telewizyjne, aby wszędzie docierał sygnał. Albo - jak wytyczyć drogę, żeby obejść wszystkie punkty, a być wszędzie raz. Mam już kilku uczniów w tej dziedzinie i to mnie cieszy

Poza pracą naukową, zajmuje się  Pan  również  dydaktyką.

- Pracuję dodatkowo w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu. Prowadzę tam zajęcia

dydaktyczne. Przeważnie są to wykłady monograficzne dla magistrantów i seminaria magisterskie. Do tej pory ponad 50 studentów napisało pod moim kierunkiem prace magisterskie. Pięć osób zrobiło też u mnie prace doktorskie, a w tej chwili szósty doktorant przygotowuje się do obrony.

Z Pana pracą naukową wiążą się też częste wyjazdy?

- Tak, jestem. często zapraszany na różne konferencje i sympozja naukowe w kraju i za granicą. Te wyjazdy dają mi podwójną przyjemność: zawodową i osobistą, bo bardzo lubię podróżować. Zawsze staram się znaleźć czas na zwiedzanie. Także urlopy organizuję sobie w ten sposób, żeby objechać jakąś ciekawą trasę. Te eskapady planuję i realizuję razem z sąsiadem. Wybieramy się zwykle we dwóch jego samochodem. Zwiedziliśmy już Grecję, Jugosławię, północne Włochy, Szwajcarię... W tym roku planujemy wyjazd do Finlandii, aż za koło polarne. Nawet jeśli człowiek. nie widzi, to jednak takie podróże są przyjemne i kształcące. Ważny jest kontakt z samym miejscem, a ponadto wiele rzeczy można obejrzeć dłońmi. Turystyka to moje hobby. Gdy jeszcze lepiej widziałem, to dużo chodziłem po górach, nawet po trudnych szlakach. Przeszedłem w Tatrach Orlą Perć, byłem na Zawracie, Rysach... Gdy pracowałem w szkole, to organizowałem też wycieczki turystyczne dla uczniów, bo uważam, że dla niewidomych turystyka w dostępnych im formach jest bardzo potrzebna. Teraz, pracując społecznie w Okręgu PZN we Wrocławiu, w Komisji Wychowawczo-Oświatowej zajmuje się też turystyką.

Mimo licznych obowiązków zawodowych starcza więc Panu czasu na działalność społeczną?

- Coraz trudniej, ale staram się godzić ze sobą pracę zawodową i społeczną. Kiedyś pracowałem też w zarządzie okręgu, teraz pozostawiłem sobie tylko komisję. Ale staram się być na bieżąco z działalnością Związku.

Zawsze też znajduję czas dla ludzi młodych, którzy chcą iść na studia. Jestem trochę takim społecznym doradcą. Myślę, że bardzo ważną sprawą jest, aby być potrzebnym innym. Trzeba umieć zyskiwać sobie ludzi, umieć być ich przyjacielem, czasem doradcą życiowym...

Myślę, że to, o czym Pan mówi, nie odnosi się tylko do relacji w środowisku niewidomych? .

- Oczywiście, że nie. Dotyczy to także kontaktów z osobami widzącymi. Jeśli niewidomy chce mieć jakieś sukcesy w życiu, to musi mieć przyjaciół. Można liczyć na pomoc innych tylko wtedy, jeśli i my potrafimy dać coś z siebie. Trzeba umieć słuchać drugiego człowieka.

Czy tego można się nauczyć?

- Myślę, że tak. Trzeba sobie , tylko powiedzieć, że nie należy być egoistą, że nie można zawsze stawiać na to, iż ja coś z tego muszę mieć. Ludzie muszą czuć, że ich problemy mnie obchodzą, że nimi żyję. Jak pan przysłucha się niejednej rozmowie, to zauważy, że często rozmówcy używają słowa „ja". Trzeba troszkę mniej tego zaimka używać i umieć wysłuchać drugiego człowieka. Dotyczy to wszelkich relacji międzyludzkich, iiie tylko, kontaktów między niewidomymi czy niewidomych z ludźmi widzącymi. To jest podstawą naszych sukcesów zawodowych i osobistych. Kilka osób powiedziało o mnie, że potrafię likwidować dystans. Mimo iż jestem starszym pracownikiem nauki, młodsi koledzy w kontaktach ze mną nie czują dystansu. To jest bardzo ważne w mojej pracy naukowej. Myślę jednak, że tę zasadę można też odnieść do wszystkich dziedzin współżycia społecznego.

Dziękujemy Panu  Profesorowi za rozmowę.

/ Rozmawiał

WALDEMAR BURKACKI

Pochodnia 1981

 

 Robić to, co się lubi i kochać ludzi...

Małgorzata Czerwińska

Ustalenie terminu naszego spotkania nie jest proste. W sobotę Pan Profesor wygłasza referat na międzynarodowej konferencji matematycznej we wrocławskim Instytucie Polskiej Akademii Nauk. "Proponuję niedzielne przedpołudnie" - słyszę w telefonicznej słuchawce. Krótko i rzeczowo, jak na matematyka przystało. Pan Profesor unika wywiadów, nie lubi mówić o sobie. A przecież byłoby o czym... Tytuły jego prac znaleźć można w katalogach fachowych bibliotek i wykazach bibliograficznych. Łącznie około stu publikacji w języku polskim, angielskim, niemieckim, wydania krajowe i zagraniczne. Teksty wystąpień na międzynarodowych sympozjach, konferencjach, kongresach, po które w bibliotecznych czytelniach sięgają studenci i młodzi pracownicy nauki, uczniowie, magistranci, doktoranci. Tych, którym Pan Profesor wskazał drogę do piękna matematyki, jest bardzo wielu. "Katalog rozpraw doktorskich i habilitacyjnych" - podaje - rok 1964: "O niezależności w niektórych klasach skończonych algebr abstrakcyjnych", rok 1967: "O sumach systemów prostych algebr podobnych". "Informator nauki polskiej" uzupełnia te dane o adresy: Instytutu Matematycznego PAN we Wrocławiu, Międzynarodowego Centrum Matematycznego im. S. Banacha w Warszawie i Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu, gdzie w wykazie zatrudnionych tam profesorów i docentów widnieje nazwisko prof dr hab. Jerzego Płonki. ** ** **Prawdziwa mądrość jest skromna. A zatem pytanie o dorobek naukowy, przebieg zawodowej kariery byłoby tu nie na miejscu. We wrześniową słoneczną niedzielę rozmawiamy o pracy, pasjach życiowych, wyborach i wartościach - o sztuce życia. Wspomnienia plączą się z teraźniejszością, mądra tematyka z absurdami zwyczajnego dnia między Odrą i Wisłą. Droga do matematyki była nieco powikłana. Stopniowa utrata wzroku rozpoczęła się w dzieciństwie. Pierwsze szkolne lata razem z dziećmi widzącymi w okupacyjnym Krakowie nie pozostawiły miłych wspomnień. Może dlatego Pan Profesor ma umiarkowany stosunek do integracji na etapie szkolnictwa podstawowego. Małe dzieci bywają bezwzględne, brutalne. Nauczyciele nie są przygotowani ani dydaktycznie, ani pedagogicznie. W przypadku dzieci niedowidzących konieczność sprostania wymaganiom szkoły masowej stanowi zagrożenie dla resztek wzroku. Okupacyjny Kraków to również kościół na Dębnikach i udział w Kółku Różańcowym Karola Wojtyły - wówczas jeszcze nie kleryka, dziś Papieża. Przeżycie religijne, nauka patriotyzmu, prawego życia. Dzisiaj - serdeczne wspomnienie, wzruszająca, bardzo osobista korespondencja z Watykanem. Potem, tuż po wojnie, gimnazjum humanistyczne w Bytomiu. Nauczyciele języka polskiego i matematyki uczący mądrze, bo problemowo. Pierwsze "oczarowanie" matematyką, pierwsze, bardziej głębsze spojrzenie na literaturę - to właśnie tamte licealne czasy. Po maturze należało podjąć decyzję - studia matematyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim czy praca zawodowa. Wówczas, w czterdziestym dziewiątym, ważniejsze okazało się finansowe uniezależnienie, usamodzielnienie się. A więc przyjazd do Wrocławia i nauczycielska posada w Zakładzie dla Dzieci Niewidomych na Kasztanowej. Było zbyt ciasno, czegoś brakowało. Wydział Wokalny Akademii Muzycznej we Wrocławiu, Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej w Warszawie, a jednocześnie przez kilkanaście lat, dzień po dniu, cierpliwe przekonywanie niewidomych wychowanków, że matematykę można polubić, a muzykę uczynić pasją życia. Praca w Estradzie, trasy koncertowe, to raczej męczący epizod, przygoda, doświadczenie. I wreszcie to, co było przeznaczeniem, co stało się sensem życia, harmonijnym połączeniem pracy zawodowej i życiowej pasji - matematyka, ta jedyna właściwa droga w ziemskim labiryncie. Studia matematyczne na Uniwersytecie Wrocławskim. Praca magisterska w sześćdziesiątym pierwszym. Doktorat w sześćdziesiątym czwartym. Pożegnanie z Kasztanową i przejście do Instytutu Matematycznego PAN. Czy łatwa decyzja? Dla dalszego naukowego rozwoju - niezbędna. Habilitacja w sześćdziesiątym siódmym. Roczne stypendium naukowe w Kanadzie i dwanaście napisanych tam prac. Kilkumiesięczne pobyty w Niemczech i udział w pracach tamtejszego środowiska matematycznego. Wykłady dla studentów Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu. Idealne połączenie talentu i pracowitości, zawodu i hobby, nauki i dydaktyki. I jeszcze trochę szczęścia do ludzi oraz psychologicznych umiejętności obcowania z nimi. Czy taka harmonia zdarza się często? "To bardzo ważne - mówi Pan Profesor - by młody człowiek, poszukujący swojego miejsca w życiu, trafił na kogoś mądrego, kogoś, kto pomoże wydobyć, często nieuświadamiane jeszcze uzdolnienia, kto podmucha na ową iskrę Bożą, kto wskaże tę właściwą drogę. Ja miałem to szczęście. Moim mistrzem był profesor Edward Marczewski, wybitny matematyk, twórca wrocławskiej szkoły matematycznej. On wyłowił mnie z grona studentów, on autentycznie, w zupełnym milczeniu, przeżywał oryginalność zaproponowanego przeze mnie pojęcia "algebry diagonalne". On był moim autorytetem. Od niego uczyłem się, jak się tworzy matematykę i jak należy ją wykładać. "Pan prof. Jerzy Płonka nie jest "postrachem" studentów. Nie ma zwyczaju prowadzenia wykładów ex cathedra. Jest w nich miejsce na dowcip, zabawną dykteryjkę, ciekawą informację z historii matematyki. Jest czas na zapytanie o zdrowie, o radości i kłopoty, na wysłuchanie zwierzeń, na poradę i na słowa pocieszenia. Studenci, asystenci i doktoranci wiedzą, że pan profesor Płonka wymaga rzetelnej wiedzy i systematycznej pracy. Za co uczelniana brać lubi swojego Profesora? Za nagradzanie twórczej myśli, za partnerski stosunek i za to, że z Profesorem można porozmawiać o życiu. Właśnie o życiu toczy się nasza rozmowa. Pan Profesor zna je dobrze. Wiele doznał i przeżył, a swoimi doświadczeniami i przemyśleniami potrafi dzielić się w sposób zajmujący i daleki od jakiegokolwiek mentorstwa. "Jeśli los skieruje Panią do szkolnictwa, proszę cieszyć się każdą inteligentną, oryginalną odpowiedzią swojego ucznia, proszę uczyć problemowo i nagradzać tylko za twórczość, nigdy za odtwórczość" - słucham z uwagą rad doświadczonego dydaktyka. Twórcza myśl w nauce i twórczy stosunek do życia. "Nie jestem tytanem pracy. Nie pracuję do czwartej nad ranem. Wszystko musi mieć swój umiar" - mówi Pan Profesor - "nie wolno ograniczać się do wąskiej dziedziny. Trzeba mieć szersze spojrzenie, interesować się tym, co nas otacza". Pan Profesor znajduje czas, by pójść na koncert, spotkać się z przyjaciółmi, pograć w brydża, sięgnąć po książkę z ulubionej literatury amerykańskiej lub inteligentny kryminał. Ciekawość ludzi, ich życia, gna Pana Profesora po świecie. Za sprawą naukowych i całkiem prywatnych kontaktów, dzięki biurom podróży i poczciwemu trabantowi z zaprzyjaźnionym sąsiadem za kierownicą - był w dwudziestu dwóch krajach. Mnóstwo obserwacji, wrażeń, doznań i przeżyć. Kolekcja pozytywek, w akompaniamencie których słucham barwnych wspomnień niestrudzonego podróżnika. "Będąc w Kanadzie, usłyszałem opinię, że matematycy są niestrawni w życiu, gdyż zbyt logiczni, że dostrzegają tylko czarne i białe, prawdę i fałsz. A przecież życie jest pośrodku, dokładnie między tymi skrajnościami". Myślę, że Pan Profesor nie odpowiada temu przerysowanemu wizerunkowi naukowca. Wielość zainteresowań, zamiłowania muzyczne i literackie, ciekawość ludzi i otwarty, serdeczny do nich stosunek. Wielka matematyka i proza życia. Konstrukcje algebraiczne, pojęcia, definicje. Gałęzie kaleczące twarz na osiedlowej uliczce i walka z bezduszną administracją. Murek postawiony niespodziewanie, nie wiedzieć po co, na stałej trasie do pobliskiego warzywniaka. Zakupy, sprzątanie, gotowanie "po niewidomemu". Takie zwyczajne życie". Zakończony remont mieszkania, kilka obrazów współczesnego polskiego malarstwa. Nagrania muzyki poważnej. Sympatia sąsiadów. To cieszy, daje uspokojenie. Zdarzają się i kretowiska, o które, wiadomo, potknąć się najłatwiej. Ale to też życie... Dobra praca, zdaniem Pana Profesora, nie potrzebuje reklamy. A zjawisko zawodowej konkurencji i tzw. "życzliwych" kolegów? "No cóż, siódmego dnia Pan Bóg stworzył kogoś najbardziej genialnego - profesora uniwersytetu. Diabeł, chcąc zepsuć Panu Bogu zabawę, dodał profesorowi kolegę" - kwituje żartobliwie Pan Profesor. Na życiowe bilanse jeszcze zdecydowanie za wcześnie. Ale w chwili zadumy nad sobą, co można zapisać po stronie zysków. "Nie tytuły, nie ilość publikacji. To nie jest najważniejsze - odpowiada Pan Profesor - ważne jest to, że przydałem się matematyce, że konstrukcja algebraiczna, nazwana "sumą Płonki" zainspirowała innych matematyków, że było mi dane zostawić coś po sobie, zaistnieć w literaturze fachowej. To wielkie szczęście". A straty? Czy są? Czy jest coś, czego najbardziej żal? Pan Profesor zastanawia się przez chwilę. Ciszę wypełnia towarzyszące naszej rozmowie nagranie z koncertu Pavarottiego. "Najtrudniej mówi się o porażkach" - przyznaje szczerze Pan Profesor. - "Nie mogę rozpatrywać tego jako życiowej porażki. To zbyt ciężkie określenie. Ale trochę mi żal, że zbyt późno doszedłem do matematyki. Teraz wiem, że lepsza byłaby odwrotna kolejność - zaraz po maturze matematyka, a studia muzyczne jako dopełnienie. Nie, nie mam uczucia straconego czasu, lecz tylko trochę mi szkoda. Mogło być kilka lat więcej dla matematyki. Później starałem się to nadrobić. Teraz już wiem, że decyzje podejmowane we wczesnej młodości ważą na całym życiu". W matematyce najważniejsza jest właściwa, celna definicja. Czy w życiu również? A jeśli tak, to jak najkrócej zdefiniować sens ludzkiego istnienia? Zdaniem Pana Profesora Jerzego Płonki - "robić to, co się lubi i kochać ludzi".

Pochodnia luty 1992

 

 Złoty jubileusz prof. Płonki

                                    Henryk Szczepański

                    Algebra i pieśń

W roku 1999 prof. dr hab. Jerzy Płonka obchodzi 50 rocznicę pracy zawodowej i 35-lecie  pracy w Instytucie Matematycznym Polskiej Akademii Nauk. Od pół wieku jest czynnym członkiem Polskiego Związku Niewidomych i jednym z najstarszych stażem weteranów tej organizacji.

                       *   *   *

            Między Kończycami a Krakowem

Z urodzenia jest Ślązakiem z powiatu cieszyńskiego. Przyszedł na świat w Kończycach Małych w dniu 7 czerwca 1930 roku jako syn tamtejszego nauczyciela. Wzrok zaczął tracić już w drugiej klasie szkoły podstawowej. Przez kilka lat posługiwał się resztkami słabnącego wzroku, które jeszcze umożliwiały kontynuowanie nauki pomiędzy widzącymi rówieśnikami.

Okupację niemiecką wraz z rodzicami spędził w Krakowie i tam ukończył podstawówkę. Mieszkali na Zagrodach "pod ósemką". Wszyscy lokatorzy tej kamienicy obdarzali się nawzajem wyjątkową życzliwością. Zygmunt, starszy brat Jurka, przynosił do domu wiersze pisane przez młodego Karola Wojtyłę, który wtedy opiekował się kółkiem różańcowym przy kościele św. Stanisława na Dębnikach. Chętnie uczestniczyli w spotkaniach i pacierzach Polaków.

- Była to nie tylko modlitwa - zauważa pan profesor - ale też lekcje patriotyzmu i godnego życia.

                    Pierwszy wybór  

Maturę otrzymał w liceum ogólnokształcącym w Bytomiu. Działo się to w 1949 r. Z dyplomem w dłoni wahał się pomiędzy studiowaniem matematyki na krakowskiej alma mater a pracą zawodową, kuszącą młodego człowieka perspektywami większej niezależności.

Już u schyłku lata tego samego roku przenosi się do Wrocławia i podejmuje pracę nauczyciela w tamtejszym Państwowym Zakładzie Dzieci Niewidomych mieszczącym się przy ul. Kasztanowej. Na taką decyzję miał niewątpliwy wpływ znakomity muzyk, tyflopedagog i społecznik dr Włodzimierz Dolański, który zauważył wyróżniającego się licealistę i zachęcił do nauki pisma brajlowskiego. Tamte lata były porą stawiania fundamentów pod organizację Polskiego Związku Niewidomych, do którego Jerzy Płonka przystępuje jeszcze w tym samym roku.

        Najpierw oczarowała go Polihymnia

Jest młodzieńcem wszechstronnie uzdolnionym, pilnym i ambitnym. Wciąż pracując, podejmuje studia zaoczne na pedagogice specjalnej w Warszawie, ukończone w roku 1952, a w rok później zostaje zaliczony do grona dyplomantów wydziału wokalnego Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej we Wrocławiu. Opiekunką talentu i nauczycielką początkującego tenora lirycznego była prof. Waleria Jędrzejewska, znakomity pedagog i światowej sławy śpiewaczka operowa, laureatka licznych nagród państwowych i międzynarodowych festiwali.

Jerzy Płonka nie od razu oddaje się wokalistyce. Dopiero po latach trafia do zespołu estradowego, z którym przez kilka sezonów odbywa tournee artystyczne po Dolnym Śląsku i kraju. Lubi utwory Moniuszki, Schuberta i Schumanna. Doskonale czuje się w roli Stefana ze "Strasznego Dworu". Śpiewa pieśni, arie i wszystko co modne albo lubiane przez publiczność tamtych czasów.

W szkole przy Kasztanowej aż do 1964 r. uczy matematyki i muzyki, dyryguje chórem młodzieżowym i naucza śpiewu solowego. Jego niewidomi kantorzy biorą na warsztat utwory Stanisława Moniuszki, Karola Marii Webera i pieśni ludowe. Niemal każdego roku zdobywają nagrody bądź wyróżnienia na konkursach i festiwalach. We wspomnieniach wychowanków prof. Płonka zapisał się jako ukochany gawędziarz i sugestywny popularyzator. Każde wyjście na spektakl lub koncert poprzedzał frapującymi opowiastkami o wybranych utworach oraz ich twórcach. Zawsze towarzyszyły mu anegdoty i jakieś sekrety Polihymnii.

Zapamiętali go też jako zapalonego turystę i miłośnika Tatr, który urodę gór odkrywał poprzez magię muzyki i literatury. Wprowadzał ich na karkołomne ścieżki i granie karpackich szlaków. Choć już minęły lata, z dumą i satysfakcją opowiadają o swoim największym sukcesie - podejściu i wspinaczce na Giewont. Należał do tych wędrowców, którzy w plecaku obok mapy i niezbędnika zawsze umieszczają jakiś tomik poezji. On najchętniej sięgał do Kazimierza Przerwy-Tetmajera.

            Zniewalający wdzięk Uranii

Lubi szkołę, dzieci i śpiew, ale to co stanie się wiodącą pasją jego życia wciąż jeszcze jest zagadką. Dopiero w roku 1956 podejmuje studia matematyczne na Uniwersytecie Wrocławskim. Tutaj spotyka odkrywcę swego talentu i promotora rozprawy doktorskiej - prof. Edwarda Marczewskiego, który uświadamia mu prawdziwe powołanie. Dziś z perspektywy lat wspomina go z atencją i sentymentem: - Moim mistrzem był prof. Edward Marczewski, wybitny uczony, jeden z twórców wrocławskiej szkoły matematycznej. On wyłowił mnie z gromady studentów i pierwszy zaakceptował oryginalność zapropowanego przeze mnie pojęcia "algebr diagonalnych". Od niego uczyłem się, jak się tworzy matematykę i jak należy ją wykładać.

Pojęcie algebr diagonalnych niewidomy matematyk wprowadził w dysertacji doktorskiej obronionej w roku 1964. Jego odkrywcze tezy i dowody do dziś spotykają się nie tylko z pochlebnymi recenzjami, ale i z coraz większym zainteresowaniem świata matematycznego. W tym samym roku Jerzy Płonka zostaje zatrudniony w Instytucie Matematycznym Polskiej Akademii Nauk. Rozstaje się z Polihymnią. Prawdziwym natchnieniem i miłością jego życia zostaje Urania - muza z kulą i cyrklem - patronka astronomów, geometrów i matematyków.

             Wśród matematyków świata

W trzy lata później dr J. Płonka obronił pracę habilitacyjną, w której wprowadził pojęcie "sumy systemu algebr uporządkowanego przez półkratę". Od jego nazwiska, bywa ono skrótowo nazywane przez specjalistów "sumą Płonki" i w bibliografiach matematycznych wyróżnia się wciąż rosnącą liczbą cytowań, co najlepiej świadczy o randze naukowej tego twierdzeń. "Suma Płonki" znalazła zastosowanie w wielu pracach naukowych w Polsce i zagranicą. Stała się inspiracją dla przewodów doktorskich. Wyniki prac polskiego uczonego zostały wykorzystane w podręczniku do algebry ogólnej "Universal algebra" autorstwa George`a Grazera.

Jako stypendysta, niewidomy algebraik przybywał na uniwersytetach w Kanadzie i Niemczech. Prezentując swoje opracowania i spostrzeżenia, uczestniczył w kilkudziesięciu międzynarodowych seminariach i konferencjach naukowych. Opublikował 112 prac w czasopismach polskich i zagranicznych. Należy do grona znakomitych specjalistów wymienianych w światowym katalogu matematyków "World directory of mathematicians". W 1980 r. w Belwederze otrzymał nominację profesora nauk matematycznych.

                   Wśród studentów

Przez 21 lat prof. Jerzy Płonka był pracownikiem Państwowej Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu, gdzie wykładał algebrę ogólną i teorię grafów. Zasłynął z trudnych, a jednak przystępnych wykładów, podczas których nigdy nie zabrakło miejsca na dowcip, ciekawostkę lub dykteryjkę z dziejów matematyki, a nadto na zapytania o osobiste radości i kłopoty słuchaczy. Dotychczas wypromował kilkudziesięciu magistrantów i 10 doktorantów. Dwóch spośród nich otrzymało już nominacje profesorskie.

               W podróży i w domu

Jest człowiekiem o różnorodnych zainteresowaniach. Pasjonuje go również krajoznawstwo. Dawniej częściej wędrował pieszo, potem wraz z wiekiem zaczął preferować turystykę autokarową i wyprawy samochodowe. Per pedes i na kółkach zwiedził 25 krajów Europy i innych kontynentów. Był nad Niagarą i w Mongolii. Najbliższa jego sercu jest Italia. Ceni sobie klimat Grecji i serdeczność jej mieszkańców.

Na co dzień jest typem dobrodusznego filozofa. Lubi powszednią krzątaninę, zakupy, gotowanie i domowe remonty czyniące mieszkanie bardziej wygodnym i przytulnym. Nie ma zwyczaju pracować ponad siły.

- Wszystko musi mieć swój umiar - mówi - nie należy zawężać horyzontów i skracać perspektyw.

Lubiany wśród przyjaciół i znajomych, na ogół nie odmawia udziału w partyjce brydża, towarzyskich spotkaniach albo wyjściach do opery lub filharmonii. Chętnie sięga po książkę zapisaną brajlem lub nagraną na kasetę magnetofonową.

Wbrew plotkom niektórych złośliwców twierdzących, że matematycy są życiowo uciążliwi i nieprzystosowani, bo dostrzegają tylko czarne lub białe, prof. Jerzy Płonka hołduje innej zasadzie. Uważa, że: "Życie jest pośrodku, akurat między tymi skrajnościami".

Pochodnia styczeń 2000

 

 Napełnić światłem powieści

                     Henryk Szczepański

  Kolekcji malarstwa parafii św. Henryka we Wrocławiu przybyło jeszcze jedno dzieło. Narodziło się w pracowni wrocławskiego artysty Mariana Kochmana, a jego duchowym ojcem oraz darczyńcą na rzecz duszpasterstwa jest prof. dr hab. Jerzy Płonka, wybitny algebraik, wieloletni nauczyciel akademicki i pracownik Instytutu Matematyki Polskiej Akademii Nauk. Ks. prałat dr Mirosław Ratajczak, proboszcz tutejszej, parafii, zwraca uwagę na religijną i teologiczną wymowę dzieła nawiązującego do tekstu Marka Ewangelisty:

- Ten obraz nie jest opowieścią o fizycznym przywróceniu zdrowia i wzroku, on mówi przede wszystkim o duchowej przemianie jaka pod wpływem Chrystusa może dokonać się w człowieku. Cieszę się z tego obrazu. To piękny gościniec i dopełnienie kolekcji darów, jakie ostatnimi czasy wzbogaciły wystrój naszej świątyni - zauważa duchowny.

***

Bezpośrednią inspiracją dla nowego, malarskiego odczytania biblijnych wersetów stały się fragmenty Ewangelii św. Marka. Obraz olejny, o wymiarach 120x100 cm, ukazuje scenę uzdrowienia niewidomego i nawiązuje do cudownego wydarzenia, jakie za sprawą Jezusa z Nazaretu dokonało się w pobliżu palestyńskiej Betsaidy. Zacytujmy ową przypowieść:

"22. I przybyli do Betsaidy i przywiedli mu ślepego i prosili, aby się go dotknął.

23. A ująwszy ślepego za rękę, wywiódł go poza wioskę; a plunąwszy na oczy jego, położywszy nań ręce swoje, spytał go, czy co widzi.

24. A on, spoglądając, rzekł: "Widzę ludzi jako drzewa chodzących."

25. Potem znowu położył ręce na oczy jego i począł widzieć, i został uzdrowiony, tak że widział wszystko jasno.

 26. I odesłał go do domu jego, mówiąc: Idź do domu swego, a jeśli wejdziesz do wsi, nikomu nie mów." (Mar.8,22-26)

Na kartach Nowego Testamentu znajdujemy jeszcze dwa inne opisy wydarzeń, w których Jezus uzdrawia ludzi pozbawionych wzroku, ale tamte sceny, rozgrywające się wśród przypadkowych przechodniów, są nazbyt spektakularne i pozbawione nastroju intymności. Z tego też względu wrocławski artysta nie nawiązuje ani do cudu przy sadzawce Siloe, ani też do słynnej w owych czasach jerozolimskiej Bethesdy, nawiedzanej przez Anioła Bożego.

W interpretacji Kochmana, spotkanie z Jezusem ma charakter kameralny. Odbywa się przecież bez świadków. W tej jedynej i niepowtarzalnej chwili nawet pobliskie miasteczko, wyniosłe, cedrowe lasy i skalne urwiska jeziora Genezaret, gubią się w tle i rozpływają na dalszych planach. Jeszcze tylko moment, a człowiek, powierzający swój los i oczy Jezusowi nie będzie już wyobrażał sobie "ludzi jako drzewa chodzących."

Malowidło jest kompozycją dwudzielną. Po stronie klęczącego mężczyzny z twarzą wzniesioną w olśnieniu i dłońmi złożonymi do modlitwy kłębią się ciemne odcienie fioletów, pierzchające przed słoneczną jasnością drugiej części sceny, w której Chrystus, w bieli i czerwieni swych szat, błogosławiące dłonie zbliża do powiek oranta.

Tak jak w dziełach mistrzów renesansu, tak i w tym przedstawieniu, w przymkniętych oczach niewidomego i w rysach jego twarzy bliscy i znajomi doszukują się podobieństwa do portretu Jerzego Płonki. Jego rozmowa z Jezusem ma charakter bardzo osobisty.

- Zdolność odkrywania nowych prawd i nowych światów - mówi prof. Jerzy Płonka - jest wielkim darem natury.  Brak wzroku nie musi być przyczyną ślepoty serca i umysłu. Dzięki łasce Bożej i dobroci ludzi, doznałem wielu olśnień i było mi dane dostrzec to, czego inni wcześniej nie widzieli. Wtedy miałem wrażenie, że ktoś otwiera moje powieki i napełnia je światłem. Obraz namalowany, przez Mariana, z którym długo dyskutowaliśmy nad koncepcją kompozycji, to votum, jakie ofiarowałem Stwórcy i bliźnim, na "większą chwałę Bożą i cześć Jego Imienia!".

Pomysł namalowania obrazu pojawił się podczas jakiejś towarzyskiej pogawędki Jerzego z Marianem.

- Jurek - mówi Kochman - już od początku wiedział, co ten obraz powinien "opowiadać". centralnym akcentem jego o wiele wcześniej przemyślanej wizji były błogosławiące i promienne dłonie Chrystusa. Również i zwycięski pochód jasności rozpraszającej mroki, jest rekwizytem zainspirowanym jego wyobraźnią. Zanim przystąpiłem do pierwszych szkiców, przestudiowałem Pismo Święte. Gdy dotarłem do Ewangelii św. Marka, nie miałem już wątpliwości, że jej fabuła jest osnową najbardziej odpowiednią dla przedstawienia tego, co usłyszałem z ust Jerzego.

Dodajmy, że dla prof. Jerzego Płonki ostatnie lata minionego tysiąclecia były wyjątkowo uroczyste, również i ze względów osobistych. W tym bowiem czasie, przypadły ważne dla niego jubileusze: w roku 1999, świętował 50. rocznicę pracy zawodowej i 35. jubileusz pracy w Instytucie Matematycznym Polskiej Akademii Nauk. W następnym roku wypadły jego 70.  urodziny. Takie przełomowe okoliczności skłaniają do ogólniejszych refleksji i nic dziwnego, że zaowocowały aktem dziękczynienia.

Post scriptum

Przez 21 lat prof. Jerzy Płonka był pracownikiem Państwowej Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu, gdzie wykładał algebrę ogólną i teorię grafów. Już w dysertacji doktorskiej niewidomy matematyk sformułował pojęcie tzw. algebr diagonalnych. Od tamtej pory jego odkrywcze tezy i dowody spotykają się z coraz większym zainteresowaniem świata matematycznego. Jej obrona odbyła się w roku 1964. W tym samym roku Jerzy Płonka został zatrudniony w Instytucie Matematycznym Polskiej Akademii Nauk.

W trzy lata później Płonka obronił pracę habilitacyjną, w której wprowadził pojęcie "sumy systemu algebr uporządkowanego przez półkratę". Od jego nazwiska, wśród specjalistów bywa skrótowo nazywane "sumą Płonki" i w bibliografiach matematycznych wyróżnia się wciąż rosnącą liczbą cytowań, co najlepiej świadczy o randze naukowej tych twierdzeń. Suma Płonki znalazła zastosowanie w wielu pracach naukowych - w Polsce i za granicą. Stała się inspiracją dla wielu przewodów doktorskich.

Niewidomy algebraik występował na forum kilkudziesięciu międzynarodowych konferencji naukowych. Opublikował 112 prac w czasopismach polskich i zagranicznych.

Pochodnia maj  2001