Przechadzka

   Kazimierz Siedlecki

(przewodniczący Koła PZN w Polanicy - Zdroju)

Boli mnie głowa. Trochę, akurat tyle, ile trzeba na mały, samotny spacer. Dwa stopnie w dół, chodnik, parę kroków kociołbiastego bruku i znów chodnik. W sanatorium, po drugiej stronie ulicy, jest już chyba po kolacji, bo na przeciwległym chodniku słychać tupot nóg, śmiechy, strzępy rozmów. Nadchodzą grupami, w drodze do kawiarni  lub teatru, przygłuszając na chwilę zwykłe tło odgłosów: brzęk sortowanych w pobliskiej rozlewni butelek, warkot jadących gdzieś dalej samochodów.  

- Halo, proszę pana! Ostrożnie, bo tu krawężnik!

-Dziękuję panu - odpowiadam ze szczególną w takich wypadkach uprzejmością - znam drogę dobrze.-  

Po paru krokach inny głos, tym razem głęboki bas:

- Uwaga, drzewo! Po prawej ręce. -  

To nowi kuracjusze, jeszcze nieprzyzwyczajeni. Męczą mnie ich ostrzeżenia, ale czasem, w wyjątkowych sytuacjach, mogą być przydatne. Męczą, bo nie pozwalają zapomnieć, że się jest bez przerwy jak na scenie. Może to właśnie sprawia, że dotąd nie udało mi się nikogo namówić do zrobienia użytku z białej laski? Nie obawa przed zagubieniem w obcym świecie ulicy, lecz ta zwykła, „aktorska” trema. Stukam laską w pień drzewa, na odczepnego, by uspokoić życzliwego posiadacza basowego głosu. Bowiem zbliżanie się do tego drzewa czuję swoim szóstym, nietoperzowym zmysłem. Ale przygodnie spotkany „bas” o tym nie wie i na pewno patrzy na mnie jak na jakiś dziw nad dziwy. I nagle czuję, że nie jestem odporniejszy od moich kolegów, ale tak samo uczulony na cudzy wzrok.  

Ogrodowa. Przystaję i nadsłuchuję: nic nie jedzie. Schodzę na jezdnię i szybko przeprawiam się na drugą stronę. Mijam jakąś parę, pewnie świeżo zakochanych kuracjuszy, słyszę przytłumiony szept:

- Mój Boże, co za nieszczęście…

Słyszałem to tysiące razy, ale mimo to nie mogę tego przyjąć z wyrozumiałością. To drażni, narzuca dystans, który uniemożliwia porozumienie. Gdybym nawet zatrzymał się i próbował wytłumaczyć, że wcale nie jest tak źle, nie uwierzą.  

…Wzięła pani męża do teatru! Mój Boże, chyba niewiele zrozumiał?

- Dlaczego? Przecież jak pani zamknie oczy, nie przestanie pani rozumieć, poznawać ludzi po Głosie…

- No tak, no tak, zapewne… Ale tak na stałe…

Przygniata ich ogrom własnej wyobraźni, rzekomo nieodwracalna czerń pod własnymi powiekami paraliżuje. Jeśli nawet wiedzą coś niecoś o niewidomych. Zdobywają się tylko na taki podziw dla nich. Dopiero, gdy obcują z nami przez dłuższy czas, nie wiadomo kiedy przekonują się, że jesteśmy tacy sami, jak oni. Przekonują ich o tym nie nasze osiągnięcia, lecz nasz stosunek do siebie. Poznają w nas swoje klęski i swoje powody do satysfakcji, które choć inne i nieraz niewspółmierne, podobnie bolą i podobnie cieszą.  

…Szyby się już zakurzyły, jutro przetrę. Fajno w tej waszej świetlicy, człowiek porozmawia  , pośmieje się, zaraz mu jakoś lżej. Żeby mi kto przed rokiem powiedział, że niewidomi są  tacy….  

…Rano kasza, wieczór kasza,

Zwariowała kuchnia nasza,  

my tej kaszy nie lubimy

i do kosza wyrzucimy…”

To śpiewa któraś z kolonii, fałszuje jak nieszczęście. Wszystkie okoliczne szkoły są zajęte przez kolonie i od czasu do czasu mamy tam „kazania”, co oficjalnie nosi nazwę spotkań środowiskowych członków ZBOWiD-u z młodzieżą szkolną.  

…Byłem na Lesznie bezpośrednio po egzekucji. Hitlerowcy powiesili pięćdziesięciu polskich zakładników. Twarze woskowo szare, bo wypompowali ze skazańców krew… Usta zagipsowane, żeby nie mogli przed śmiercią krzyczeć. Ręce skrępowane drutem…

- Opanuj się - szepnęła Joasia - dzieciaki robią się zielone.  

Za mocne, wiem o tym, przecież to tylko dzieci. Ale sam nie byłem od nich wiele starszy, gdy to wszystko oglądałem. Jak mam teraz do nich dotrzeć, by zrozumieli prawdziwy sens wojny? Dla nich wojna, to przygody Klossa i czterech pancernych, dużo efektownej strzelaniny i robienie głupich „szkopów” w konia.  

… Wierzymy - to mówił major - że gdy zajdzie potrzeba, wy również spełnicie z honorem swój obowiązek. Weźmiecie wzór z żołnierza polskiego, który na wszystkich frontach…

Powiało nudą. Skąd brać właściwe słowa, by prawda, którą chce się przekazać, nie wywoływała szeptów i niecierpliwego szurania nóg?  

…Robili zastrzyki doświadczalne… wycinali kobietom mięśnie… ot, tu, z łydek… wycinali narządy płciowe… i przeszczepiali innym.  

Tak mówiła pani Jadwiga, była więźniarka w Ravensbruck. Głos jej drżał, przeżywała to od nowa.  

- I po tych zastrzykach oślepłam, to znaczy straciłam wzrok… A głód był okrutny. Miska cienkiej zupki z brukwi na cały dzień.  

Jakaś dziewczynka pociągnęła nosem, za nią chlipnęła druga, trzecia…  

A przecież nie o wzbudzenie litości tu chodziło, chociaż kto wie?

…Żebyście mogli spokojnie uczyć się - znów major - grać w piłkę, chodzić na wycieczki, a nawet połobuzować, oczywiście w miarę, nie za dużo…

- Uwaga! Przy krawężniku stoi zaparkowany samochód, niech pan się nie przestraszy.  

Macam laską: jest, chyba ciężarówka. Na tym odcinku ulica nie ma chodnika, idzie się jezdnią i rzeczywiście mógłbym się nieźle wystraszyć, natknąwszy się niespodziewanie na maskę samochodu. Wyrwany z zamyślenia, nie uświadomiłbym sobie tego, że samochód nie jedzie, więc obchodzę go  poczuciem względności rzeczy i sytuacji, względności ludzkiego miejsca w świecie.  

…Wieczór świetlicowy był bardzo udany. Z okazji Dnia Dziecka urządziłem wesołą psychozabawę pt. „Odpowiedz mi na te pytania, a powiem CI, jakim byłeś dzieckiem”. Towarzystwo s-śmiało się do rozpuku, a gwar był taki, że Joasia, która odczytywała pytania i wyniki, w końcu zachrypła i błagała resztką sił:  

- Kochani, ciszej… Ja też chcę się pośmiać, a nie słychać mnie…  

A więc pani Lola uzyskała siedemnaście punktów.  

Posłuchajcie Państwo, co ten barbarzyńca napisał o naszym chucherku: „Byłaś dzieckiem delikatnym i subtelnym i bardzo chciałaś zostać dyplomowaną kosmetyczką. Z wielkim upodobaniem robiłaś makijaż swoim kolegom, uzyskując w ten sposób piękne, sinawe zabarwienie, co, jak wiadomo, jest niezwykle modne. Dzięki temu twój ojciec wyglądał jak kaleka, gdyż prawą rękę miał nadmiernie rozwiniętą od głaskania cię… bynajmniej nie po główce. Twoim ulubionym strojem…”

Jak zwykle przypieczętowała wszystko pani Jadwiga:

- Ale się uśmiałam, jak rzadko kiedy! Fajno tu u Was w świetlicy, ale też prezesa mamy na medal, mogą nam inni pozazdrościć.  

- Panie, skąd tu brać? Samego chleba idzie trzy bochenki dziennie!

Krawczyński ma żonę, sześcioro dzieci i tysiąc czterysta złotych renty. Mieszka na wsi, trzydzieści pięć kilometrów od siedziby Koła, z czego pięć trzeba przejść, człapiąc po błocku piechotą. W Muszynie nigdy nie był, chociaż pobyt tam i kontakt z niewidomymi kolegami byłby dla niego bardziej nauką, niż wypoczynkiem, łagodną transmisją między nędzą obecnej egzystencji, a prawdziwym życiem, do którego, jak wszyscy, ma prawo. Skąd o tym prawie miał wiedzieć, pamiętać o nim, jeśli od początku słyszał jedno:

- Taki przystojny i nie widzi! Jakby na mnie popadło, to nie wiem… wolałbym nie żyć.  

Krawczyński jest biednie ubrany i nie potrafi jeść ani nożem, ani widelcem. Najchętniej jadłby w odosobnieniu, żeby go nikt nie oglądał. A w stołówce spółdzielni słychać było brzęczenie naczyń i sztućców, ludzki gwar i muzykę…

W internacie także grało radio, rozmawiali i śmiali się jacyś nieznajomi, pewnie wystrojeni, bo przecież zarabiają. Jedyny swojsko brzmiący odgłos, to pyknięcie korka otwieranej butelki, ale nie prosili, a Krawczyński nie śmiał. Zresztą, kto wie, może prosili, może który zawołał:

- Ej, ty nowy! Golnij se, co tam…

Więc Krawczyński golnął, ale dalej nie śmiał, dalej obcy i skrępowany, zrozpaczony swoją innością. Wiadomo, ciemna wiocha, jaki tam z niego kompan. A z internatu do warsztatów daleko. Tupot nóg, trzaskanie drzwi, nawoływanie i po chwili cisza. Poszli, zniknęli, nie został nikt. A tu jakieś stopnie, jakieś krawężniki, jakieś zakręty, gdzie, dokąd, którędy? Obco, przerażająco, beznadziejnie! Trzeba wszystko samemu, ale Krawczyński nie potrafi, nie wierzy, ze potrafi, bo Krawczyński od początku słyszał tylko jedno:

- Co mu ta biedakowi pozostał? Tyle, ze sobie poje, pośpi… no i z żoną, tego… jak się da… che, che, che!

Zatęsknił więc za tą swoja żonką, za ciepłem jej uścisku, za swarliwym jazgotem, za głodnymi dzieciakami, za całym tym podłym życiem, bliskim przecież, bo własnym, do którego przywykł i na które widocznie jest skazany.  

…Krawczyński? Zaraz, zaraz… Hm, tak, chyba był u nas taki, uciekł pierwszego czy drugiego dnia. No, cóż, spółdzielni nie stać na przydzielanie każdemu osobnemu przewodnika. Byłoby to zresztą wysoce niepedagogiczne, powinni się usamodzielniać. To jest rehabilitacja…

- No, dobrze, ale powinno być jakieś stopniowanie trudności. A poza tym, koledzy…

- Proszę pana, to jest produkcja, wskaźniki, zarobki… To nie jest takie proste, a koledzy… Różnie z tym bywa, sam pan wie, jak to jest, z własnego terenu. Teraz mamy taką historię. Jakiś dowcipniś wytłumaczył jednej babce, że kierownik ma specjalną maszynkę do otwierania oczu, czy coś takiego, nie wiem już dokładnie… W każdym razie, jak go ładnie poprosi, uściska, pocałuje, to jej przy pomocy tej maszynki przywróci wzrok. Babka we wszystko święcie uwierzyła, kierownik opędzić się nie może, a te dranie mają doskonałą zabawę.  

Chociaż pracują, chociaż to, co robią, służy innym, wynoszą z tego źle pojętą satysfakcję przez pogardę dla innych. Nie godzą się na powinowactwo z Krawczyńskim. Chcą się odciąć od tego wszystkiego, czym sami kiedyś byli. Są biedni, bo nie wiedzą, że gardząc innymi, gardzą sobą.  

- Oho, przepraszam - mówię zaskoczony i usuwam się na bok w zamyśleniu na kogoś wpadłem.  

- A co to, prezes rozbija się po ulicach! Strach przejść!  

-No, bo jak pan chodzi, panie Józiu - podchwytuję również żartobliwie. Zupełnie, jakby pan nie widział! I dokąd to pan tak leci?  

- Z masażu… Forsy stale mało, rozłazi się, nie wiadomo kiedy. Kupiłem nowy wózek, spłukałem się. Trzeba dorabiać po godzinach.  

- O, a co na to Jacuś? Pewnie cieszy się, że pojedzie z tatą nowym wózkiem na „podrywkę”?

- Jaka tam „podrywka”… Chyba nad wanienką pełną brudnych pieluszek...

- No, a kiedy zobaczymy obu panów w świetlicy? Wszyscy ciekawi, no i chcieliby osobiście pogratulować tak udanego „następcy tronu”.  

- Już teraz przyjdę na pewno, w najbliższy czwartek.  

    - No, powodzenia, ukłony dla małżonki! A może wybierze się z wami do świetlicy? Będzie specjalny koncert życzeń na cześć Jacusia…

Józia nie dręczą kompleksy, nie ma na nie czasu. Mówiąc językiem potocznym, żyje zupełnie jak widzący. Mógłby być dla innych niewidomych wzorem w dążeniu do samodzielności, gdyby… Właśnie, to gdyby…

- Tak delikatnie mówiąc, masażyści to paskudne typy. Związek dał im zawód, skrócony dzień pracy, i parę innych przywilejów, a oni co? Jeśli czegoś potrzebują, drogę do Związku znają doskonale, ale jeśli trzeba „kiwnąć palcem” dla innych, wtedy ich nie widać. Za coś takiego powinno się wywalać na „zbitą twarz” , jest chyba jakiś paragraf w statucie o  obowiązkach członkowskich…

- No nie, tak nie można… Ostatecznie jest też inny paragraf o zadaniach Związku, o rehabilitacji, o włączaniu niewidomych w nurt normalnego życia. Przecież tacy Józiowie są owocem tej działalności, spełniają pokładane w nich nadzieje.  

- Nie wszystkie.  

- Zapewne, ale weźmy chociaż tę naszą wystawę „Niewidomi w PRL”. Czy eksponat, czy najefektowniejsze zdjęcie potrafi kogoś przekonać? Co najwyżej poinformować. A wystarczy spojrzeć na takiego Józia czy Tomecką przy pracy i dowód murowany, argument nie do odparcia. To oni są pomostem między ludźmi widzącymi a niewidomymi. Ułatwiają porozumienie, o które przede wszystkim chodzi.  

- Czy przypadkiem powrót do środowiska niewidomych, od którego tak skutecznie się oderwali, nie jest dla nich w jakiejś mierze, krokiem wstecz, a nakłanianie ich do takiego kroku brakiem konsekwencji?

- E, gadanie… Piętnastu masażystów, ludzi młodych, zdrowych, inteligentnych, jedna trzecia członków koła, którym powinni trząść.  

No, Zarzycki, bądź co bądź, jest w zarządzie.

- Jedna jaskółka nie czyni wiosny.  

Dyskusja jałowa, jak jałowa okazała się inna dyskusja, wprawdzie niezamierzona, lecz jakże wymowna. My: „Zarząd Koła Polskiego w… uprzejmie prosi o przyspieszenie załatwienia przydziału pomocy rzeczowych dla członków naszego Koła: magnetofonu dla Jadwigi Majewskiej, radioodbiornika dla Zofii Knotek, odkurzacza dla… zegarka brajlowskiego dla… Przedłużająca się zwłoka w załatwieniu tych przydziałów budzi wśród członków Koła zrozumiałe rozgoryczenie i przyczynia się do spadku aktywności nie tylko wśród zainteresowanych. Stawia to zarząd koła w przykrej sytuacji i utrudnia…”. Oni: „Polski Związek Niewidomych, zarząd okręgu w… uchwałą z dnia… postanowił wprowadzić zakaz palenia tytoniu w czasie obrad… Zobowiązuje się  zarządy kół do propagowania tej akcji wprowadzenia odpowiedniej uchwały…”. My: „Zarząd Koła Polskiego Związku Niewidomych w… ponownie prosi o przyznanie Helenie Czerwińskiej tabliczki, podręcznika i papieru brajlowskiego, koniecznych do rozpoczęcia indywidualnej nauki pisma punktowego. Kol .Czerwińska czeka na te pomoce już drugi miesiąc i dalsza zwłoka może doprowadzić do zaprzepaszczenia cennej inicjatywy…” Oni: Polski Związek Niewidomych, zarząd okręgu w…  poleca zarządom kół… w związku z częstymi uszkodzeniami zegarków brajlowskich, poinformować użytkowników…'' My: „Zarząd Koła Polskiego Związku Niewidomych w… uchwałą z dnia… postanowił z okazji dwudziestopięciolecia ruchu niewidomych w PRL i dziesięciolecia istnienia Koła nadać zbliżającemu się zebraniu charakter szczególnie uroczysty. W związku z tym występujemy z wnioskiem o przyznanie wyróżniającym się niewidomym aktywistom oraz widzącym działaczom państwowym i społecznym, wysoce zasłużonym dla niewidomych z naszego terenu, Honorowych Odznak PZN i dyplomów uznania…” Oni: „Polski Związek Niewidomych, Zarząd Okręgu w… zawiadamia, że w związku z rozpoczynającą się kampanią sprawozdawczo - wyborczą w kołach oraz innymi obiektywnymi trudnościami, sprawy Waszego Koła zostaną załatwione w późniejszym terminie…”

Pan Stefek, członek zarządu Koła i z doświadczenia coraz większy sceptyk, mruczał na to wszystko z niechęcią:  

- Dziad swoje, a baba swoje.  

Jest niecierpliwy i może sobie na to pozwolić, już został oznaczony etykietą rozrabiacza. Ja na luksus niecierpliwości pozwolić sobie nie mogę. Muszę myśleć, że jestem między dołem a górą, muszę łagodzić, nawet „przylepiać małe plasterki”, aby w interesie tych, którzy mnie powołali, zachować przynajmniej pozory jakiej takiej harmonii.  

- A Orzechowski kiedy przyjedzie?  

- Zapraszałem w imieniu wszystkich bardzo serdecznie… Obiecał, że tym razem już na pewno nas odwiedzi, niech się tylko przewali akcja sprawozdawczo - wyborcza…  

- Obiecanki - cacanki… już drugi rok obiecuje. My się tu wysilamy, stajemy na głowie, a pies z kulawą nogą nie wie, co się u nas robi i jak się robi.  

- No, nie jest tak źle… Mówił, że wie, co się u nas dzieje, ze mu przekazano… Dziwił się, że tak nas mało, a mimo to takie cudowne rzeczy robimy. Najmniejsza świetlica, a jedna z przodujących. Kazał wszystkich pozdrowić i przekazać swoje uznanie.  

Było to w zasadzie warte powtórzenia, choć nie wolne od mojej krasomówczej swady, sceptyka jednak nie przekonało.  

Było parę minut po drugiej, gdy Joasia niecierpliwie zadzwoniła do drzwi. Wpadła zdyszana i rozgorączkowana od pośpiechu, najwyraźniej nie oszczędzała się na schodach.  

- Co się stało?  

- Zaraz, zaraz, niech się wysapię… Uff, ale gorąco! A więc to, co najważniejsze… Dzwoniła siostra Rogalska ze szpitala w Powiatowicach… Wiesz, ta z narady w Prezydium…  

- Co, mają nowo ociemniałego?  

- Nie, to znaczy … Po kolei… Dziś o jedenastej nagle zmarła siostra Maliniaka.  

- Maliniaka? - byłem zaskoczony.  

- Przecież jeszcze przed tygodniem… Co się stało?  

- Serce, babcia była schorowana.  

- Tak, tak, trzeba tam zaraz jechać, przecież on został sam.  

- Właśnie dlatego przyleciałam. Wcześniej nie mogłam się wyrwać, w pracy urwanie głowy, przyjazdy kuracjuszy! Zjemy coś i pędzimy, o piętnastej mamy autobus.  

-Zupa już się grzeje. Usiądź i odpocznij trochę, zdążymy. Trzeba go będzie do domu starców, może do Jarogniewic… Tylko, że to potrwa, a co tymczasem?  

-  Telefonowałam do Ośrodka Opiekuna, żeby się zajęli pogrzebem, no i w ogóle, ale kierowniczki nie było, w terenie. Telefon odebrała jakaś „dziunia” i musiałam jej godzinę tłumaczyć, że tu chodzi o żonę niewidomego, ze on sam nic sobie nie załatwi. W końcu pojęła i obiecała przekazać, jak tylko pani Wolska wróci.  

- No, to idziemy do pokoju… Ostrożnie, bo mnie potrącisz i rozleję zupę!

 - O, są jakieś listy! Dlaczego nic nie mówisz?  

- Zapomniałem…

- Szkolenie opiekunów społecznych, obecność obowiązkowa…

Albo  dostanę bzika, albo mnie wyleją z pracy! Przedwczoraj posiedzenie Rady Miejskiej, pojutrze to.  

- A ten drugi list? Pewnie ze Związku, bo gruby.

- Zebranie przewodniczących kół, czternastego… Formy pomocy społecznej…

- Jak zwykle, pan Wąsowicz… Żeby tak powiedział, jak złapać panią Wolską, kiedy jest w terenie… że też musiała akurat…

- Poczekaj…

„Zawiadamiamy, że następującym członkom waszego Koła przyznano… Zofii Knotek radioodbiornik, bezpłatnie… Małgorzacie Jaskólskiej odkurzacz z pięćdziesięcioprocentową odpłatnością… „

- No, nareszcie. Może się trochę atmosfera oczyści. A magnetofon dla Majewskiej, nie piszą?  

Owszem, piszą… Z powodu braku funduszów załatwia się odmownie… Natomiast przyznaje się zapomogę Marianowi Wolniakowi na pokrycie połowy kosztu magnetofonu… Ty masz być przy kupnie. Później ci to wszystko przeczytam, teraz nie ma czasu.  

- A to pięknie… Pięknie, że dostał magnetofon i daj mu Boże. Tyle, że coś tu jest nie w porządku. A więc opinia Koła się nie liczy, wystarczy napisać, tu i tam popłakać, pobiedować, może się poskarżyć… Jak mnie zachwalę nie trafi szlag…

- Za chwilę przypalą nam się kartofle, coś czuć!

- Przecież to jest ocena naszej pracy! Kobieta od dziesięciu lat w zarządzie Koła, w       ZBOWiD - zie się za nią rozbijają…. Najaktywniejsza babka i właśnie ją pominęli. Siedzą sobie na Olimpie i bawią się w dobrych wujaszków, warzą piwo, które potem my musimy wypijać. Przecież to nawet nie jest ocena naszej pracy, to jest ocena pracy społecznej w ogóle. Po co się wysilać, by aktywnym, budzić u widzących podziw swoją postawą. Wystarczy trochę polamentować, trochę porozrabiać…

- Nie denerwuj się. Zresztą czternastego zebranie… Poczekaj, zagadałeś mnie, a mamy jeszcze jedną ważną sprawę. Dzwonili z prezydium w Powiatowicach…  

- Mają nowego „brajlaka”, chcą go zapisać do Związku. Nic o nim nie wiedzieli, dopiero jak mu żona zmarła na gruźlicę i został z dwojgiem dzieci…

- Rany boskie! A cóż to pomór na żony „brajlaków”? Trzeba by tam pojechać, ale już sama nie wiem, kiedy…

- I do Krawczyńskiego trzeba pojechać, żeby się po tej spółdzielni do reszty nie załamał…

i do Podgórza. Gdzie ten nowy mieszka?  

- W Zalesiu.  

- No, oczywiście. Im kto więcej potrzebuje pomocy, tym dalej mieszka i naturalnie, każdy w innym krańcu powiatu. Jutro napiszę do Zarzyckiego, to jego teren. Poproszę go , żeby zrobił wywiad społeczny i skompletował papierki na komisję. Niech chłopak wie, że jest w zarządzie i ruszy się.  

- Słusznie. Wypij swój kompot i wkładaj ciemny garnitur. Pospiesz się, bo się spóźnimy, dochodzi trzecia.  

- W taki upał ciemny garnitur?  

- Przecież to…

- No tak, racja.  

Siedzimy potem w chłodnym mieszkaniu państwa Stefków porozbierani „do rosołu”. Nagromadzony w czasie uganiania się po Powiatowicach żar wypłukiwaliśmy gorącą herbatą, zdaniem pani Oli najskuteczniejszą w takich wypadkach.  

- Dopiero szósta? Nie myślałem, że się z tym wszystkim tak szybko uwiniemy.  

Dziadka Maliniaka znaleźliśmy u sąsiadów. Już go tam trochę „znieczulono”, o czym świadczyła zalatująca od niego woń żytniówki i ożywiona gadatliwość. Rzadko tylko milkł na chwilę, by potem powiedzieć z bolesnym zdziwieniem:  

- Panie, jeden moment… Poszła po schodach do góry… i koniec!

O umieszczeniu go w domu rencisty nawet nie chciał słyszeć.  

- Panie, po co jak tam pojadę, między obcych? Tu wszystko znam, dookoła dobrzy ludzie, wiem, gdzie i jak się ruszać. Renta nie za wielka, ale dużo mi tam, staremu, trzeba? Trochę mleka, bułkę… Zagram, panie, na harmoszce, ludzi ucieszę… Pogadam, jak to człowiek z człowiekiem…  

Trzymaliśmy się więc tego najrozsądniejszego chyba, w danej chwili, postanowienia.  

- Będzie pan otrzymywał bezpłatnie obiady i codziennie będzie przychodziła na dwie godziny siostra PCK. Zrobi panu zakupy, trochę posprząta, przepierze, co trzeba. No i, panie Stefku, chyba pan tu zajrzy od czasu do czasu, zobaczyć, co słychać i czy wszystko w porządku?  

- Jasne! Podskoczy się te parę kroków…

Całe szczęście w nieszczęściu, ze dziadek Maliniak ma właśnie takie usposobienie. Co jednak począć z tymi, których natura nie obdarzyła umiejętnością współżycia z ludźmi, a ich trudności zdają się wykraczać poza ramy problematyki niewidomych i są typowe dla wieku podeszłego w ogóle?  

- Nie mogę pana wysłać na turnus rehabilitacyjny, bo przekroczył pan wiek produkcyjny, takie przepisy.  

Widzący mają swoje „kluby seniora” gdzie z wielkim powodzeniem prowadzona jest rehabilitacja geriatryczna. Czy nie istnieje możliwość rehabilitacji tyflogeriatrycznej, skoro jest na nią zapotrzebowanie, nawet, jeśli miałaby być tylko plasterkiem na rany starości? Czy można pogodzić się z istnieniem ludzi, wyrzuconych poza nawias, ślepoty i starości, ludzi podwójnie skazanych?  

Z zamyślenie  wyrywa mnie hałas. Mijam jakiś dom wczasowy, chyba „Zacisze”. Przez otwarte okna wylewa się gmatwanina głośnych rozmów, śmiechu i muzyki - wieczorek zapoznawczy. Wojciech Młynarski informuje swym, charakterystycznym dla tej piosenki sznapsbarytonem:    

  - … „Jesteśmy na wczasach, w tych góralskich lasach…”

W świetlicy już na nas czekano. Zaczęły się radosne powitania, uściski dłoni i parę słów z każdym.

- Dzień dobry, panie Włodzimierzu! Mam coś ciekawego dla pana, nowy wynalazek, specjalna telewizja dla niewidomych. Przeczytamy sobie później o tym.  

Pan Włodzimierz przez długie lata trzymał tabliczkę w szufladzie, ale brajla się nie nauczył. Czekał i nadal czeka na jakiś cud, medycyny czy techniki, który przywróci mu wzrok. Tabliczkę brajlowską odkupiła pani Jadwiga. Ta nie czeka, bierze z życia, co się da i w tym dążeniu pociąga za sobą innych. W każdej zbiorowości jest taka osoba wiodąca i jeśli chce się poruszyć tę zbiorowość, trzeba zaczynać od niej. Tak było choćby z nauką brajla. Wszyscy uważali, ze jest to zbyt trudne, że nie są w stanie nauczyć się tego. Kiedy jednak wyszło na jaw, że pani Jadwiga brajla nie zna, ze jest  właściwie analfabetką, nastąpił prawdziwy cud. Pół roku później otrzymałem na imieniny od każdego z przychodzących do świetlicy kartkę z własnoręcznie wypisanymi brajlem życzeniami. Choć tego dnia dostałem wiele cennych prezentów, tan sprawił mi największą przyjemność, a zawdzięczam go w gruncie rzeczy pani Jadwidze.  

 - Dzień dobry, pani Jadwigo, jak tam lubczyk, suszy się?

- Niech się pan nie wyśmiewa. Jak pana brzuch zaboli, przyleci pan do mnie na ziółka.  

- Uchowaj Boże, jeszcze mi czego pani namiesza… Już panią zawiadomili, ze z magnetofonu na razie nici?  

- Tak - coś nie mam szczęścia…

- Za to pan ma szczęście - zauważył ktoś zgryźliwie.  

Świetlica jest terenem, gdzie wszyscy bez wyjątku powinni czuć się dobrze. Nie wolno okazywać swojej niechęci nikomu, choćby narobił nie wiem jakiego bałaganu. Marian Wolniak to niewidomy, jak wszyscy inni pokrzywdzony przez los i zmagający się z nim na miarę swych możliwości. Potrafi tylko rozpisywać po całej Polsce, dobijać się do różnych drzwi, skarżyć i żądać, bo on przecież jest niewidomy, jemu się należy. To jego jedyna broń w walce z losem. Sukcesy uzyskiwane przy jej użyciu tylko utwierdzają go w tym, co czyni. Cóż go może obchodzić, ze jego „powodzenie” stawia pod znakiem zapytania całą pracę w kole? Tymczasem narasta przeświadczenie, ze zarząd Koła jest organem bezsilnym, jego opinia nie liczy się i nikt nie jest jej ciekawy. To groźne dla Związku zjawisko i groźny jest również pan Marian Wolniak, ale tylko tak długo, jak jego usiłowania znajdują u góry przychylny oddźwięk.  

- A gdzie pani Joasia, nie słyszymy jej?  

- Poszła do cukierni po ciastka. Pani Stanisławo, prosimy o nastawienie wody na herbatę.  

- Już nastawiam, zaraz się zagotuje.  

-To ślicznie… Ale nie widzę na stole obrusów… Pani Lolu, bardzo prosimy, niech pani będzie taka dobra…

- Czy koniecznie, przecież te serwetki są zupełnie…

- Koniecznie, pani Lolu, to kwestia życia i śmierci.  

Mamy w świetlicy bardzo ładne obrusy, zawsze czyściutkie, pięknie ukrochmalone, i z uporem obstaję przy ich używaniu. To sprawa drobna, ale tylko na pozór. Od takich drobiazgów trzeba było zaczynać, gdy przed prawie dwoma laty zaczęliśmy zbierać się dwa razy w tygodniu na parę godzin w lokalu, gościnnie nam odstąpionym przez miejscowe Koło Ligi Kobiet. Zniechęceni i zgorzkniali, często na pograniczu załamania, krzepiliśmy sobie serca, wstyd wspomnieć, nieprzyzwoitymi dowcipami. I wtedy zjawił się biały obrus. A na nim zwykła szklanka herbaty i ciastko - wspólny podwieczorek, choć kupiony przez każdego za własne pieniądze. Dzwonienie łyżeczek, brzęczenie szkła i te ceremonie: „proszę o cukier”, „dziękuję bardzo”… Od razu zrobiło się jakoś przytulniej, nastrój prawie rodzinny, udręki zostały gdzieś daleko poza czterema ścianami świetlicy. Zaczęły się rozmowy, krzyżowały się poglądy, kształtowały nowe postawy. Nieprzyzwoite dowcipy przestały jakoś do tego wszystkiego pasować. Zastąpiła je głośna lektura czasopism i utworów literackich, audycje poetyckie i nagrania mistrzów sceny polskiej, czy choćby rozrywkowe „zgaduj - zgadula” i koncerty życzeń. Ale śmieszna kwestia białego obrusa nadal została aktualna, choć nie ona decyduje już o obliczu zespołu.  

Założyłem taśmę i włączyłem magnetofon. Zaczął się koncert życzeń, zawsze mile przyjmowany przez zebranych.  

- Witamy w naszej świetlicy miłych gości, pana Józia…

Pan Józio nie przyszedł, co było zresztą do przewidzenia. W świetlicy nie dzieje się nic, co mogłoby go zainteresować. Tu mógłby tylko dawać, ale nie nauczono go tego. To zresztą byłaby zwykła filantropia, a praca społeczna to nie jest jednostronne dawanie, ale wzajemna wymiana jednych wartości na inne. Tylko wtedy to, co się robi, jest skuteczne i trwałe.  

- Pani Jaskólskiej składamy gratulacje…

Pani Jaskólska to nasza cicha bohaterka. Nie tylko nie widzi, lecz prawie nic nie słyszy i nawet nie wiadomo, jakie strzępki tego koncertu do niej docierają. Mimo to nie opuszcza żadnego spotkania świetlicowego. Chociaż jest właściwie nieobecna, odcięta od nas barierą milczenia, bierze przecież udział w życiu świetlicy i Koła. Milcząca obecność to wszystko, co może dać. Daje to bez reszty, więc uważamy ją za wielka aktywistkę.  

- A oto piosenka dla państwa Stefków…

Pan Stefek jest niecierpliwy. Chciałby coś robić, ale już, zaraz i konkretnie. Nie lubi powolności i głosowania, nie ukrywa, co o tym sądzi. Dlatego może nazwano go (nie na nasz wniosek zresztą) rozrabiaczem. A przecież to pierwszy aktywista w Kole, który nawet nie pyta, co się dzieje z jego wnioskiem na zegarek brajlowski, wypisanym jeszcze w ubiegłym roku.  

- Panu Włodzimierzowi życzymy…

Pan Włodzimierz umie opowiadać ciekawe rzeczy. Ma przemiłą żonę, a chodzi w przybrudzonej koszuli. Jego córka dziwi się, że Joasia chce się zajmować niewidomymi. Wnuczka wyłudza od niego pieniądze na lody, grożąc, że zostawi go samego na jezdni, wśród pędzących samochodów. Pan Włodzimierz opowiada o losie człowieka całkowicie zależnego od innych. Czy zdaje sobie sprawę, ze to zemsta losu za trzymanie tabliczki brajlowskiej w szufladzie i czekanie na cud?

- Pani Zofii Knotek również składamy serdeczne gratulacje.  

Pani Zofia nie przyszła, nie przychodzi już od pewnego czasu. Jest nieśmiała i zahukana, za długo była bita przez życie. Ma chorego męża i kłopoty z synem nastolatkiem. Mimo, że cała troska o rodzinę spada na nią, znalazła czas, by opanować pismo brajlowskie. Teraz otrzymała ze Związku odbiornik radiowy. Przysłowie mówi, że kto szybko daje, dwa razy daje, nie mówi, że kto daje powoli, daje dwa razy mniej.  

- A teraz piosenka dla tych z państwa, których przybycia do świetlicy nie spodziewaliśmy się. Witamy serdecznie…

Chcielibyśmy wielu powitać, ale nie przyjeżdżają. Siedemdziesiąt pięć procent członków Koła mieszka w terenie, poza jego siedzibą. Chętnie powitalibyśmy Krawczyńskiego, Czerwińskiego, Maliniaka…

U Czerwińskiej byliśmy niedawno ze Stefkiem, aby zaproponować jej wyjazd do Muszyny. Wyszła do nas od prania, zadyszana, woniejąca mydlinami. Dziękowała za pamięć, za to, że odpocznie od harówki, od męża pijaka.  

Potem były życzenia dla widzących sympatyków. Dla pani Loli, za którą w czasie egzaminów trzymam kciuki, dla pani Krystyny od lśniących szyb, dla pani Stanisławy od herbaty…

Boli mnie głowa, bardzo, o wiele więcej tego, niż trzeba na mały, samotny spacer. Dżungla ludzkich spraw, względnych zależności, dżungla problemów.  

Czternastego zebranie, będę rozmawiał… Tak, będę rozmawiał, bo jestem pośrodku, między górą a dołem i muszę myśleć…

- Proszę pana, gdzie tu jest dom wczasowy „Zacisze”?  

- Pójdzie pan prosto, aż do tej latarni, co stoi na środku chodnika. Wtedy na prawo i ścieżką w górę. Tam, gdzie grają, jest „Zacisze”.  

- To znaczy w prawo od tego białego domu?

- Białego? Obok tej latarni, co na środku… Tam jest wyrwa w chodniku, potem żwir i żywopłot…

Jak trudno się porozumieć nawet w tak błahej sprawie. A przecież to moja rola: widzieć i poruszać się. Cała reszta wynika z tego. Niestety, nie wszystko zależy ode mnie.  

Zawracam. Co parę kroków lekko trącam końcem laski krawężnik chodnika. Gdzie jednak szukać innych, tych ważniejszych drogowskazów?

Na progu wita mnie Joasia:  

- Dobrze, ze jesteś. Zaraz powiem ci coś takiego, ze usiądziesz z wrażenia. Po pierwsze jest list od Krawczyńskiego. Prosi o skierowanie do spółdzielni na przeszkolenie, chce pracować.  

- A więc jednak…

- A po drugie - w czasie twojej nieobecności była Zosie Knotek. Przyniosła kwiatki i bardzo dziękuje za zajęcie się synem, za wystaranie się dla niego o inspektora społecznego. Mówiła, że teraz to nie ten sam chłopak. I do szkoły zaczął chodzić jak trzeba i do warsztatów na praktykę… bardzo są tam z niego zadowoleni. I on jest dumny. Mówi: „Mamo, ja nie jestem zwykłym robotnikiem, ja jestem mechanikiem!”

- No, to gratuluję, to twoja zasługa, jak zresztą wszystko, co się w Kole dzieje.  

- Na co ci się zebrało…

Z sąsiedniego pokoju woła pani Maria - przyjaciel naszego domu:  

- Jak się nazywa dorosła postać owada? Na pięć liter.  

-Imago.  

- A Indianie z Ziemi Ognistej też na pięć liter?  

- Onasi.  

Skąd ty to wszystko wiesz, gdzie ci się to mieści w tej głowie?   

Uśmiecham się pobłażliwie. Krzyżówki rzeczywiście umiem rozwiązywać, te gazetowe, bo te z życia… Ich prawidła są bardziej zawiłe, ich wyrazy to nazwiska i losy ludzi, dlatego nie mogą być zabawą. Tylko podobnie wyrazy te krzyżują się i zazębiają, podobnie niewypełnione kratki zwiastują trud rozwiązywania. Dlatego dobrze czasem spojrzeć wstecz, na kratki już wypełnione, żeby mozolny trud rozwiązywania nie przysłaniał już osiągniętych rezultatów i dobrze jest też spojrzeć naprzód, by osiągnięcia nie przysłaniały celu. By trudy rozwiązania nie przysłaniały setek Krawczyńskich i Maliniaków, setek pań Jadwig, czy choćby Józiów, podniesionych i wciąż podnoszonych z poniżenia. A Krawczyńskiemu, z okazji dwudziestopięciolecia ruchu niewidomych i dziesięciolecia naszego Koła wystawię wniosek o Złotą Odznakę Honorową PZN. Uzasadnienie: pragnie zostać prawdziwym człowiekiem. Wystawię. I niech się potem ze mnie śmieje, kto chce.  

Pochodnia sierpień 1972