Mikołaj z Trywieży

 K. Morski

 

Trywieża - ot taka wioska niedaleko Hajnówki. Drewniane chałupy gontem kryte, stoją wyprostowane wzdłuż brukowanej ulicy. W pobliskich Osinkach cerkiew. Cała okolica zamieszkana jest przez ludność białoruską. Mikołaj Prokopiuk nie spodziewał się naszego przyjazdu. Z wrażenia aż przysiadł na krześle: - "To aż z samej Warszawy zajechał? No, no! Byli tu u mnie już redaktorzy z Białegostoku, z radia, a telewizja film nakręciła o moim losie. Naopowiadał ja im i naśpiewał przed kamerą. "Mikołaj Prokopiuk, rocznik 1918, stracił wzrok 50 lat temu w obejściu swojego gospodarstwa. Front przeszedł, na podwórku leżały niewypały. Chciał uprzątnąć obejście. Wziął pocisk pod pachę, a on mu się wyśliznął i eksplodował: - "I popatrzcie, nawet nie urwał ręki ani nogi, tylko oczy odebrał. Jeździłem po lekarzach, ale jakie to wtedy po wojnie było leczenie". Całe jego życie po niewidomemu upłynęło w tej płaskiej, poszatkowanej polami i łąkami okolicy. Ciągnie opowieść śpiewnym językiem kresowym, co chwila wtrącając słowa białoruskie: - "Nie mogę powiedzieć, abym zdany był na pomoc sąsiadów. Ja do tych por sam wszystko robiłem. W zeszłym roku uszykowałem bramę. Mam wiertarkę swojego pomysłu, na korbę. Robię na krajzedze, na tarczówce. Drzewo na sztachety potnę. A widzieli od ulicy ganek? Nikt obcy nie dotknął, sam go zrobił. A prawda taka, że i widzącemu stolarowi ciężko zrobić. Roboty, jak to na wsi, od świtu do nocki. Ale już się kończy, bo sił brakuje. Kiedyś brałem kosę i w pole. Żonka tylko podbierała. Teraz niewiele ziemi pozostało. Żyjemy z renty. Ja mam dwa miliony, a żonka milion trzysta. Czy da się z tego wyżyć? O, gdyby dzieci nie skubli, to mieliby my królewskie życie. Rentę mam z ziemi, z kalectwa, i z pracy w spółdzielni niewidomych w Białymstoku. Przez 10 lat żabki dla nich montowałem. Nie piję, nie kurzę, to i zebrało się trochę grosza". Prowadzi z sieni do izby. Zasiada pod świętym obrazem, akordeon w ręce bierze. - "Nauczyłem się na nim grać, jak straciłem oczy. Ojciec ofiarował dla mnie akordeon. To było w 1947 roku. Grałem na półtonówkach wideńkach, mandolinie, skrzypkach. Uczyłem się sam i nawet miałem uczniów po wioskach. Po nutach nie grałem, ot tak, ze słuchu. A ile wesel odegrałem. Może setkę, a może i więcej. Wtedy nie było orkiestrów, tylko harmonia, bębny i klarnet. Tak we trzech graliśmy, dopóki mi ojciec i matka nie pomarli w jednym miesiącu, w grudniu 1962 roku".  Pomarli mu ojciec i matka, zostawiając gospodarkę - 8 hektarów pola i dom nie wykończony. - "Tak, bieda przyszła. Co robić? I wtedy Pan Bóg Dobry zesłał mi żonkę. Przyjechał sąsiad i gada: dam ja ci żonkę, Mikołaj. Pojechaliśmy do niej. U brata żyła, a on bez ręki. Popytali, rozglądnęli się. Zgodna była. Ja miałem wtedy 44 lata, a ona 37, jak się pobraliśmy". Pan Mikołaj lata już całe kultywuje folklor białoruski. Ratuje przed zapomnieniem ludowe pieśni, przyśpiewki weselne i obrzędowe. Układa też i nowe. A teraz wam o naszym sklepie zaśpiewam.- Pijot' nasz braty, pijot' i budiem pit', hulat'@ wokół sklepu towaryszczy wsem nasza żizń idjot"@ Przerywa na chwilę, coś tam majsterkując z zębami.- "O chaliera, proteza mnie o mało nie wyskoczyła!- A kto ne był u Treweży, pryjeżdżaj,@ koło mostu pod werboju je tam raj!@ Odchrząkuje i chwilę czeka na uznanie, na brawa.- "No co, podobało się? A wiecie, że ja komunistów nie lubie. A tu u nas na wiosce wszystkie komunisty. I te pijaki spod sklepu też. Nastają na mnie, bo ojciec przed wojną, za sanacji, sołtysem był. A ja w Rosji urodzony. Na Syberii. Jak Wilhelm z Nikołaszkoj, oba szwagry, zaczęli się bić w czternastym roku, to dziaduś z ojcem wyjechali na Sybir. Tam swobodniej. Siedem lat przeżyli. Ale cóż, komunizm nastał i zabraliśmy się do Polski. Jak sowieci najechali nas w 1939, to do wojska mnie wzięli. Służyłem w Krasnoj Armii w 11 baterii 200_milimetrowych haubic. Na dwa tygodnie przed wojną z Hitlerem puścili mnie. Zajechał ja do Trywieży i patrzajcie, jaki los. Na wojnie nie został ranny, a pod domem. Takie przeznaczenie na mnie było". Nagrał już sześć kaset z białoruskimi pieśniami. Pomaga mu w tym córka. Różne są to utwory, także polityczne o byłym Związku Radzieckim. Nie dał ich do radia, bo się boi, że "wioskowe" mu szyby w chałupie pobiją. - "Ja mogę je nagrać pod anonimem". Są w tym regionie białoruskie grupy folklorystyczne - Wasiloczki, Małynka. Nie podobają się Mikołajowi z Trywieży. Za bardzo ufryzowane, obrobione. Koloru nie mają. On śpiewa te wioskowe, weselne. Takie są prawdziwe.- "Dalieko, dalieko w Sankt Petersburgie@ narodził się diabeł, założył swaju włast"...@Obok Mikołajowej chałupy leniwie płynie rzeczka. Rozlewa się szeroko, podtapiając pola.- "A wiecie, ile ryb było w tej rzeczce za mojej młodości? O, zmieniło się wszystko, zmieniło. Wszystka przyroda. I dlaczego tak jest?" Budzi się po chwili z tej zadumy nad minionymi latami, ale tematu nie zmienia.- "Mam przed oczami jeszcze Trywieżę sprzed wojny. Całe gospodarstwa pod strzechą. W obejściu koń, krowa, owieczki. A gdzież tam traktory, taksówki. Biedniej było, ale weselej. Po Wielkiejnocy w jedną niedzielę taki zwyczaj był, że wszyscy biegali na wyścigi po ulicy. I młodzi, i starzy. Na boso, nie jak teraz, luksusowo ubrani. Jak skończyły, siadały i śpiewały takie różne piosenki. A wiecie, jak wyglądał obrzęd weselny? Ho, ho, mało kto pamięta. Na ten przykład kawalier usłyszał, że u Damiana można by dobry posag dostać. No to idziemy. Biorą marszałka, on marszałkuje, czyli prowadzi tego młodego. I zajeżdżają do Damiana. Młody siada i patrzy, a marszałek gada ze starymi i gada. I już widać gorąca jajecznica na stole. I wysuwa się ta młoda z izby. Garbata, ale bogata. Młoda z ojcem muszą potem jechać do młodego, zobaczyć, co on ma, gdzie tam Damian córkę swą podzieje. Domawiają się, kiedy ma być wesele. Cały tydzień u młodego drużby szykowali koszuli. I też popijocha wtedy, już z muzyczką. No i będzie wesele! Dają wtedy na zapowiedzi w kościele. Wesele normalnie zaczynało się w niedzielę i trwało dwa dni. Musiał być też i sam marszałek, bo błogosławił młodych. Prosił też o pieniężne wspomaganie. Z cerkwi siadają już na furmanki i jadą do młodej, po drodze śpiewając weselne piosenki. A u młodej już szumno. Muzyka gra poleczkę i inne kawałki. Przed chałupą tłum gości. Do tych niezaproszonych wychodzą gospodarze, w rękach litrówka i mięsa trochę, żeby był spokój na początek. I nie daj Boże, by nie ugościli. Wstyd na wioskę całą. Ja już po weselach nie gram. Zresztą i wesela teraz inne. Całe orkiestry, tylko nie ma kto gości słowem zabawić. A dawne muzykanty to potrafiły.

No cóż, czasy inne..."

Pochodnia  czerwiec 1994