Profesorowie w pamięci i w sercu ucznia   

Edwin Kowalik

 

Do ludzi i do dawnych lat wraca się myślą chętnie. Czyny ludzkie, ich dobroć i poświęcenie odbijają się w młodej, wrażliwej duszy jak w przejrzystej, czystej wodzie albo raczej zostają zapisane trwale na stronach księgi, nabierając z czasem koloru złota, a w pamięci człowieka są określane mianem wielkiego wspomnienia. Miałem kilku profesorów. Tych z Lasek, z Zakładu dla Niewidomych, przedstawiałem już kilkakrotnie jako działaczy, pedagogów i  fachowców w swoich dziedzinach. Zatem opowiem teraz o nich krócej, kreśląc ich osobowości we wspomnieniu ilustrującym drobnymi faktami codzienne życie i oddanie uczniom.    

 Doktor Włodzimierz Dolański, mój pierwszy nauczyciel, był niezwykle energicznym człowiekiem. Jego wiedza i wszechstronność myślenia wywoływały w nas zawsze podziw i ogromny szacunek. Pierwszy raz, pamiętam, wzbudził we mnie istne uwielbienie, kiedy dowiedziałem się, iż on sam sporządził plany architektoniczne swojego domu w lesie, niedaleko laskowskiej kaplicy, sam zadecydował o kształcie pomieszczeń, ustalił charakter przestrzenny ogrodu i osobiście dopilnował doboru materiałów i robót przy budowie. W latach wojny urządzał tam koncerty, właśnie w tym swoim przytulnym domu, starając się ponure lata osamotnienia i pustki wypełnić spotkaniami przyjaciół przy muzyce polskiej, przy wspominaniu ojczystych dziejów i omawianiu aktualnych wydarzeń. Jak ojciec, przed moim występem, brał mnie pod swoją pieczę, prowadził do łazienki, gdzie w gorącej wodzie trzymał mi długo ręce, aby nabrały elastyczności do gry, a potem przedstawiał zebranym gościom i zapowiadał, co wykonam. Opowiadał potem, po mojej grze, jak pracuję, jakie mam trudności i jakie sukcesy w nauce.  

Na lekcjach szkolnych, w czasie matematyki i fizyki, odstępował dość często od tematu i przechodził na luźne, humanistyczne, rzec by można, rozmowy. W tych rozmowach jego opowieść skrzyła się licznymi wspomnieniami z bogatej jego przeszłości, kiedy to koncertował jako jednoręki pianista przed królową rumuńską, i potem, z okresu studiów na Sorbonie w Paryżu. Ubarwiał swoje polityczne wywody dotyczące sytuacji wojennej tego okresu, walk Niemców z naszymi angielskimi sojusznikami, licznymi anegdotami i pokrzepiał serca dobrymi wiadomościami z pola bitew, kończąc lekcję niezmiennym optymistycznym stwierdzeniem: „zobaczycie, już niedługo i w naszym domu zapanuje święto". Taki był zawsze czynny, żywy i aktywny, oddany bez reszty ideom, ludziom, kulturze.  

Nieco inny był natomiast prof. Włodzimierz Bielajew. Życie jego i losy są powszechnie znane, nie będę ich zatem opisywał scharakteryzuję jedynie jego wspaniały stosunek do muzyki, do Lasek i do uczniów. Profesor Bielajew kochał muzykę, tak jak ziemia, kwiaty i strumienie kochają słońce. Żył, mówił i myślał chyba tylko wyłącznie o niej. Potrafił przecież tyle - komponował, i to bardzo melodyjne, piękne utwory, grał fantastycznie na skrzypcach, śpiewał, potężnym uderzeniem w dźwięki fortepianu i repertuarem bulwersował słuchaczy, a ponadto znał świetnie zagadnienia teorii muzyki, wykładając nam, obok gry na instrumentach, zasady i prawidła harmonii, solfeżu, historię muzyki i tyflografię nutową dla niewidomych. I on także urządzał w czasie okupacji koncerty, ale były to koncerty o szerszym zasięgu, przeznaczone dla słuchaczy całego zakładu i dla przybyszów z zewnątrz. Był ich wykonawcą, dając w pierwszej części recital skrzypcowy, niekiedy także śpiewaczy (dysponował bowiem wspaniale brzmiącym barytonem), natomiast drugą połowę koncertu wypełniając utworami fortepianowymi.  

Wciągał w te koncerty także uczniów, a więc i mnie, starając się uczynić ze mnie swój główny filar muzyczny. Cierpliwie i z oddaniem uczył mnie całymi godzinami akompaniamentów do recitali śpiewaczych i skrzypcowych, dając mi w ten sposób znajomość pracy kameralistycznej poprzez granie wielu utworów klasycznych i romantycznych, w tym także kilku ogromnych rozmiarami koncertów Wieniawskiego, Czajkowskiego i innych. Była to prawdziwa rozkosz, kiedy razem z nim mogłem potem grać te dzieła, słuchając miękkiego tonu i złotej barwy jego smyczka, przesuwającego się po strunach skrzypiec. Miał dobry, stary włoski instrument, którego brzmienie fascynowało mnie nieustannie podczas każdego występu. Profesor Bielajew przybył z Rosji i jego mowa, trochę zaciągana, bardzo śpiewna, budziła uśmiech sympatii i życzliwą chęć do rozmowy. Kiedy mu się coś nie wiodło, mruczał z cicha :„o Bożeż ty mój, kak to jest, szto takoj", a kiedy rozwiązał problem, stwierdzał z zadowoleniem: „nu, chwat, zdziałał, kak było trzeba".  

Dzięki niemu poznałem już w mojej wczesnej młodości ogromny repertuar, wgryzłem się także we wszystkie style muzyczne udostępniane dzięki jego grze, słuchałem najbardziej znanych i wielkich dzieł muzycznych.  

Kiedy po wojnie odwiedzałem go nieraz w Poznaniu, zawsze był taki sam jak dawniej. Siadał zaraz do fortepianu albo brał skrzypce i grał, opowiadając o tym, jak dzieło to powstało, co czuł kompozytor, kiedy je tworzył, jak to się stało, że on właśnie tego utworu zapragnął się nauczyć. Podobno znał tych dzieł blisko tysiąc, co dla niewidomego, studiującego repertuar wielokroć dłużej i mozolniej, stanowi liczbę ogromną. Wspominam tego uroczego profesora i mistrza z wielkim sentymentem, nawet z uczuciem pełnym rozrzewnienia i gorącej serdeczności.  

Powojenne losy rzuciły mnie do Łodzi i kiedy zdałem wstępny egzamin do szkoły muzycznej, powierzono mnie znanemu już wtedy z działalności koncertowej profesorowi Władysławowi Kędrze. Pierwsza moja z nim lekcja odbyła się w podziemiach konserwatorium, gdzie w suterenie przydzielono mu tymczasowe mieszkanie. To spotkanie, mające trwać wedle regulaminu trzy kwadranse, trwało wtedy blisko trzy godziny. Profesor Kędra rozogniał się pracą z uczniem. Pochylał się nad nim, by mocnym i czystym tenorem wpoić w młodego muzyka zasady interpretacji muzycznej, porwać go do muzyki. Podnosił głos, ale zawsze z taktem i życzliwie, tupał nogami przy akcentowanych fragmentach, siadał nagle do drugiego fortepianu i ilustrował, jak należy grać, chwytał mnie za dłonie i przykładał do swoich rąk, abym mógł zobaczyć, jak powinien przedstawiać się układ ramienia przy grze, ubarwiał wykład porównaniami i analogiami z wykonań różnych światowych wykonawców, naśladując ich interpretacje i pokazując potem, jak wedle niego powinno to wyglądać.   

Z biegiem lat poczułem tego profesora doskonale. Był wspaniałym narratorem i zawsze duszą towarzystwa, ruchliwym spiritus movens, mającym dla każdego słówko i uśmiech, opowiadającym o wszystkim dowcipnie, wesoło, a jednak z tym wykwintnym umiarem powagi, jaki licuje i przystoi artyście i pedagogowi. Muzyczną pamięć miał imponującą. Posiadał w repertuarze trzydzieści koncertów z orkiestrą rzecz nieprawdopodobna dla zwykłych pianistycznych śmiertelników dawał recitale zawierające wszelkiego koloru i stylu dzieła. Potrafił przygotować recitale monograficzne, dając na przykład jednego wieczoru wszystkie preludia i fugi Bacha, etiudy i preludia Chopina, innym razem cykl sonat Beethovena. Doceniał każdy rodzaj muzyki i dlatego wprowadzał do koncertów dobrze opracowane walce Straussa, udowadniając, że muzyka nie dzieli się na lekką i poważną, lecz na dobrą i gorszą, że w tej tzw. muzyce rozrywkowej istnieją dzieła godne przedstawienia ich na wielkich salach, przed wymagającą publicznością. Pamięć profesora Kędry i jego percepcja dzieł były wprost ponadnaturalne. Jadąc na koncert brał w pociągu do ręki nuty nowocześnie skomponowanego utworu i ucząc się go bez instrumentu, jak to się u nas mówiło na sucho, wykonywał utwór ten na bis wieczornego koncertu.  

W Polsce uchodził on za pianistę o najwspanialszej technice i o największym repertuarze. Kiedy został zaangażowany do Akademii Muzycznej w Wiedniu, wywołał tam istną rewolucję ucząc interpretacji dzieł Chopina wedle swojego sławnego wśród muzyków stwierdzenia „Chopina trzeba grać pięknie, ale bez nadmiernej egzaltacji". Chodziło mu o Chopina granego po męsku, nowocześnie, choć jego słowa komentowano nieraz tendencyjnie, zarzucając jego grze nadmierną technikę, suchy obiektywizm wykonania i ostrą kolorystykę uderzenia. Nie zgadzałem się nigdy z tą oceną i teraz, kiedy w wiele lat po jego przedwczesnej śmierci słucham przez radio dzieł w wykonaniu tego mistrza, zadziwia mnie zdolność wybiegania interpretacją naprzód ku tym rodzajom gry, które po nim niepodzielnie opanowały estrady.  

Kędra był naszym, niewidomych, wielkim przyjacielem, uczył aż trzech niewidomych. Zawsze miał dla nas czas i dobrą radę, walczył o naszą przyszłość, a kiedy odjeżdżał z Łodzi, postarał się, aby oddano mnie w drugie najlepsze ręce, zaraz o tym opowiem. Mogę z całym poczuciem, prawdy powiedzieć, że profesor Kędra zapalił we mnie niezmiennie intensywny i nigdy nie gasnący ogień miłości do muzyki i coś więcej, wlał w moją duszę żar, który jego samego pochłaniał, nie pozwalając, by artysta był w swej grze obojętny, sztywny i wyrafinowany. Umiłował muzykę i ludzi i tego nas uczył, skłaniam czoło przed jego wielkością.  

Ręce, w które oddano mnie po odejściu z Łodzi profesora Kędry, należały do znakomitej pianistki ze sławnej rodziny Wiłkomirskich, do Marii. Kiedy do niej przyszedłem na pierwszą lekcję, powiedziała cichym, spokojnym głosem zawsze tak potem mówiła do mnie, a także do innych wokół siebie: „Widzisz, Edwinku, spotykałam oczywiście wielu niewidomych wykonawców, słuchałam ich, nawet z niektórymi trochę razem grałam, występowałam, ale tak poważnie i odpowiedzialnie będę uczyła dopiero pierwszy raz. Wybacz mi, jeśli popełnię jakiś błąd, będzie to nasza wspólna próba i nauka, pokażę ci, jak należy rozumieć muzykę, ty powiesz mi nieraz, jak rozumieć niewidomych, bo przecież jest to trochę inny świat, inne problemy, zgadzasz się...".  

To krótkie expose stało się niejako miarą i wyrazem całych dalszych studiów i dobrych układów między mną a moim - nowym profesorem. Zawsze łagodna, święta w swej cierpliwości i pracowitości, oddana uczniowi jak matka własnemu dziecku, promieniowała niezmiennie życzliwością i dobrocią. Ona to doprowadziła mnie do końca wyższych studiów muzycznych, dzięki niej ukończyłem konserwatorium z odznaczeniem. W promieniach jej dobroci i rad zdobywałem potem dyplomy na kolejnych konkursach zawsze brała mnie do fortepianu przed występem i pokazywała, jak wedle niej byłoby najpiękniej zagrać, ale powtarzała też nieustannie: „Jeśli jednak ty, Edwinku, czujesz inaczej, graj tak jak pragniesz, jesteś już artystą". Jako pedagog i pianistka pracowała zawsze niezwykle systematycznie i konsekwentnie. Wyznawała zasadę, której motto można by określić tak: najpierw kompozytor,    potem wykonawca, co oznaczało, że przy opracowaniu dzieła należy przede wszystkim pomyśleć o tym, jakie intencje miał twórca, potem dopiero nakładać na nie własne, osobiste odczucie, oczywiście, nie wszyscy z takim poglądem się zgadzali, lecz jedno trzeba powiedzieć to podejście  porządkowało grę młodego wykonawcy, stawiało mu najważniejsze w pierwszym etapie zadanie: miej  szacunek i ład w utworze, możesz potem czynić z nim, co ci twoja dusza i serce dyktuje. Nie ograniczała nigdy indywidualności, jej opinia nie była narzucana, lecz nosiła znamiona pełnej  dobrowolności inna rzecz, że robiła uwagi tak sugestywnie i przekonująco, iż prawie każdy szedł za jej głosem i życzeniem. Była wielkim  przyjacielem uczniów, sam słyszałem, sam byłem przy tym, jak zapłakała nad losem jednego z nich, któremu mimo pełnej wielkości gry nie przyznano nagrody i ze względów personalnych oraz innych odsunięto od wielkiej estrady. Kiedy zażenowany starałem się ją jakoś pokrzepić, powiedziała: „Bo widzisz, wy wszyscy jesteście moimi dziećmi. Kiedy widzę, że jednemu z was dzieje się krzywda...".  

Ale i z tego matczynego stosunku umiała profesor Maria Wiłkomirska „wykuć" coś nowego - partnerski układ. Kiedy dzisiaj do niej niekiedy dzwonię, z życzeniami imieninowymi, z podzieleniem się wiadomościami o sobie, rozmawia ze mną jak kolega z kolegą. Opowiada, co ją spotkało, jakie ma trudności, interpretuje zdarzenia muzyczne i inne, tak jakby dzieliła się poglądami z kimś, z kim przeżyła lata dzieciństwa, młodości, jak z przyjacielem, nie jak z uczniem.  

Toteż kiedy z powodu choroby nie mogłem zagrać na jej jubileuszu, potrzebą serca stało się wysłanie telegramu, którego fragment przytoczę: „Drogiej Profesor z wyrazami wielkiej miłości i wdzięczności za to, że nauczyła mnie iść przez moje niełatwe życie z jasnym płomieniem umiłowania muzyki, będącej odblaskiem boskiej wielkości i darem bożej dobroci, w podzięce za nauczenie mnie gry i udostępnienie tajemnic tej wielkiej sztuki, z prawdziwym przekonaniem, że Droga Pani Profesor pozostanie w pamięci i w sercu ucznia na zawsze, do końca".  

Wiemy wszyscy, jak trudno dzisiaj nawiązują się przyjaźnie, jak bardzo życzliwość ludzi mierzona bywa wykładnią znaczenia, bogactwa, przydatności dla osobistych celów, znamy ten ból dwudziestego wieku, ale tym bardziej wspomnienie takich ludzi, jakich tu przedstawiłem, sięgnięcie myślą do moich wspaniałych, dobrych profesorów, staje się utwierdzeniem w przeświadczeniu, że człowiek z natury swej jest pełen dobroci i poświęcenia, że jest stworzony na obraz i podobieństwo Wyższej Istoty. Choćbyśmy spotkali tylko jednego tak dobrego, miłującego, jeszcze musimy wierzyć, że tak właśnie jest. To nas będzie trzymać, to sprawi, że tlące się iskierki wzajemnej miłości człowieka do człowieka nigdy nie zagasną.  

Magazyn Muzyczny