Powstanie warszawskie  

Dobrosław Spychalski

 

Wahałem się, czy przyjąć propozycję redakcji napisania artykułu z okazji 45 rocznicy Powstania Warszawskiego. Tak wiele już napisano, że wątpię, czy można jeszcze wnieść coś nowego. Wyrosły całe pokolenia, dla których powstanie jest tylko odległą historią, a bieg innych wydarzeń przesłonił tamtą epopeję. Pamiętam, jak dla mnie, gdy miałem 12 lat, wydawała się odległa pierwsza wojna światowa, tak żywa we wspomnieniach starszego pokolenia. Co może zainteresować dzisiaj młodych ludzi? Czy przeżycia innych? Oni chcą mieć swój własny bohaterski czas.

Sądzę, że dla pełnej i obiektywnej oceny historycznej powstania musi upłynąć jeszcze sporo czasu. Oceny te zapewne zawsze będą się różniły, tak, jak to dotyczy innych, bardziej odległych w czasie wydarzeń historycznych. Dla przyszłych historyków z pewnością ważne będą nie tylko dokumenty, ale także przeżycia ludzi zaangażowanych bezpośrednio w walce. Mozaika wielu drobnych faktów składa się przecież na całokształt obrazu. Postanowiłem zatem odtworzyć tamte wydarzenia, tak jak utrwaliły się w mojej pamięci.

Dla mnie barwny film powstania urwał się bardzo wcześnie, bo już 6 sierpnia przed siedemnastą. Ostatnie jego fragmenty to widok gruzów częściowo zburzonego Arbeitsamtu przy Kredytowej 1, skrzynie z piachem, chroniące przed ostrzałem, a za oknem zieleń na placu Małachowskiego i gmach Zachęty, skąd padł strzał wyborowego strzelca. Wcześniejsze wspomnienia to paniczna ucieczka Niemców w końcu lipca z wykorzystaniem nawet konnych zaprzęgów. Przypominało mi to naszą ucieczkę w roku 1939 i już cieszyłem się na rychłe wyzwolenie. Ucieczka niestety skończyła się, a ze „szczekaczek”(megafonów) rozległy się nawoływania, nakazujące mężczyznom stawienie się do pracy przy okopach. Pamiętam też treść afiszów, które w tym czasie otrzymaliśmy do rozklejania i rozrzucania na klatkach schodowych. Wzywały one ludność do wierności prawowitemu rządowi polskiemu, w związku ze zbliżaniem się armii radzieckiej. Jakkolwiek miałem wówczas tylko 17 lat, wzbudziło to we mnie niepokój  i niepewność przyszłości. Czytałem stale różne podziemnie gazetki i byłem dobrze zorientowany w trudnej sytuacji politycznej. Czepiałem się jednak nadziei na powtórzenie się daty 11 listopada, tak doniosłej w naszej historii.

Pierwsza koncentracja oddziałów do powstania, w sobotę29 lipca, przeprowadzona została bardzo sprawnie i wszyscy harcerze z mojego 101 plutonu dotarli na czas. Odczuliśmy wówczas przedsmak wolności. Obsadzony został cały kwartał domów między placem Dąbrowskiego i ulicą Mazowiecką. Każdy mógł wejść, ale nikt nie mógł wyjść. Na klatkach schodowych nagromadziło się sporo ludzi. W nocy wydarzył się mały epizod - jeden z kolegów wziął do ręki leżący w przedpokoju pistolet i sądząc, że nie jest nabity, pociągnął za spust. Na szczęście kula trafiła tylko w ścianę. Wydarzenie to miało śmieszne zakończenie. W jednym z pokojów znajdował się volksdeutsch. Po strzale z jego spodni zaczął dochodzić brzydki zapach.

Koncentracja została rozwiązana następnego dnia rano około godziny 10. Przedtem jednak został zastrzelony uzbrojony Niemiec, który wszedł na zajęty przez nas teren. Następna, decydująca koncentracja w dniu wybuchu powstania, nie odbyła się niestety już tak sprawnie. Powiadomienie przyszło bardzo późno i gdy zjawiłem się we wskazanym punkcie, nikogo tam już nie było. Razem ze spotkanym kolegą postanowiliśmy iść na miejsce poprzedniej koncentracji. Musieliśmy iść drogą okólną, ponieważ od placu Napoleona rozlegała się strzelanina. Na miejsce dotarliśmy dosłownie na minutę przed godziną „W”.

Otrzymaliśmy wszyscy biało - czerwone opaski z odciśniętym na nich czarnym tuszem orłem między literami WP (Wojsko Polskie). Pod orłem umieszczony był numer plutonu. Piszę o tym tak dokładnie, ponieważ w realizowanych po wojnie filmach przedstawiano powstańców w opaskach z literami AK. Broni brakowało dla wszystkich i trzeba było ją sobie kolejno przekazywać. Część mojego plutonu,  z jego dowódcą podchorążym Lubiczem, została skierowana do obsadzenia wysokiego budynku przy ulicy Kredytowej 9. Dopiero grubo po wojnie dowiedzieliśmy się, że pilnowaliśmy tam pierwszej powstańczej radiostacji do łączności wewnątrz miasta. Żyliśmy w takim napięciu, że prawie nie odczuwało się potrzeby snu. Nie pamiętam też, czy coś jadłem, czy myłem się.

Trzeciego sierpnia po południu budynek nasz zaczęły ostrzeliwać niemieckie myśliwce. Na próżno jednak wypatrywaliśmy na niebie myśliwców z czerwonymi gwiazdami, a przecież przed powstaniem staczały one nad Warszawą boje z Niemcami. Zza Wisły także nie było nic słychać. Przed powstaniem wielokrotnie słyszałem od dorosłych, że ma ono trwać 2 - 3 dni. Pomyślałem sobie wtedy, że coś jest niedobrze i kto wie, jak to się wszystko skończy. Myślami tymi nie dzieliłem się jednak z nikim, aby nie szerzyć defetyzmu.

Nazajutrz, zamiast myśliwców, pojawiły się bombowce. Pierwsza bomba uderzyła w nasz budynek. Nagła ciemność, gęsty pył o specyficznym zapachu i lawina gruzów za oknem. I jedna uporczywa myśl - czy stropy i ściany wytrzymają tak gwałtowne dygotanie. 4 i 5 sierpnia trwały nieustanne naloty. Samoloty startowały z pobliskiego lotniska na Okęciu i latały tak nisko, że było widać pilotów. Znowu przypomniał mi się rok 1939. Wtedy było podobnie i podobna bezsilność. Pamiętam także, że w roku 1942, gdy front był pod Moskwą, Warszawa była bombardowana trzykrotnie. Przydałoby się teraz chociaż zbombardowanie lotniska na Okęciu. Większe bomby nie trafiły na szczęście w nasz dom, ale zginęli ludzie ukryci w schronie, w piwnicy.

Będąc na kwaterze, „pożyczyłem” sobie pasek od spodni, żeby zawiesić na kurtce visa. Z tego „pożyczenia” spowiadałem się zresztą następnego dnia kapelanowi na klatce schodowej. Otóż w roku 1948, będąc w większym towarzystwie i rozmawiając o powstaniu, wspomniałem o tym pasku. Na to gospodyni odzywa się: „Ja pana pamiętam, a ten pasek należał do mojego syna, który też poszedł do powstania”.

Jeszcze jeden fakt utkwił mi w pamięci. Powiadomił nas ktoś, że w gruzach zniszczonego domu słychać jakieś jęki. Próbowaliśmy nakłonić kilku mężczyzn, znajdujących się w piwnicach, do pomocy w odkopywaniu zasypanego, ale wystraszone żony za nic w świecie nie chciały ich puścić. Pamiętam, jak po odrzuceniu części gruzów ukazała się łysina. Po odkopaniu mężczyzny jeden z kolegów zapytał go: „Jak pan się czuje?”. - „A jak ja się mogę czuć? Tu jest zasypana moja żona z dzieckiem” - padła odpowiedź. Od tego momentu najbardziej bałem się, aby nie być zasypanym żywcem.

Wieczorem 5 sierpnia zostaliśmy skierowani do obsadzenia budynku Arbeitsamtu, a następnego dnia znalazłem się już w szpitalu polowym w gmachu PKO u zbiegu ulic Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Szpital, zorganizowany przez docenta Zaorskiego, posiadał nawet aparat rentgenowski. Podczas pobytu w szpitalu zadziwiła mnie ogromna ilość gazetek wydawanych nie tylko przez władze wojskowe i cywilne, ale także przez ugrupowania polityczne w różnych dzielnicach. Były one stale czytane w sali szpitalnej. Wielkim przeżyciem była dla wszystkich wiadomość, że w Paryżu wybuchło powstanie, a wkrótce potem wieść o wyzwoleniu Francji.

W związku z bombardowaniem i ewakuacją szpitala, od początku września przeniosłem się do znajomych na ulicę Chmielną, a Niemcy bombardowali ulicę po ulicy. Ta ich systematyczność ułatwiała poruszanie się. Przy ostrzeliwaniu z granatników w regularnych odstępach wybuchały pociski, a po opróżnieniu całej skrzynki (przeważnie 15 sztuk) następowała dłuższa przerwa. Wtedy tylko było względnie bezpiecznie. Szybko też po ryku tzw. krów lub szaf, nauczyłem się rozpoznawać, w którym kierunku lecą pociski. Liczyłem także wycia ogromnych pocisków wystrzeliwanych z działa kolejowego i stwierdziłem, że prawie jedna trzecia nie wybuchała. Wszystkim dokuczał głód, brak wody, biegunki. W stojących jeszcze domach pełno było uciekinierów z tych budynków, które zostały spalone lub zbombardowane.

We wrześniu jeszcze dwukrotnie obudziła się w nas nadzieja. Raz,  gdy niezwykle silny wybuch towarzyszący wysadzaniu mostów oznajmił nam, że Niemcy opuścili brzeg praski. Za drugim razem był to przelot ogromnej armady amerykańskiej ze zrzutami. Wszelka nadzieja jednak rychło zgasła.

A pod koniec, z ust tej samej ludności, która tak entuzjastycznie, tak ofiarnie poparła powstanie, niejednokrotnie padały gorzkie wyrzuty: „Do czego wyście doprowadzili?”.

Po wojnie pytano mnie parokrotnie, czy poszedłbym do powstania, znając jego wynik. A czy istniał inny wybór?