Czy pismo Braillea ma przyszłość Ireneusz Morawski   

      

Pismo Braillea nie może przeminąć, jak nie mogą przemijać arcydzieła, ale dolą arcydzieł bywa też i to, że muszą się udawać na zaplecze, żeby je stamtąd wydobywać, gdy przyjdzie potrzeba.   

Przez całe moje życie, od przedszkola po dzień dzisiejszy, brajl był moim największym przyjacielem. Wyznaję, że od paru lat ta przyjaźń zmienia swoje oblicze, jak gdyby się rozluźnia, ale wciąż trwa.   

Jeszcze dziesięć lat temu, gdy wyjeżdżałem na urlop, albo tylko z druczkiem delegacji, obowiązkowo zabierałem na drogę tabliczkę i papier do pisania brajlem. Przez sześćdziesiąt lat nosiłem przy sobie dłutko, (tak ten przyrząd nazywano w Laskach), miałem przy sobie dłutko, które w roku 1948 podarował mi Oleś Roszkowski. Dłutko od Olesia dałem niedawno Wandzie Wantuchowej. Ona stworzyła kolekcję różnych dłutek, a moje jest zasłużone, bo nie zmieniając swojej tożsamości zrobiło bardzo dużo notatek w szkole podstawowej, przepisało dużo wierszy i piosenek, odrobiło mnóstwo lekcji - w tym także i w liceum, zdało maturę, a potem napisało pracę, którą przyjęto jako magisterską, a po egzaminie magisterskim wyrzuciłem może i dziesięć kilogramów zapisanego tym dłutkiem papieru. Nie miałem warunków, żeby te notatki przechowywać, chociaż niektóre były nawet cenne. W niedużym mieszkaniu mam około 40 tomów słowników, podręczników i jeszcze sporo własnych zapisków.   

Sądząc po ilości wyrzuconych koszy z zapisanymi przeze mnie papierami, to moje dłutko zrobiło tych brajlowskich kropek, tych punktów bardzo dużo, miliony, a może i miliard?   

Tego już nie policzy nikt.   

W szkołach, a potem w pracy na podnoszących kwalifikacje szkoleniach i wysokiego lotu kursach, zawsze towarzyszył mi brajl. Kiedy już miałem odpowiednio mały dyktafon, nagrywałem wykłady, żeby potem zrobić z nich notatki brajlem, bo moja pamięć zawsze uczyła się lepiej tego, co dotarło do niej za pośrednictwem palców.   

Jeszcze żyją chłopaki z Lasek, które pamiętają, jakim byłem brajlistą. Ponieważ w Laskach brajlowskie książki, a nade wszystko podręczniki były jedynie w jednym egzemplarzu, to przeważnie mnie przypadała przyjemność głośnego czytania odpowiednich fragmentów. I też ja bywałem wyznaczany do pokazywania, jak się czyta i pisze brajlem, gdy do Lasek przyjeżdżały różnego rodzaju ekspedycje, wśród których bywali ministrowie i ambasadorowie, a towarzyszące im damy wypychały moje kieszenie cukierkami, piernikami i czekoladą. Po tych pokazach miałem się czym dzielić z kolegami.   

Mam jeszcze jedno dłutko, jeszcze ważniejszą pamiątkę. Ono ma kształt małej gruszeczki, a wraz z dziewięciorządkową tabliczką dostała je moja mama od siostry Michaeli w roku 1941, gdy po ukończeniu nauki w przedszkolu, zacząłem uczęszczać do pierwszej klasy. Mama, a także starszy brat pisali do mnie listy alfabetem Braillea. Umiałem już trochę czytać. Czytałem te listy w pokoju, raczej w pokoiku siostry Michaeli. Pokoik znajdował się w domku św. Antoniego, po lewej stronie korytarzyka, który prowadził do jadalnio-bawialni. W pokoiku pachniało jakby jabłkami, a może to był zapach jodyny, czasem atramentem i habitem siostry Michaeli. To siostra Michaela nauczyła mnie literek i cyfr brajlowskich. Gdy uda się nam przyjechać do Lasek, idziemy zapalić światełko na jej grobku też takim maleńkim, jak była ona sama.   

Ale pierwsza klasa nie była moim pierwszym kontaktem z pismem Braillea. Nie wiem, czy pisząc, próbując napisać coś w sprawie przyszłości tego pisma, czy mogę pozwalać sobie na wspomnienia, ale cóż warta jest przyszłość, która nie nawiąże do minionego czasu. Kiedyś, w roku 1940-41 przebywałem w Laskach w przedszkolu. Kiedy w pierwszą noc bez mamy, leżałem gorzko płacząc na łóżku w dusznej sypialence przedszkolaków, na pierwszym piętrze w domku św. Antoniego, wtedy po raz pierwszy usłyszałem pochodzące z kącika koło drzwi, jakby stukanie, może coś podobnego do ptasiego dziobania na zaokiennym parapecie. To dziewczynka z siódmej klasy Jadzia Chmielewska odrabiała dłutkiem lekcje, a równocześnie pilnowała, żebyśmy byli grzeczni i cicho.   

Z prawdziwym brajlem zetknąłem się już dnia następnego, kiedy nieśmiałą dłoń wsunąłem do woreczka, jaki wisiał na ścianie w ubikacji, a w woreczku znajdowały się nieduże karteczki pocięte z zeszytów szkolnych takich, jakimi posługiwał się mój starszy brat. Kartki te były pokryte drobną kaszką, z której nie rozumiałem niczego, a która okazała się największą szansą w moim życiu, bo bez Pisma Ludwika Braillea byłbym nikim.   

W Laskach długie lata pisało się na zapisanych po widzącemu zeszytach szkolnych biorąc po trzy kartki, co tworzyło potrzebną grubość papieru. Przez bardzo wiele lat były trudności ze zdobyciem odpowiedniego papieru do pisania brajlem, a pierwsze "Pochodnie", pamiętam, drukowano na papierze pakunkowym. Trudno się to czytało.   

Może powiem coś zabawnego. Kiedy na wakacje pojechałem do domu z brajlowską ministranturą, ja czytałem: "Introibo ad altare Dei, ad Deum qui letificat iuventutem meam", a przechylony przez moje ramię brat z tej samej strony czytał: “30 fartuchów, 127 koszul, 180 chusteczek"... Bo ministranturę napisano na jakichś kartotekach z magazynu czy pralni. Dodam, że siostra Germana jeszcze w przedszkolu przyzwyczajała nas do brajla. To była taka zabawa. Klękaliśmy przy naszych miękko zaścielonych łóżkach i szpilkami wykłuwaliśmy dziurki w papierze, a potem musieliśmy palcami szczegółowo obejrzeć wyniki naszej pracy-zabawy.   

Wydaje się, że podobnie pracował Ludwik Braille, gdy z artyleryjskiego alfabetu kapitana Barbiera próbował stworzyć swój alfabet, który przez sto kilkadziesiąt lat był dla nas jedyną możliwością pisania i czytania tekstów. W drugiej połowie dwudziestego wieku sami poszukaliśmy udogodnień. Od obszernych tomów, które trzeba było penetrować palcami, bardziej poręczne okazały się taśmy szpulowe, potem kasety z nagranymi książkami, teraz już płyty kompaktowe. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych minionego stulecia p. Marek Kalbarczyk pokazał mi gadającą wtyczkę, gadający syntezator mowy, który wtykało się do komputera, zrozumiałem, że zaczynamy nową epokę i natychmiast zakupiłem urządzenie do komputera w spółdzielni. Jak się teraz okazuje, owa wtyczka nie była jeszcze siódmym cudem techniki. Te cuda mamy ciągle przed sobą, ale ja też do domu kupiłem sobie używany komputer, przenośne cudo, które miało DOS-a i pojemność chyba oszałamiające 70 Mb, a do tego syntezator i Apollo z Altixu. Gadający komputer umożliwiał mi operacje, które w pisaniu brajlem są niemożliwe. Mogłem w tekście wycinek skreślić, dopisać, skopiować, przenieść z miejsca na miejsce... Cudowne! Niestety, w brajlu niemożliwe! Wprawdzie miałem już drukarkę igłową, ale nie miałem odpowiednich sterowników, drukarka nie drukowała, więc redagowałem listy i inne pisma na komputerze, a potem pod dyktando komputera przepisywałem je na maszynie, albo na brajla w zależności od potrzeb. Dziś prehistoryczna wtyczka z Altixu spoczywa gdzieś na dnie jakiejś szafki, a my mamy już inne rozwiązania.   

 

I oto po stukilkudziesięciu latach panowania w dziedzinie dostępności do słowa pisanego, niewidomym dano olbrzymiego konkurenta pisma Braillea, jakim jest komputer i ciągle nadawane mu nowe możliwości. No i jeszcze ta akcja, którą nazwano "Komputer dla Homera". Dzięki tej akcji tysiące niewidomych otrzymało poważną pomoc na zakupienie informatycznego sprzętu.   

Ze znacznym żalem dorzucę skargę. Oto PFRON postanowił, że gdy jesteś emerytem, nie przysługuje ci już taka pomoc. Dziwne, że ktoś to wymyślił. Autorowi pomysłu nie przyszło pewnie do głowy, że są emeryci, którzy potrzebują kontaktu z komputerem zaraz po porannym umyciu zębów.   

Pamiętam, jak bardzo się cieszyłem, gdy po raz pierwszy odezwał się do mnie mój komputer. Ale pamiętam też, jak ogromnie się cieszyłem, gdy w roku 1961 nabyłem pięć tomów słownika angielsko-polskiego. Akurat wtedy musiałem coś sobie tłumaczyć i miałem na stole przed sobą tabliczkę i duży magnetofon szpulowy "Melodia", a obok krzesła dwa tomy słownika po lewej stronie, tom pierwszy od a do c, tom drugi od d do j, a trzy inne tomy po stronie prawej. Kiedy natrafiłem na słowo na literę o, wyłączałem bieg taśmy, podnosiłem z podłogi tom trzeci, rozkładałem go na kolanach, szukałem słowa, jego znaczenie zapisywałem brajlem przy pomocy tabliczki i dłutka. Odstawiałem tom trzeci, uruchamiałem znowu magnetofon... Czekałem na następne nieznane mi słowo. A że słów takich było sporo, to robota była nie do pozazdroszczenia, ale mój wieloletni szef, Antoni Maślanka powiadał, że niewidomy, zwłaszcza tzw. pracownik umysłowy, musi pracować o wiele więcej, niż widzący. Więc pracowałem godzinami, żeby przetłumaczyć całkiem nieduży kawałek tekstu.   

A dziś... Komputerowi piszę dany wyraz, rozkazuję: Znajdź i mam odpowiedź. Wygoda do pozazdroszczenia.   

Jeszcze kilka lat temu Helena (moja żona) przynosiła mi do czytania brajlowskie książki z biblioteki Ośrodka Dzieci Niewidomych. Prenumerowałem też "Pochodnię", "Nasz Świat" i "Encyklopedię Prawa" w wersji brajlowskiej. Czytałem, szkoda mi było wyrzucać, wycinałem pracowicie co ciekawsze fragmenty, gromadziłem na szafach, pod szafami też, żeby w końcu w dniu większych porządków w domu wszystko to zebrać i wynieść sąsiadowi, który zbierał makulaturę. Ciągle miałem gorzki wyrzut sumienia, że wyprodukowanie jednego egzemplarza np. "Pochodni" kosztuje spore pieniądze, a ten tom ma tylko jednego czytelnika i po przeczytaniu odchodzi w niebyt.   

Mam kolejny dobry komputer. Prasę brajlowską zacząłem zamawiać na dyskietkach, potem na płytach CD, a "Magazyn muzyczny" i "Biuletyn Informacyjny Trakt" - bezpośrednio e-mailem. Tak samo z "Wiedzą i Myślą".   

Cyfrowo zapisany tekst w ciągu sekundy kopiuje się na twardy dysk, a dyskietkę czy płytę o wiele łatwiej anihilować. Mam też na tym dysku 12 tysięcy tytułów książkowych - m.in. Konstytucję Trzeciego Maja i pakt Ribbentrop-Mołotow. Mogę też skanować następne.   

Przyszłość brajla w moim życiu jest prosta. Nie po to wymyślono i stworzono te wszystkie ułatwienia dla niewidomych, żebym z nich nie korzystał. Bardzo nieraz chciałbym sobie poczytać brajlem, ale Helena nie pracuje już w bibliotece i nie będzie przynosić mi książek, a ośrodek dla dzieci niewidomych wraz z biblioteką przeniesiono hen, na drugi koniec miasta.   

Na urlop nie zabieram już tabliczki i papieru, bo po co. Mam dyktafon - cudowne pudełeczko, na którym mogę nagrywać informacje bieżące, a przed wyjazdem wgrywam sobie do niego ze trzy książki z płyt w formacie MP3 i przez słuchawki czytam nawet w nocy.   

Słowniki, których pewnie nigdy nie wyrzucę, stoją karnie w pawlaczu wzdłuż całego przedpokoju. Nie wspinam się do nich, bo mogę sobie kliknąć klawiaturą komputera i już wiem.   

A brajl? Na fiszkach mam dużo telefonów. Mógłbym je wgrać do dyktafonu, ale mam niechęć do tej roboty. Brajlem opisuję płyty i kasety magnetofonowe, ale na takim opisie zmieści się najwyżej tytuł. Zawartość przynajmniej niektórych nagrań zapisuję w komputerze. Robię też sobie brajlowskie wyciągi z różnych instrukcji, np. do dyktafonu Milestone, komend Jawsa albo Kajetka.   

No i są też problemy. Kiedy przygotowywałem referat, który musiałem osobiście wygłosić przed audytorium, potrzebne do referatu materiały zapisywałem na dysku, ale przecież nie mogłem zabierać ze sobą komputera. Więc musiałem położyć przed sobą tabliczkę, (nie lubię brajlowskiej maszyny do pisania), wydobyć dłutko, którego nie oddałem jeszcze do kolekcji Wandy, i po prostu przepisywałem z dysku, bo przecież jeszcze nie wymyślono niewidomym możliwości łatwego czytania zwykłego druku. To informatycy mają jeszcze do zrobienia. Dodam, że nie mam drukarki brajlowskiej.   

Przepraszam, że wciąż mówię o sobie. Tak mówię, bo to najłatwiej, ale przecież nie wszyscy niewidomi mają komputery, kajetki, inne notatniki. Jedni z nas, też niewidomi, widzą na tyle, że brajla nie potrzebują, co najwyżej pomaga im skuteczna lupa. Inni znowu brajla nie uznają. Kiedyś nawet umieli czytać, ale jak twierdzą, mają za grubą skórę na palcach. Lecz są i tacy, którzy bardzo chcą czytać. Kto może odpowiedzieć na pytania: czy dla tej grupy będą wydawane czasopisma, czy będą drukowane książki?   

Czy ułatwi się im obrót tymi książkami? Czy w szkołach dla niewidomych przywróci się rangę i ważność uczenia się brajla?   

Czy nie jest tak, że w szkołach znaczenie brajla maleje? Czy uczestnicy turnusów rehabilitacyjnych, na których są uczeni tego pisma, będą umiejętności doskonalić? Wiem, że płynnie czytają brajla tylko ci, którzy nauczyli się go od dziecka. Nikt z moich kolegów - cywilnych ofiar wojny, nie czytał płynnie. Wiem, że są osoby, które w późniejszych latach doskonale opanowały to pismo, ale ich nie znam. Dlatego sądzę, że bardzo nieliczni uczestnicy tych turnusów kontynuują czytanie w domu. A co mają czytać? Czy jest w moim mieście takie miejsce (z wyjątkiem szkoły dla niewidomych), gdzie można wypożyczać książki? A czy w szkole osobie z zewnątrz chętnie książki wypożyczą? Natomiast biblioteki publiczne uruchamiają wymianę książek na kasetach, na płytach, już przymierzają się do wypożyczania odtwarzaczy, więc trend jest brajlowi przeciwny.   

Wszelako na czytaniu książek nie kończy się użyteczność brajla. Niewidomy powinien umieć brajlem opisać sobie w domu kolory ubrań, koszul, bluzek, skarpetek, a także większość produktów w kuchni. To samo leki, jeżeli nie zostały opisane fabrycznie, niewidomy sam może je opisać.   

Takie oznaczenia ogromnie podnoszą samodzielność w samoobsłudze. Szczególnie mocno chcę podkreślić tę funkcję brajla domowego, ponieważ sam z niej nie korzystam. Wyznaję: nie korzystam z lenistwa. A jakże często, gdy nie ma w domu widzących domowników, poszukuję konserwy z byczkami w pomidorach, albo słoika z chrzanem, albo wiśniowych konfitur...   

Wszelako dla sprawiedliwości powiedzmy, że informatycy i w tym względzie postarali się pominąć brajla. Wystarczy wziąć dwa albo trzy tysiące złotych i kupić urządzenie do rozpoznawania kolorów, a potem podjąć z banku kilka tysięcy i kupić odpowiednie urządzenie, żeby czytało zawartość puszek i słoików. Teoretycznie jest więc taka możliwość, tylko pieniędzy najczęściej brakuje.   

Niestety, znika potrzeba korzystania z kochanego brajla.   

I jeszcze jedno - jest łacińska maksyma: "Nie wszystek umrę". Jeszcze długo brajl będzie potrzebny do muzycznych notacji, a także do zapisu treści i znaczeń nauk ścisłych - matematyki, fizyki, chemii, może biologii. Wedle mojej wiedzy nic nie wskazuje na to, że przy pomocy programów udźwiękowiających będzie się przekazywać zapisy przedmiotów ścisłych.   

Przez sto kilkadziesiąt lat pismo brajla było dla niewidomych odkryciem wręcz kopernikańskim. Ale w dobie lotów w kosmos i próby dotarcia do wiedzy o początkach wszechświata, pismo to jest jedyne w swoim rodzaju, bo lepszego nie wynaleziono. Jednakże maleje możliwość i chęć jego praktycznego wykorzystywania.   

W tym ograniczaniu ma też udział Biblioteka Centralna PZN, bo wprowadza digitalizację, cyfryzację, informatyzację zbiorów. Taki jest bowiem wymóg i konsekwencja czasów, w których żyjemy.   

   Niech więc to robi z powodzeniem.  

Wiedza i Myśl czerwiec 2011