Dyrygentka

  Z Karoliną Perdek, studentką IV roku Akademii Muzycznej w Warszawie, o dyrygenturze, muzyce i śpiewie, oraz o życiu rozmawia Anna Amanowicz:

- Uczysz się dyrygentury na Wydziale Edukacji Artystycznej w Zakresie Sztuki Muzycznej. Czy to oznacza, że kiedyś staniesz w szranki na przykład z Agnieszką Duczmal?

- No nie, to zupełnie inny wymiar. Uczę się na kierunku dyrygentura chóralna, i pani Agnieszce, wybitnemu muzykowi kierującemu zespołem orkiestrowym, z mojej strony (tu śmiech) zupełnie nic nie zagraża.

- Nie powiesz jednak, że dyrygując, nie doświadczasz podobnych emocji jak inni dyrygenci, mniej lub bardziej wybitni?

- Na razie się uczę. Ale mimo, iż przyszli dyrygenci dopiero na ostatnim roku, przed dyplomem, stają przed prawdziwym chórem, mnie już taka okazja była dana. To było niesamowite doświadczenie. Takie stanie przed chórem, na podwyższeniu, gdy wpatrzony we mnie zespół na każdy ruch mojej dłoni, głowy, mimiki reaguje dźwiękiem. Czułam się jak kapitan na statku.

- Mówi się o dyrygencie, że to primus inter pares.

- To prawda. Choć kieruje chórem, musi dokładnie wiedzieć, jak to jest po drugiej stronie pulpitu, potrafi stanąć także w chórze. Ale powinien być jednocześnie trochę dyktatorem - z jednej strony wsłuchującym się w głosy śpiewaków, z drugiej nie wdającym się w dyskusje, by nie wytworzył się chaos, w którym nikt już nic nie będzie wiedział. Dyrygent musi mieć wyobrażenie całości, stawać na podwyższeniu z gotowym pomysłem. Nie może zachowywać się spontanicznie, improwizować przed chórem. Inaczej nie przekona chórzystów do swoich koncepcji. Bo chór jest instrumentem dyrygenta - on prowokuje, by ów instrument grał tak, jak on chce. Jeżeli zespół nazwiemy sercem, to dyrygent jest jego motorem, napędzaczem.

- Czy swoją przyszłą pracę wiążesz z dyrygenturą?

- To nie jest takie proste zostać w mojej sytuacji, osoby całkowicie niewidomej, dyrygentem. Widzący koledzy, obserwując dyrygentów na przykład na koncertach, zapamiętują ich ruchy jeden maestro dyryguje ciężko, inny lżej, ten ma ruchy bardziej zamaszyste, a ten prawie nic nie pokazuje. Wybierają sobie wzorce. Ja, tak naprawdę, nie mam żadnego wzorca. Staram się naśladować rozpoznane dotykiem ruchy i gesty profesora w momencie jego dyrygowania, powtarzam te, które mi pokazał, prowadząc moją rękę. Myślę, że dla niewidomych dyrygowanie to fajne doświadczenie, ale głównie poszerzające naszą muzyczną wiedzę. I choć nie twierdzę, że praca w charakterze chórmistrza to zawód dla mnie bez przyszłości, to kierować się będę bardziej w nauczycielską niż dyrygencką stronę. Nie widzę siebie natomiast na zajęciach z przedszkolakami. Trzeba dobrze widzieć, żeby te żywe sreberka ogarnąć. Satysfakcjonującym dla mnie miejscem pracy byłaby szkoła lub dom kultury, gdzie mogłabym prowadzić jakiś fajny chór.

- I tam zapewne będziesz udowadniać, że wychowanie muzyczne spełnia olbrzymią rolę w kształtowaniu osobowości młodych ludzi?

- Jasne! Muzyka i śpiew znacząco wpływają na rozwój człowieka, poszerzają jego horyzonty, uwrażliwiają na wiele rzeczy. Edukację w tym zakresie trzeba zaczynać od zawsze. Od momentu, gdy mama chodzi w ciąży z maluchem. Najpierw, będąc w „błogosławionym stanie”, powinna sobie podśpiewywać, potem, gdy maluch jest mały, śpiewać mu kołysanki. Oczywiście nie dlatego, że tak należy, bo to modne, ale z potrzeby serca. Kontynuacją matczynej edukacji jest przedszkolna rytmika i profesjonalnie prowadzone zajęcia muzyczne w szkole.

- Elżbieta Cybulska, autorka książek o medycynie niekonwencjonalnej, twierdzi, za znanymi autorytetami, że muzyka ma niekwestionowane właściwości lecznicze. Podpisujesz się pod tym?

- Zanim przyjechałam na studia do Warszawy, zrobiłam w Łodzi licencjat z muzykoterapii. Tam usłyszałam, że muzyka leczy. Moim zdaniem jest to kwestia raczej intuicji, umiejętności poddania się takiej terapii. Muzyką nie zastąpi się lekarza i lekarstw, fachowej medycznej pomocy. Nie włączysz sobie Mozarta i wyleczysz się z jakiejś poważnej choroby, to iluzja. Ale muzyka na pewno relaksuje, uspokaja, czyli leczy napięcia, rozedrgane emocje. I w tym sensie ma także drogocenny wpływ na nas, wykonawców. Ma też inną cudowną właściwość - jest językiem międzyludzkim, uniwersalnym. Nie trzeba, na przykład, mówić po angielsku, żeby porozumieć się z kimś z Wysp Brytyjskich. Muzyka istnieje poza językiem werbalnym. Działa na emocje, na uczucia, na wrażenia wspólne w konkretnej chwili dla Japończyka, Polaka, Hiszpana.

- Ma też niezwykłą doniosłość dla etyki.

- Oczywiście, jak każda sztuka. Dzięki sztuce zawsze są jakieś kolejne horyzonty do odkrycia, do poszerzenia swoich wrażeń, wyobrażeń. Wszystkie jej dziedziny mają znaczący wpływ na to, jaki człowiek jest, jaką prezentuje osobowość. Jeśli dziecko, na przykład, miało kontakt z muzyką, nawet tylko w szkole muzycznej I stopnia, to ma już inny ogląd na świat i na muzykę. Zaręczam, że taki młody człowiek nie będzie słuchać nieciekawych z punktu widzenia artystycznego kompozycji, tylko szukać czegoś wartościowego, nowego. I znajdzie uzasadnienie dla tego słuchania.

- Dałaś się już poznać jako wokalistka. Pokonałaś zatem pierwsze stopnie do kariery.

- Skończyłam w Poznaniu średnią szkołę muzyczną w klasie śpiewu klasycznego. Co nie oznacza, że pieśni, arie operowe tak bardzo mnie kręciły. Sorry! Nigdy nie marzyłam o sławie operowej diwy, bo to nawet nierealne. Niewidoma śpiewaczka nie jest w stanie pokonać konkurencji, choćby z tego prostego względu, że występ w operze to nie tylko sprawa głosu, ale także umiejętności aktorskich. Doświadczyła tego Jola Kaufman, która ukończyła śpiew klasyczny w Akademii Muzycznej w Poznaniu na Wydziale Wokalno-Aktorskim. Udało jej się zaistnieć w pieśniach, oratoriach, pasjach, jako solistce w chórach, w operze - nie. Mnie bardziej pociągają takie rzeczy, które mogę śpiewać z własnym akompaniamentem gitary. Piosenki z niebanalnym tekstem. Dlatego obracam się głównie w kręgu poezji śpiewanej. W pewnym okresie byłam trochę związana z Centrum Kultury Niewidomych w Kielcach, brałam udział w obozach artystycznych, śpiewałam też ze Stowarzyszeniem im. Edwina Kowalika, które organizowało różnego rodzaju koncerty. Teraz trochę spauzowałam, ale kontakty pozostały. Otarłam się też o telewizję - w programie „Przyjaciele” opowiadałam o sobie, zaśpiewałam dwie piosenki. Brałam również udział w paru otwartych festiwalach poezji śpiewanej i otrzymałam tam kilka wyróżnień. Lubię brać udział w konkursach. Jeżeli są dobrze zorganizowane, rywalizacja jest emocjonująca i zdrowa. A dobry wynik daje satysfakcję. Podczas konkursów ludzie poznają się, nawiązują znajomości, przyjaźnie. Kontakty sprzyjają wymianie poglądów i utworów. Byłoby też fajnie nagrać płytę - sama bym chciała, i znajomi gonią. Muszę jednak przyznać, że nie kręcą mnie nagrania w studio. Uważam je za trochę sztuczne, nieprawdziwe. Najlepiej czuję się na koncertach, gdzie jest fala zwrotna, gdzie krążą niesamowite, inspirujące fluidy.

- Czy oprócz śpiewu i muzyki jest jeszcze coś, co cię rajcuje?

- Komputer. Ale bez ciągot programistycznych, tylko dla własnej wiedzy i satysfakcji. Potrafię wyszukać sobie coś w internecie, odebrać pocztę, usiąść do „gadu, gadu”. Sporo też czytam. Lubię książki sensacyjne, wielowątkowe, z ciekawie prowadzoną, niebanalną akcją. Czytam głównie na „Kajetku”. Z taśm nie korzystam, bo to dla mnie zbyt wolny sposób czytania. Natomiast brajl jest w moim stałym użytku. Brajlowska tabliczka nieodłącznie towarzyszy mi na zajęciach muzycznych, z jej pomocą zapisuję nuty.

- Opowiedz o swoich marzeniach.

- Jak każda baba chciałabym mieć męża, na którym mogłabym polegać, ciepły dom, no i oczywiście dzieci.

- Którym śpiewałabyś kołysanki od poczęcia?

- Też. Bardzo bym chciała, by dawały świadectwo o rodzicach. Bo dziecko jest odzwierciedleniem ojca i matki, przynajmniej na początku. Najpierw wszczepia mu się pewne cechy, dopiero później nabiera własnych. Dziecko to wielka odpowiedzialność. Ale myślę, że byłabym zdolna jej sprostać.

- Życzę zatem spełnienia marzeń rodzinnych, ale też podejmowania bez lęku wszystkich wyzwań, które życie z sobą niesie. Dziękuję za rozmowę.

  Pochodnia styczeń 2005